Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Pierwsza część epickiej trylogii fantasy. Choć elfy słyną z doskonałej orientacji w terenie, Leto – wędrowiec i zawodowy skrytobójca – niespodziewanie gubi drogę. W poszukiwaniu bezpiecznego noclegu trafia do odciętej od świata wioski i zostaje tam przyłapany na bezczeszczeniu świętego miejsca. Zamiast jednak śmierci, otrzymuje od uzdrowicielki Meran i jej męża Ulfrika propozycję pracy: ma chronić mieszkańców przed napadami wilków. Wkrótce okazuje się, że za drapieżnikami stoi potężna magia, a życzliwi mieszkańcy idyllicznej doliny skrywają własne, mroczne sekrety. Czy Leto sprosta zadaniu, które na pierwszy rzut oka wydawało się być takim prostym? I jak się rozwinie jego relacja z wojowniczą, niepokorną Norą?
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 526
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Katarzyna Szewioła-Nagel
Tom I
Katarzyna Szewioła-Nagel
Saga
Mroki I
Zdjęcie na okładce: Shutterstock Copyright © 2012, 2021 Katarzyna Szewioła-Nagel i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788726834253
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont
Król zmęczony całodniowymi wizytami posłów, opadł na fotel. Przypisana 1 obdarzyła go czułym spojrzeniem.
1Przypisana znaczy tyle samo co żona. Tyczy się to również mężczyzn, więc sformułowanie to zyskuje męskie miano – przypisany.
– Aż tak źle? – spytała, zaraz pochylając się nad tamborkiem.
Siedziała wciśnięta w kąt komnaty i spokojnie wyszywała czerwone róże na kawałku błękitnego, lśniącego materiału. Jej jasne włosy kontrastowały ze śniadą cerą. Pokojówka w tym dniu uplotła je ciasno na czubku głowy, a konstrukcję warkoczy przytrzymała dwiema ozdobnymi szpilami. Królowa lubiła błękit, toteż często nosiła niebieskie szaty, zwieńczone szerokimi rękawami, na których końcach zazwyczaj widniał misterny, złoty ornament. Dziś odziała się w purpurę ciasno zawiązaną tuż przy szyi. Suknia na stalowym gorsecie bardzo ją męczyła. Nie mogła się doczekać, aż służka wyswobodzi ją z niewygodnego odzienia.
– Raczej monotonnie – westchnął pod nosem.
– Powinieneś odpocząć. Zbytnio się przemęczasz. Weź wschód wolnego, bez posłów, senatorów i całego tego zamieszania.
„Dobra, kochana Eleonor – pomyślał. – Żeby tylko wiedziała, co tak naprawdę trawi Raghion”.
Co wschód napływały niepokojące wieści z wolnych marchii, a on nie robił się coraz młodszy. Włosy mu posiwiały, zgarbił się i nagle przestał lubić wspinanie się po schodach. A już najbardziej drażniły go te, które prowadziły do komnat, niepokojąco strome i kręte. „Kto to wymyślił?” – marudził pod nosem, kiedy to łydki trzęsły mu się z wysiłku, a plecy trzeszczały od ciężaru ciała. Najchętniej kazałby się wnieść, ale dzierżył w sobie jeszcze na tyle godności, by o to nie prosić. Z wiekiem dawne rany zaczęły się odzywać, wszystkie naraz, jakby w zmowie – ech, to stare, pomarszczone ciało…
Jego ukochana – Eleonor, nigdy nie mieszała się w sprawy polityki. Za to ulubiła samotne, wieczorne przechadzki korytarzami zamczyska oraz dobrą lekturę. Jej przypisanie zaaranżowano. Nie miała tego nikomu za złe. Tak się działo od zawsze. Przyjęła więc swój los ze spokojem. Nie należała do typu kobiet, które zwykły przeciwstawiać się wszystkim i wszystkiemu. Tę łagodność najpewniej odziedziczyła po matce, niewieście delikatnej i pełnej subtelnego piękna. Dzieliła ich duża różnica wieku – prawie dwadzieścia wiosen. Aaron jednak okazał się czułym opiekunem i dobrym władcą. Zawsze działał według zasad i skrupulatnie analizował każdą decyzję. Wiedział, że miłowała go na swój sposób. Nie miłością pełną ognia i namiętności, a stateczną, może zbyt dojrzałą jak na jej wiek. Los nie obdarzył ich dziatwą, nad czym Eleonor niezmiernie ubolewała. Wielu medyków oraz uzdrowicieli łamało sobie głowę nad przyczyną owego stanu. Ona jednak znosiła to wyjątkowo dzielnie, choć serce pękało jej za każdym razem, kiedy widziała na dziedzińcu dziatki praczek czy pomywaczek. Zatem często opiekowała się czeredą. To poniekąd stanowiło dla niej rekompensatę za niemożność posiadania własnej. I choć nosiła ciepło w sercu, to nigdy nie faworyzowała nikogo.
Rozległo się pukanie.
Król właśnie ściągał buty, mrucząc pod nosem, że trzewiki chyba są za ciasne, bo boli go mały palec u stopy.
– Wejść! – Podniósł oczy.
Drzwi otwarły się na oścież. W półmroku korytarza, rozświetlonego światłem pochodni, stał posłaniec odziany w fikuśny strój. Aaron za jego plecami dostrzegł koronnego rycerza, który skinął czołem, kiedy tylko ich wzrok się skrzyżował. Od razu wiedział, skąd przybywa.
Posłaniec mimochodem zerknął na drzwi, później na władcę. Lekko chrząknął i skłonił się nisko.
„Hmm… Czy ta niewiasta nie potrafi poradzić sobie z najprostszymi problemami?” – pomyślał Aaron, masując zesztywniałą kość.
– Co ja widzę… Wieści od Baronowej Alveny – odrzekł i otaksował młodzika spojrzeniem spod krzaczastych brwi.
– Tak, jaśnie panie – odrzekł przybyły, nadal zgięty wpół. Sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał zarysować nosem podłogę.
– Dość tych pokłonów, człowieku – Aaron chrząknął. – Wyprostuj się, dziecko, bo ci tak zostanie.
Eleonor uśmiechnęła się delikatnie:
– O, wybacz, najmilszy. Zawsze mnie bawiło to, jak traktujesz, no wiesz… etykietę.
– Nie przejmuj się, moja pani. – Odwzajemnił grymas.
Wstał i boso podszedł do doręczyciela. Listy od Baronowej zawsze kreślono w ponurym tonie, a w dodatku niewyobrażalnie… nudno. Bezustannie oskarżała magów o całe zło. To dla niej stworzył Szkoły Magii, nie dlatego, że na to naciskała, a dlatego, żeby mieć w końcu święty spokój. Dostrzegł w tym cel. Kontakt z obdarzonymi 2 stał się ułatwiony. Od nich nierzadko zależały losy państwa. Pozwolił im przeto na wiele, nawet na ustalenie wewnętrznych kodeksów i praw. Dzięki temu odpadło mu jedno do skreślenia. Kiedy wylądowały na katedrze, przeczytał je dokładnie i przeanalizował wraz z zebranymi doradcami. Po czym niezmienione podpisał. Ale Alvenie nieustannie było mało. Na wieść o sojuszu kuzyna z magami wpadła w szał. Za pośrednictwem kapłanów i gwardii nakazała uważną obserwację placówek. Teraz nikt nie mógł czuć się tam bezpiecznie. Mało tego, według niej, każdy mógł okazać się magiem, a przecież tego nikt nie chciał – ona nie chciała. Na to Aaron wpływu, niestety, nie miał. Dzięki petycjom zastraszanych możnych oraz szlachty, nie wliczając syndykatów krasnoludzkich, musiał wyrazić zgodę na stworzenie gildii zwanej Alchemikami, gildii zrzeszającej magów na usługach Baronowej!
2Obdarzeni – ludzie, którzy urodzili się z darem magii.
– Szalona niewiasta – westchnął.
Przyjął list i niespiesznie otworzył.
Zaciekawiona Eleonor wyciągnęła szyję:
– I co pisze nasza ulubiona kuzynka? – zagadnęła śpiewnie.
– Zaraz się dowiemy, czy znów znalazła nieistniejący spisek zawiązany przez „fanatycznych magów”. – Złamał pieczęci.
Drogi Aaronie!
Na wstępie ślę pozdrowienia, choć wieści, jakie mam do przekazania, raczej ciepłe nie są. Śmiem przypuszczać, iż w pobliskiej twierdzy-miasteczku został zawiązany sojusz między wojskiem a magami, który ma na celu obalenie systemu władzy, jaki został przez Ciebie, Panie, ustanowiony. Jak na razie moje wiadomości są niekompletne, ale obiecuję donieść w najbliższym okresie o poczynaniach, jakie, co oczywiste, wszczęłam w tej sprawie.
Twoja kuzynka
Uniżona służka
Baronowa Alvena
– No tak, nic nowego. – Zapatrzył się w trzaskające w kominku płomienie.
– Czyli wnioskuję, że znów zwietrzyła trop, choć pewnie jest on wydumany, zresztą jak większość jej domniemań. Och, najdroższy, nie rozumiem tej niewiasty.
– Nie frasuj się, moja pani. Żywię nadzieję, że wszytko się jakoś poukłada, a niesnaski szybko się rozwieją.
Posłaniec nadal tkwił w półukłonie, nie wiedział, czy słowa władcy brać dosłownie, i czy aby na pewno wolno mu się najnormalniej w świecie wyprostować.
– Masz, chłopcze. – Aaron wsunął mu w dłoń monetę. – Donieś łaskawej pani, że niebawem otrzyma zwrotny welin.
– Tak, panie. Dziękuję. – Goniec wycofał się i ostrożnie zamknął za sobą drzwi.
Po chwili usłyszeli stukot okutych żelazem obcasów, które odprowadzały przybysza w głąb zamku.
– Jestem zmęczony. Przygotuję się i udam na spoczynek. Sugeruję, byś uczyniła to samo, najdroższa. Oślepniesz od tego haftowania po nocach.
