Mroki II - Katarzyna Szewioła-Nagel - E-Book

Mroki II E-Book

Katarzyna Szewiola-Nagel

0,0

Beschreibung

Drugi tom epickiej trylogii fantasy. Lilian, rudowłosa uczennica magii, nie potrafi zapanować nad mocą, która zamiast chronić, zagraża jej życiu. Zdesperowana opuszcza Szkołę Magów i wyrusza w podróż, by odkryć, co naprawdę spotkało jej matkę. Prawda okazuje się boleśniejsza, niż mogła przypuszczać. Zimowy chłód zmusza Lilian do podjęcia pracy w oberży, gdzie los splata jej drogę z młodym i wpływowym ministrem magii, Morienem. W tym samym czasie w ślady dziewczyny rusza szpieg Baronowej wraz z tajemniczym Alchemikiem. Kto stanie po stronie Lilian, a kto będzie chciał wykorzystać jej słabość? Wciągnęła Cię mroczna historia Leto, elfa i skrytobójcy? Teraz czas poznać bliżej Lilian...

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 609

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Katarzyna Szewioła-Nagel

Mroki II

 

Saga

Mroki II

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2021 Katarzyna Szewioła-Nagel i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727301990

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

Od Autora

Oddaję Wam kolejny tom. Ofiaruję tym razem skrawek świata zgoła odmienny od tego, w jakim dotąd poruszał się główny bohater. Teraz przed oczami jawić się będzie miasto. Brudne i cuchnące, wyciągające obmierzłe łapska tylko po to, by w nie pochwycić. Ale nie bójcie się. Rozświetlę Wam drogę dzięki drugiej czołowej protagonistce, którą jest Lilian. Ta wesoła i zadziorna mag, posiada dar zjednywania sobie ludzi w tak niezwykły sposób, że nawet najtwardszy zabójca ulega blaskowi jej oczu. Pozwolę Wam nasiąknąć lepką i ciężką atmosferą Szkół Magów. Nauczycie się magicznej etykiety, a ci co lubią słodkości, zejdą wraz z Królem Aaronem do pałacowej kuchni, smakując pyszne owocowe placki. Dowiecie się, jak na imię ma Alchemik Baronowej i uszczkniecie choć odrobinę jego ponurego nastroju. Usłyszycie brzęk tłuczonego szkła, wesołe podśpiewywanie przy kieliszku. Dostajecie książkę nieco grubszą od poprzedniej, w której zawarłam pełny rok. Akcja toczy się dokładnie w tym samym okresie, w którym Leto trafia na wioskę. Archal maluje się na tle nieba, majestatycznie i dumnie. Ściąga w swe strony kupców i drobnych opryszków. A pośród motłochu czają się ci, których nazywają Cieniami. Pokusiłam się nawet o wątek miłosny. Damska część czytających powinna być usatysfakcjonowana po tym, jak zafundowałam niedosyt w historii elfa skrytobójcy. Na prośbę jednej z autorek, zamieszczam Leto na samym końcu tekstu. Tym sposobem zamykając ją, tak naprawdę otwieram drzwi do trzeciej części. Rozwijam postaci, takie jak Baronowa Alvena czy król Aaron.

Pisanie sprawiło mi frajdę. Zdążyłam nasiąknąć i rozsmakować się w atmosferze kreowanego przeze mnie świata. Szczerze powiedziawszy, polubiłam tych ludzi (i nie tylko) i choć nie każdy dotrwa do końca, odegrają oni ogromna rolę w życiu głównej bohaterki. Uczę się i rozwijam. Piszę, bo lubię, bo jest to moim hobby. Serdeczności, moi mili, i niech Wam się dobrze czyta.

 

Katarzyna Szewioła-Nagel

ROZDZIAŁ I

Darius się nie spieszył. Zszedł po schodkach do kuchni. Baronowa swoim niespodziewanym najściem znów wyprowadziła go z równowagi. Powinien już dawno przywyknąć, jednak za każdym razem, kiedy wzburzona i pełna gniewu go wzywała, coś w nim pękało i zaczynał się trząść się jak uczniak.

W kuchni panował rejwach. Podkuchenne krzątały się to tu, to tam, ponaglane donośnym barytonem starej kucharki. Na jej widok zawsze się uśmiechał. Może i była przerażająca, krzykliwa, o wyglądzie starej pomarszczonej ropuchy, ale za każdym, kiedy pojawiał się w progach jej królestwa, chętnie obdarowywała go gąsiorkiem wina lub miodu pitnego, napitków sprowadzanych aż z nizin.

– Mój słodziutki. – Usłyszał gruby głos, gdy tylko go zauważyła.

Usta wykrzywiły mu się w zalotnym uśmieszku, którym tak lubił czarować wiejskie dziewki oraz karczmarki.

– Moja ulubiona gospodyni! – Wyciągnął ręce po to, by serdecznie ją uściskać.

Kobieta przyjęła gest, przymknąwszy z zadowolenia oczy. Przypominał jej syna, którego straciła wiosny temu w bezsensownej, wiejskiej przepychance.

– Czego mój paniczyk sobie życzy? Zaraz któraś z dziewcząt mu przyniesie.

– Nie, moja droga, nie potrzeba mi jadła, zamarzyłem o porządnym kufelku czegoś mocniejszego. Nasza ulubiona pani znów piekli się i dąsa, psując tym nastroje. Pomyślałem więc, że napitek rozjaśni mi umysł, a i jakieś towarzystwo by się zdało. Potem się pomyśli, co dalej.

Poklepała go po ramieniu dużą, szorstką dłonią.

– Tak, słodziutki, mam świetne winko wprost z królewskich winnic, młodziutkie i lekkie. Szybciutko postawi cię na nogi. Już ja zadbam o to, aby nasza rozzłoszczona dama doszła do siebie po pysznym i porządnym posiłku. Dostanie na deser ciasto z malinami. To zawsze działa. Kochaniutki, bierz butelczynę i zmykaj, bo mi pannice rozpraszasz tym zgrabniutkim ciałkiem.

Darius się uśmiechnął. Z wdzięcznością przyjął alkohol.

Kobieta ucałowała go w policzek mięsistymi, ciepłymi wargami.

Stukając obcasami trzewików po polerowanej posadzce, szybko znalazł się w komnatach. Z trzaskiem zamknął odrzwia. Po uderzeniu serca 1 już mościł się wygodnie w starym fotelu. Obok, na drewnianym stole, stała misa wypełniona owocami. Kiedy wychodził, była niemalże pusta. Na dnie zostało jedno pomarszczone jabłko, na które zbytnio nie miał ochoty. Teraz pyszniła się, wypełniona po brzegi soczystymi gronami. Zerknął na nie z ukosa. Żołądek zasyczał i zabulgotał mu na widok świeżych kąsków. Skubnął kilka owoców i przyjrzał się im uważnie. Nic nie wskazywało na to, by ktoś maczał paluchy w jedzeniu. Jedyne, co dostrzegał, to krople wody. Ufał służbie, ale po ostatniej rotacji nie zdążył jeszcze dostatecznie rozpracować nowych parobczaków, a to mogło zasiać niepokój w sercu zabójcy. Na szczęście, na większość trucizn zdołał się uodpornić, zażywając ich po trosze, zatem standardowe metody niedoświadczonych trucicieli mogły jeno wywołać weń kociokwik, torsję lub ból bebechów. Ułożył się wygodniej i rozkoszował słodyczą. Butelka kusiła. Wstał więc i odkorkował ją kościanym korkociągiem. Pociągnął solidny łyk prosto z flaszki. Nieco cierpkawy płyn zalał mu trzewia przyjemnym ciepłem. Teraz dobra kurwa i mogę pracować – pomyślał i odstawił trunek na stolik.

1 Miara czasu określająca jedną minutę.

Myśl o mag pojawiła się nagle. Zaczął więc krążyć po pokoju. Intensywnie obmyślał opracowanie strategii jej pojmania. Polowanie na apostatów należało do ulubionych rozrywek, nazywał je „łowami”. Jeszcze nigdy nie zawiódł Alveny, dlatego szanowała go i w swej wielkoduszności pozwalała mu mieszkać na zamku. Wszak urodził się jako szlachcic – syn jednego z lordów, i choć status jego ojca zmalał po nieudanych interesach z krasnoludami, to Baronowa najwyraźniej uznała, że nie ma to nic wspólnego z ambitnym synalkiem, którego przyjęła pod swój dach. Młodzik nosił w sobie aspiracje, przerastał rodzica, i dzięki uporowi szybko dostał się do straży zamkowej. Zapewne pomogły w tym koneksje, lecz wierzył, że to dzięki talentowi oraz wrodzonemu urokowi jest w stanie osiągnąć cele, o których inni mogą jedynie marzyć. Zdobycie jej wiary okazało się pestką. Błahostką, która napawała go dumą. Zawsze sumienny i punktualny, na dokładkę z uwodzicielskim błyskiem w oku rychło zaskarbił sobie zaufanie wśród świty tej chłodnej i nieprzystępnej niewiasty. Reszta przyszła sama. Po niewielu księżycach 2 sława zaczęła go wyprzedzać. Baronowa zmęczona nieudolnymi łowcami oraz wiecznymi porażkami przybocznej straży w końcu zwróciła na niego uwagę, kiedy to po raz kolejny przyprowadzał zbiega ze Szkoły Magów. Później obserwowała z okien, jak z lubością oddaje się torturowaniu więźniów. Zadawanie bólu go podniecało, czerpał z tego przyjemność. Jego ciosy wypływały tylko i wyłącznie z pasji. Wiedział, że jej to schlebiało.

2 Miara czasu określająca miesiące.

Wyjrzał przez okno na dziedziniec. Słoneczny dzień rozgrzewał postacie niespiesznie po nim spacerujące. Dwórki przechadzały się krużgankami odziane w barwne suknie. Niedaleko znajdował się ogród pełen kwiatów i ukrytych altanek, które nadawały się w sam raz na schadzki wieczorową porą. Upił jeszcze łyk i opuścił komnatę, by znów zawitać w bibliotece Alveny. Zależało mu na portrecie niejakiej Lilian.

Swoją panią zastał odwróconą plecami do drzwi. Przełożona wpatrywała się w zazieleniony ogród. Stała z założonymi rękami, wyprostowana jak struna, nieobecna. Nie usłyszała, gdy wchodził, musiał odchrząknąć.

Powróciła myślami do biblioteki, obracając lekko głowę na znak, że wie, iż jest tuż za nią.

– Pani – zaczął spokojnie. – Chciałbym zobaczyć portret poszukiwanej. Czy…

– Tak. – Machnęła ręką. – Leży na katedrze.

Odwróciła się, ignorując go zupełnie.

Darius przekopał stos notatek. Nie lubił tego robić. Zawsze odnosił wrażenie, że ruszy coś, czego mu nie wolno, a Baronowa się zorientuje i rozjuszona wpadnie do jego komnat, rozkrzyczana i wściekła. Porywczość zwierzchniczki zawsze go niepokoiła. Chciał zwyczajnie dać jej w twarz na odlew.

