Przesilenie - Katarzyna Szewioła-Nagel - E-Book

Przesilenie E-Book

Katarzyna Szewiola-Nagel

0,0

Beschreibung

Nie wszystkie elfy są takie same, a skrytobójca ma też ludzką twarz. Opowiadanie rozwijające wątki z trylogii "Mroki". Elf Leto opuszcza pomocną wieś i wdaje się w kolejne mętne historie. Wieczorami zalega w karczmie, polując na brutalnego Barona. Tymczasem Lilian martwi się zniknięciem Leto, ale dostaje ważne zadanie – ma pomóc w organizacji wesela Nory i Lochiasa. Sprawa wydaje się trudniejsza niż mogłoby się wydawać – nie każdy mieszkaniec wioski patrzy życzliwie na związek wojowniczki i komendanta straży. Czy lokalne uprzedzenia pokrzyżują parze szyki? Wciągająca historia dla miłośników światów Andrzeja Sapkowskiego.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 91

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Katarzyna Szewioła-Nagel

Przesilenie

 

Saga

Przesilenie

 

Zdjęcie na okładce: Midjourney, Shutterstock

Copyright © 2024 Katarzyna Szewioła-Nagel i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727226231 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Wstęp

Kochani, jest mi szalenie miło, że po raz kolejny sięgacie po tę historię. Przysięgałam sobie, kiedy kończyłam pisać trzeci tom trylogii, że to już koniec. A jednak los bywa pokrętny i za namową kilku czytelników usiadłam, spisałam plan i w wolnych chwilach rzeźbiłam to opowiadanie. Nie ukrywam, bawiłam się przednio. Bo jak tu się nie bawić, skoro jestem z tymi bohaterami bardzo zżyta. Teraz jednak chciałam pokazać ich nieco z innej, może tej łagodniejszej, perspektywy. Choć nie ukrywam, fani bardziej krwawych fragmentów także znajdą tu coś dla siebie. Nie przedłużając zapraszam Was na przygodę. Korektę poczyniła ta sama redaktorka, która zajęła się trzecim tomem, czyli Katarzyna Koćma, a szczególne podziękowania należą się Magdalenie Kuładze, dzięki której ta historia została napisana. Więc…

Smacznego, Katarzyna Szewioła-Nagel

– Przesilenie

1.

Lilian położyła ręce na biodrach i spojrzała w górę. Bolał ją kark, więc wygięła się nieznacznie do momentu, w którym poczuła trzaśnięcie. Ulga pojawiła się natychmiast. Na suficie wisiały warkocze pajęczyn. Najwięcej znalazła nad piecem. Musiała coś z nimi zrobić, ale była za niska, aby dosięgnąć najodleglejszych miejsc. Leto nie widziała od kilku dobrych wschodów, za to Seneh przepadł księżyc wcześniej. Niby nie powinna się martwić. Żaden z nich nie miał w planach partanin, a wypady po surowce oraz wizytowanie w Stolicy. Nie zmieniało to faktu, że gościńce o tej porze nie były najbezpieczniejsze. Po śmierci Baronowej, bandy czyhające na wędrowców i kupców poczuły się niepokojąco pewnie. Atmosfera w państwie się zagęszczała, a Eleonor dwoiła się i troiła, by ją ugładzić. Na domiar tego dziecię, które powiła, było dziewczynką, a to rozjuszyło Baronów. Wiedzieli, że czasy się zmieniają, że Maron, ich król, jest jedynie figurą, a księżniczka prędzej czy później upomni się o tron, udowadniając, że kobiety także potrafią być dobrymi władczyniami.