Eleonor patrzyła na przypisanego. Niespiesznie szykował się do snu. Mozolnie ściągał strojną szatę. Mimo że szło mu to bardzo wolno, nie wołał posługaczy, nie narzekał. W milczeniu trwał wraz z bólem, który trawił go od środka. Widziała, jak zanurzał dłonie w misie pełnej chłodnej wody, jak ścierał z twarzy resztki minionego dnia. W duchu rwała się, by mu ulżyć, ale wiedziała, że ją odeśle. Cechowała go niezłomność, ta upartość, której mu zazdrościła. Skruszał. Zgarbił się i zmalał. Podmarszczone lico zdobiła srebrna broda, rudziejąca przy kącikach ust. Łysiejący czerep chronił czapą, a na dłonie przywdziewał ciepłe rękawice. Mimo wszystko miłowała go, ale gdzieś wewnątrz drżała i martwiła się o politykę. Nie radził sobie już tak dobrze. Zbyt często ulegał. Nieuchronnie nadchodziła pora, w której zostanie zmuszona wziąć sprawy królestwa w swoje ręce. Lecz jeszcze nie teraz, nie kiedy w Aaronie tliła się iskra! A mimo to bała się na zapas – nie wiedziała czy sprosta temu zadaniu, czy magowie odpowiedzą na jej wezwanie. Więc w tajemnicy studiowała księgi, analizowała strategie wojenne oraz dyplomację. Mieczem raczej niczego nie zwojuje, nie w Raghion, w którym białogłowy od pokoleń nie mogą zabierać głosu. Kobieta na czele państwa, i to jeszcze bezdzietna? Czy to się uda? Lud nastawiony na patriarchat bez trudności tego nie zaakceptuje. Na szczęście upłynie wiele księżyców, zanim jej ręka spocznie na insygniach władzy. Któż wie, czy przypadkiem Alvena nie upomni się o koronę? Jednako jej pozycja musiałaby umocnić się na tyle, by motłoch uznał ją za godną. Trwała zatem w zawieszeniu pomiędzy miłością do przypisanego, a troską o dobro kraju. Konflikty prędzej czy później zaczną się jątrzyć. Należy znaleźć kompromis, który ustabilizuje napiętą sytuację.
– Niech to szlag! – zaklął.
Niespiesznie obrócił się wokół własnej osi. „Musiałem pobłądzić. Tylko jakim cudem?” – zastanawiał się. Zrzucił kaptur i podrapał się po czole. Znał te knieje bardzo dobrze. Tym razem coś poszło nie tak. Jakby miejsce przyciągało go w niewytłumaczalny sposób. Od dobrych kilku uderzeń zegara 3 tropił zwierzynę, a kiedy już szykował się do zwieńczenia polowania, ta niespodziewanie czmychała w zarośla. Został więc sam, otoczony wysokimi i starymi drzewami. Miejsce to wzbudzało w nim niepokój. Nie widział jednak innej sposobności, jak tu przenocować i ścierpieć nieznośne położenie. Musiał jednak znaleźć odpowiednie miejsce. Strawa też byłaby mile widziana. Na myśl o jedzeniu kiszki zabulgotały mu znacząco. Posiłek. Ile to już minęło, od kiedy włożył coś konkretnego do ust…?
3Uderzenia zegara – to miara czasu. Jedno uderzenie to godzina.
Noc stała się nieprzenikniona. Tak czarna, iż zdawało się, że nie ma ani początku, ani końca. W powietrzu rozbrzmiewały pokrzykiwania nocnego ptactwa lub szelest liści w gęstwinie. Głusza o tej porze roku emanowała spokojem i melancholią. Otaczający go świat nieuchronnie zmierzał w jednym kierunku… szykował się do zimowej stagnacji. Niedźwiedzie już dawno poukładały się do snu w gawrach. Jelenie, skupione w ciasne grupki, przechadzały się sennie po leśnych ścieżkach, czujnie wypatrując niebezpieczeństw ukrytych w cieniach rozdygotanego na wietrze listowia. Co kilka uderzeń serca powietrze przecinało wycie wilków. Napełniało lękiem nie tylko mieszkańców zarośli, ale i ludzi rezydujących na obrzeżach puszczy. Na przestrzeni sezonów leśne psy powiększyły liczebność. Miejscowi żywili więc masę uzasadnionych obaw związanych właśnie z tymi watahami. Zagrożona bowiem była nie tylko trzoda. Dlatego też wieczorami nie opuszczali siedzib, a inwentarz zamykali we wzmocnionych obórkach i chlewikach. Poza tym istoty te wydawały się wieśniakom większe, w wyższym stopniu zjadliwe i, co gorsza, aktywne we wschody, a to do wilków przecież niepodobne!
Zabobonni mieszkańcy tych terenów ślepo też wierzyli w lokalne bóstwa. Domostwa zwieńczano symbolami Odkupicieli i Mateczki Urodzajnej Ziemi. We wszystek naturalnych zjawisk dopatrywano ręki opatrzności. Dziękowano Odkupicielom za to, co rodzi ziemia, a także za to, co im odbiera. Późną jesienią składano płody rolne oraz zwierzęta gospodarskie na niewielkich ołtarzykach, które usytuowano nieopodal osiedli, tym sposobem niosąc dziękczynność za urodzaj. Jednocześnie prosili o łaskę podczas nadchodzącej zimy.
Leto właśnie przedzierał się przez chaszcze, kiedy w oddali zamajaczył kamienny twór. Skulił się i przesunął bezszelestnie wzdłuż kolczastych krzewów. Nie tracił czujności. Wiedział, że tego typu miejsca często są obserwowane przez zamieszkującą tereny ludność, szczególnie właśnie po ceremoniach. Na szczęście nie widział nikogo w pobliżu. Postument okazał się stołem ofiarnym, na którym jeszcze niedawno złożono dary. Wioska leżała nieco dalej. Od razu dostrzegł światła migoczące w ciemności, musiało być więc jeszcze nie tak późno. Monument doskonale go osłaniał, a pozostawione jedzenie kusiło. Żołądek głośno domagał się posiłku.
Elf przysiadł obok, od strony lasu, i sięgnął po pierwszy z brzegu owoc. Obita skórka zdążyła się już nadpsuć, wyjął więc zza pazuchy niewielkie ostrze i odkroił niejadalną część. Wiedział, że naruszając dobra dla bóstw, mógł się im narazić. Na szczęście ludzcy patroni byli mu obojętni. Czcił własnych bogów. O wiele potężniejszych od miernot ludu. Bowiem ci działali na maluczkich jak przemytniczy styg1: otumaniali, ale nie obdarzali niczym więcej. Owoc za to smakował wybornie. Słodycz rozlewała się po języku i rozkosznie drażniła kubki smakowe. Mruknął przeciągle i sięgnął po kolejny smakołyk. Kiedy poczuł sytość, doszedł do wniosku, że i tak nikt o tej porze już nie zapuszcza się w rejony ołtarzy, więc tu przenocuje. A z porania spróbuje odszukać drogę na gościniec. Teraz, w kompletnych ciemnościach, było to bezcelowe.
Ułożył się wygodnie. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w ugwieżdżone i czyste niebo. Do jego nozdrzy docierały zapachy związane typowo z ludzkimi osiedlami: końskiego nawozu, zaoranej ziemi, gnijących na ołtarzyku płodów rolnych oraz leśnej, wilgotnej ściółki. Nocna bryza pieściła mu twarz. Wziął głęboki oddech, odprężył się i poprawił głowę, którą przed chwilą ułożył na skrzyżowanych za nią ramionach. „Teraz tylko potrzebuję zasnąć choć na chwilę” – pomyślał. Z wolna przymknął powieki. Sen przyszedł niemalże natychmiast. Mocny, głęboki, rozluźniający ciało i uspokajający nerwy. Od dawna nie czuł się tak bezpiecznie…
Życie w ciągłym napięciu odbiło się na nim. Nie był ani stary, ani młody, był pięknym elfem, jak zwykle nazywały go ulicznice. Za każdym razem, kiedy musiał mieć z nimi styczność, szorował się do czysta i liczył, że woda zmyje obrzydliwość ich dotyku. Za to lubił podejrzane speluny. Często zasiadał przy kontuarze i obserwował, jak ich bywalcy wykłócają się o drobnostki. Wypatrywał mu podobnych, łowił szepty. Podmiasta dawały również schronienie i szybką pracę. Na dłużej zatrzymywał się jedynie w Norion, potocznie nazywanym granitowym miastem. Zimował w elfiej dzielnicy, tuż pod nosem Baronowej. Włóczenie się po stajach należało albo do czynów desperackich, albo musiałby nieźle uderzyć się w głowę, by wpaść na taki pomysł. Od czasu do czasu przyłączał się do najemników. Po partaninie zwyczajnie się ulatniał. Tylko nieliczni wiedzieli, gdzie przebywa. Korespondencję przekazywano mu dyskretnie. Za pomocą siatki lichwiarzy i właścicieli zamtuzów. Zlecenia spisywano na strzępkach tkanin tudzież skór. Dotyczyły one miejsc, które warto „odwiedzić” lub celów, które trzeba najszybciej zlikwidować. Oczywiście za odpowiednią cenę. Leto nigdy nie zadawał pytań. Tropił, śledził, przenikał. Wzbudzał zaufanie. Pojawiał się znikąd, wpasowywał w otoczenie. Zachowywał się niby duch. Złowrogi omen, który niósł jedynie rychły koniec. Był po prostu zabójcą. Nie zdawał sobie sprawy ze „sławy”, która zwykła za nim podążać. Takich jak on nazywano Cieniami. I doskonale wiedział, że w tym królestwie jest jeszcze kilku takich jak on, lecz najbardziej znaczącym mienił się Seneh – zabójca na usługach Baronowej.
Leto ze snu wyrwał tęgi kopniak. Zerwał się i rozejrzał wokół. Mgła, która spowijała jego senne tęczówki ulotniła się w mgnieniu. Obraz wieśniaka, który przed nim stał, natychmiast stał się klarowny.
– Co do cholery?! – wrzasnął i odruchowo położył rękę na biodrze, w miejscu, gdzie ukrywał się srebrny sztylet.
– Coś za jeden? – warknął rosły mężczyzna, otulony owczą skórą.
– A co ci do tego?! – parsknął elf.
Ślina trysnęła z ust, a kaptur mimowolnie zsunął się z głowy.
Tamten zaraz uniósł brew, a jego źrenice spoczęły na uszach przybysza.
Nieczłowiek zacienił twarz. Gdyby nie to, chłop pewnie dostrzegłby podejrzliwy blask jego oczu.
– Elf? Co, do cholery, robi elf w tych stronach? – wypalił. – Od wiosen nie widziano tu żadnego. Po kiego żeś tu przylazł, ostrouchy? – warknął, a w jego głosie buzowała pogarda i gniew.
– Jeszcze raz mnie tkniesz, a zabiję.
– Ha! Spróbuj! – Zaśmiał się wieśniak.
Leto wykrzywił usta.
– Gadaj, po coś tu przylazł? A jak nie masz nic innego do roboty, to się wynoś. Nie
chcemy tu przybłędy! – Zamaszystym ruchem ręki wskazał wąską ścieżynę, która wiodła w przeciwną stronę osady.
– Zrobię, co zechcę! – odrzekł elf i powoli wsunął ręce do kieszeni płaszcza. Nie spuszczał włościanina z oczu. W głowie zaś układał schemat, w jaki sposób mógłby pozbawić go marnego żywota.
– Wiesz co, podobasz mi się. – Chrząknął jegomość w baraniej skórze. Przestąpił z nogi na nogę i podparł się pod boki. Bowiem natychmiast wyklarował mu się plan, który mógłby wypalić przy odrobinie sprytu, oczywiście. Potrzebował właśnie takiego kogoś. Zapalczywego, nieustępliwego i przede wszystkim nikomu tu nieznanego.