Znalazł portret narysowany sprawną ręką rysownika Evansa. Potrafił odwzorować każde oblicze, nie pomijał najdrobniejszych, charakterystycznych szczegółów. Przed oczami trzymał podobiznę kobiety o burzy włosów okalających drobną piegowatą twarz. Artysta mocno zarysował wyraz jej oczu, jakby energia, którą wkładał w tę pracę, skupiła się właśnie na nich. Przyglądał się więc wygiętym w łuki brwiom, przypominającym skrzydła mew. Wydała mu się niegroźną dziewką, którą można łatwo omotać i uwieść. Tak bardzo lubił niszczyć niewinność.

Tym razem to Baronowa wyrwała go z zadumy, poruszywszy się za jego plecami. Nie zauważył, kiedy odeszła od okna. Jej miękkie trzewiki tłumiły kroki.

– Znalazłeś, czego szukałeś?

– Tak, pani – odrzekł, pokazawszy przy tym trzymany w dłoni portret.

Serce w klatce piersiowej załomotało mu przestraszone. Nie ukrywał, że się zląkł.

Spojrzała na podobiznę i przekrzywiła głowę. Kosmyk włosów opadł na jej twarz, czyniąc tym samym ponure oblicze bardziej kobiecym.

– Dobrego mają rysownika, wygląda jak żywa. – Zabrała pergamin.

Znów podeszła do okna i stanęła doń bokiem.

Mógł się jej teraz przyglądać w ciszy. Nie zaprzeczył.

Analizowała rysunek jeszcze przez oddech.

Darius nie ruszał się z miejsca. Przywykł do tego, że sama zawsze go odsyłała, gdy sobie tego życzyła. Czekał cierpliwie. Wpatrywała się w portret z ogromną uwagą, jakby chciała zapamiętać każdy szczegół szkicu. Żywił dziwne odczucie, że kogoś na nim rozpoznaje. Wodziła wzrokiem, co rusz zatrzymywała się i badała go uważnie. Jej zastygła twarz nie wyrażała niczego, jednak drobny mięsień na czole, odpowiadający drganiom brwi, zdradzał jej stan. W końcu odwróciła się i don podeszła. Wetknęła mu w palce narysowaną podobiznę:

– Masz, nie spartol tego – bąknęła. – Jest ważna, ważniejsza od tego cholernego Evansa i przeklętych magów pozamykanych za murami Szkół. Chcę ją żywą, spętaną. Masz ją wytropić wraz z Alchemikami, po czym przywieść tutaj. Chcę spojrzeć w te oczka, a potem patrzeć, jak zdycha. Zrozumiałeś?!

– Tak, pani. Jak sobie życzysz. – Ukłonił się nisko.

– Cudownie. Zabieraj się za robotę, czekam na efekty.

Pożegnany zamaszystym gestem białej dłoni opuścił gabinet.

Praca z Alchemikami nie należała do jego ulubionych, wolał działać sam – w ukryciu. Pracował dyskretnie, zdobywał zaufanie. Potem uderzał w najczulszy punkt. I niekoniecznie było to zadawanie ran. Przypuszczał, że Baronowa przydzieli mu najgorszego ze sługusów: Lonana, bezwzględnego i nieznającego litości osobnika. Szczerze nie trawił typa. Wszak to poważne zlecenie, wymagające radykalnych kroków, więc wiedział, że to musi być ON.

***

Baronowa przechadzała się po komnatach, sprawdzała ład i porządek. Pokojówki czmychały na jej widok niczym spłoszone łanie. Przywołane, ustawiały się równo i w skupieniu czekały na ocenę wykonanej pracy. Tego wschodu 3 Alvena była łaskawsza niż zazwyczaj. Nie krzyknęła ni razu, tylko kościstym palcem wskazała to, co jej się nie podobało. Dziewczęta szybko wykonały jej milczące polecenia. Kiedy uzyskiwały akceptację, skłaniały się i znikały w szarości korytarza.

3Miara czasu określająca dzień.

Nastała godzina posiłku. Niewiasta zeszła do sali jadalnej udekorowanej portretami najznamienitszych postaci w dziejach królestwa, umieszczonych w pysznych, złotych ramach, rzeźbionych wprawnymi dłońmi miejscowych artystów. Były to miniaturowe płaskorzeźby ukazujące na krawędziach polowania lub lwy pośród bujnej roślinności. Na innych widniały pnącza i pąki róż, z których słynęła kraina.

W pomieszczeniu panował półmrok. Okna przysłonięto ciężkimi, aksamitnymi kotarami, które nie przepuszczały zbyt wiele promieni. Baronowa wolała blask świec od słońca. Jego ciepło ją drażniło. Kiedyś lubiła przesiadywać w ogrodzie z dawną przyjaciółką, Katlyn. Sprawy jednak potoczyły się nie tak, jak sobie życzyła i dotknięta magią żona namiestnika została wygnana za granice królestwa wraz z rodziną. Tak przynajmniej przypuszczała. Do dziś mdliło ją na samą myśl o tym. Nie potrafiła sobie wybaczyć, że nie dostrzegła jej magicznego opętania – jak zwykła mówić o ludziach dzierżących dar magii. Nie miała litości. O sprawie doniosła kuzynowi. Pamiętała, jakby to wydarzyło się tego popołudnia, kiedy to pogrążony w rozpaczy Aaron pisał list z nakazem wypędzenia. Wszak przypisany 4 jej przyjaciółki, Anders, należał do jego najlepszych doradców i piastował urząd prawej ręki króla. Brakowało jej jedynie róż. Katlyn posiadała piękny ogród pełen tych kwiatów. Tylko u niej rosły bujnie i pięły wysoko po murach posiadłości, okalając okiennice pnączami. Przyjaciółka tworzyła z nich kwieciste altany, zaś wewnątrz posiadłości pachniało nimi zawsze, niezależnie od sezonu 5 . Potrafiła bowiem uzyskiwać esencje z najdelikatniejszych płatków.

4 Nazwa określająca małżeństwo. Mąż, żona.

5 Nazwa okreslająca rok.

Z rozmyślań wyrwała ją gospodyni, która niosła tacę z półmiskiem.

– Witaj, pani. – Uśmiechnęła się promiennie.

Odpowiedziała spojrzeniem pełnym chłodu.

– Witaj – rzuciła lakonicznie.

– Dziś mam dla pani placek z malinami na podwieczorek – rzekła, umieściwszy tacę na stole.

– Dziękuję – odparła.

Kobieta przygotowała obiadanie. Odsunęła stołek, położyła nań poduszkę. Stanęła za nim. Czekała, aż Baronowa usiądzie, żeby mogła pomóc jej przysunąć go bliżej.

Baronowa hołdowała rytuałom. Między innymi należało do nich samotne spożywanie.

– Życzysz sobie, pani, deser teraz czy przynieść go później do gabinetu?

Alvena ujęła sztućce w dłonie.

– Możesz dostarczyć do biblioteki, muszę popracować. – Myślała o pilnym welinie do przedstawicieli Gildii Alchemików, ale nie chciała tego przekazywać kucharce. Po co prowokować plotki?

– Oczywiście, zlecę to jednej z dziewczyn. – Ukłoniła się i opuściła pomieszczenie.

Baronowa dokładnie przeżuwała każdy kęs z nieskrywaną celebracją, jakby zapominając o świecie, jaki ją otaczał. Kucharka gotowała doskonale, co rusz podsuwała jej pod nos nowe dania, stworzone w oparciu o oryginalne receptury, nęcąc nozdrza niespotykanym aromatem. Sprawiało to, że kuchnia stawała się niebezpiecznie egzotyczna, a zarazem kusząco wonna, pełna ziół i przypraw niecodziennych w królestwie. Baronowa szanowała jej pracę, gospodyni stanowiła jedyną niewiastę w zamku, na którą nie podnosiła głosu.

Po posiłku przepłukała usta winem i wyszła. W bibliotece panowała przyjemna, aksamitna atmosfera, w powietrzu unosił się zapach pergaminu i kurzu, który w świetle zachodzącego słońca lśnił, tworząc miłe dla oka smugi. Zerknęła na katedrę zawaloną papierami tak samo jak w trakcie wizyty Dariusa. Posegregowała je więc według dat i adresatów, a następnie pochowała w szufladach znajdujących się po jej obu stronach. Usiadła wygodnie i zabrała się za pisanie wiadomości do Gildii Alchemików, której była założycielką. Stanowiła ona odrębną Szkołą Magów, wiążącą z nią uczniów wybranych drogą surowej selekcji, którzy po otrzymaniu odpowiedniej edukacji dołączali w szeregi właściwej gildii, zrzeszającej najtwardszych i najbieglejszych w sztuce zabójców, a wszystko pod jej czujnym okiem. Do nich należało bowiem pętanie magów lub wykonywanie egzekucji na rozkaz miłościwie im patronującej. Organizacja dysponowała także spisem katów. Ci jednak pozostawali anonimowi. Pojawiali się na wezwanie, jak cienie wynurzające się z nicości. Pogłoski głosiły, że można było ich rozpoznać po tatuażu na dłoni, nikt jednak nie miał pojęcia, jak takowy wygląda.

Pochyliła się nad biurkiem i zaczęła kreślić wiadomość dla Lonana.

Szanowny Lonanie,

Dostałam list od Evansa ze stołecznej Szkoły Magów z wieścią, że kolejny mag im zbiegł. Tym razem jednak mam dla Ciebie coś lepszego, aniżeli zwykłe uganianie się za byle akolitą. Gra jest warta wysiłku. Odszukaj niejaką Lilian Vaal, a dostaniesz dożywotnio stanowisko Arcykapłana Gildii. Warunek jest jeden: dziewka ma być spętana i przyprowadzona do mnie ŻYWA! Do listu dołączam podpisany przeze mnie najnowszy dekret oraz kopię jej portretu. Przyjrzyj mu się dokładnie, bo niewiasta na nim stanie się przepustką do Twojego najwyższego stanowiska. Darius wyruszy z porania. Czekaj na wieści od niego.

Z poważaniem,

Baronowa Alvena

Oparła się w fotelu i wetknęła koniuszek pióra w usta. Zastanawiała się, czy jeszcze coś dopisać. Jednak po dwukrotnym przeczytaniu doszła do wniosku, że to wystarczy. Odłożyła przybór piśmienniczy do kałamarza.

Wtem rozległo się pukanie do drzwi.

– Wejść! – rozkazała.

Do pomieszczenia wkroczyła elfia służka z tacą, na której leżało ciasto malinowe i imbryczek z gorącą herbatą.

– Wspaniale – odezwała się Alvena. – Właśnie miałam po kogoś posłać. – Uśmiechnęła się.

Dzierlatkę zaskoczyło zachowanie pani. Odwzajemniła więc grymas.

– Czy mogę jeszcze w czymś służyć?