Oderwała się od obserwowania szarych strzępów i przeszła do stołu, na którym leżała starannie skreślona lista sprawunków. Trochę żałowała, że sama musi się tym zająć. Czekało ją kilka rundek na targ oraz do dzielnicy krasnoludów i ludzi. Przygotowania do przesilenia winna zacząć wcześniej. Powinna, ano właśnie. Nigdy nie potrafiła zabrać się za to, jak należy. Czuła, że w tym okresie utykała w chaotycznej przestrzeni, która zamykała ją w ramionach i przez to miotała się jak mucha uwięziona pod drewnianą pokrywką kubka. Tego sezonu chciała to rozegrać na innych zasadach, nawet jeśli potrzebowałaby pomocy. Pomocy, o którą nigdy nie potrafiła prosić.

Może Liwia? – pomyślała. Czy zgodziłaby się jej towarzyszyć? Targ w dzielnicy krasnoludów to miejsce, którego obawiała się najbardziej. Nie przez głupie zaczepki, a atmosferę niesprzyjającą jej podobnym. Krótkonogie kreatury z pogardą patrzały na ludzi i Jermów, ale nie na złoto, które im dawali. Ot, paradoks. Jednako, jeśli poszłaby z nią, może istniałaby szansa na lepsze traktowanie, lepsze ceny i lepszy towar, przecież i krasnoludka się na to szykowała. To chyba za wiele. Zapyta, tak. Tak, zrobi to. Życie w niewiedzy jest nieznośne, a Lilian lubiła czuć grunt pod nogami.

Złapała za kawałek węgla i sięgnąwszy po nowy welin, ponownie zabrała się za sporządzanie notatki, tym razem rozdzielając wiktuały na poszczególne sekcje: Dzielnica Krasnoludów – miody, solone mięso, piwo z porostów, wino różane oraz ser w popiele. Tam pierwej, bo najgorsze na początek. Potem pójdzie już gładko. Zakupów było dużo i ważyły swoje: barania noga, dojrzewająca przez całe lato, oraz gąsiory z trunkami są niewygodne w noszeniu. Na szczęście jest krzepka. Istniała szansa, że ogarnie to w jedną wizytę.

– A gdzie tam. To, na Odkupicieli, będą minimum trzy rundki. Minimum… – westchnęła i ciężko siadła na najbliższym zydlu. – Leto, gdzie cię znów wiatr poniósł? – jęknęła, zapatrując się w okno. Jeszcze niecałe dwa księżyce do święta, a pojechałeś raptem po zioła. – Pokręciła głową zrezygnowana.

W dzielnicy elfów, a i owszem, rezydowały zielarki, ale ostatnimi czasy ceny sporządzanych przez nie mikstur tak drastycznie podskoczyły, że jedynym rozsądnym posunięciem było udanie się za mury i odnalezienie konowałów, którzy prócz wycinania czyraków w sezonach zbierają rośliny, a potem je wymieniają lub sprzedają. A Lilian marzyły się naręcze rumianku i nagietka, kwiaty mniszka zalane miodem, kosz kwiatów lipy i maść wrotyczowa. Przydałby się zarówno krwawnik, jak i glistnik. Ten ostatni dla Seneha, bo od jakiegoś czasu męczyły go bolesne pęcherze. Radziła na to magią, ale kiedy musiał wyjechać, dobrze by brał słoiczek, za który elfki liczyły sobie jedną krasnoludzką monetę. Co za zdzierstwo!

Ciepłe, jesienne popołudnie miękko wlało się do kuchni. Długie smugi rdzawego słońca pełzały po meblach, podłodze i ścianach. Podrygiwały, kiedy tylko wiatr szarpnął drzewami i tkaniną uwieszoną ramy. Pachniało wilgocią oraz butwiejącą roślinnością. Jeszcze niecały księżyc, a ta forma rdzy nabierze brunatnej barwy i sczeźnie, rozdeptana niepoliczalną ilością elfich stóp. Lilian rozkoszowała się widokiem żółci oraz czerwieni. Tańcem liści, a także ostatnimi owadami, które cisnęły się pod parapet. Będą spały, myślała. Czekały, aż pocałunek wiosny dotknie ich skrzydeł. Wtedy ponownie doświadczą błogości lotu, by na ostatek sczeznąć, wykonawszy odwieczny ceremoniał.