Leto uniósł najpierw prawą, potem lewą brew. Jego twarz skamieniała. Wietrzył podstęp. Zlustrował otoczenie, zaczynał podejrzewać, że gdzieś za drzewami czają się inni, najpewniej uzbrojeni w widły lub cepy. Jednak żadna gałązka nie trzasnęła, źdźbło trawy się nie ugięło, liść nie zaszumiał w gęstwinie. Byli tutaj sami.
– Co? – zdziwił się Leto. – Wpierw na mnie łajesz i kopiesz, a teraz prawisz, że ci się podobam?! Na Stwórców, o co ci, do cholery, chodzi?!
– O nic. – Wieśniak wzruszył ramionami. – Ale rzadko się zdarza, że ktoś wdaje się ze mną w gadkę. No wiesz, jak jest. Najpierw w ryj, a potem radosne pierdolenie. Pojmujesz, elfie? – Zaśmiał się krótko.
Leto przeszły ciarki. Mężczyzna miał niezwykle przenikliwy rechot.
– Dobra, nikomu nie powiem, że jadłeś z ołtarza, a ty nikomu nie wspomnisz, że dostałeś kuksańca na przywitanie. Co ty na to?
– Skąd wiesz, że cokolwiek zjadłem?
Przybysz wskazał palcem, niczym włócznią, poobgryzane i pookrawane skrawki walające się tuż u podnóża kamiennego monumentu.
– Nic nie umknie twojej uwadze, hę? – bąknął Leto, robiąc palcem stopy dziurę w ściółce.
– Ty pewnie myślisz, że głupi jestem? Ha! Na pewno tak myślisz, ale ja dobry chłop i prawy. Uczciwszego tu nie znajdziesz, prawię ci. A teraz co byś powiedział na coś ciepłego? Na przykład na owsiankę?
Leto wzruszył ramionami, choć głoski układające się w słowo „owsianka” wydały się miodem na wysuszone głodem kiszki. Wszak dla niego każdy człek był głupcem. No dobrze, prawie każdy. Przez głowę przemknęła mu też niepokojąca myśl, że pewnie przybysz wciąga go w misternie zaplanowaną pułapkę, ale nie zauważył dotychczas żadnych przejawów magii czy skrytobójstwa. Wszystko kreowało się do znudzenia swojsko. Jeszcze raz niespiesznie i z pewnym ociąganiem omiótł wzrokiem okolicę. Przestąpił z nogi na nogę. „Może to i niedorzeczne i pewnie pakuję się w biedę – pomyślał. – Ale… chętnie bym zjadł coś gorącego”.
Żołądek zaburczał, a w ustach zebrała się ślina, którą szybko przełknął. Żywił nadzieję, że nieznośny człowiek tego nie dostrzegł. Poczuł się tak, jakby odsłaniał swoją najsłabszą stronę, a na ten oddech 4 był nią głód.
4Oddech – miara jednostki czasu, czyli sekunda, chwila, czas.
– Dobrze, głupcze – powiedział.
– Ależ ty łapiesz za słówka. Chodź, połowica pewnie już przyrządziła śniadanie. – Wskazał dłonią nieco oddalone od wsi domostwo, otoczone koroną drzewek, o tej porze prawie już ogołoconych z liści.
Oczom elfa ukazała się dolina, nad którą górowały strome szczyty zwieńczone białymi zboczami. U ich stóp gęsto rosła szarozielona roślinność, głównie wysokie i potężne, stare drzewa. Poczuł się, jakby dotarł na kraniec świata. Połaci terenu otulały mgły, które nisko unosiły się nad gruntem. Musiał podczas wędrówki znacząco zboczyć z gościńca. Po raz kolejny zadawał sobie pytanie: „Jakim cudem trafił do tego miejsca niemalże odciętego od świata”. Zaskoczyła go cisza, ale być może to wina wczesnej pory? A może jest zgoła zupełnie inny powód? A być może wypatruje czegoś, czego tak naprawdę nie ma? Wrodzona podejrzliwość już nieraz narażała go na śmieszność, ale i ratowała skórę. Jednakowoż o tym nie chciał debatować. Urok doliny zaczynał wgryzać mu się pod czaszkę, enigmatyczny i wyrwany z rzeczywistości. Ciekawość mieszała się z natychmiastową chęcią znalezienia się pomiędzy rozsianymi gospodarstwami. Coś ewidentnie szarpało skrawkami duszy. Nie wiedział, czym jest owa moc. Odczuwał coś, czego nigdy w życiu nie doświadczył.
Odezwał się w końcu do łysiejącego jegomościa:
– Czy zawsze witacie tak przybyszy? Znaczy się… kopniakiem w żebra?.
Mężczyzna zerknął na niego spod podpuchniętych powiek:
– Pewnie bym cię nie znalazł – chrząknął. – Ale sprawdzałem wnyki i natknąłem się na dziwny przedmiot pod ołtarzem. A że z natury jestem dociekliwy, postanowiłem się temu bliżej przyjrzeć. Kopniakiem sprawdzałem, czyś przypadkiem truchłem żeś nie jest.
Leto spojrzał nań zdziwiony, po czym potarł dłonią czoło. Nadal nie pojmował ludzkiej ufności. Do jego serca bezustannie wlewał się niepokojący go spokój. Próbował otrząsnąć się z przedziwnego doznania, ale nie potrafił. Czar doliny robił swoje, osiadał na ramionach i wypełniał go po brzegi.
Pozbierał więc naprędce prowizoryczne posłanie. Sięgnął po tobół, który teraz przewiesił przez ramię.
– Jestem gotów – rzekł przeciągle.
– No to chodźmy. – Chłop z zadowoleniem potarł dłonie.
Nie rozmawiali. Przyglądali się sobie ukradkiem. Myśli krążyły. Droga, która prowadziła w dół doliny okazała się kamienista i błotnista, pośrodku poprzecinana koleinami po wozach. Pobocze zaś porastały kępy pożółkłej trawy i uschnięte późnojesienne zioła. Gdzieniegdzie z ziemi wystawały białe kamienie, pokryte żółknącym mchem. Niektóre poletka zaorano. Inne straszyły przybyłych czarnym ptactwem, które żerowały na oczyszczonej z plonów glebie.
Im bliżej się przysuwał do zabudowań, tym więcej owocowych drzewek otaczało zagrody, a przy płotach pięły się krzaczki malin i winorośli, które smętnie oplatały kolczastymi ramionami obory i kulawe przybudówki. Wioskę okalał biały, niewysoki murek. Jak bezpieczna granica, która strzegła ludzi przed złem. Najpewniej podczas budowy poświęcił ją lokalny mag, który jakimś cudem umknął krucjacie Baronowej. A może powstał on jeszcze przed wzniesieniem tych przeklętych Szkół Magów? Osada liczyła może z piętnaście domostw. Elf próbował ogarnąć je wzrokiem. Dyskretnie i nienachalnie, tak samo jak zwykł przeprowadzać rekonesans. Kiedy chłop się odwracał, on wyciągał szyję i badał krajobraz. Wciągał w nozdrza rześkie powietrze, smakował je i analizował. Na skórze czuł przyjemne dreszcze, które pojawiały się i znikały, jakby zwiastowały coś ekscytującego. Próbował nad tym zapanować, jednakże ciało nie współgrało z umysłem. Nie ignorował tego, za to postanowił z tym współpracować. Skoro tak kontrowało, powinien temu zaufać, przecież nigdy jeszcze go nie zawiodło.
Z daleka dostrzegł kapliczkę usytuowaną w centrum siedliska, nie widział jednak, jakiemu bóstwu oddają tu część. Zapewne Odkupicielom, choć pewności nie miał. Chałupy wykonano z mieszanych surowców. Wieśniacy korzystali dosłownie z każdych możliwych materiałów. Niewysokie budynki pokrywały zieleniejące strzechy. W ścianach dostrzegał biały kamień i elementy drewniane. W oknach zaś, zapewne sprowadzane z nizin szyby, nierzadko popękane. Ale i z tym sobie radzono. Wzrok rejestrował żywiczną pomadę powtykaną to tu, to tam. Każde obejście posiadało przydomowy, różnorako wykorzystywany ogródek. W jednych widział sterczące badyle, które pewnie podtrzymywały warzywa, w innych kikuty słoneczników smutno spozierające ku ziemi. W powietrzu rozbrzmiewało szczekanie miejscowych psów i gdakanie kur. Tu i ówdzie dało się dostrzec pojedyncze sztuki owiec, przechadzające się po poszarzałych łąkach. Leto jednak zastanowiło jedno. W królestwie atmosfera przypominała wrzącą wodę w kotle. A tu? Tu spokój. Jakby wieśniacy żyli pochłonięci brataniem się z naturą. Pewnie w siole nie znajdzie karczmy, a mężczyźni przypuszczalnie, by oderwać się od rutyny, uciekają do lasu, dzierżąc pod pachami baryłki z miodem pitnym – dyskretnie się do siebie uśmiechnął. Nie, tak myśleć nie może. W końcu to nie cholerne krasnoludy, którym tylko trunki i dziewki w głowie, o bitce nie wspominając.
Od podziwiania widoków odsunęło elfa coś jeszcze. Mężczyzna, z którym właśnie szedł, nie spytał o jego imię. Czyżby nie miało to znaczenia? Wszak jest to jedna z najbardziej podstawowych czynności. A może zwyczajnie mu się wydaje? A może to doskonała okazja, by stać się kimś innym? Tu i teraz? W sumie, jak się głębiej zastanowić, to nie był lepszy, więc chyba są kwita… chyba.
Dotarli do chaty. Elf w sumie sam nie wiedział, jak to nazwać. Może jednak niedużej chałupy, nieco innej niż pozostałe. No i czy to nie niepokojące, że stała nieco na uboczu… Jakby odsunięta od reszty? Stanowiła coś na wzór przeciwwagi tego, co wybudowano nieopodal. Niemniej przy pobieżnym rekonesansie doszedł do wniosku, że to najzwyklejsza w świecie chata z białym kamieniem w ścianach, opadającą z jednej strony strzechą i krzywym płotem. A może to siedziba jakiegoś maga lub miejscowej akuszerki?… Przecież… oni zawsze trzymają się na uboczu.
Rosły wieśniak otworzył furtkę i zamaszystym, zapraszającym gestem wskazał podwórze.
– Właźże. Tylko uważaj na sukę. Nawet nie wiem, czy przypadkiem szlag jej nie trafił. Na szczęście czasem znika na całe księżyce 5 .
5Księżyc – miara jednostki czasu określająca miesiąc.
Leto rozejrzał się bacznie. Jeszcze brakuje tu kundla, który czyha gdzieś koło komórki, aby wykorzystać jego chwilę nieuwagi i roztargać wściekle dolną część nogawki. Jednak nie wyczuł woni mokrej sierści i charakterystycznego smrodu bytowania zwierzęcia. Widocznie niefrasobliwego sierściucha szlag trafił już dawno. Zatrzymał się jednak wpół kroku, po czym zwrócił się do gospodarza tonem raczej pochmurnym:
– Tak mi ufasz? Nawet się nie przedstawisz?