– Tak, postaw to tu. – Wskazała palcem biurko. – A to zabierz to i zanieś do bramy, niech posłaniec dostarczy do Gildii. – Podała jej zalakowany list.

– Tak, pani. – Elfka ukłoniła się, odebrała przesyłkę i szybko zniknęła za drzwiami.

Alvena zatopiła zęby w puszystym cieście i rozkoszowała się słodko-kwaśną esencją malin. Ulubiony smakołyk lekko rozpływał się w jej ustach, wybornie drażniąc kubki smakowe. Za oknem szarzało. Rzuciła okiem na pierwsze gwiazdy. Upiła kilka łyczków miętowej herbaty i zeszła do pokoju Dariusa.

Szpieg siedział przy oknie z butelczyną w ręku, w drugiej zaś trzymał portret uciekinierki, intensywnie się w niego wpatrując. Ze skupienia wyrwała go zwierzchniczka, która wtargnęła do alkierza bez pukania. Zamki w jego drzwiach wymagały oliwienia, więc przy mocniejszym pchnięciu wydawały z siebie jęk.

Na twarzy Baronowej pojawiło się zniesmaczenie:

– Każ, na Odkupicieli, naoliwić to cholerstwo! – fuknęła rozzłoszczona.

– Tak, pani. – Zerwał się z fotela i oblał winem.

– Dobrze. Jutro wyruszasz do Archal. Czekam na raporty, przynajmniej jeden na księżyc. – Założyła ręce na piersi.

– Pani, tak szybko? – próbował protestować, zdziwiony niespodziewanym obrotem sprawy.

– Tak, Darius. O świcie wyjeżdżasz. Potem dołączy do ciebie Lonan. Znajdź tam przytulne miejsce, bo najprawdopodobniej przezimujesz. Poinformuję o poczynaniach także miejscową Straż Miejską.

Skrzywił się na samo słowo „przezimowanie”. Nie lubił wyruszać na tak długi okres. Bądź co bądź, pałacowe życie zrobiło z niego wygodnego psa. Lubował się w wysmakowanej kuchni i dobrych trunkach.

– Jak pani każe. – Wykonał ukłon.

Po jego minie wnosiła, że niechętnie wykona ten rozkaz.

– Doskonale, czekam na wieści. – Wyszła, nie zamknąwszy za sobą skrzydeł.

Zatrzasnął je. Plama z wina zdążyła już wsiąknąć w jego koszulę. Zerwał z siebie poplamione ubranie i rzucił nim w róg lokum. Miotał się jeszcze kilka oddechów 6 , jednak gniew i tak nic mu nie dawał. Poszukał skórzanych worków i spakował najpotrzebniejsze rzeczy. Bogato zdobiony łuk stał w rogu izby, popatrzył nań z czułością. Jedyny dar od ojca, który na coś się zdał – pomyślał. Zarzucił sakwy na plecy, wziął broń z dumnie wystającymi z kołczanu strzałami i zszedł do stajni.

6 Jednostka czasu określająca sekundę.

Stajenny przywitał go ukłonem nazbyt niskim.

Darius przez kilka uderzeń serca pokręcił się po boksach, po czym wybrał wierzchowca. Na furcie do kojca zawiesił wór oraz resztę ekwipunku.

– Z porania ma być gotowy – rozkazał.

– Tak, proszę pana – odrzekł mężczyzna.

Opuścił stajnie równie szybko, jak się w nich pojawił. Po drodze zahaczył o kuchnię, poczęstował się solidną porcją malinowego placka i przepadł w ciemnościach chłodnych, zamkowych korytarzy. Tej zmroczy miał ochotę zabawić się po raz ostatni i wiedział, do których drzwi zapukać.

***

Lonan obracał zapieczętowany list w chudych, poszarzałych palcach. Pieczęć, jak zawsze, starannie odbito. Można było dostrzec każdy, nawet najdrobniejszy symbol. Lubił tę dokładność i dbałość o najmniejszy szczegół. Włożył w dłoń posłańca drobną, srebrną monetę i przegonił go chrząknięciem. Drobny doręczycie opuścił pokoik raczej przerażony niż zadowolony z wizyty. Nikt nie lubił Alchemików, a szczególnie tych wysoko postawionych. Pospólstwo gadało, że lepiej na nich krzywo nie patrzeć, bo gotowi poderżnąć ci gardło za samo uniesienie brwi.

Mag złamał pieczęcie, oparł się o półkę z książkami i zagłębił w słowach nakreślonych przez Alvenę. Miała piękne, lekko pochyłe pismo, a każde zdanie zaczynała ozdobną literą. Przeczytał wiadomość kilka razy, po czym rzucił pergaminem o podłogę. Portret ściganej zostawił na koniec. Przyjrzał się jej uważnie.

– Dobrze – rzekł. – Zapolujmy.

ROZDZIAŁ II

Nastała zmrocz. Wiatr świszczał w konarach drzew, zrzucając ostatnie liście tej jesieni. Było zimno i wilgotno, a w powietrzu unosił się zapach leśnego poszycia. Dawno nikt nie postawił nogi trakcie, toteż trawa zarosła go gęstymi kępami, teraz już pożółkłymi i sterczącymi, jakby je ktoś grzebieniem wyczesał. Szeleściła pod stopami i nie pozwalała poruszać się niezauważonym. Dziewka próbowała omijać tą przeklętą roślinność, ale im bardziej się starała, tym nieznośniej hałasowała. Odgarnęła kosmyk z czoła. Zmęczenie oraz głód dawały się jej we znaki. Wypadałoby znaleźć miejsce do spania, bo jeszcze jedna taka zmrocz i nie będzie w stanie iść dalej. Jedyną podporę stanowiła niezwyklej urody laska, którą pozyskała niezbyt zgodnie z zasadami panującymi w królestwie. Ukradła ją z jednej z piwnicznych komórek, które wiły się pod budynkami gmachów Szkoły Magów. Nie żałowała. Kostur odwdzięczył się jej z nawiązką. Teraz jako przedłużenie ręki. Zwieńczono go rozszczepiającymi się ku górze konarami, ułożonymi w kształt płomienia. Wewnątrz wieńca uwięziono nieregularny, biały kryształ. Sprawiał wrażenie, jakby wtopiono go w drewno. Starała się, aby magia nie za często budziła się z uśpienia, toteż niestrudzenie walczyła ze swoim porywczym usposobieniem. Starała się nie nadużywać mocy w chwilach, kiedy zupełnie jej nie potrzebowała. Przychodziło jej to z trudem, bo jak każda młódka lubiła chwalić się umiejętnościami, przy okazji strasząc wieśniaków i przejezdnych. Od dawna wiedziała, że potrafi o wiele więcej od koleżanek nowicjuszek, ale nie zważała na to. Teraz nie miało to znaczenia.

W Szkole opiekowali się nią najlepsi magistrowie. Kierowano jej talent ku uzdrawianiu, bowiem z takim została odkryta. Jednakże na przekór uważała, że jest to wciąż niedostateczne. Wieczny niedosyt pchał ją ku wiedzy, której jej zakazywali. Po zajęciach, kiedy większość adeptów znikała za drzwiami dormitoriów, ona się zeń wymykała. W drodze stosowała bariery, które pozwalały jej zostać niewidzialną. Kroki kierowała do biblioteki, gdzie do późna ślęczała z nosem przyklejonym do ksiąg opiewających sztuki bojowe czy magię ognia. Nikt się niczego nie doszukał, a niedomyślność rówieśników i Magistrów okazała się jej cichym sprzymierzeńcem. Podczas pewnego zdarzenia poirytowana dała zaskakujący popis umiejętności, co skończyło się pogadanką z Arcymagiem, który nie dawał wiary w to, że krnąbrna adeptka znajomość zaklęć bierze: „z powietrza”. Lilian postawiona pod ścianą w końcu przyznała do eskapad i buszowania po zakazanych księgozbiorach. Efektem czego zamki książnicy pieczętowano tak, że pomimo usilnych prób nie potrafiła ich złamać.

Na trakcie nikt nie zwracał na nią uwagi. Stała się kolejnym podróżnikiem których często widywano w tych rejonach. Niewiasta odziana w stare, potargane łachmany. Snuła się z wolna, nie wadząc nikomu. Wyróżniał ją jedynie kij i czerwone kosmyki uwalniane spod szerokiego kaptura zacieniającego jej blade, piegowate oblicze. Ludzie w tamtych okolicach, o ile jakichś spotykała, nie grzeszyli mądrością. Jedynymi zainteresowaniami chłopów były gospodarstwa, płody rolne i opasłe żony, rodzące kolejne dziatki. Jednakże pozwalali jej zostawać w stodołach, ale nie za darmo, a za drobne przysługi – pomoc przy obejściu lub w trakcie zbiorów. Toteż raz za razem czyściła obory i doglądała trzody.

W mieście, z którego wywodziły się jej korzenie, uchodziła za zagrożenie, dziwaczkę lub według wszelakich plotek – wiedźmę. Urodzona jako córka chłopki, tak przynajmniej myślała. Rodzicielka nigdy nie opowiadała o przeszłości. Odnosiła wrażenie, że coś ukrywa. I bezsprzecznie tak było. Kiedyś szukając giezła natknęła się na tobołek ukryty na dnie kufra. Zanim zdążyła go rozsupłać i poznać, co ukrywa pod warstwą szarego płótna, matka wyrwała go z jej rąk i przegoniła z chałupy. Potem próbowała odszukać tajemnicze zawiniątko, niestety w skrzyni bieliźnianej już go nie było. Rodzicielka nie wracała do zdarzenia. Ojca nigdy nie poznała. Podobnie stanowił enigmę, o której nie mogła porozmawiać. Próby zagadnięcia kończyły się wymijającymi odpowiedziami i przeniesieniem rozmowy na inne tory, co dla żądnej wiedzy dzierlatki okazywało się niezmiernie frustrujące. Zazdrościła innym pachołom. Posiadali rodziny, dziadków i ciotki, kilkoro rodzeństwa, z którym mogli się bawić i tylko ona, chyba jako jedyna mieszkająca w Podmieście, chowała się samiuteńka. Mateńka chorowała, więc jadło pojawiało się w domu nieregularnie, zmuszając je do głodowania. Poletko, które wąskim pasmem rozciągało tuż przy chacie, może i zadbane, teraz się wyjałowiło. Wychowana w biedzie nauczyła się więc korzystać z okazji, więc w oczach innych jawiła jako pospolita złodziejka. Jako pachoł podkradała kotom na wpół żywe gryzonie, leczyła, a potem puszczała wolno. Wtedy wydawało jej się to zabawne. Przez pewien okres uważała się za wyjątkową, ale wiedziała, że w świecie, w którym żyła, magia nie jest czymś, co wyniesie ją na piedestał. Magów się bano, gardzono nimi, zamykano w miejscach, które obrosły mitami. Zachowała zatem dar dla siebie. Nic nie uległoby zmianie, gdyby nie jeden z synów sąsiadki, który zauważył jej podekscytowanie. Kiedy podszedł bliżej, wydało się, że Lilian, mająca wtedy osiem wiosen 7 , bawi się z gryzoniem, który żyje pomimo rozerwanego przez kota brzucha. Podniósł wtedy raban, który pomimo uciszania ściągnął tłum gapiów. Niefart chciał, że młoda mag od maleńkości wyróżniała się na tyle, iż pospólstwo prześcigało się w wymyślaniu domysłów na temat jej pochodzenia. Przez to niełatwo się jej bytowało świecie zdominowanym pogłoskami. Co gorsza teraz zmaterializowanych w ludzkie lęki.

