Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski - E-Book

Nowa Kolchida E-Book

Wacław Gąsiorowski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Nowa Kolchida” autorstwa Wacława Gąsiorowskiego to powieść o Ameryce, oparta na obserwacjach autora oraz danych statystycznych. Autor ujawnia w niej prawdziwe oblicze kontynentu, dla wielu będącego miejscem tajemniczym, idyllą mającą spełniać największe marzenia o wolności i bogactwie. Wacław Gąsiorowski (1869–1939) był polskim powieściopisarzem, dziennikarzem oraz scenarzystą, wydawcą periodyku „Strumień”, a po emigracji do Stanów Zjednoczonych – redaktorem czasopism polonijnych i działaczem polonijnym.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Wacław Gąsiorowski

Nowa Kolchida

Warszawa 2021

[Dedykacja]

Wątłym a bezradnym w Ojczyźnie Rodakom poświęca

Autor

Zamiast wstępu od razu o Nowej Kolchidzie

Dwie są Ameryki na świecie.

Pierwsza z nich to połać wydłużonego, poszarpanego kontynentu, główna treść Zachodniej Półkuli.

Druga to część pierwszej zaledwie, ale część tworząca istotną, prawdziwą Amerykę, a więc Amerykę, która jako siła, energia, pomysłowość, wytrwałość, spryt, zachłanność, pewność siebie – lękiem, podziwem, szacunkiem czy zawiścią przejmować zwykła strupieszałe koliska mieszkańców starego świata.

Druga Ameryka, więc ziemia miodem i mlekiem płynąca, ziemia obiecana, ojczyzna wszechmocnego dolara, kraina miliarderów, ziszczenia szaleństw, kopalnia złota, Nowa Kolchida na stal przekuwająca wątłe mięśnie współczesnych Argonautów.

Druga Ameryka... więc ten obszar, który zdołał zgromadzić w jednym państwie wszystkich Amerykanów...

W Europie każdy człek należy do jednej, wprawdzie bardzo kłótliwej i nieprzyjemnej w domowym pożyciu, ale tej samej europejskiej rodziny. Grek, Lapończyk, Hiszpan, Łotysz każdy ma prawo legitymować się... Europą, zwać się Europejczykiem.

Ten sam ład panuje w Azji, w Afryce i w Australii.

W Ameryce, tej geograficznej, dzieje się inaczej.

W Ameryce Amerykanie bytują tylko w granicach prawdziwej Ameryki, w granicach Stanów Zjednoczonych. Wszystkie inne ludy podziewające się na tym samym kontynencie muszą poprzestawać na swych terytorialnych nazwach. Są tylko Meksykanami, Peruwiańczykami, Brazylijczykami, słowem, tylko mieszkańcami Meksyku, Peru, Brazylii, Hondurasu – ale nigdy Ameryki.

Nikt zresztą nie waży się uchybić temu ładowi.

Nawet najbliższy sąsiad „Stanozjednoczeńca”, z tej samej krwi i kości zrodzony Kanadyjczyk nie śmie za Amerykanina się podawać, nie umie nawet wymówić wyrazu „Amerykanin”, zdobyć się na to zaciśnięcie zębów, rozszerzenie ust, doprowadzenie szczęk do prostokąta, na to warknięcie harde poprzez ogryzek cygara lub kłębek przeżuwanej gumy: „I am Amerrrrrican”...

Niezwykły ten obyczaj ma swe uzasadnienie...

Stany Zjednoczone były pierwszymi koloniami europejskimi, które się wyzwoliły spod władzy metropolii i osiągnęły niepodległość.

Z tej niepodległości bodaj wywodzi się to legitymowanie się całą Ameryką, całą częścią świata jako przynależnością państwową, jako niemal narodowością.

Droga, wiodąca ubogie kolonie emigrantów od pierwszych zatargów o herbatę i tabakę z londyńską administracją do poczesnego miejsca śród największych mocarstw, nie była ani ciężka, ani trudna i do zdumienia krótka.