Tamten obrócił się niespiesznie.
– A czy to ważne? Nie spotka nas chyba nic gorszego niż pozabijanie się nawzajem?
W tej samej chwili w drzwiach stanęła kobieta, szczelnie opatulona wełnianym kocem i powiodła z lekka nieprzytomnym wzrokiem w kierunku przypisanego. Zatrzymała go na nim, później podniosła oczy wyżej i wbiła je w przybysza. Jej dłoń mocniej zacisnęła się na ciepłej okrywie.
Elf nie wiedział czy to ze strachu, czy może chłodny wiatr sprawił, że przeszły ją dreszcze.
Zamrugała kilka razy, po czym znów zerknęła na lubego.
Ten ziewnął i począł szarpać się ze skobelkiem drzwiczek z kurnika. Zauważywszy konsternację przypisanej, wyprostował się i odrzekł ze spokojem:
– Najmilsza, to…
– Leto. Nazywam się Leto. – Elf ukłonił się grzecznie.
Niewiasta wybałuszyła oczy, jakby ktoś zrzucił jej na stopę kowadło.
Przez otwarte drzwiczki zaczęły wychodzić pojedynczo rozgdakane kury.
Mężczyzna odsunął drewniane skrzydło i uśmiechnął się od ucha do ucha, wściubiwszy nos do wnętrza kurnika.
– Och, jakie maniery w tych stronach – zachichotała. – Lata już nie widziałam nikogo, kto by tak mnie witał.
– Mnie również – odparł elf, badając niewiastę spod półprzymkniętych powiek.
Jej głowę otulały jasne, lekko falowane włosy. Dostrzegał z daleka, że zaczynają na skroniach już nieznacznie siwieć. Jej twarz emanowała matczyną dobrocią. Miała także wielkie, błękitne oczy, jakby wiecznie się czemuś dziwiła. Figury nie mógł dostrzec, zbyt gruby koc ją otulał. Przypuszczał, że jest zapewne szczupła lub w sam raz, jak to mężczyźni nazywają kobiety, które ciężko określić czy są chude, czy grube.
– Wejdź, Leto. W domu jest cieplej. Pewnie jesteś głodny? Mamy owsiankę. Myślę, że starczy dla wszystkich.
– A nie mówiłem, że luba owsianki nagotuje? – Wieśniak znów się zaśmiał.
– No tak, mówiłeś – prawie wyszeptał elf.
Weszli do środka. Wewnątrz panował półmrok. Leto momentalnie uderzył w nozdrza zapach ostry, ziołowy, przesycony ziemią, oraz wszechobecny zaduch. Z zagraconego przedsionka wkroczyli do sporej wielkości izby kuchennej, w połowie przegrodzonej bogato haftowaną zasłoną. Uchylił się lekko, by zajrzeć do kąta. Nie było w nim niczego szczególnego: kilka narzędzi rolniczych, kosze i naczynia na mleko. Nieduże okna, uzbrojone w okiennice, zasłonięto do połowy brązowymi, lnianymi zasłonami. Zapewne war spowodowany został nierozsuwaniem kotar i brakiem regularnego wietrzenia. Przy jednej ze ścian stało sporej wielkości palenisko, na którym piętrzyły się naczynia do gotowania. Nad piecem zaś wisiały rożne przedmioty, na jego oko dość dziwaczne. Całości dopełniały grube naręcza ziół, powiązane w pęczki i porozwieszane, by wyschły. Pośrodku stał stół. Nosił ślady wieloletniego użytkowania. Pewnie z drewna dębowego. To samo mógł powiedzieć o stołkach i większości drobnego sprzętu. W głębi widział drzwi prowadzące do kolejnego pomieszczenia. Zapewne sypialni. Sienników nie dostrzegał, więc to musiało być to.
– Usiądź. – Niewiasta wskazała mu stołek.
Przez głowę przebiegła mu jeszcze jedna niepokojąca myśl. Nie widział dziatwy. Żadnego! W prawie każdym chłopskim domu pętaki są jak szczeniaki z obfitego miotu. Smutna cisza napełniała to miejsce. Jedynym dźwiękiem, jaki teraz do niego docierał, był trzask polan trawionych przez ogień. Bezdzietność bywała bolesna. Szczególnie dla kobiet. Uniósł więc oczy i spojrzał na gospodynię. Ta nadal stała nieopodal, uśmiechając się doń. Spoczął więc ostrożnie i położył dłonie na blacie. Ciepła struktura drewna delikatnie rozpieściła opuszki. Poczuł się dziwnie, dziwnie… bo jak w domu. Jakkolwiek miałby on wyglądać, pachnieć… być.
– Proszę. – Postawiła przed nim dużą, drewnianą miskę z parującą strawą, po czym podała łyżkę. – Smacznego.
Ten sam gest wykonała w kierunku oblubieńca. Sobie nalała na końcu i usadowiła się pomiędzy nimi.
Elf skinął głową, dziękując milcząco. Nie zdążył jednak przełknąć, kiedy niewiasta postanowiła kontynuować rozmowę:
– Domyślam się – ciągnęła – że mój luby nie zrobił na tobie najlepszego wrażenia. Zawsze tak jest. Wbijam mu do głowy, że ludzi się nie kopie.
Leto się wzdrygnął. Przełknął głośno to, co miał w ustach, i wlepił w nią zaskoczone źrenice.
– Widzę, pani, że znasz swojego przyrzeczonego bardzo dobrze.
– O tak. – Uśmiechnęła się lekko. – Nazywam się Meran, a mój luby to Ulfrik. Pewnie tego też ci nie powiedział. Co?
– No, nie. Nie przedstawił się, a raczej przedstawił w sposób dość specyficzny.
– Tak – dodał Ulfrik. – Przedstawiłem mu swój but.
Pokręciła głową.
– Tak jak myślałam.
– Ano – bąknął łysiejący człowiek i kontynuował spożywanie posiłku.
Jedli już w milczeniu, jakby chwila ta należała do jakiejś niewypowiedzianej celebracji. Krótka wymiana zdań sprawiła, że Leto poczuł się nad wyraz swobodnie. Nie znał tych ludzi, nie wiedział, kim są, a jednak coś wewnątrz czaszki podszeptywało mu, że nie ma się tu czego obawiać.
Słodka owsianka pachniała spadziowym miodem. „Coś fantastycznego – pomyślał. – Pewnie tym uwiodła tego niedźwiedzia, Ulfrika”.
Po wejściu do chaty nie zdjął płaszcza, więc zrobił to teraz. Strawa na tyle go ogrzewała, że już jej nie potrzebował. Zapomniał też, że okrycie świetnie zacieniało twarz. Ludzie co najwyżej mogli domyślać się, kim jest. Przecież mało kto lubił elfy.
– Na Odkupicieli! – Meran zerwała się z krzesła. – Jesteś elfem!
Jej małżonek natomiast nie zareagował i jak gdyby nigdy nic, wsuwał owsiankę, donośnie przy tym siorbiąc.
– Jestem.
– Oj, wybacz moje wzburzenie. Mam niestety przykre wspomnienia związane z elfimi, a raczej elfimi magami. – Poczerwieniała na twarzy.
– Zapewniam cię, pani, że magiem nie jestem, choć znam się co nieco na truciznach.
Tym razem pobladła.
– Zapewniam, że nie mam w planie wymordować tu całej wioski. – W mig przypomniał sobie kilka przysiółków, które prawie wyrżnął w pień, ale o tym nie musiała wiedzieć.
Zwrócił ku niej szmaragdowe oczy.
– Więc jesteś…? – odezwał się Ulfrik znad pustej miski, usta zaś przetarł końcem rękawa.
– Kimś w rodzaju czyściciela – odrzekł Leto.
– To się dobrze składa. – Mężczyzna klasnął w dłonie, po czym potarł nimi energicznie. – Możesz nam pomóc z watahami wilków. Zabijanie to zabijanie, a te sucze nie dają nam żyć od wiosny. Żonka próbowała z truciznami i klątwami, ale niestety nic to nie dało.
Tym razem to Leta zbiło z pantałyku. Poczucie bezpieczeństwa zaczęło nagle się ulatniać niczym woda z płaskiego naczynia, które niefortunnie pozostawiono w słońcu. Nienawiść do magów zawrzała w żyłach.
Zerwał się z miejsca i sięgnął po jadeitowe ostrze. Mag, magisterka, zaklinaczka, trucicielka? Kim jest Meran? Co, do cholery, robił na takim odludziu? Przecież większość, jak nie wszystkich, pozamykano w lazaretach, Domach Magów lub Szkołach Magii? Do tego jego ciało jakby zignorowało jej obecność. Nie czuł drgania mocy w żyłach, a przecież na magię był bardzo wyczulony. Balansował na granicy zdziwienia i lęku jednocześnie. To wina tej aury, tego przeklętego miejsca zamkniętego pomiędzy szczytami?
Szkoły Magów obejmowały królestwo może od trzydziestu wiosen. Jednako wryły się w krajobraz każdego większego miasta, stając się ich integralną częścią. Baronowa, prawdopodobnie pchana niewytłumaczalną furią, wymusiła na kuzynie, Aaronie, wydanie dekretu, który powinien chronić pospólstwo przed nieradzącymi sobie z darem mocy.
A Leto w przeszłości nie raz miał styczność z adeptami Szkół. Nie wspominał tego dobrze. Pozostały mu po tym blizny i wrogość. W miastach widywał zakapturzone postacie w ciężkich szatach, z kosturami w dłoniach, które przemierzały dystrykty niczym nieproszone zjawy. Ich odzienia nosiły również znamiona rożnych frakcji. Podobnie działo się z natężeniem barwy togi. Pewnie zależne były one od szkolenia lub umiejętności, bo nie od dziś wiadomo, że jeden mag może posiadać jeden wyuczony talent, reszta zdolności jest ukryta. Nieliczni potrafią być zarazem uzdrowicielami i parać się magią bojową. Podobno wiązano to z siłą psychiczną. Nie znał się na tym. Wiedział jednak, że ci ludzie są cholernie niebezpieczni i lepiej, dla spokoju ducha i zdrowia, trzymać się od nich z daleka.
– Usiądź – odpowiedziała łagodnie.
– Jesteś magiem – wysyczał.
– Jestem, jestem, ale już spocznij. Nie mam zamiaru spalić ci cholewek. – Wykonała uspokajający gest w jego stronę.
Elf czuł, że ten błogostan może kryć drugie dno. Nie uginał się, trwał uparcie w miejscu, nie spuszczał wzroku z kobiety, która dobrotliwie się don uśmiechała.
– Naprawdę, nie masz się czego obawiać – kontynuowała. – To raczej ja powinnam bać się ciebie.
Otrzeźwiło go. Gdyby rzeczywiście chciała mu zaszkodzić, dawno by to już zrobiła. Wciągnął ze świstem spory haust powietrza i schował ostrze. Po czym z wolna osunął się na siedzisko. Aby poczuć się pewniej, nie tracił z nią kontaktu wzrokowego, jakby to skrzyżowanie źrenic miało do czegoś doprowadzić.