7 Miara czasu okreslająca lata.

Po kilku wschodach 8 w progu upadającej chatynki pojawiła się Gwardia Królewska z nakazem zabrania jej do Domów Magów w celu sprawdzenia, czy rzeczywiście para się czarami, czy to jedynie pomówienia. Z nakazu Baronowej Alveny każdego, kogo posądzano o talent, należało poddać odpowiednim testom. Dla dziatwy zdarzenie to okazało się niesprawiedliwością tak ogromną, że zranione serce zachowało uraz na zawsze. Wszak to, co robiła, stanowiło jedynie niewinną zabawę. Chciała czynić dobrze. Nie znosiła krzywdy, która bolała ją równie mocno co razy, które dostawała przez plecy, gdy właściciel okradzionego straganu, jakimś cudem, zdołał ją pochwycić i wymierzyć należytą sprawiedliwość.

8 Miara czasu okreslająca dzień.

Wyrwano ją z ramion matki chłodnym i dżdżystym wschodem. Nie zapomniała ołowianego nieba, kropli deszczu na policzkach i chrzęstu broni umocowanej przy pasach zbrojnych. Pielęgnowała w sobie uczucie nienawiści oraz przekonanie, że nikogo nie powinno się tak traktować. Szkoły okazały się nie tak złe, jak o nich bajdurzono. Dały jej to, czego nie dałaby matka. Schronienie, wyżywienie, ciepłe posłanie i czyste odzienie. W zamian musiała, wraz z innymi, uczestniczyć w zajęciach, edukować się i ćwiczyć pod czujnym okiem wyszkolonych i surowych mentorów. Wiedziała, co robią z tymi, którzy nie poddają się kontroli. Sądzono ich oraz zabijano. Niektórych zamykano w lochach Szkół, poddając torturom, najczęściej tym psychicznym. Osamotnieni i wyniszczeni w końcu targali się na swoje życie. Dysponowali także innymi sposobami na neutralizację nieposłusznych, ale o tym raczej nie mówiło się na zajęciach dla nowicjuszy. Spędziła w Szkołach dobre piętnaście wiosen. Przez to stała się kimś zupełnie innym. Wyrosła, przeobraziła się w młodą dzierlatkę o intrygującej twarzy i charakterem nie do pozazdroszczenia. Szkoła wymazała zeń buńczuczność i ignorancję, zamieniając je w opanowanie oraz dokładność, ale nie zniszczyła ducha. Choć gdzieś tam, na dnie serca, nadal żyła z zadrami, które nie pozwalały spokojnie spać. To tajemnice oraz niesprawiedliwość niczym pieczęci naznaczyły się na tyle mocno, że dojrzewała, układając plan na przyszłość, i nie była to przyszłość związana ze Szkołą. Musiała poznać prawdę. Czuła, że ma obowiązek dociec skąd pochodzi, by zrozumieć, kim jest.

Cel pozostał od wiosen ten sam – dom rodzinny. Potem niech zamykają ja na wieczność w zimnych i wilgotnych murach cel. Wtedy będzie jej już wszystko jedno.

Udało się uciec niecały sezon temu. Czaiła się w cieniu, często zmieniała miejsce pobytu. Snuła nieprzejezdnymi, zarośniętymi traktami tylko po to, aby dotrzeć w miejsce przeznaczenia. Bezustannie żywiła świadomość, że prędzej czy później ktoś, kto przeczyta listy gończe, które gwardia zostawiała w oberżach, zwróci uwagę na niewiastę tak niepodobną do innych. Włosy chowała pod chustą albo kapturem. Zależało to od tego, co niosła na grzbiecie i jaki panował sezon. Gorzej z oczami. Przywykła zatem rozmawiać ze spuszczonymi powiekami. Udawała, że nie znosi światła słonecznego. Zazwyczaj mało dociekliwi nie zadawali pytań. Przyjmowano postać rzeczy taką, jaką przedstawiała. Tak nietypową jak ona sama. Na drobnej twarzyczce z malutkim noskiem i pełnymi, zmysłowymi, ale bladymi ustami widniały wielkie, żółte jak u kota, oprawione w niezmiernie długie krzaczki rzęs oczy. Brwi wygięte finezyjnie przypominały skrzydła mew unoszących się na wietrze, a skórę zdobiły niepoliczalne ilości drobniutkich piegów, które zasypywały twarz, ramiona i piersi. Pośród szarzyzny zakwitła jak róża na stercie kompostu. Odzienie nosiła szare lub brunatne. Posturą nie grzeszyła. Bo może i smukła to raczej chuda i dla niektórych mało atrakcyjna. Los może obdarzył Lilian pełnymi piersiami, ale odzienie doskonale maskowało te walory. Dzięki temu unikała zaczepek. Żaden z chłopów nie silił się na zakusy. Widzieli przeto bryłę niekształtną i mało urodziwą. Dzięki magii także roztaczała wokół siebie aurę niedostępności, a to dostatecznie odstraszało amatorów darmowych uciech.

Zaczęło świtać. Poprzedniego wschodu sen zmógł ją tak mocno, że prawie zasnęła na stojąco. Oczami, zapiaszczonymi zmęczeniem, rozejrzała po okolicy. Nie ulegało wątpliwości – musiała zrobić sobie przerwę. Właśnie teraz. O jedzeniu pomyśli później. Sforsowane mięśnie nieubłaganie przypominały jej o trasie, jaką ostatnio pokonała. Rysowały się pasmami pod bladą skórą, wiecznie napięte i niedożywione. Jakoś zbytnio się nie przejmowała, że żołądek od kilku wschodów nie otrzymywał dostatecznej ilości jadła. Liczył się cel. Zawsze znajdywała coś w lesie. Obfitował on w owoce runa lub ptasie jaja. Niewiele, jednakże wystarczało, by nie paść w przydrożnym rowie. Myślała intensywnie o matce. Wspomnienie przygarbionej sylwetki, skubiącej chwasty tuż pod oknami chatynki, spędzało jej sen z powiek. Ileż musiała nosić żalu, ileż smutku gnieździło pod strzechą wiecznie potarganych, szarych włosów? Nigdy się nie zastanawiała, jak wyglądała, będąc młódką. Dla Lilian bezustannie była taka sama. Cicha, pomarszczona i schorowana. Na wskroś przesiąknięta samotnością. Od tylu wiosen nie otrzymała od niej wiadomości. Tak łaknęła ciepła popękanych od pracy dłoni. Szorstkiego dotyku, które gładziło rozwiane wiatrem czerwone kosmyki, pocałunku matczynych ust na piegowatym czole… Powrót do gniazda. Tak długi i mozolny. Równie ryzykowny, co nierozważne używanie magii. Teraz nie widziała już odwrotu, nawet nie brała go pod uwagę. Chciała dotknąć zwyczajności na nowo. Zadać masę pytań. Im bliżej upragnionego celu się znajdowała, tym wschody wydłużały się w niekończące uderzenia zegara bolesnego marszu. Już niedaleko – powtarzała. Przemknę osłonięta nocą. Zakradnę się. Nikt nie zauważy. To dobry plan. Jedyny, jaki miała.

Trawa okazała się przyjemnie miękka i słodko pachniała wilgocią. Położyła głowę ufnie, sen przyklejał się do rzęs natarczywie. Tu odpocznie, osłonięta gęstymi gałęziami rosochatego krzewu. Niedaleko wiła się wąska ścieżyna, odnoga od traktu, po którym niestrudzenie stąpała. Pewnie wydeptały zwierzęta albo inni wędrowcy. Teraz to już nieistotne. Teraz musi dać sobie chwilę wytchnienia.

Z ołowianych chmur poczęła sączyć się nieznośna mżawka, która drobną mgiełką uparcie osiadała się jej na odzieniu. Otuliła się ramionami i przyciągnęła kolana do klatki piersiowej. Zasnęła natychmiast, ukojona szumem kropel. Przez noc ubranie przesiąknęło na wskroś. Obudziło ją słońce i ciepłota, która poblaskami poczęła błądzić po policzku. Nie wiedziała, czy jest wypoczęta, czy może nadal nieprzytomna z wyczerpania. Domyślała się jedynie, że niebo rozciąga się błękitną wstęgą pozbawioną szarych chmur.

Do końca otrzeźwił ją trzask gałązek gdzieś w lesie. Spłoszona niespodziewanym dźwiękiem pozbierała to, co miała ze sobą, i ukryła się w gęściejszych zaroślach. Och, dzięki Stwórcom, że moje odzienie zlewa się z otoczeniem – westchnęła w duchu i nerwowym ruchem wepchnęła potargane kosmyki pod chustę. Wytężyła zaspany wzrok. Doszukiwała się w zieloności majaczących kształtów i po kilku oddechach dostrzegła z oddali dwie postaci.

Osobnicy poruszali się szybko, bezustannie gestykulowali i pokrzykiwali. Zmrużyła powieki. Obraz wyostrzył się na tyle, że bez problemu zidentyfikowała ich płeć. Mężczyźni. Na dodatek na grzbietach nosili charakterystyczne dla bractwa opończe. Magowie! Ale co oni by tu robili? – zastanawiała się.

– Zwariowałeś! Jak mogłeś zrobić coś takiego?! – wykrzykiwał jeden, najwyraźniej poważniejszego wieku od towarzysza.

– A co miałem zrobić? Mieli nas powyrzynać? – Skulił się mniejszy.

– Głupcze, po coś użył magii? Trza to było inaczej załatwić. Teraz to się na pewno Baronowa dowie. Żołnierzy się tak nie traktuje! Na Stwórców! Co ja z tobą mam?

– Się nie dowie.

– Dowie, ma od tego świetnych Gwardzistów. Znają się na magicznych obrażeniach. Oj! – Wściekał się jeszcze bardziej starszy, przy czym młodszy przewracał oczami, jakby tamten go denerwował.

– No to będą kłopoty, ale chyba jakoś się wykręcimy? Na Odkupicieli, musimy! Chodź, bo jeszcze ktoś nas zobaczy – ponaglił. – Musimy dostać się na przesmyk, zanim zima go zamknie. Tam będą na nas czekać. Nie zatrzymuj się.

Magowie… hmm… – westchnęła. – Więc miasto jest blisko, a jak są ciała, są i łupy. – Trzeba się im przyjrzeć, choć może to zbyt ryzykowne – bąknęła. Nerwowo potoczyła oczami wokół, jakby spodziewała się nagłego ataku. Jednakże tylko ona siedziała ukryta za gałązkami kolczastej byliny.