Pukanie do drzwi przywróciło ją do rzeczywistości. Zerwała się nagle i zahaczywszy trzewikiem o wystającą w podłodze deskę, zatoczyła się niebezpiecznie. Przed upadkiem uratowały ją refleks i futryna, która stała dokładnie tam, gdzie powinna.

– Idę. Idę, nie tłucz się tak! – wrzasnęła w przestrzeń, kiedy łomotanie się powtórzyło.

Za drzwiami stał chuderlawy posłaniec z listem w dłoni pokrytej brodawkami.

– Na bramy przynieśli, pani.

– Znasz od kogóż to, Mathiasie? – Zerknęła na fikuśne litery.

– Nie, pani. Ale kazali się spieszyć, więc przybiegłem, dosłownie zawezwany kilka oddechów od dostarczenia.

Wzięła od niego wiadomość.

– Wejdź. Zrobię coś tym cholerstwem, co ci na paluchy wylazło. Czemuś wcześniej nie gadał, że masz utrapienie? – Odsunęła się od drzwi, torując mu przejście.

– Bo to nic takiego. Same odpadną, jak je matula znowu zielem natrze. – Wzruszył ramionami.

– Widzę, że ziela to ona nie ma, skoro brodawki rosną już gromadnie. Wejdźże. Zajmie to raptem oddech.

Chłopak posłuszne wszedł do kuchni i usiadł na odsuniętym do blatu stołku, Lilian zaś cisnęła zwitkiem na stół i poszła umyć ręce.

– Jak matula? – zagadnęła przez ramię, pochylona nad balią.

– A dziękował. Słabuje, ale wiesz, jak jest, pani. Wiek swój na karku dźwiga, jak i ona zmurszały.

– Mam was nawiedzić? Choć teraz mam braki w zapasach, więc dekoktów nie uwarzę. – Wytarła dłonie.

– Konieczności nie ma. Radzimy sobie – odrzekł sucho, ale dziewka wiedziała, że musi w wolnym czasie zajść do Mahiasowej. Dobrzy ludzie za rzadko o cokolwiek proszą.

– Dobrze. Pokaż no mi to.

Goniec wysunął przed siebie zachorzałe ręce. Brodawki rozlały się na wewnętrznych stronach i pięły w kierunku nadgarstków. Było ich zdecydowanie za dużo. Usunie je, ale potrzebowała maści, by chłopak mógł ją wcierać do czasu, aż zaognione miejsca się wyciszą. W pamięci przewertowała spiżarkę oraz szuflady. Powinna mieć jeszcze garść drapacza, dziurawca, korę brzozy oraz kłącza tataraku. Fiołki i lukrecja też chyba jeszcze są. Trochę mało, ale przy wzmocnieniu lisim sadłem wystarczy na pewien czas.

– Nie bój się – zagadnęła, a jej oczy przybrały złowieszczy wyraz.

Chłopak się spiął. Pewnie pomyślał, że to nadal jest panienka Lilian, ta, która życie im na nowo ofiarowała, ta, która matulę z prawie grobu wydobyła, ufać jej musiał, mimo że teraz bardziej przypominała upiora, aniżeli istotę dobrą i łaskawą.

– Nie lękam się, pani – wydukał i na wszelki wypadek opuścił kurtyny powiek.

Mag skupiła się, a na końcówkach czerwonych włosów zatańczyły bladoniebieskie iskry, które oddech później jarzyły się niczym świetliki uwięzione śród traw. Pomiędzy jej skórą a jego zalśniła bruzda. Ocean mocy, który wlewał doń uzdrawiającą siłę.