– Domyślam się zatem, pani, że parasz się magią, więc czemu tu tkwisz i czemu straż cię jeszcze nie zabrała? Jak mi wiadomo, każdy obdarzony musi przejść szkolenie, by móc swobodnie egzystować poza Szkołą, a i tak łatwo go nie wypuszczają, więc zazwyczaj kończy w lazaretach, które są pod ścisłą obserwacją straży królewskiej, jak nie samych Alchemików.
Meran założyła ręce na podołku i ciężko westchnęła:
– Sioło mnie potrzebuje. Tak samo jak plonów, świeżego mięsa czy łaski tutejszych bóstw. Jestem uzdrowicielem. Tworzę też trucizny. Słabe, ale na krety w sam raz.
Leto przyjrzał się jej teraz dokładniej. Miała w sobie coś kojącego. Kiedyś musiała być też piękna, ale zniszczone dłonie i poorana zmarszczkami mimicznymi twarz udowadniały, że wiosny nie były dla nikogo łaskawe. Niewiasta, której ciężko się oprzeć i na dodatek mag. Wybuchowa mieszanka, niebezpieczna i pociągająca zarazem.
Z zamyślenia wyciągnął go gospodarz domu:
– I co? Pomożesz z tymi wilkami?
– Tak, pomogę. – Słowa wypłynęły mu spomiędzy warg nadzwyczaj swobodnie. Trochę się zdziwił temu, co właśnie usłyszał. Zamrugał energicznie, po czym otwarł usta, by zaprzeczyć, jednak nie zdążył wypowiedzieć ani zgłoski. Czy była to wina czarów Meran? Nie wiedział.
– Wspaniale! Obiecujemy cię nie otruć – zaśmiał się Ulfrik.
Elf nerwowo odwzajemnił grymas, choć tak naprawdę wcale nie żywił na to ochoty. Pozostanie dłużej w jednym miejscu wiązało się zawsze tylko z jednym. Odkrywaniem tajemnic i obnażeniem. Mieszkanie z kimś pod jednym dachem to jak paradowanie nago, świecąc po oczach gołym zadkiem.
– Ale mam prośbę – Leto pociągnął rozmowę. – Chciałbym, byś nauczyła mnie warzenia nowych trucizn. W zamian za to ja być może nauczę cię czegoś nowego. I pomogę z tymi wilkami.
Tak do końca nie wiedział, czy postępuje słusznie.
Meran kiwnęła głową. Śledziła zarazem wielkimi oczyma, jak kończy zimny już posiłek.
– No to się dogadaliśmy! – wykrzyczał chłop z takim entuzjazmem, że ktoś o słabych nerwach pewnie zakrztusiłby się strawą.
Elf w lot pojął, że zmuszony zostanie do rychłego przyzwyczajenia się do takiego typu okazywania radości. Ulfrik po prostu taki był.
– Luba przygotuje ci posłanie. Będzie ci pewnie wygodniej niż tam na ziemi. Myślę, że jakiś okres z nami zabawisz.
„Zobaczymy” – pomyślał Leto.
Meran, jak obiecała, tak też uczyniła. Może i nie dostał siennika, ale kilka porządnych, baranich skór, które ułożyła niedaleko pieca, uprzednio odsunąwszy to, co mogłoby mu przeszkadzać.
Przyglądał się, jak pieczołowicie dobierała materiały na tymczasowe legowisko. W sumie to odpowiadało mu odpoczywanie na podłodze. Nie przywykł do wygód, a jeśli już jakichś było mu dane zażyć, to podchodził do nich z dużą rezerwą i nieufnością, jakby miękkie łoże miało unieszczęśliwiać. Cokolwiek to oznaczało. Bał się wygodnego życia. Uważał, że takowe go zepsuje lub, co gorsza, uśpi czujność.
Chłop ulotnił się z chałupy zaraz po posiłku. Elf jakoś nie silił się na to, aby interesować się jego losem. Skinieniem głowy dał gospodyni znak, że wychodzi. Niewiasta odpowiedziała tym samym i zabrała się za domowe sprawunki.
Resztę dnia spędził na drobiazgowym obserwowaniu okolicy. Naciągnął kaptur mocniej na twarz. Mijający go bacznie mu się przyglądali. Górował nad większością spotkanych, przybrał więc nieco skuloną pozycję, jakby miało to cokolwiek dać. Oczywiście zdawał sobie sprawę z tej niedorzeczności. Łudził się jednak, że wieśniacy okażą się większymi głupcami od Ulfrika. Noszony przezeń płaszcz stanowił najbardziej charakterystyczną cechę. Nie rozstawał się z nim, nawet kiedy z nieba lał się skwar. Nie zakładał wtedy koszuli, a jedynie brązowe, wytarte w niektórych miejscach skórzane spodnie, do których sprytnie przymocował schowek na broń. To samo tyczyło się okrywy. Ci, którzy dostąpili zaszczytu podniesienia jej, zgodnie stwierdzali, że jest nienaturalnie ciężka, a to za sprawą ukrytych kieszeni pełnych wszelakiego rodzaju ostrzy. Od niepozornych, po solidne srebrzone sztylety. Z upływem księżyców płaszcz nabrał intensywnej, czarnej barwy, gdzieniegdzie noszącej znamiona przebytych potyczek. I choć te krwawe zacieki po pewnym okresie zaczęły stapiać się w jedno, to Leto zwykł po każdym zleceniu pieczołowicie czyścić zaplamione miejsca. Butów raczej nie nosił, chyba że wymagało tego zlecenie. Wolał czuć pod stopami chłód ziemi i jej strukturę. Gdy nastawały słoty i mrozy, owijał nogi gałganami i skórą. Chroniło to przed odmrożeniami, jednakże kiedy tylko śniegowe okrywy zaczynały znikać, a wczesnowiosenne słońce ogrzewać drogi, pozbywał niewygodnej otuliny i na powrót rozkoszował się dotykiem gruntu pod palcami.
Wieśniacy zaaferowani śledzili każdy jego krok. Wyciągali szyje zza płotów, kulili się na gankach, udając, że zajmują się czymś zgoła odmiennym. Dziatwy podbiegały bliżej, nagabywane przez starszych. Ciekawość zwyciężała nad strachem. Czekał tylko, aż któryś z wieśniaków zacznie wygrażać mu widłami. Na szczęście chłopi jednakowoż zachowywali zdrowy rozsądek i prócz niezdrowego zainteresowania oraz wianuszka rozwrzeszczanych pacholąt, nic szczególnego się nie działo.
Wioska, tak jak się spodziewał, nie wyglądała jakoś szczególnie. Podobna do tych, które mijał. Kapliczkę w centrum faktycznie poświęcono Odkupicielom i Mateczce Ziemi, zaś na każdym domostwie, u zwieńczenia strzechy, znajdował się symbol owych bóstw. Poza tym były tam tylko zagrody, kury grzebiące w ziemi, pola i niezbyt szeroka rzeczka, którą porastały na brzegach krzaczki i chylące się ku toni drzewa. Na jej widok oblicze mu pojaśniało, a źrenice wyraźnie się rozszerzyły z podniecenia. Dawno nie zażywał kąpieli, więc nadarzała się ku temu okazja. Słońce, o dziwo, nadal grzało dosyć mocno, mimo że czuł już na skórze chłodne, jesienne powiewy. Zanim jednak skorzystał z ablucji, musiał wrócić do chaty po czystą koszulę. Ta, którą nosił, nie była już pierwszej świeżości.
Idąc w stronę domu Ulfrika i Meran, dostrzegł dzierlatkę. Chciał ją ominąć, lecz ta najwyraźniej przesuwała się z wolna w jego kierunku. Dobrym sposobem na uniknięcie kłopotliwej konfrontacji jest unik, lecz w tym przypadku wyglądałoby to co najmniej śmiesznie. To nie miasto, gdzie da się w mgnieniu oka zniknąć w zaułku. Im bliżej się znajdowała, tym większy ogarniał go niepokój. Znał ten rodzaj dreszczy – lodowatych, drażniących, przebiegających strumieniami po karku, ale w tym przypadku stanowiły chyba jakąś niedorzeczność. Dziewka na pewno nie jest magiem! Mógłby dać sobie za to wykłuć oko.
Kiedy zbliżyła się na odległość zaledwie kilku kroków, odezwała się słodkim głosem:
– Witaj, panie.
Leto przystanął i bacznie się jej przyjrzał. Niewysoka, zaokrąglona, dość młoda, na oko licząca może szesnaście lub osiemnaście wiosen. Z lekko zadartym nosem i błyszczącymi brązowymi oczami. Podobały mu się jej włosy. Kruczoczarne, teraz powiewały czochrane wiatrem.
Śmiało podeszła bliżej:
– Witaj – odpowiedział.
– Uzdrowicielka wspomniała, że pomożesz nam z wilkami. To wspaniałomyślne z twojej strony, panie. – Uśmiechnęła się szczerze.
„A to baba mieląca jęzorem” – pomyślał. Jeden oddech potem doszedł jednak do wniosku, że w tak małych społecznościach wieści rozchodzą się lotem błyskawicy, zaraz więc wybaczył gospodyni.
– Pomogę – rzucił od niechcenia i ją wyminął. Chciał jak najszybciej się oddalić, nieznośne uczucie coraz to silniej podrażniało tkanki.
Jednak ona miała zgoła odmienne plany. Rychło położyła mu dłoń na ramieniu.
Drobny gest wzbudził u elfa gwałtowną reakcję. Natychmiast obrócił się i złapał dziewkę za nadgarstek:
– Pozwolił ci kto mnie dotykać!
Nerwowo wciągnęła powietrze przez usta i pobladła. Jej ręka zaś szybko przybrała sinawy odcień.
Trzymał ją w żelaznym uścisku. Szarpnęła się nieznacznie, lecz to go nie wzruszyło.
– Chciałam tylko podziękować – pisnęła drżąco.
Puścił.
Mimowiednie złapała się za drętwiejące miejsce i przełknęła kilka łez, które zalśniły w kącikach oczu.
Dostrzegł jej strach. Sprawiło mu to satysfakcję. „Przynajmniej ma nauczkę na przyszłość” – pomyślał, po czym odrzekł:
– Nie rób tego więcej!
Przytaknęła i szybko oddaliła się w stronę wsi.
Wiatr się wzmógł, zrywając mu kaptur z głowy. Białe włosy zafalowały w takt podmuchu. W tych też uderzeniach serca 6 chłopka przystanęła i się odwróciła. Zauważył dziwny blask w jej oczach, usta wykrzywił niezrozumiały grymas. Widział, jak skinęła ku niemu i odeszła. Rozjuszony nagłym porywem z powrotem ukrył się w bezpiecznych odmętach kapoty. Przyspieszył. Do celu został kawałek.
6Uderzenia serca – miara czasu. Tu określa minutę.