Szybkim, kocim ruchem przesunęła się w przeciwną stronę niż ta, w którą udali się mężczyźni. Nie uszła daleko, gdy zobaczyła dwa konie przywiązane do drzewa postronkami i dopalające się ognisko. Czemu tego nie zauważyłam? – rozmyślała. Ponownie się zaczaiła oraz omiotła wzrokiem pobojowisko. Kiedy nie zarejestrowała niczego podejrzanego, podeszła bliżej, nadal uważnie bacząc na otoczenie. Dwa trupy. Żołdacy rozłożeni na trawie. Twarze martwych uległy częściowemu zwęgleniu.

– Magowie ognia – powiedziała do siebie. Tak, zbroje osmalone, a palce u rąk powykręcane w charakterystyczny sposób, pewnie użyli klątw, spryciule. Chyba wariuję, mówię do siebie. – Pokręciła z dezaprobatą głową.

Wytężyła słuch. Kiedy upewniła, że już raczej nikt nie przyjdzie, wyprostowała się i wsparła o laskę, po czym spokojnie zabrała się za oględziny bałaganu. W kieszeniach końskich siodeł znalazła pochowane drobne monety, a przy jednym z zabitych jedynie zwitek nieistotnych listów miłosnych od rozochoconej dziewki, pewnie jakiejś szlachcianki.

– Pfu, bezwstydne! – prychnęła po przeczytaniu zapisków skreślonych ozdobnym pismem.

Ku wielkiemu rozczarowaniu przy trupach ani przy ogniu nie dostrzegła żadnego jadła. Brzuch zaburczał znacząco, kiedy przez myśl przebiegła informacja o strawie. Odwiązała konie i solidnym klapsami w zady pogoniła je z miejsca. Znajdą drogę, nie są głupie. Nie chciała wlec ze sobą zwierzęcia. Za bardzo rzucałaby się w oczy. Poza tym wierzchowce należały do gwardzistów, od razu by ją pochwycono i skazano. Miasto nie ucieknie. Skoro nogi przywiodły ją aż tak daleko, to prędzej czy później w oddali ujrzy jego wysokie mury.

Zniknęła z miejsca zdarzenia. Rozpłynęła niczym zjawa w porannych mgłach. Kroki wymierzyła ku jednemu z największych osiedli w królestwie. Podzielone na kilka mniejszych dzielnic osadzonych we wnętrzu molocha – Archal. W centrum znajdowała się Szkoła zrzeszająca magów, oddzielona kilkoma kwartałami od placu prowadzącego do siedziby burmistrza. Pod murami zaś mieszkali chłopi oraz elfy i typowa miejska biedota. Najbogatszą część twierdzy stanowiła dzielnica krasnoludzka – o dziwo zawsze otwarta dla przybyszy. Krasnoludy niosły we krwi gościnność oraz ograniczone zaufanie. Potrafiły przygarnąć strudzonego podróżą i napoić przednim piwem z porostów. Jednakże przez sezony wyzysku i niesprawiedliwości, które spadło na ten lud, stali się nieprzystępni i nieufni. Rzadko ktokolwiek silił się na odwagę, by zadzierać z ich kupcami lub szlachtą, bo kończyło się to przeważnie obiciem, ewentualnie „zniknięciem” zbyt „sprytnego” delikwenta.

Nie znała dzielnic poukrywanych za grubymi szarymi murami. Wiedzę czerpała z opowieści matki i tych, którzy dzieli psi los, przebywając w Podmieściu, a mieszkała tam grupa składająca się z elfów i ludzi, więc nierzadko zawiązywano przypisania z obu ras. Dziatwy z tych związków nazywano Jermami, dlatego iż dziedziczyli one cechy po obu rodzicach. Tak mocno, że kto nie znałby pochodzenia owej istoty, stwierdziłby, że jest idealnie piękna, lecz nie każda dziatwa z ludzko-elfiego związku rodziła się Jermem. Często mieszanki te charakteryzowały szpiczasto zakończone małżowiny i nietypowa barwa oczu. Jak powszechnie wiadomo, tej krwi był jeden z czterech Odkupicieli. Najbardziej uduchowiony i pobożny. Według wierzeń to on stłumił niepohamowany gniew każdego stworzenia. Podania głoszą, że dzięki jego pieśni agresja została spętana w okowach lodu i skryta na dnie serca tak głęboko, że nawet najczarniejsza magia nie jest w stanie go stamtąd wydobyć. Oczywiście dla Lilian ta opowieść stanowiła doskonały dodatek do bajdurzeń, które tak lubiła. W życiu nie widziała tyle zła i przemocy, co tam. Młodzi Jermowie, łagodni i oddani naturze, nie znosili przemocy, przez co nagminnie padali ofiarami upokorzeń ze strony dziatek pospólstwa. Pomimo to wyrastali na silnych magów natury lub drobnych łotrzyków. Ci, którzy nie parali się żadną z tych profesji, zostawali rolnikami. Nigdy nie przelewali krwi, przeważnie spory kończyły się ostrą wymianą zdań. Uznawano ich zatem za nieszkodliwych, dręcząc tym samym i zrzucając na nich problemy i winy. Ci naiwni członkowie społeczności często płacili za przewinienia innych. Nierzadko najwyższą cenę.

Po niedługim marszu zorientowała się, że las bujnie rosnący po obu stronach drogi zaczął z lekka rzednąć. Do uszu docierały tłumione przez szelest listowia, pokrzykiwania i zgiełk typowy dla budzącej się osady. Wiedziała, że jest „u siebie”. Zapach powietrza przepełnionego krowim nawozem przywiał wspomnienia z wczesnego dzieciństwa. Chciała przyspieszyć kroku, jednak obolałe nogi zdecydowanie przypomniały jej, w jakim są stanie. Zwolniła więc niechętnie i wlokąc się, upajała coraz to wyraźniejszym widokiem celu.

Przeszła jeszcze dobrych kilka stąpnięć. Oczom ukazało się piękne szare miasto, osadzone na białych skałach. Otoczone wysokim kamienistym murem, u którego stóp przycupnęły małe, kamienne domki. Oto Archal – dom. Serce Lilian przepełnił strach. W głowie kłębiła się masa myśli, które krążyły, jak kruki nad cuchnącym ochłapem. Bała się ponownego rozpoznania, schwytania i powtórzenia historii. Z drugiej zaś strony zachłannie wciągała w nozdrza powietrze, pozwalała w marzeniach na powrót do źródła. Jeszcze kilka kroków i dopnie swego. Kojące poczucie bezpieczeństwa napełniało pierś. Oddech potem przed oczami stanął jej obraz matki wybiegającej na drogę, kiedy to wleczono ją do domu magów. Pamiętała jej krzyk. Pamiętała ziąb wdzierający się za kołnierz oraz słowa Gwardzistów, by pożegnała się z przeszłością. Nigdy! Teraz wynagrodzi rodzicielce stracone lata. Nieobecność i pustkę. Będzie najlepszą córką pod sklepieniem nieba, już nigdy nikomu nie pozwoli się skrzywdzić!

Droga się poszerzała, tu i owdzie dostrzegała odnogi, które kierowały się w stronę domostw, małych gospodarstw czy poletek. Chaty wybudowano w równych rzędach tak, by mieszkańcy nie przeszkadzali sobie nawzajem. Każdy domek miał kamienny, niski płot niczym granicę oddzielającą go od innych i drewnianą, skrzypiącą furtkę, z której sterczały pordzewiałe gwoździe. Tak przynajmniej wyglądało kiedyś.

Powoli, z sercem trzepoczącym w piersi, zbliżała do dawnego miejsca zamieszkania. Ludzie krzątali po swoich małych dobytkach, doglądali drobnej zwierzyny hodowlanej. Ignorowali obszarpańca czającego się niczym złodziej. Wczesne powietrze pachniało i wibrowało od dźwięków, za którymi tak tęskniła.

Wzrok utkwiła w wyznaczonym celu. Chałupę usadowiono tuż przy murach miasta. Schowano między kępą dziko rozrośniętych jabłoni. Latem panował tam przyjemny chłód. Z daleka dom wydawał się zadbany. Czyste okna, a i jakby bramka nowa. Troszkę zaskoczona tym widokiem przysunęła się bliżej. Coś jednak było nie tak. Matka nie mogłaby kupić nowej furtki, no bo za co? Nie potrafiłaby również tak pieczołowicie dbać o obejście. Zdana na łaskę córki lub sąsiadów. Tak to już jest w biedocie – wesprzesz mnie, ja pomogę tobie.

Drżącą ręką popchnęła wejście i cicho podeszła bliżej. Przycupnęła koło okna. W środku dostrzegła sylwetkę, lecz nie wiedziała czy to mężczyzna, czy kobieta. Ukrywała się w półmroku, mimo że wytężała wzrok najmocniej jak potrafiła, tajemnicza postać nie zdradzała swojej tożsamości.

Usłyszała za sobą szuranie stóp. Spięła mięśnie w gotowości.

– Witaj – odezwał się przybysz.

– Witam – zwróciła się do niego, nie zmieniając pozycji, którą zajęła.

– Jak masz zamiar nas okraść, to lepiej zrób to jak zapadnie zmrocz.

– Ha, bardzo śmieszne – burknęła.

– Kim jesteś i po co patrzysz mi w okna?

Wyprostowała się, poprawiła fałdy ubrania i zerknęła na obcego.

– Twoje okna? Myślałam, że moje. – Ugryzła się w język.

– Twoje? – Zaśmiał się głośno. – W tej chacie nie mieszkał nikt od około dziesięciu wiosen. – Śmiał się dalej.

– Jak to? – zatrwożyła się.

Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Racja, matula długo się nie odzywała. Ale… przecież? Nie, nie…

– No tak. Poprzednia właścicielka odeszła i parcela stała wolna, a zresztą po co ci to wiedzieć?

Powoli odsunęła zacieniająca twarz chustę, oparła się na lasce i wlepiła kocie oczy w młodego mężczyznę.

– Na Odkupicieli! Wiedźma!

Zanim się zorientowała, ten jednym susem przemknął koło niej i wskoczył do chaty.

– Ojcze! Lilian wróciła!

On mnie zna – zastanowiła się, po czym spokojnie weszła przez otwarte drzwi.

Przy stole, plecami do wejścia i okna, siedział stary człowiek i obracał drewnianą łyżkę w palcach.

– Tak – wyszeptał matowym głosem. – Wiedziałem, że wrócisz. Szkoły Magów nie są dla ciebie.

Podeszła. Spojrzała mu w twarz.

– Orian! – krzyknęła radośnie.

– No, tego się nie spodziewałem.

Stary sąsiad zawsze im pomagał. Tylko zaraz, co on tu…?

– Dlaczego mieszkasz z Adamem tutaj? A tak na marginesie. – Odwróciła twarz w kierunku młodzika: – Aleś wyrósł. Wiedziałam, że masz coś znajomego w twarzy.