Czuł zapewne, jak tkanka go pali, lecz ból ten nie był ani przykry, ani obezwładniający, raczej ciepły i przenikający. Nieznaczne swędzenie dosięgło jego nerwów i kiedy się wzdrygnął, upomniała, by się nie ruszał, ale trudno było mu widocznie siedzieć bez ruchu i podglądać zza rzęs, jak uzdrowiciel robi to, co mu Odkupiciele przykazali. Poza tym Lilian była cudną dziewką o kształtach, które pobudzają młodzieńcze chucie. Zacisnął więc zęby i odwrócił głowę.

– No i już. – Wyprostowała się, płonąc na policzkach. – Lada wschód zajdę ze smarowidłem. Racz dać mi czasu. Warzenie trochę potrwa – dokończyła wielce usatysfakcjonowana.

Młodzik rozprostował i zacisnął palce, a czarne punkty oderwały się od ciała i posypały na drewnianą podłogę. Na ich miejscu pozostały czerwone wybroczyny podobne tym, które pozostają po oparzeniu oliwą.

– Zaskakujące to, moja pani. Dziur nie ma i żółtych placków po jaskółczym zielu. Dzięki ci najmocniej, jakę rzec umię.

– Nie frasuj się i zmykaj. Nawiedzę was rychło. Pozdrów matulę i wspomnij, że chętniej wypiję z nią kubek zbożowej przepalanki.

– Tak uczynię. – Skłonił się nisko. – A teraz bywaj, pani, bom już niewąsko spóźniony.

Nim drzwi się za nim zatrzasnęły, mag już krzątała się i przygotowała ingrediencje do smarowidła, zupełnie zapominając o Święcie Przesilenia, zapasach i wizycie u Liwii, a także wiadomości.

2.

Leto ściągnął lejce. Dzień lśnił jak najdroższy klejnot. Takiej jesieni oczekiwał tego sezonu. Ciepłej, bezproblemowej i jasnej. Bez ulew, szarug i ziąbu pełzającego po wyrostkach kręgosłupa. Okolica jawiła się kusząco. Pagórkowaty teren obsiadła wieś, a urocze malowane na biało domki falowały niesione konstrukcją terenu, wyglądając niczym mewy unoszące się na łagodnych falach oceanu. Zaorane pola obsiadły ptaki, a rudziejące krzewy opasywały krzywe płoty.

W siole rezydować miał dziad. Taki, co ludziom krzywy wypędza i uroki zdejmuje, ale magiem nie jest, więc wioskowi nie mają lęku przed nim, a jedynie respekt, bo to mądry chłop i wie, co czynić, kiedy komu krówka zachorzeje albo, nie daj Odkupiciele, baba. Elf wiedział, w którą stronę konia popędzić. Tacy żywot wiedli oddalony od stadła, spokojny i nienachalny, ale znali, kiedy zajść do obejścia i upomnieć się o swoje. A czynili to nad wyraz chętnie, właśnie teraz, kiedy przesilenie pukało w progi chat. Leto śpieszyć się musiał, choć pewnie Lilian w głowę zachodziła, gdzie to go poniosło i czy aby życia mu nikt nie skradł, wszak kilka dobrych wschodów nie było go w rezydencji. Ale dziad ten to również ktoś, kogo bardzo dawno nie widział, więc pomimo to radował się na te spotkanie.

Znachor siedział przed domem i żuł cebulę. Żuł ją bardzo powoli, a szczypiący sok ginął w jego gęstej, długiej brodzie.

Elf zeskoczył z konia tuż przy bramce i przywiązał go do płotu. Rumak zastrzygł uszami i jął częstować się rosnącymi tam zielem.

– Przewiąż go, bo ożre się ostów – odezwał się dziad.

– Nie zdąży – odrzekł Leto i zrzuciwszy kaptur, sięgnął do siodła, by z saków wydobyć garniec oraz mieszek ze złotem. – Gadali – kontynuował – że ci trzeba lisiego sadła. To żem nawiózł. Lilian pozdrawia, przyjacielu, i ja cię witam.