Wewnątrz chałupy nie zastał nikogo, zapewne Meran poszła załatwiać coś we wsi. Porwał z torby koszulę i oddalił się bezszelestnie. Drogę przebył niemalże biegiem.
Chłodna woda kręciła wiry przy brzegu i chlupotała zachęcająco. Zanurzył spocone ręce w nurcie. Lodowaty dreszcz przeszył mu skórę. Uśmiech zaraz rozjaśnił ponurą twarz. Szybko jednak spochmurniał. Problemem nie okazała się temperatura strumyka. Tutaj brzeg bowiem porastały rzadkie krzaki. Urządził więc sobie spacer wzdłuż nurtu w nadziei, że znajdzie zakątek znaczniej oddalony od ludzkich siedzib oraz wścibskich oczu.
Nie należał do wstydliwych. Nagość była dla niego czymś zwyczajnym. Elfy już takie były. Lubił mieć kontakt z naturą i za każdym razem czerpał z tego w pełni. Upajało to jego już i tak nadszarpnięte nerwy, zwyczajnie pomagało zachować potrzebną równowagę. Dłuższą chwilę dreptał wzdłuż strumienia. Odnalezione, osłonięte miejsce zapraszało. Woda nie wyglądała tu na aż tak wartką, ani też zbyt głęboką.
– O tak, idealnie – powiedział i niespiesznie się rozebrał.
Szum wiatru w konarach, plusk i późnojesienne, nieśmiałe trele ptaków, pobudzonych słabymi promieniami słońca, sprawiły, że poczuł się bezpiecznie. Zanurzył się powoli. W takich sytuacjach najbardziej bał się kobiet. Banda zbójców czy podlotków podglądających zza drzew to nic. Kobiety bywały bezwstydne. W ich oczach palił się ogień. A wystarczyło tylko, że zdjął koszulę… Dlatego unikał z nimi kontaktu. Odnosił wrażenie, że kiedy tylko pojawiają się w pobliżu, to zjadają go żywcem, że przeżuwają każdy kęs ciała, niczym krowy trawę na pastwiskach. Skórę miał jasną o złotawym odcieniu, białe włosy i kontrastujące z nimi oczy osadzone w ciemnej oprawie. Podobno to one nadawały mu wyrazu tajemniczego i nie do okiełznania, a one to kochały. Wielbiły zdobywać. Uwagę tłuszczy zdobywał też nietypowymi w tych rejonach tatuażami, misternie wbite atradium 7 mieniło się wielobarwnymi poblaskami, które odkrywało słońce, lub blask olejowej lampy. Doskonale znał znaczenie skomplikowanych malunków. Tylko skrytobójcy takie nosili. I choć każdy z elfów dysponował innym wzorem, to łączyła je jedna, wspólna cecha: Jedynie zabójcom i katom tatuowano dłonie. Reszta nie mogła poszczycić się tego typu ozdobą. Po prawdzie nie pamiętał dokładnie imienia artysty, który mu je wykonał. Przed opuszczeniem rodzinnej wioski wymazano mu pamięć. Wiedział tylko to, co musiał. Reszta ukrywała się za mgłą zablokowanych wspomnień. Leto był jednak wyjątkowy. Pod wpływem pewnych zdarzeń umysł zaczynał sobie przypominać niektóre wątki z poprzedniego życia. Wizje powracały za każdym razem, kiedy uniesienie osiągało zenit, niekoniecznie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Bo co dobrego może przytrafić się płatnym zabójcom? Jemu się zdarzyło. Lecz nie wracał do tego. Zatarł wspomnienia o długowłosej elfce, delikatnej niczym poranne mgły, o imieniu dźwięcznym jak śpiew skowronka. O niewieście, która wbrew wszystkim pokazała mu, co to codzienność. Zwyczajne posiłki, bez biegu i ukrywania się. Spokojne noce bez czuwania. Odprężające poranki pełne pieszczot i westchnień. Gorące napary w mroźne wieczory i leniwe popołudnia spędzone na czytaniu lektur, kiedy za oknami szalały jesienne burze…
7Atradium – tusz do tatuaży.
Ocknął się nagle. W krzakach coś znacząco zaszeleściło. Jednym susem znalazł się na brzegu i dobył ostrza. Trawa ugięła się, kilka gałązek trzasnęło. Mięśnie elfa stężały w pełnym napięcia oczekiwaniu. Po chwili jego oczom ukazała rudawa łania, która wyłoniła się zza rozłożystego krzewu i zerkała czarnymi niby węgiel oczyma. Odetchnął i upuścił sztylet. Zwierzę odeszło. Pozbierał odzienie, założył czystą koszulę i odszedł w stronę wsi.
Drogę przebył szybko, nie spostrzegł, kiedy znalazł się tuż przy gospodarstwie. Czerwone słońce barwiło czubki drzew purpurą. Malownicze smugi światła układały się w fantazyjne wzory. Leto nie patrzał, jego uwagę przykuło coś innego. Nie wiedział, czy ma się uśmiechnąć, czy może pożałować widoku. Gospodyni stała na podwórzu i wymachiwała kocem w stronę drzwi, z których, podobnie jak i z okien, wydobywał czarny, smolisty dym. Pierwsze, co przyszło mu głowy, to że chałupa się pali i trzeba bezzwłocznie ruszyć z pomocą. Instynkt jednakowoż podpowiadał, że wszytko jest w porządku. Zatem skąd swąd?
Za plecami doszły go kroki, obrócił się i dostrzegł mężczyznę w baraniej skórze poczerwieniałego na twarzy:
– Nie mów, że znów przypaliłaś truciznę!
Meran odwróciła się w jego stronę z rozbawieniem na twarzy.
– Ano znowu. Nie mogę pozbyć się kreta, więc zrobiłam mu polewkę. – Puściła oko w kierunku elfa.
Leto w odpowiedzi uniósł prawą brew.
– Polewkę? – zapytał.
– Tak – odrzekła. – Trujący wywar, który miałam wlać do kopca.
– To jakim cudem przypaliłaś garniec dekoktu? – zdziwił się, wepchnąwszy dłonie za pas.
– Zasnęłam.
Ciałem Leta wstrząsnął radosny, niczym nie wymuszony chichot. Nie przez słowa, jakie wypowiedziała, ale przez sposób, w jaki to zrobiła, unosząc niewinnie ramiona jak dziecko, które właśnie coś spsociło.
Ulfrik spojrzał na elfa z ukosa i rzekł:
– Ona tak robi kilka razy na sezon. Zastanawiam się, kiedy puści z dymem ten cały „bogaty” dobytek. Wiesz, to zdolna trucicielka, ale… też śpioch.
Meran spojrzała na przypisanego.
– Ty szelmo, nie zdradza się takich tajemnic!
Resztę wieczoru i część nocy spędzili na wietrzeniu pomieszczeń. Popijali przy tym domowej roboty bimber, a że był mocny jak styg, rankiem pobudzili się z bolącymi głowami.
– To ciekawe doświadczenie. – Leto zagadał do Meran, kiedy ta krzątała się po izbie.
– Nie rozumiem. – Popatrzyła na niego, w ręku trzymając pustą flaszkę po trunku. – Co masz na myśli?
– Dotarcie tu…
– Dokończ. – Przysiadła się i cmoknęła kilka razy.
– Widzisz, nie przyszedłem tu po to, by się śmiać, mieszkać z kimś pod jednym dachem. Przybyłem po jedzenie, a tu jest tak… Tak spokojnie. Jakby świat się zatrzymał i dał szansę na coś innego. Rozumiesz, co mam na myśli? – Zwrócił ku niej zaszklone oczy. – Czuję się jak… jakbym o czymś zapomniał.
Milczała. Wiedziała, co to znaczy, widziała już coś takiego.
– Myślę, że jesteś zmęczony i powinieneś odpocząć. – Wykrzywiła usta w przyjaznym grymasie i położyła mu rękę na dłoni. – To dobre miejsce, by zapomnieć, ale dobre też, by sobie przypomnieć. Tu rzeczywiście jest inaczej, przekonasz się wkrótce.
Jej dotyk go sparzył, lecz nie był to ból fizyczny. Słowa wydały się zagadkowe, lecz teraz nie chciał tego roztrząsać. Ból głowy nieznośnie wibrował mu w skroniach.
– Masz, wypij to. – Ulfrik postawił mu przed nosem kubek wypełniony czymś wonnym.
Leto wpatrywał się w ciecz przez dłuższą chwilę.
– No, pij – ponaglił. – Dobrze ci zrobi, kociokwik zniknie, dobrze prawię, pij. Tego wschodu musimy sprawdzić czy wnyki i pułapki na wilki na coś się zdały, choć wątpię, i naprawić lub wymienić zniszczone. Poza tym potrzebne ci porządne odzienie. To jest stare, nie nadaje się już nawet na gałgany. Pójdziemy do szwacza, by pobrał miary.
Elf zmarszczył czoło, a oczy zabłyszczały mu od narastającej wściekłości.
– To jest dobre! – wysyczał.
Błogostan porania ulotnił się niczym poranne mgły przegonione wiatrem.
Ulfrik zerknął nań z ukosa.
Leto ciągnął dalej:
– Nie mam tyle złota! – Walczył z samym sobą. – I nikt nie będzie mi szył odzienia! Kim jestem, na Odkupicieli? – Krew się w nim gorzała, mimo że z całych sił próbował stłumić narastający gniew.
Mężczyzna wziął głęboki oddech, aby tym nieco pohamować gwałtowny charakter. Podrapał się ostentacyjnie po głowie. Ziewnął przeciągle, przetarł oczy, po czym niespiesznie, jakby rozmawiał z niesfornym gołowąsem, udzielił odpowiedzi.
– Elfie – zaczął łagodnie, zniżył przy tym ton głosu tak, by tamten w końcu zaczął go słuchać, bo po jego postawie wnosił, że raczej nie zdoła go przekonać w inny sposób. – Twoje odzienie się rozpada, dobrze o tym wiesz. Mamy potrzebne materiały. Poza tym moja luba wprawnie posługuje się krosnami, więc nie wiem, w czym widzisz problem. Pomożesz nam, my pomożemy tobie. Leto, jesteśmy prostymi ludźmi. Tu nikt ci w żebra sztyletu nie włoży, nie okradnie, a więc zapewniam cię, nie masz się tu czego obawiać. Przynajmniej nie w tym okresie, kiedy to wszyscy lękają się jedynie tych przeklętych, wielkich suk. Zatem upraszam. – Oparł dłoń o blat. – Nie jojcz, bo to i tak ci nic nie da.
– Miej moje przeprosiny – westchnął Leto.
Poczuł się jak dziecko skarcone przez ojca. Każdy przejaw dobroci, jakiego kiedykolwiek doświadczył, bywał demonstrowany wyłącznie ze względu na korzyści dla osoby, która ją okazywała. Nie wiedział więc, czym jest zobowiązanie. Wyostrzone zmysły bezustannie podszeptywały mu o zagrożeniach. Walczył z tym, lecz to powracało. Uparte, nie znoszące sprzeciwu… Nieufność.