Od początkowych wątłych trzynastu stanów, które w roku 1790 utworzyły związek wolnych republik, do dzisiejszego olbrzyma potrzeba było zaledwie stu dwudziestu siedmiu lat.

Przestworu wolnego było zadość w pobliżu, czerwonoskórych tubylców do wytępienia stosunkowo niewielu, przybyszów zza oceanu na zawołanie, a co najważniejsze zapoczątkowany system pokojowych układów święcił jeden triumf za drugim.

Na imię temu systemowi było „dolar”.

Tradycja amerykańska powiada, że onego czasu cały półwysep Manhattan, stanowiący rdzeń dzisiejszego Nowego Jorku, został kupiony od Indianina za dwadzieścia i cztery dolary gotówką.

Nie był to zbyt świetny interes na owe czasy.

O wiele korzystniejsza była transakcja z Francją, zawarta w dniu 30 kwietnia 1803 roku. Oto za cenę piętnastu milionów dolarów Stany Zjednoczone powiększyły swoją ojczyznę prawie o 828 tysięcy mil kwadratowych... Kupiły od Napoleona I obszar pięć i pół raza większy od dzisiejszej Rzeczypospolitej Polskiej... prawie za bezcen...

Historia powiada, że na Ameryce słabo się rozumiał już i Ludwik XV, jeszcze mniejsze pojęcie miały o niej królewskie damy, wojna kolonialna z Anglią niewarta była zachodu. Napoleon lichym był politykiem. Zbył się kraju, na przestrzeni którego bytują dzisiaj stany Luizjana, Arkansas, Oklahoma, Kansas, Missouri, Nebraska, Iowa, dwie Dakoty, Montana i części Colorado, Minnesoty i Wyomingu – zbył bez żalu...

Wprawdzie do tych piętnastu milionów dolarów Stany Zjednoczone dopłaciły jeszcze w następstwie za wykup prywatnych własności, ale był to w każdym razie „business” bardzo korzystny.

W szesnaście lat po tym zakupie, w roku 1819, udało się nabyć od Hiszpanii po zniżonej cenie, bo tylko za pięć milionów dolarów i to wypłaconych na pokrycie pretensji obywateli amerykańskich do rządu hiszpańskiego – całą Florydę, większą o cztery tysiące mil kwadratowych od Czechosłowacji.

W roku 1845 została przyłączona do Stanów Zjednoczonych Rzeczpospolita Teksasu, więc znów poważny obiekt, liczący trzysta osiemdziesiąt dziewięć tysięcy mil kwadratowych ojczyzny...

Aż nareszcie na lata 1848–1853 przypadł znów poważny dorobek, bo wynoszący dokładnie pięćset pięćdziesiąt osiem tysięcy mil kwadratowych.

Piękny ten plon wojny z Meksykiem, zakończony szlachetnym traktatem „Guadelupe-Hidalgo”, kosztował gotówką około trzydziestu dwu milionów dolarów. Ale za te trzydzieści dwa miliony urosła Stanom Zjednoczonym Kalifornia, Nevada, Utah, Arizona, Nowy Meksyk i reszta Colorado.

W roku 1867, za siedem milionów dwieście tysięcy dolarów zakupiono od Rosji Alaskę, więc pięćset osiemdziesiąt sześć tysięcy mil kwadratowych – a śród nich kopalnie złota, które w ciągu dwu lat początkowej, niedołężnej eksploatacji wróciły całkowicie wyłożone pieniądze.

Po tych wielkich nabytkach przyrost terytorialny Stanów Zjednoczonych, począwszy od roku 1898, zaczął sięgać najbliższych mórz i oceanów.

Stany Zjednoczone zdobyły kolonie, wprawdzie trochę przy huku dział ciężkiego kalibru, jak w wojnie z Hiszpanią, ale stale i zawsze przy ostatecznym zapłaceniu gotóweczką siakiej takiej hurtowej ceny.