– Nie patrz na mnie, wiedźmo! – Adam machnął przed nią ręką, jakby odganiał natrętną muchę.

– Nadal jesteś zabawny. – Zaśmiała się.

Zdenerwowany młodzan wyszedł z izby. Burczał przy tym pod nosem litanię, jakby zaklęcia, które miały odstraszyć złe duchy.

– Chyba mu zostało po waszym ostatnim starciu. – Orian skinął w stronę, w którą udał się syn.

– No co? – Wzruszyła ramionami. – Miałam z osiem wiosen.

– Ano miałaś, a on dziewięć i był tobą zafascynowany, a ty. – Zaśmiał się. – Na jego oczach wskrzesiłaś martwą mysz.

– A, o to chodziło. Nie wiedziałam, że to go tak… skrzywdzi. Pamiętam, jak uciekał z płaczem, wrzeszcząc: „Wiedźma! Wiedźma!”

– O tak, też to pamiętam. Pewnie jesteś ciekawa, co tu robimy? No, usiądźże. – Spoczęła obok: – Nasz dom się zawalił. Twoja matka zmarła, więc chałupa stała pusta. Napisałem do burmistrza i po wielu wschodach otrzymaliśmy w końcu list. Zgodził się, abyśmy przenieśli się ze starej siedziby do tego miejsca.

– A co z matką? Gdzie grób?

– Nie wiem. Pamiętam tylko, że grabarze wynosili jej ciało. Pewnie pochowali ją w zbiorowej mogile po drugiej stronie miasta lub spalili, jak zresztą każdego biedaka. Teraz coraz częściej tak robią, mniej roboty. No i ta przeklęta plaga, pomór zasrany, połowę luda wymiotło.

Zezowała na niego zaszklonymi od łez oczyma.

– Nie patrz tak na mnie.

– Wybacz. – Otrząsnęła się. – Jakoś mi tak…

– Wiem, co masz na myśli, ale nie sądzę, byś dobrze ją pamiętała.

– Pamiętam same dobre rzeczy i biedę. Wiesz, na co umarła?

– Pewnie na krwawy kaszel, tu co drugi na to zdycha. Przeklęta zaraza. Marwę to też pociągnęło w stronę dobrych Odkupicieli. Mam nadzieję, że znalazła tam spokój i ukojenie obolałego ciała.

– Przykro mi – jęknęła.

Starzec skłonił czoło w jej kierunku. Wspomnienie niezbyt dobrej żony zamajaczyło w zmęczonym starością umyśle. Zbladło po chwili. Jakby tak właśnie musiało się dziać. Jakby retrospekcje musiały odejść w niebyt, ustępując pola tym dobrym, kojącym i bezpiecznym.

Lili targały wyrzuty sumienia. Napięcie stawało się nie do zniesienia do tego stopnia, że włosy zaczęły jej iskrzyć na końcach.

Orian łypnął niewzruszony:

– Nie spal chaty.

Pogładziła dłońmi niepokorne kosmyki.

– Nie martw się. – Zjawisko zniknęło. – Już mi lepiej.

– Chcesz chleba? Jest w piecu, jeszcze ciepły, weź sobie.

Nikt nie musiał jej zachęcać do poczęstowania się jedzeniem. Odszukała nóż i przekroiła bochenek.

– Tam jest mleko i ser. – Skinieniem głowy wymierzył w stronę spiżarni.

Dobrze wiedziała, gdzie się znajduje. Uprzejmość Oriana jej schlebiała.

W spiżarce siedział Adam i pogryzał twaróg.

– Zajadamy strach? – Zbliżyła swoją twarz do jego.

– Odejdź, zostaw mnie!

– A nie, lubię cię drażnić i teraz mam ku temu okazję – zachichotała.

Blask żółtych oczu mignął w półmroku.

– Co za człowiek – westchnęła rozbawiona. – Jeszcze sobie z tobą pogram, obiecuję.

Położyła rzeczy na stole i zjadła trochę. Starzec przyglądał się jej w milczeniu. Odezwał się w końcu:

– Masz zamiar tu zostać?

– Nie wiem, może ruszę dalej. Nic mnie tu nie trzyma. Nawet pytania, które dręczyły przez tyle wiosen, a które tak układałam podczas drogi, nagle odeszły w niebyt. Jakby ich w ogóle nigdy nie było. – Ugryzła kawałek sera. – Nie mam domu i matki. Mam jedynie trochę ubrań, kilka monet oraz nogi.

Zmarszczył czoło.

– Uciekłaś, prawda?

Przestała nagle żuć.

– Tak.

– Będą cię szukać.

– Wiem.

– Warto uciekać? Jak cię złapią to zabiją.

– Wszystko mi jedno. – Wzruszyła ramionami. – Nie mam już rodziny.

– Masz wspomnienia – odrzekł.

– A co mi po nich? – Pociągnęła nosem.

– Może to, że warto dowiedzieć się więcej, aniżeli umartwiać się i płakać?

– Co masz na myśli? – Ugryzła kawałek.

– Skoro uciekłaś, to może choć odnajdziesz grób matki? Mogę poprosić skrybę, by napisał list do grabarza. Może uchowały się jakie zapiski, choć w sumie… – Oparł brodę na dłoni. – W sumie nie wiem. Minęło sporo księżyców.

– Ponad dziesięć wiosen – przerwała mu. – Dziesięć długich wiosen. – Przełknęła jedzenie.

– Miałabyś cel, zakończyłabyś podróż, a może nawet ucieczkę?

Spojrzała na niego. Był bardziej życzliwy niż mogła się spodziewać. Nie myślała w ten sposób. Tok rozumowania został wyprzedzony przez starca, który pewnie zapomniał, co jadł wczoraj na wieczerzę.

Cały wschód spędziła w jednym miejscu. Nawet sprawy tak ważne jak fizjologia zeszły na dalszy plan. Najgorszym u maga jest to, że kiedy popadnie w melancholię, może stracić kontrolę nad mocą, która uwolniona spod okowów umysłu może wyrządzić szkodę nie tylko samemu noszącemu dar, ale otoczeniu, które nie udźwignie eskalacji. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale natłok myśli tak bardzo ją przepełniał, że rzeczywistość zwyczajnie się rozpłynęła. Tkwiła w zawieszeniu pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, która nijak miała się z tym, co sobie zaplanowała.

***

Moriena obudziła magiczna łuna, która ciężko osiadła mu na klatce piersiowej. Uderzenie mocy odebrało na chwilę oddech. Złapał kilka zachłannych łyków, odrzucił pled i usiadł na łóżku. Poczuł, jak wielkie krople potu sperliły mu się na bladym ze strachu czole. Starł je trzęsącą się dłonią. Ponownie zaczerpnął powietrza. Tym razem głęboko, tak mocno, że poczuł siłę rozszerzających się płuc ukrytych w klatce żeber. To nie mogło się dziać? Nikt nie był w stanie tak mocno emanować siłą magii, by zaburzyć bariery otaczające Szkołę. Podniósł się na miękkich nogach i podszedł do okna. Uchylił je nieco. Poranne powietrze wdarło się do pomieszczenia. Drobne włoski porastające ciało uniosły się wraz z lekkim dreszczem. Dziwne wrażenie nadal go nie opuszczało. Wzmocnił siłę woli. Przeczesał najmniejszy fragment okalających go murów. Nie znalazł niczego prócz drobin lekko unoszących się ponad zasięgiem myśli. Skoncentrował się mocniej. Krew w żyłach zawrzała. To musiał być ktoś wyjątkowy. O wiele mocniejszy od magistrów zamieszkujących to miejsce. Jednakże coś nie dawało spokoju. Jakby zachwiania, które burzyły idealny obraz tego, co się przed nim rysowało. Jakby ta osoba nadal nie potrafiła do końca zapanować nad darem. Bił się z myślami jeszcze kilka uderzeń serca. Białe, długie włosy targały lekkie podmuchy wdzierające się przez otwarty lufcik. Niemalże dławił się siłą magii… nie swojej. Czy to ona? Ta, o której wspominał Evans? Nie! To niemożliwe! – Niemożliwe… – Westchnął głęboko.

Zaprzestał walki z czymś, co nawet jego przerastało. Wschód w Szkole Magii właśnie się zaczął. Mimo że spodziewał się innej pobudki, wierzył, że przyniesie mu ona więcej rozwiązań.

***

– Jak jest w Stolicy? – Usłyszała za sobą głos Adama, który nieśmiało ją zagadnął. Młodzik zaczynał się przyzwyczajać do obecności Lilian, choć wewnątrz targał nim trudny do okiełznania irracjonalny lęk.

– Duża, brudna – wyrzekła. – Nie ma się czym zachwycać.

– Ale jak tam jest? No, wiesz.

– No, nie wiem. – Odwróciła głowę w jego stronę.

– No, wiesz, elfy… krasnoludy… ludzie… ciekawe życie.

Przeszyła go półprzytomnymi źrenicami. Chyba się przesłyszała, a jednak nie. Jego słowa odbiły się od wnętrza uszu.

– Ciekawe życie? Chyba błaznujesz? Powiedz, że błaznujesz.

– Nie. – Pokręcił stanowczo głową.

– To ja ci powiem, jak jest. – Zwróciła się do niego całym ciałem i skrzyżowała ręce na piersi. – Wszędzie biedota, dzielnice bogatych są oddzielone od reszty szerokim murem. Prowadzą do nich jedynie furty, przy których non stop stoją strażnicy. Kontynuować?

– Tak.