Otrząsnął się i wbrew sobie postanowił przyjąć pomoc. „Lecz co takiego się robi, by okazać wdzięczność?” – zastanawiał się, trąc dłonią o czoło. Kompletnie nie widział, co począć.
– Nikt od ciebie nie chce złota – ciągnął chłop. – Domyśliłem się przeto, że raczej nie masz go zbyt wiele. Szwaczowi zapłacę skórami – dodał.
Leto kiwnął głową na znak zgody.
– A teraz posil się, wysącz to cholerstwo i pójdziemy załatwić ci odzienie, a potem do lasu z innymi zobaczyć te zasrane wnyki. Poznasz też część wsi, która już powoli zaczyna się domagać spotkania z tobą twarzą w twarz. Nie mówiłem im, że jesteś… elfem, więc będą mile zaskoczeni.
„Mile zaskoczeni” – Leto powtórzył to w myślach kilka razy. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. „Przecież za elfami nikt nie przepada? W sumie? W sumie to chyba już wiedzą – rozmyślał. – Ta chłopka widziała mnie bez kaptura”.
Spojrzał jeszcze raz w kubek pełny „czegoś”. Zamknął oczy i wypił do dna, nieustannie bijąc się z myślami co do słuszności tego kroku. Napój chłodził, orzeźwiał, a zarazem palił trzewia. Miał znajomy smak, ale za nic nie potrafił sobie przypomnieć, skąd go zna. Po chwili zawładnęło nim gorąco. Ból i nieznośna suchość w ustach odeszły w niebyt. Wybałuszył oczy na uzdrowicielkę, która podparta pod boki uśmiechała się tajemniczo.
– Lepiej? – zagadnęła.
– Chyba tak.
– No to się zbieraj. Ulfrik nie lubi czekać. – Podała mu płaszcz. – Ale ciężki.
Wyciągnął rękę.
– Wiem. Jest przesiąknięty krwią wrogów.
Powoli go założył, jakby smakował tę chwilę. Zacienił twarz i wyszedł.
Kobieta stała w izbie, pozostawiona sam na sam z tym, co kształtowało się pod sklepieniem czaszki.
Za nim zaraz pojawił się Ulfrik, szczerzył się wesoło, eksponując rząd żółtawych zębów.
Na zewnątrz rozpanoszył się chłód, więc elf wcisnął ręce w kieszenie i się skulił. Krok za krokiem, niczym cień, snuł się za Ulfrikiem. Ten jakoś nie kwapił się do czczej gadaniny. Szurał jedynie buciorami po zamarzniętej ziemi, przy okazji smętnie burczał coś do siebie. Niewielkie obłoczki pary unosiły się malowniczo z ich ust. Leto, miast skupić się na drodze, przyglądał się, jak pochłaniają ich czeluści krystalicznego powietrza.
Dom szwacza wybudowano w centrum wsi. Nie różnił się wcale od innych. Te same bóstwa, ten sam kamień, ten sam mech na schodkach.
Drzwi otworzyła dziewczyna z drogi.
Leto zemdliło. Nie potraktował jej zbyt sympatycznie.
– Wejdźcie. – Wskazała wnętrze. – Papa już czeka.
„Czyli szwacz jest jej ojcem? Czemu, do cholery, nie jest nim kowal?” – pomyślał i bez słowa wślizgnął do środka.
Ulfrik zamienił kilka zdań z mężczyzną, który zaraz zaprosił ich do izby. Gestykulował i podnosił głos, próbując coś mu objaśnić. Ten tylko kiwał głową i odpowiadał „się zrobi”.
Do elfa docierały jedynie pojedyncze słowa. Po chwili wyszli. Zostawiono go samemu sobie, a przynajmniej tak mu się zdawało. Skorzystał więc z ciszy i w skupieniu wpatrywał się w ogień buzujący w palenisku. Blask płomieni odbijał się w jego oczach, przyjemnie też ogrzewał zmarznięte ciało.
Niepokój zimnymi pazurami znów zaznaczył mu grzbiet. Odwrócił się gwałtownie. Dziewczyna z drogi opierała się swobodnie o futrynę i wlepiała weń okrągłe z ekscytacji źrenice.
– Czego chcesz? – wycedził.
– Niczego, patrzę.
Ściągnął kaptur w nadziei, że ucieknie, choć przypuszczał, że to raczej płonna nadzieja. Wszak już widziała go bez okrywy.
Młódka przyjrzała mu się uważniej, po czym podeszła doń tak blisko, że prawie stykali się nosami.
Poczuł, że musi uciec. Spiął mięśnie i zacisnął palce w pięści tak mocno, że zdrętwiały mu knykcie. Dotarło do niego, że nie ma wyjścia. Krok w tył skończyłby się poparzeniem zadka. Mimowolnie zgrzytnął zębami. Chciał zamknąć oczy, aby nie oglądać jej z tak bliska, ale przecież przez to straciłby kontrolę nad sytuacją. Delikatnie, czubkami palców, dotknęła jego twarzy. Spłoszony odsunął głowę. Gdyby był magiem, oczy najprawdopodobniej zaczęłyby mu płonąć żywym ogniem. Tego wschodu gniew po raz kolejny począł rozsadzać mu postronki żył.
– Co ty wyprawiasz? – warknął.
– Nigdy nie widziałam elfa. Chciałam cię dotknąć. Czy ktoś ci mówił, że jesteś piękny?
No, tego już za wiele. Kolejna ludzka kobieta, która na jego widok dostaje pomieszania zmysłów. Ta, na domiar złego, była jeszcze dzieckiem. A może już nie?
– Wybacz, jestem utrapieniem dla ojca. Podobno cechuje mnie zbytnia bezpośredniość. Jest tak? Jak sądzisz? – Przybliżyła się jeszcze bardziej.
– Zostaw mnie! – warknął.
– Nie odpowiedziałeś. No więc?
Odwrócił wzrok. Żywił nadzieję, że odpuści i się oddali, że wystraszy ją brak zainteresowania. Ta jednak przestąpiła z nogi na nogę i przeciągle westchnęła.
Poczuł na policzku ciepły oddech. W głębi domostwa usłyszał miarowe kroki. Młódka obróciła się na pięcie i z zawadiackim uśmiechem wymaszerowała z pomieszczenia.
Odetchnął z ulgą.
Do izby wraz z Ulfrikiem wszedł ten sam siwiejący jegomość, którego widział przez kilkoma oddechami. W ręku trzymał miarę i kawałek pergaminu.
– Nazywam się Anders i jestem tutejszym szwaczem. – Podał mu dłoń.
Elf odwzajemnił uścisk.
– Leto.
– No to zabieramy się do roboty. Nie ma na co czekać. Ale zanim zacznę cokolwiek robić, muszę wziąć miarę, przecież bez tego ani rusz. – Wykrzywił usta w przyjaznym grymasie. – Rozdziej się, proszę.
Gość poczuł się niezręcznie, wszak obok stało dwóch mężczyzn, którzy mierzyli go wyczekującym wzrokiem.
– Czy mógłbym…
– A, tak… – Zaśmiał się człowiek w baraniej skórze. – Już wychodzę. Myślałem… o czymś innym. – Machnął ręką. – Już idę.
– Czy mógłbym cię o coś prosić? – nieśmiało zagaił do gospodarza.
– Słucham? Każdy ma swoje bziki, uszanuję i twoje.
– Chciałbym, byś skopiował to, co mam na sobie. Czy poradzisz sobie z tym?
Ten zerknął z ukosa, zmarszczył brwi i niespiesznie obszedł go wokoło.
– Hmm, dobra robota. Tak… to doskonała elfia robota, zdecydowanie. Tylko oni mają tak godną podziwu przędzę, ale myślę, że jak już zdejmę miary, a ty zostawisz odzienie jako wzornik, to być może, za około księżyc, dostaniesz nowe.
– Księżyc to kawał czasu!
– Tak – odpowiedział Anders. – Ale tyle właśnie potrzebuję, by odpowiednio dopasować skórę. No i jest to dość kłopotliwy materiał. Myślę, że wytrzymasz. Zresztą nie sądzę, byś prędzej niż za księżyc stąd wyruszył.
– Ale w czym będę… znaczy, co na siebie założę? – wyjąkał Leto.
– Nie martw się, dam ci zapasowe odzienie.
W tym momencie mimo ubrania poczuł się nagi i zupełnie bezbronny. Świadomość posiadania broni dodawała mu pewności. Wiedział, że ze strony chłopów nic mu nie grozi i noszenie ekwipunku poniekąd mija się z celem. Ciężko jednak zaakceptować tę zmianę. Trudno wykorzenić stare nawyki, kiedy stają się drugą skórą. Czekało go jeszcze obnażanie, niechciany dotyk chłodnych, starczych palców i ona. Ta, która pewnie gdzieś się teraz zaszyła i…
– Anno! – krzyknął mężczyzna.
W progu stanęła dziewka, która tak bardzo go mierziła. Oczy znów jej lśniły, a policzki zdobił purpurowy wykwit ekscytacji.
– Tak, papo?
– Przynieś naszemu gościowi stosowną garderobę. Wybierz mądrze.
– Tak, papo.
Zniknęła w odmętach drugiej izby. Słyszał krzątaninę i przesuwanie przedmiotów. Rozbierał się więc niespiesznie. Płaszcz wylądował na podłodze, potem koszula…
Anders widywał już elfy, wiedział, jakie są, ale nigdy nie dane mu było spotkać się z czymś takim. Tatuaże pokrywające ciało frapowały. Układały się w idealnie symetryczny ornament, który piął się w górę pleców, jakby był pradawnym drzewem. Pojedyncze linie wdrapywały się miękko na ramiona, by stamtąd spłynąć w kierunku dłoni.
Szwacz schylił się po kawałek zwęglonego drewna i położył go na stole, zaraz obok skrawka pergaminu. Zabrał się za drobiazgowe pobieranie miar.
Leto zamknął oczy. Rozkoszował się ciepłem ognia ogrzewającym mu plecy. Nie usłyszał, kiedy Anna weszła do pomieszczenia.
Młódka przyglądała mu się tuż zza pleców ojca, lekko stając na palcach. Jej ojciec zaś łagodnie przemawiał do gościa. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Elf był taki idealny, tak inny niż ci wiejscy chłopcy i parobkowie, był…
Z zamyślenia wyrwał ją ojciec:
– Skończ się gapić.
Przytaknęła i wybiegła z izby.
Leto uchylił powieki. Powinien ich nie zamykać, nie ufać, że wścibska dziewka odpuści i zajmie się kobiecymi sprawunkami.
– Dobrze – westchnął starzec. – Mam, co trzeba. Dostaniesz spodnie, płaszcz, ze trzy giezła i ciepły sweter. Myślę, że to dobry układ. Ty mi w zamian zostawisz stare ubrania.
Elf spojrzał na człowieka z lekkim wyrzutem. Nie chciał się rozstawać z ukochaną okrywą. Ale zawsze mógł ją ukraść.