W tym porządku rzeczy Wyspy Hawajskie kosztowały cztery miliony dolarów – za Porto Rico i Wyspy Filipińskie na otarcie hiszpańskich łez wypłacono dwadzieścia milionów dolarów – za kawałek Panamy, potrzebny na wybudowanie kanału amerykańskiego, zapłacono dziesięć milionów dolarów Rzeczypospolitej Panamskiej, a dwadzieścia pięć milionów Rzeczypospolitej Kolumbijskiej... Wreszcie w roku 1917 sprawiono sobie parę duńskich wysepek, zezujących pod Zatoką Meksykańską, kosztowało to znów dwadzieścia pięć milionów... cena ziemi oczywiście mocno poszła w górę.

W czasach ostatnich zdołano położyć rękę Wuja Sama na Kubie i do większego posłuchu skłonić hiszpańskie republiczki, położone nad Morzem Karaibskim.

Stany Zjednoczone, a jak wymaga urzędowa nazwa, Zjednoczone Stany Północnej Ameryki, w ciągu stu dwudziestu siedmiu lat utworzyły sobie ojczyznę liczącą dokładnie trzy miliony siedemset trzydzieści osiem tysięcy mil kwadratowych... W tym tylko sto dwadzieścia sześć tysięcy mil kwadratowych wysepkami, a trzy miliony sześćset dwanaście tysięcy mil kwadratowych prawie w jednym kawale.

Poglądowo mówiąc, Stany Zjednoczone są większe od Brazylii blisko o pół miliona mil kwadratowych, niewiele są mniejsze od Europy i mogłyby jako szósta część świata iść przed Australią.

Olbrzymi ten kontynent, jak sobie łatwo wyobrazić, przedstawia niesłychanie skomplikowany splot warunków klimatycznych, geologicznych, różnorodność fauny i flory, a tym samym niełatwe do ogarnięcia kontrasty, wpływające na bytowanie poszczególnych osiedli ludzkich. Co więcej, przestrzeń daje rozpęd, daje każdemu zamierzeniu nieznany krajom europejskim rozmach, i ta przestrzeń amerykańska wszelkie porównania zamienia w żartobliwe prawienie o żelaznym wilku...

O Stanach Zjednoczonych mówi się jako o państwie podobnym do Niemiec, Francji, Szwajcarii, Szwecji czy Wielkiej Brytanii, a może do Rosji. Tymczasem Stany Zjednoczone stoją poza nawiasem wszelkich paraleli.

Szwajcarię można wziąć w dwa palce i wrzucić do jeziora Superior. Zniknie, pogrąży się bez śladu. Francja europejska może wygodnie schować się w jednym tylko Teksasie. Niemcy już nie tylko w Teksasie, ale choćby w dwu stanach, takich jak Nowy Meksyk i Missouri, dadzą się pogrzebać razem ze swymi pretensjami do cudzej własności. Wielka Brytania wobec prawdziwej Ameryki jest podupadłą ciotką, żyjącą na koszt swych kolonii, a Rosja zawsze niekulturalnym, dzikim i zdziczałym wielkoludem.

Dalej pamiętajmy, że najbardziej na północ wysunięte stany, jak Montana, Dakota Północna, Minnesota zaczynają się od szerokości geograficznej Paryża, że się zaczynają poniżej Zaleszczyk – że Nowy Jork leży na szerokości Neapolu, a Nowy Orlean poniżej Kairu w Egipcie, słynne zaś Miami na Florydzie to już bliskie sąsiedztwo z tropikiem, to afrykański brzeg Rio de Oro...

Przy tak bardzo południowej... sytuacji Ziemia Washingtona, dzięki... układowi korytarzowemu gór, idących od bieguna ku równikowi, posiada bardzo osobliwe zmiany atmosferyczne i wystawiona jest na ostre przeciągi...

Temperatura w Stanach Zjednoczonych nie da się ogarnąć byle termometrowi. Idzie od mchu, od porostu żałosnego, śniegiem wyhołubionego do „palmettos”, do palmowego chwastu, zarastającego niby paprocie podcienie florydzkich bagien.