– Witaj. Moja złociutka Lilian. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Jak się miewa turkaweczka?

– A dobrze, dobrze. Długo żem cię szukał.

– Ano widzisz, nosi mnie tu i tam. Tego sezonu siedzę w starej chacie po uzdrowicielce, którą wiejscy zatłukli.

– A cóż ona im uczyniła? – zainteresował się Leto.

– Ano plotkują, że krwią się parała, a takich to tu nikt nie chce.

– Uzdrowicielka? – Elf, jak zwykle w takich sytuacjach, dał upust zdziwieniu i wysoko uniósł prawą brew.

– Ano, ano.

– Ciekawe. – Przysiadł obok, podając starcowi garniec. – Wiele żem widział i słyszał, ale uzdrowiciele brzydzą się krwawej magii, bo plugawi im duszę, a oni tę duszę winni mieć czystą.

– Odkupiciele wiedzą, co tu zaszło. No i żre te osty – zielarz zmienił temat, przeniósłszy wzrok na klaczkę.

Leto westchnął i wstał, by przewiązać wierzchowca, który posłusznie dał się powieść przez bramkę. Puszczona wolno przeszła w stronę ogródka i żywo zainteresowała się kwiatami.

– Teraz mi werbenę zeżre i jeżówki – jęknął konował.

– Nie lubi, zeżre stokrotki i reszty mleczy, które ci grządki porosły – oznajmił rozbawiony Leto.

– Obyś rację miał, bo inaczej policzę ci podwójnie, Leto. – Pogroził mu palcem. – No dobrze. – Podniósł się z ławki. – Trza ci czego?

– Kubka wody, a tu masz, co Lilian wypisała. Zjechałem najbliższe Norion siedliska i połowy nie ma. Nie wiem, czy zioła tak kiepsko porosły, czy ludzie tak często chorzeją.

– Chorzeją. – Konował pokiwał głową. – Ale nie rzeknę nic więcej, sam obaczysz, jak się pomiędzy chałupami przespacerujesz.

– A w mieście spokój. – Elf wzruszył ramionami. – Nie uświadczyłem żadnych ognisk, jeno brud, dziwki i krasnoludy. Czyli niezmiennie.

– I elfy – zaśmiał się dziad. – I wy, długouche kreatury. – Zniknął w ciemnej przestrzeni chaty.

Leto nie oponował, wiedział, że dziad prawdę gada, bo może i jego nacji po ataku Baronowej było mniej, lecz dzielnica ściągała za mury nowych, jakby sama na powrót nasycała się krwią płynącą w ich żyłach. Co rusz widywał, jak puste oczodoły opuszczonych kamienic rozświetlają się życiem, jak mury pulsują i drgają od budzącej się nagromadzonej weń mocy. Zresztą nie tylko on to dostrzegał.

Znachor wrócił z woreczkiem wypchanym dobrociami i wodą. Położył go u stóp gościa i wyciągnął dłoń po zapłatę oraz kubek z napitkiem. Elf nie silił się na sprawdzanie tego, co napakował. Wychylił naczynie i oddał je. Z Mahrem znali się wiele sezonów, wlali w gardła niepoliczalne ilości miodu i przebyli niemalże całe Raghion. Leto ufał mu, szukał jego śladów, a kiedy ich nie znajdował, trwożył się, bo wiedział, że i czas jego kompana kiedyś nadejdzie.

– Ile? – zagadnął i zgarnął worek z ingrediencjami.

– Srebrnik.

– Tylko tyle?

– Sadło to też zapłata. Srebrnik, przyjacielu, i widzimy się, kiedy wiosenne roztopy odkryją ziemię.

– Dam ci sztukę złota, byś sobie ten krzywy dach nad gankiem ogarnął, a wiem, że za wzgórzem bytują krasnoludy, więc…