– No dobrze. Nad miastem góruje zamek. Z daleka jawi się jako strzelista konstrukcja wykuta z białego kamienia. Jeśli jednak dostatecznie się przybliżysz, to dostrzeżesz, że mury są szare i omszałe. Prowadzi do niego tylko jedna droga, reszta oddzielona jest ścianą. To na wypadek, jakby wróg odważył się zaatakować. Zanim dotrze do centrum, część żołdaków padnie od strzał. Jak okiem sięgniesz, dostrzeżesz wieżyczki obsadzone przez wytrawnych łuczników. Pod murem siedziby króla jest dzielnica bogaczy oraz Szkoła Magów, która również jest otoczona i ma jedno wejście, a przynajmniej tyle mogę powiedzieć. Miejsce to ma kilka większych i mniejszych domów oraz gmachów, w których odbywają się zajęcia. Tam rządzą Magistrowie i Arcymagistrowie. Mawiają, że wszystko zostało zbudowane siłą woli, że żaden robotnik nie położył tam kamienia. Zresztą uczelnie te są jak wewnętrzne państwa. Posiadają przełożonych i głównego Arcymaga, który podlega królowi. Pomyślmy dalej. Poniżej tego bogatego tałatajstwa są dwie dzielnice. Krasnoludzka, oj tam to dopiero jest zabawnie – zaśmiała się. – Krasnoludy to cwaniaczki, ale mają żyłkę do interesów. Trzeba umieć się z nimi targować, inaczej oskubią cię do ostatniego miedziaka. Za to pędzą wyborną gorzałkę, a ich piwa słyną na całe królestwo. W cieplejsze wschody w powietrzu można wyczuć delikatną nutkę słodu, którą lekką chmurką osiada na zmęczonych życiem mieszkańcach. I dzielnica bogatszej i biedniejszej szlachty, ale na tyle majętnej, aby mieć sługi. Przeważnie kark zginają chłopki, które dzięki rekomendacji otrzymały posadę, lub elfie kobiety. A, jako że elfów nikt nie ma w poważaniu, to musisz sobie wyobrazić sytuację w tych rezydencjach. Pracują ciężko. Płacą, owszem, ale nie zawsze godnie. A teraz najlepsze. Dzielnica gminu i biedoty roztacza się szerokim pasem wokół całej idealnej konstrukcji miasta. Pełno tam brudu, dziwek, tanich knajp i podejrzanych typów. Tam też znajdują się koszary, do których nikt nie ma wstępu, chyba że cudem zdobędzie polecenie. Wciśnięte w skałę jak w bezpieczny schron. Straż gustuje w tanich rozrywkach. – Znów się zaśmiała. – Regularnie podczas przepustek odwiedzają domu uciech, trwonią żołd jak i zdrowie. Potem uzdrowiciele muszą babrać się w syfie, bo jakiś idiota zarzucił kotwicę w podejrzanym porcie. Myślę, że wiesz, co mam na myśli. – Puściła Adamowi oczko. – O dziwo, w Raghion nie ma dzielnicy elfiej, takiej typowej, mimo że elfów jest pełno. Nie zapuściły tam korzeni, jakby się czegoś lękały. Zaś za murami, tak jak u nas, mieszkają rolnicy. Parają się orką, hodują zwierzęta, doglądają sadów i winnic. Są niczym machina napędzająca molocha. Gdyby nie oni, ludzie by głodowali, a jest co obrabiać. Po horyzont ciągną się pola. – Nabrała w płuca powietrza zmęczona monologiem, lecz ciągnęła wywód do wyczerpania myśli: – Z jednej strony dostrzeżesz rozsiane maleńkie winnice. Klimat nadmorski sprzyja uprawie winorośli, jednak do tych plantacji jest naprawdę kawał drogi, co nie zmienia faktu, że także stanowią część aglomeracji. A, i kwitnie handel. Na trakcie zawsze można spotkać karawany z materiałami i przyprawami.

– To musi być wspaniałe. – Rozmarzył się.

– Głupiec – żachnęła. – Nie przeżyłbyś tam nawet księżyca. Uwaliliby ci łeb za garść miedziaków.

– Przestań – przerwał jej. – Jaka tu przyszłość? Zobacz tylko: bieda i nic więcej, chciałbym się stąd wyrwać.

– Głupiś – powtórzyła z większym naciskiem, prawie sycząc. – Miałam okazję bywać tu i tam. Uzdrowiciele ciągali mnie po domach bogaczy, arystokracji i kupców. Mogłam zobaczyć, jak rozpustnie żyje szlachta. Leczyliśmy wstydliwe choroby, urazy poniesione w bójkach. Roztrzaskane czaszki i kości, bo się paniczykom chciało zażywać przygód i zapuszczali nocami do Podmieścia. Usuwaliśmy ciąże z nieprawego łoża. Nie wiesz, jakie jest życie w miejscach tak wielkich jak Raghion. Tam tylko czyhają, by cię wykorzystać. Ciesz się, że tu jesteś. To siedlisko może nie daje wielkich możliwości, ale jest spokojne. Poza tym pewnie Baronowa trzyma tutejszą Szkołę Magów pod pantoflem.

– Nie wiem, ojciec pewnie bardziej jest w temacie. – Spojrzał na nią jakoś cieplej.

Lili aż zemdliło od tego wzroku.

– Co tak patrzysz?

– A nic, właśnie do mnie dotarło, że nie jesteśmy już pachołami i choć zawsze dzieliło nas tak wiele, teraz ten mur jest jeszcze większy. Ty zażywałaś światowego życia, nie głodowałaś, my tu walczyliśmy o każdy kęs chleba.

Zaśmiała się dźwięcznie.

– Mój biedny Adamie, Szkoła Magów to nie poranna owsianka. – Pogładziła go po szorstkim policzku. – To miejsce, gdzie znikanie ludzi i śmierć za byle przewinienie to norma. Przeżywa mniej niż połowa adeptów. Większość zabija się własną magią, ponieważ nie umie jej kontrolować. Owszem, może i jest miska ciepłej strawy i miły kąt do spania, ale to klatka, z której wypuszczają cię po wielu wiosnach, ale tylko wtedy gdy jest pewność, iż się nie zabijesz. A i to nie zawsze. Wolność dla maga to ułuda. Przepustki z Uniwersytetu są rzadkie, choć istnieją. Puszczają cię wolno na dwanaście uderzeń zegara, sporadycznie na dwadzieścia cztery, a tak nie widzisz niczego poza omszałym murem wokół. Myślisz, że jest tam tak cudownie, że siedzimy i uczymy się zaklęć? Bzdura, mój Adamie, tam walczymy o każdy dzień…

Słowa uwięzły mu w gardle ze złości. Zaciśnięta krtań nie pozwoliła wydobyć ani jednego dźwięku. Złość i rozgoryczenie zawrzały pod skórą, ale nie zmieniło to tego, że marzył o wielkiej Stolicy, choć mag nakreśliła ją w tak niekorzystny sposób. Dobrze, że nikt nie potrafił czytać w jego myślach. Bo przeklinał rudowłosą na wszystkich Odkupicieli. Chciał, aby ją pojmano i na powrót zamknięto w tych cholernych więzieniach dla magów.

Obróciła się doń plecami i zaczęła wpatrywać się w ogień.

Znudzony zostawił ją w spokoju i zniknął w głębi domostwa.

Na dworze szarzało i tylko trzask palonego drewna zakłócał ciszę. Domownicy udali się na spoczynek. Lilian została w izbie, powoli pochłaniana przez gęstniejącą ciemność. Bezustannie rozmyślała o swoim położeniu. Mętlik nie pozwalał jej na konstruktywną ocenę sytuacji. Dręczyła się i obwiniała. Za późno, niedostateczne szybko, beznadziejnie wolno – karciła się. Osiągnęła cel. I co dalej? Gdzie się udać? Zaczęła jednako rozważać, czy ucieczka była aż tak ważna? Została dzikim, na dodatek uciekinierką, apostatą ściganym przez Straż. Tyle sezonów o tym fantazjowała. Dlaczego nikt nie wysłał listu, powiadomienia o śmierci matki, czegokolwiek? Owszem, podmiejskie chłopstwo raczej do piśmiennego nie należało, ale przecież ktoś mógł udać się do skryby i poprosić o skreślenie kilku słów. Nie pojmowała.

Samotność ciężko przysiadła na jej wątłych ramionach. Zaszlochała cichutko, ukradkiem wycierając łzy w brudny rękaw sukni. Kochała matkę. Obraz rodzicielki istniał jako jedyne pocieszenie w trudnych chwilach. Kiedy odchodziła, wykrzyczała, by się nie martwiła, że wróci, zanim się obejrzy. Szkoda tylko, że życie maga wcale nie jest takie jak przed przyjęciem do Szkoły. Przeważnie tych, którzy ukończyli Uniwersytety, wcielano do wojska, straży lub umieszczano w Domach Uzdrowicieli, gdzie pomagali medykom. Rzadko wracali w rodzinne strony. Pospólstwo bało się magów. Plotka o ich potędze przybierała przerażającą formę. Może i strach miał uzasadnione źródło, wszak nieznane jest najbardziej makabryczną formą lęku. To i tak wyobraźnia oraz wieści przekazywane z ust do ust sprawiły, że adepci Szkół jawili się niczym demony wywleczone z gardzieli pierwotnego zła. Ona, ze względu na wielotorowy talent, należała do najgorszego typu maga. Niby uzdrowiciel, a jednak coś więcej, ukryte pod płaszczykiem niedostępnych talentów. Mag bojowy, który opanował przerażającą sztukę piromancji. Bezustannie walczyła z porywczą naturą, która zwolniona z okowów siała niewyobrażalne zniszczenie. Chowając się w piwnicach, potrafiła wskrzeszać zmarłych, silą woli zabijać niedźwiedzie, nie wspominając o ludziach. Przydało się to na szlaku. Gra warta świeczki, teraz nie warta funta kłaków.

Postanowiła zniknąć. Ulotnić się niepostrzeżenie. Nie chciała tkwić w miejscu, które przywoływało fale wspomnień. Czuła, jak ściany zacieśniają się wokół. Żywiła wrażenie, że się dusi, jakby niewidzialne ręce oplatały ją żelaznym uściskiem. Jedynym ratunkiem stało się wyjście i zatrzaśnięcie za sobą drzwi, oraz pozwolenie chłodnemu wiatrowi przysiąść na płonących z żalu policzkach.

Cichutko niczym mysz zabrała swoje rzeczy. Do tobołka upchnęła trochę jedzenia, a w zamian za poczęstunek na stole zostawiła kilka miedziaków, po czym wymknęła się w ciemną, chłodną zmrocz.

Wiatr wraz z pierwszym mrozem szczypał ją w twarz, toteż otuliła się szczelniej i powoli zagłębiła w odmęty wieczornego życia miasta. Jak ryzykować, to na całego – pomyślała, przekroczywszy miejską bramę. Dwóch strażników łypnęło na nią spode łba. Chrzęst zbroi poruszonej niecierpliwymi ruchami zmarzniętych ludzi metaliczną nutą wdarł się w uszy Lilian. Z ich ust unosiły się jedynie obłoczki pary. Przemknęła rychło. Naciągnęła chustę mocniej na twarz. Czuła, że musi zniknąć, wtopić się w tłum. Zacząć robić coś zwyczajnego, co nie wzbudza niczyich podejrzeń. Zima deptała ją po piętach. To ten zły omen, który gna w stronę miejsc, które pozwolą przetrwać, nawet jeśli miałoby to oznaczać wegetację. Byleby nic nie kapało na głowę i ognień buzował w zasięgu skostniałych palców.

Miasto miało specyficzną woń. To nie było rześkie powietrze, w którym dostrzec można pajęczyny niesione podmuchami. To cuchnąca breja, zanieczyszczona tym, czego już nikt nie potrzebuje. Smród pomyj, rzygowin i fekaliów, łączący się z ludzkim potem i przetrawionym alkoholem, wydychanym z bezzębnych ust. Wszechogarniająca szarość, zlewająca każdy element w burą bryłę rzeczywistości, ożywianej jedynie przez kolorowe stroje i dziatki, które niewinnością przynosiły blade iskierki nadziei, że i w tym przygnębiającym świecie jest miejsce na szczęście. Nie czuła się bezbronna.