W niektórych punktach Północnej Dakoty różnica idzie od 108 stopni Fahrenheita podczas lata sięga 45 stopni poniżej zera. W Alasce od 60 stopni poniżej zera skacze do 90° powyżej. Lecz w tej samej Alasce na południowym wybrzeżu w lecie bywa najwyżej 80°, a w zimie bardzo rzadko termometr do zera się stacza...

A dopieroż różnice temperatury zachodzące w ciągu jednego dnia, kilku czy kilkunastu godzin, dopieroż owe spazmy barometru, wstrząsy powietrzne, huragany upiorne, burze „elektryczne”, leje „tornedos”, cyklony, zamiecie, wichury, walące żarem Meksykańskiej Zatoki w zlodowaciałe puszcze Labradoru lub oddechem bieguna dudniące wprost do pieca, grzejącego wody Golfstreamu...

Dziwny kraj, ciągle przerażający świat czymś nadzwyczajnym, przeolbrzymim, czymś sprzecznym. Dziwny kraj smagany, przeorywany zgrzytami jeszcze biorących się za bary żywiołów...

Snop iskier trysnął śród pęczka leśnego chrustu. Las się pali, bór cały staje w płomieniach... tysiące mil kwadratowych ogarnia pożoga... Ogień trawi całe powiaty... idzie w perzynę więcej niż Belgia, więcej niż Grecja...

Jedna rzeka targnęła okowami, jedna jedyna tylko, a oto wydaje się jakby równocześnie zbuntowały się i Ren, i Dunaj, i Wisła, i Dniepr, i Sekwana, i Tamiza, i Po, i Guadalquivir, i Ebro.

Dziwny kraj, lecz nie kraj, ale kontynent i nie jedno państwo, lecz czterdzieści osiem republik.

Dziwny kraj, skarbnica niewyczerpana dla badacza, dla podróżnika, ale i dla kolorysty, choćby dla przeciętnego gapia, boć wszędy, co kroku, ciżba spragnionych wieści o tym innym, nieznanym, tym niezawodnie lepszym, bogatszym, szczęśliwszym, tym amerykańskim.

Stąd pole do popisów dla byle gadulstwa, dla byle czego, pochwyconego przelotem, przepisanego od kogoś, stąd o Ameryce, niby niegdyś o królewnie Banialuce byle długo, byle coś jeszcze...

Był w Pittsburghu, mówił po angielsku w Bostonie, przejechał się nad Wielkimi Jeziorami, sprawdził, że wodospad w Niagarze jeszcze nie wysechł i napisał księgę o Stanach Zjednoczonych.

Poza Nowym Jorkiem skrawka ziemi amerykańskiej nie oglądał, ćwierć wieku przeżył zamurowany we włoskim zaułku miasta Chicago – lecz za powrotem do Europy, uchodzi za autorytet w kwestiach dotyczących podziewania się ludzi o trzy tysiące mil na zachód lub o dwa tysiące mil angielskich na południe...

Dopieroż gdy w roli urzędowego komiwojażera musnął Ameryki, gdy zajrzał z wagonu w rozwartą szczelinę Gór Skalistych lub wjechał autobusem na Pike of Pike... Wówczas snują się historie, niby za poruszeniem korby aparatu kinematograficznego... Obraz wysnuwa się z obrazu, coraz niezwyklejszy, niby one niewyczerpane nigdy gawędy myśliwskie.

Porywczy sąd zieje sarkazmem, ironia chłoszcze, pobłażliwy uśmiech wykrzywia usta pochylonego wiekiem arystokraty, a tuż... pożądliwość rozpala wyobraźnię, wytwarza coraz zawziętszy pęd w dal, hen, za morza... Byle do niej, do tej Kolchidy, do tej jedynej, do Ameryki, tam ocknienie, tam nowe życie, tam odrodzenie energii, tam natężenie muskułów, tam pogrzebanie fałszywego wstydu, tam przystań tułaczów, ucieczka prześladowanych, królestwo wydziedziczonych – tam w Ameryce...