– Wybacz. Chciałbym opróżnić kieszenie. Czy mogę?
– Tak, to przecież twój przyodziewek.
Leto wyjmował po kolei: sztylet, rzutka, noże, ostrza w kształcie gwiazdy ze szpikulcami jak brzytwy…
Anders zaś przyglądał mu się w milczeniu.
– Załóż. – Mężczyzna pokazał odzież, którą przed chwilą doręczyła Anna. – Pójdę po coś, do czego będziesz mógł to włożyć. – Po chwili wrócił ze skórzaną sakwą.
– Masz moją wdzięczność – odrzekł Leto.
Odzienie, które dostał, było małym arcydziełem sztuki krawieckiej. Przyglądał się mu. Brał do ręki każdą rzecz z osobna, lecz zanim je założył, z namaszczeniem, szczupłymi palcami przesuwał wzdłuż szwów.
Anders stał nieopodal i przyglądał się zachowaniu nieznajomego.
Ostatnią rzeczą, jaką otrzymał, okazała się kapota. Nie tak długa jak jego, nawet nie podobnej barwy, za to dysponowała obszernym kapiszonem, ręcznie haftowanym w piękny, runiczny motyw, który powtarzał się również na mankietach. Do kompletu Anders dołączył także skórzany pas. Leto podobało się to ciężkie szarobrunatne, wełniane okrycie, które po założeniu szczelnie opinało mu ciało. Sięgało do połowy łydki, ale to nic, przyzwyczai się.
Do izby wrócił Ulfrik, a wraz z nim Anna, córka krawca.
– Jak ładnie! – zapiszczała. – Pasuje idealnie. Ale mam oko! Nie, papo?
– Tak, dziecko. – Starzec pogładził ją po ramieniu. – Idź już, mamy tu męskie sprawy do obgadania.
Przytaknęła i zniknęła bezszelestnie za drzwiami.
– Chodź – rzekł Ulfrik. – Przyprowadziłem ludzi do pomocy. Sprawdzimy te cholerne pułapki. A że już jesteś kompletny, to nie będziemy wracać się do domu. – Po czym ruszył w stronę wyjścia.
Leto podziękował panu domu i powlókł się za chłopem.
***
Nora spoglądała na wioskę, wygodnie usytuowaną na wzgórzu. Barwne włosy powiewały na chłodnym wietrze. Kamień, na którym siedziała, po części porastał mech. Zbliżała się zima i choć ta pora była zwiastunem przymusowej stagnacji, to zarówno wokół wsi, jak i w jej sercu od niedawna panowało niezdrowe ożywienie. Wyczuwało się to w każdym podrygiwaniu gałęzi na wietrze, w chlupocie wody w rzece, w każdym ludzkim oddechu. Ptaki poukrywane w wysokich konarach drzew nie śpiewały tak jak przedtem. Milczały, podsycając tym złowrogą aurę, która osiadała zewsząd. Chłopi nieustannie obawiali się watah, a te, nie mając lęku, bezkarnie pustoszyły i tak już skromne zasoby trzody, nierzadko zapuszczając się aż pod wrota domostw. Niepokój udzielał się każdemu. Tej też jesieni podupadł na zdrowiu jej ojciec. Z niewiadomych przyczyn zaczął kaszleć. Ze wschodu na wschód choroba sprawiła, że nie potrafił już doglądać gospodarstwa, a przecież przed zimą zawsze gromadziła się masa pracy związana z przygotowaniami. Trzeba było doprowadzić do porządku obejście, ogródek oraz oborę i jeszcze dochodziły te beznadziejne domowe czynności, których tak nienawidziła. „Babskie fidrygałki” – burczała pod nosem, kiedy mateczka zachęcała ją do haftu czy szycia. Nie miała do tego ani serca, ani nerwów. Igła nieustannie wypadała jej z palców, nitka się plątała, a zamiast finezyjnego wzoru wychodziły tylko supełki i plątanina kolorowych strzępków. Spotykało się to przeważnie z dużą dezaprobatą rodzicielki i dwóch sióstr, które za nic w świecie jej nie przypominały. Kiwały tylko głowami. Wyrażały tym cichą, acz wymowną dezaprobatę. One uwielbiały spędzać godziny na zajmowaniu się typowymi, kobiecymi zajęciami, a ona uciekała do lasu ćwiczyć fechtunek oraz kondycję fizyczną. Miłość do walki zaszczepił w niej ojciec. Kiedyś, w tajemnicy przed przypisaną, pokazał potomkini cięcia, bloki i gardy, nie mając świadomości, że tym sposobem wpaja najstarszej miłość do szermierki. Wiedziała, że po cichu marzył, aby wydać pierworodną za najlepszą partię we wsi, jak nie w całej okolicy. Niestety, ona żywiła zgoła inne plany. Nie interesowali ją mężczyźni, a mężczyźni nie interesowali się nią. Nie, że była mało urodziwa. Zwyczajnie emanowała niedostępnością, która nigdy nie przysparzała adoratorów. W duchu cieszyła się, że nie jest obiektem zainteresowania. Dzięki temu oszczędzali jej docinków, chichotów czy łapania za spódnicę. Oczywiście, pośród młodocianego chłopstwa zawsze znajdzie się śmiałek, który nie omieszka w taki czy inny sposób zwrócić na siebie uwagi. Nie pozostała mu dłużna. Niedoszły adorator z hukiem wylądował na murawie – łamiąc z trzaskiem nadgarstek. Dobrze, że w siole mieszkała uzdrowicielka, inaczej delikwent miałby się z pyszna. A im więcej liczyła wiosen, tym bardziej Nora stawała się nieprzystępna, w przeciwieństwie do sióstr, które zdążyły się zakochać, znaleźć sobie przypisanych i wyprowadzić się ze wsi. Ludziska o Norze zaczynali gadać, że ma dwadzieścia pięć wiosen i powinna już dawno założyć rodzinę, zajmować się gromadką dziatw oraz dogadzać przypisanemu, bo przecież taka jest kolej rzeczy. Inaczej: co to za kobieta, która nie ma chłopa! Podszepty kwitowała zmarszczeniem czoła, twierdząc, że i na to przyjdzie pora. Prawda okazała się odmienna od tego, co chciałyby usłyszeć i zobaczyć nadobne kumy.
Nora nie należała do istot ani ładnych, ani też brzydkich. Cechą, która wyróżniała ją ponad inne, okoliczne dzierlatki, to włosy. Gęste, wielobarwne. Ten, kto się jej przyglądał, mógł w jej warkoczu dostrzec pasma brązowe, kasztanowe, a nawet jasne kosmyki wijące się niczym wartki strumień pomiędzy szczytami. Były grube i trudne do ujarzmienia. Więc jedyną fryzurą, na którą mogła sobie pozwolić, to koński ogon lub właśnie warkocz. Matula niejednokrotnie próbowała ułagodzić tę sztywną i niepoddającą się niczemu czuprynę. Jednak włosy żyły własnym życiem, jakby posiadały odrębną wolę. Rychło uwalniały się spod plątaniny szpilek i grzebyków. Nora oblicze miała ogorzałe od słońca, oczy jasne i bystre. Wysokie kości policzkowe i pełne, zaróżowione usta sprawiały, że przy bliższym przyjrzeniu się mogła uchodzić nawet za urodziwą. Lata poświęcone na ćwiczenia oraz ciężka praca przy obejściu przyczyniły się do faktu, że mogła pochwalić się mocnymi udami i silnymi, niemalże męskimi ramionami. Poza tym zyskała niezwykłą odporność na ból i zmęczenie. Dawało jej to przewagę wśród chłopstwa w trakcie żniw. Doskonale radziła sobie także z mieczem, nożem i łukiem. Lubiła polowania, co raczej nie dokładało się do jej damskich cech.
Zastanawiała się właśnie, kiedy w końcu spadnie śnieg. Chłód nieznośnie wdzierał się pod okrycie, na dodatek bury mech moczył jej portki. Czuła wilgoć uparcie przenikającą przez materiał. Myślami wybiegała w stronę zagrody. W domu panował względny spokój. Matula nieustannie czuwała przy ojcu. Doglądała go i pielęgnowała, a zaś ona zajmowała się zwierzętami i najbardziej wymagającymi sprawunkami. Teraz pilnowała owiec. Nieduże stadko pasło się na cyrklu. Brudnoszare kłębki szczypały trawę, pobekiwały i zdobiły przy tym łąkę setkami brązowych bobków. Często tu przychodziła. Obrała sobie naprawdę dobry punkt obserwacyjny i poniekąd lubiła to miejsce. Roślinność zdążyła tu już pożółknąć lub uschnąć, ale gdzieniegdzie rosły jeszcze późne zioła, więc zwierzęta mogły się najeść. Niebawem zima rozłoży ramiona nad doliną, a wtedy zamkną się drogi, które do niej prowadzą. Fakt, został im jeszcze przesmyk, którym dzikie stworzenia przemieszczały się pomiędzy szczytami, ale żaden z mieszkańców nie odważył się go wykorzystywać, aby przedostać się do wiosek leżących za kotliną. Prawdopodobnie próbowano, jednakże nikt o tym nie prawił, to i ona przestała się tym interesować.
Miejsce, w którym żyła, było wyjątkowe. Każdy, kto przebywał w tych stronach, zgodnie twierdził, że emanuje z niego niespotykany nigdzie spokój. Rolnicy wypasali owce, łany zbóż złociły się na poletkach, a dzika winorośl pięła się po domach. Z wełny zwierząt tkano narzuty, koce i tkaniny na przyodziewki, tak ciepłe i lekkie, że kunsztu mogliby miejscowym pozazdrościć chociażby miejscy rzemieślnicy. Wspominała Andersowi o tym, że można by spróbować handlu, a nie tylko wymiany między wsiami. On jednak kręcił głową i puszczał słowa dziewki mimo uszu. Rozkładała wtedy ramiona, kwitując to krótko: „jak tam sobie chcesz”. Niekiedy zastanawiała się, co łączy jej ojca z tym osobliwym szwaczem, lecz za każdym razem, kiedy przyłapywała ich na rozmowie, uśmiechali się tajemniczo, skłaniali ku sobie głowami i rozchodzili się w swoje strony. Anders szybko zyskał sympatię, migiem też wspiął się po drabinie społeczności na tyle wysoko, by stać się kimś w rodzaju jarla lub osoby odpowiedzialnej za tę garstkę ukrytą pomiędzy szczytami. Do niego bowiem, nie do niej, należały sprawy wewnętrzne małej, ale zorganizowanej społeczności. Ludzie doskonale radzili sobie sami. Ze skór zwierząt domowych wytwarzano buty, pasy i sakwy. Z leśnych: zimowe okrycia i pledy na sienniki. Każde obejście posiadało również kurnik, w którym prócz kur, gnieździły się kaczki i gęsi. Rezolutne gospodynie wymieniały się wyrobami własnego chowu. Mechanizm tego miejsca działał jak doskonale naoliwiona maszyneria, której trybiki precyzyjnie się zazębiały.