Na oślep snuła się zaułkami. Wydawały się jakby mniejsze, skarlałe pod wpływem upływu wiosen. Szare budynki z błękitnymi oknami i drzwiami straszyły obłażącą farbą. Kikuty uschniętych roślin smętnie zwisały z ceramicznych donic poukładanych na parapetach. Chciała je obudzić, dotknąć, by poczuć szorstką strukturę uschniętych listków. W mig pojęła, że popełniłaby głupstwo. Nie wiadomo, ile par oczu teraz się w nią wpatrywało.

Lilian minęło kilka pijanych elfów. Za kolejnym zakrętem czekały, pomimo chłodu, roznegliżowane dziwki, dumnie eksponując krągłe piersi. Niedaleko krasnoludy, śpiewając tubalnymi głosami, niosły opowieść o podziemnym, pradawnym królestwie.

– Ej, ty. – Usłyszała za plecami skrzypiący, męski głos. – Rzuć no na kufel stygu, paniusiu.

Obróciła się niespiesznie, jej żółte oczy zapłonęły w mroku.

– A czy wyglądam na taką, co ci da na styg?

– Ano wyglądasz.

Przyjrzała mu się bliżej. Moczymorda, siedzący na progu, nosił zniszczoną przez pijaństwo twarz. Coś zatrzeszczało im nad głową. Nad nią, trącany wiatrem, kołysał się obdrapany szyld. Przez oddech wpatrywała w kawałek drewna, jakby analizując jego bezustannie zmieniające się położenie.

– Tak, tu się dziś napiję i przenocuję – westchnęła.

– Co tam szepczesz, paniusiu? Dasz na kufel?

Nachyliła się nisko:

– Już powiedziałam, że nie – wychrypiała.

Poczuła ostry zapach wymiocin, moczu i taniego piwa. Odsunęła się gwałtownie i wyhamowała obrzydzenie.

– Wykąp się, starcze – rzekła i położyła dłoń na zimnej klamce, lecz zanim na nią nacisnęła, usłyszała:

– Jesteś magiem – wysyczał. – Tylko temu plugastwu się tak oczy błyszczą.

Zareagowała. Złapała go za kołnierz i szarpnęła. Otrzeźwienie przyszło oddech później, kiedy poczuła ogień podrażniający tkanki palców.

– Jeszcze jedno słowo! Słyszysz? Skrócę ci ten parszywy żywot, jak będziesz tak kłapał jęzorem.

Zrezygnowany odetchnął.

– A wiesz, gdzie mam ten mój parszywy żywot?

Puściła. Oparł się z powrotem łokciem o schodek i przymknął powieki. Wiedziała, że dla niego nie ma już ratunku. Pewnie jeszcze tej zimy grabarze zajmą się jego ciałem.

Knajpka nosiła nazwę „Pod Baranim Łbem”. Po otwarciu drzwi uderzyła w nią typowa duszność i smród taniego szynku. Za to wewnątrz panowała całkiem przyjazna, nieco za głośna atmosfera. Człowiek stojący za kontuarem leniwie polerował obtłuczone kubki i szklanki. Na dźwięk otwieranych i zamykanych wrót oczy rezydentów, jak na rozkaz, zawiesiły się na nowym gościu. Szybko jednak powrócili do rozmów i jak gdyby nigdy nic oddawali się przerwanym czynnościom.

Na lekko uginających się nogach podeszła do szynkwasu. Usadowiła się wygodnie na jednym z wolnych krzeseł i skinieniem przywołała karczmarza. Ten łypnął kilka razy spod popuchniętych powiek. Musiała poczekać, zanim łaskawie skończy robotę i weźmie się za obsługę. Poprosiła o wino. Ten bez słowa zniknął w cieniu zaplecza, by po kilku uderzeniach serca wrócić z butelczyną. Nalał jej słodkiego napoju i wskazał ręką wolny stolik.

Przełknęła kilka łyków i rozgrzana procentami spłonęła zdrowym rumieńcem. Mężczyzna wyraźnie zauważył zaróżowione policzki. Odsunęła chustę z czoła tak, by za bardzo nie odsłaniać twarzy. Nie chciała zgrzać się jeszcze mocniej, wszak dyskrecja przede wszystkim.

– Macie wolne pokoje? – wypaliła, znowuż sącząc alkohol.

– A stać cię? – zapytał.

– A jak powiem, że stać? – Odłożyła szklanicę na kontuar.

– To na górze jest jeden… Ale zajęty – burknął i uniósł kącik ust, jakby próbował się uśmiechnąć, jednakże ten krzywy grymas wywołał w niej jedynie rozdrażnienie.

– Ha, bardzo śmieszne. – Wywróciła oczami.

– Możesz spać w kuchni, jeśli zapłacisz podwójnie – odchrząknął. – Koło pieca podobno jest całkiem miło.

Napój rozkosznie rozpieszczał jej ciało. Po oddechach zdenerwowanie, jakby za dotknięciem mocy, ulotniło się niemalże niezauważalnie. Poczuła się pewniej. Może to dlatego, że karczmarz wydał się całkiem sympatycznym człowiekiem, a może jej się tylko wydawało? Pewnie to wina trunku, którego nie znała. Zdjęła powoli okrywę chroniącą ją przed wścibskimi oczami. Wiedziała, że mężczyzna, który na powrót wrócił do polerowania kubków, wpatruję się weń, lecz wzrok ten nie zdradzał niczego podejrzanego, a jedynie niepohamowaną ciekawość.

– Ile za tę kuchnię?

– Sztuka srebra, pani.

– Może być. – Dopiła resztę.

– Nalej mi jeszcze, potem idę spać.

Wykrzywił usta w grymasie, który pewnie oznaczał: niech ci będzie, i dopełnił szklanicy.

Rzuciła na blat kilka miedziaków, jednego srebrnika i osuszyła naczynie.

Gospodarz wskazał dłonią to samo miejsce, w które się udał, kiedy poprosiła o napitek.

Okazało się, że za rogiem baru jest wąski korytarzyk, w którego głębi poukrywane są pomieszczenia, w tym, prawdopodobnie jedno, usytuowane na pięterku. To, o którym szynkarz jeszcze przed chwilą wspominał. Do niego bowiem prowadziły wąskie schodki. Szybko się zorientowała, gdzie znajduje się kuchnia. Wiódł ją zapach ziół i gotowanego mięsiwa. Poza tym spod drzwi wąską szczeliną przebijało mdłe światełko, jakby ktoś zostawił w środku lampkę, którą miała oświetlać pomieszczenie. Nacisnęła na klamkę. Drzwi ustąpiły zapraszająco, a zawiasy gładko pozwoliły rozewrzeć skrzydło. Wewnątrz panował przyjemny półmrok. Rzeczywiście, na stole postawiono świecę. W piecu żarzyły się polana. Wyglądało tak, jakby miejsce to prowadziła zaradna niewiasta. Na drewnianych półkach w słojach tkwiły pewnie mieszanki przypraw. Koło pieca przycupnął sporej wielkości cebrzyk, do połowy wypełniony płynem. W rogu zaś balia napakowana naczyniami. Nie wiadomo czy brudnymi, czy nie. Faktem było, że i ona miała tam konkretne miejsce. Pod oknem, blisko pieca ustawiono niewielką pryczę. Nie potrafiła określić, czymże jest to archaiczne legowisko. Na szczęście ktoś pozostawił na nim kilka grubych skór, poduchę wypełnioną gałganami, a obok, przezornie przy krzywej nodze, przycupnął wiekowy nocnik niewiadomego koloru. Czysty na szczęście. Rozebrała się pospiesznie. Lękając się niespodziewanego gościa, który zaraz z hukiem wpadnie po coś konkretnego. Na szczęście jej intymność nie została odkryta. Zagrzebała się więc w bezpiecznej przystani tymczasowego posłania i pod sam nos przykryła skórami. Alkohol przyjemnie igrał pod skórą. Nie wiedziała, kiedy sen przykleił się do powiek. To musiał być oddech.

Zmrocz minęła zdecydowanie za szybko. Obudziły ją promienie słońca, wdzierające się przez małe okienko. Ziewnęła przeciągle i położyła dłonie na twarzy. Jasność poranka zdecydowanie za mocno próbowała wedrzeć się pod jej powieki. Na szczęście nie wypiła wiele, więc nie odczuwała paskudnego kociokwiku, a jedynie gorzkawy posmak w ustach, który natarczywie przylepił się do języka. Do pomieszczenia weszła starsza niewiasta. Jednak jej nocne przemyślenia okazały się prawdziwe. Wiedziała, że żaden mąż, nawet ten najbardziej poukładany, nigdy nie poprowadzi kuchni tak dobrze jak wprawna ręka niewiasty.

Nadobna dama zatrzymała się wpół kroku, zauważywszy zerkającą nań ukrytą w pieleszach. Zaklęła pod nosem i położyła szerokie dłonie na pulchnych biodrach:

– Szlag, Marek znów się nad kimś ulitował.

Lilian ziewnęła i przeczesała pacami zmierzwione włosy.

– Ano. – Uniosła się na łokciach i łypnęła na przybyłą wzrokiem raczej przestraszonym niż zaspanym.

– No. Mam nadzieje, że zapłaciłaś, bo ja tam nigdy nic nie wiem.

– Zapłaciłam – powtórzyła za nią.

– No to dobrze. – Kiwnęła niewiasta i już nie czekała na dalszy ciąg rozmowy.

Poczęła energicznie krzątać się po pomieszczeniu, robiła przy tym niewyobrażalny tumult. Zatrzymała się po kilku uderzeniach serca i wgapiła w balię pełną naczyń, parsknęła:

– Szelmy, nigdy nie posprzątają po sobie, stara Eryka musi wszystko robić.

Tłukłaby się dalej, gdyby nie to, że goszcząca usiadła na posłaniu i cichutko spytała:

– Może pomogę? I tak na razie nie mam nic ciekawszego do roboty.

Tamta wytarła ręce w szarą szmatę i podeszła bliżej po to tylko, by się jej przyjrzeć dokładniej. Wyciągnęła dłoń i ujęła brodę Lilian.

– Ładna jesteś. Mogłabyś zapytać tego tłumoka, Marka, czy by cię najął. Pewnie bywalcom spodobałaby się nowa dziewka od noszenia piwa.

Lilian odsunęła jej rękę.

– Owszem, mogłabym spytać.

– To z nim pogadaj jak przylezie. A teraz, jak już tak się rwiesz do roboty, to rozpal ogień, bo ten pacan znów zapomniał dołożyć drew. Piec zgasł i na czym mam ten cholerny gulasz gotować? – Zarzuciła szmatę na ramię, udając w stronę ukrytych w rogu drzwiczek, których Lilian nie jeszcze zauważyła.

Otwarła je szeroko i zniknęła w półmroku. Po chwili wróciła z miską, w której znajdował się mięsny ochłap. Rzuciła nim na stół i sięgnąwszy po sporej wielkości nóż, zabrała się za krojenie. Do mag dotarło, że pewnie jest to chłodna spiżarnia pełna dobroci. Zaburczało jej w brzuchu.