O tym, co jest prawem, a co jest lewem

Zjednoczone Stany Północnej Ameryki w dokładnym tego określenia znaczeniu są związkiem sfederowanych republik, zapartym o trzy władze naczelne: prawodawczą, sądowniczą i wykonawczą.

Jedynym źródłem, z którego te trzy władze czerpią swą energię, jest ciągle ta sama prastara Konstytucja z dnia 17 września, 1787 roku. Ona to scementowała niegdyś trzynaście początkowych republik i przetrwała po dziś dzień w całym lakonizmie swych siedmiu zaledwie artykułów, wysiliwszy się w ciągu stu czterdziestu czterech lat swego żywota tylko coś na dziewiętnaście poprawek i uzupełnień.

Konstytucja Stanów Zjednoczonych posiada wybitne cechy, wyróżniające ją w szeregu statutów nowoczesnego ludowładztwa. Najgłówniejszą z nich bodaj jest bardzo silne uniezależnienie wszystkich trzech władz naczelnych, przy poddaniu ich jednakże ciągłej i wzajemnej kontroli.

Jeżeli według konstytucji izba poselska stanowi żywioł ulegający bardzo łatwym odpływom i przypływom, gdyż tworzą ją posłowie, wybierani na dwa lata w stosunku jeden poseł na każde trzydzieści tysięcy obywateli uprawnionych (cenzus 1910 roku ustanowił jednego posła na każde dwieście jedenaście tysięcy obywateli), to jednak miarkuje ją w zapałach silny, a z natury swej raczej konserwatywny senat.

Senat amerykański składa się tylko z wybieranych przez każdy stan przedstawicieli na lat sześć z tym, że co dwa lata jedna trzecia część mandatów senatorskich podlega balotowaniu.

Uprawnienia senatu amerykańskiego są potężne. Jest on kontrolerem izby niższej, jej ciałem apelacyjnym, ale nade wszystko senat jest kontrolerem władzy prezydenta Stanów Zjednoczonych i do pewnego stopnia jego mocodawcą.

Konserwatyzm jego wynika stąd, że każdy stan, bez względu na liczbę swoich mieszkańców, wybiera dwu senatorów. Więc, na przykład, stan nowojorski wybiera do izby poselskiej czterdziestu trzech reprezentantów, a tylko dwu senatorów – stan Montana zaś ma prawo jedynie do dwu reprezentantów, stan Rhode Island tylko do trzech, Południowa Dakota również tylko do trzech, ale każdy z tych stanów wyprawia do Waszyngtonu po dwu senatorów. Czyli stany mniej zaludnione, mniej uprzemysłowione, mniej ulegające prądowi nowoczesności, wpływowi neo-Amerykanów, dominują, rozstrzygają. Czyni to niewspółmierną różnicę pomiędzy wartością istotną mandatów, boć senator nowojorski reprezentuje sześć milionów mieszkańców, pensylwański niemal pięć milionów, senator z Missisipi jeden milion, a senator z Nevady tylko czterdzieści pięć tysięcy mieszkańców.

Prezydent Stanów Zjednoczonych wybierany jest przez elektorów powoływanych przez wyborców danego stanu spośród obywateli, niebędących członkami ani senatu, ani kongresu, ani też nie piastujących w ogóle żadnego urzędu. Każdy stan wybiera tylu elektorów, ilu posiada w kongresie posłów i senatorów. A więc w tym wypadku stany najbardziej zaludnione mają głos decydujący.

Prezydent wybierany jest tylko na cztery lata. Ma więc termin mandatu o dwa lata krótszy od senatorskiego. Ustępujący prezydent może być wybrany na następne czterolecie, prawo obyczajowe wszakże po ośmiu latach urzędowania nie dopuszcza do ponownego wyboru.

Prezydent Stanów Zjednoczonych posiada istotnie bardzo rozległą władzę. Jest wodzem sił zbrojnych, stoi na czele mianowanych przez siebie sekretarzy (ministrów), którzy urzędują z jego ramienia i są jedynie przed nim odpowiedzialni. On jest sternikiem nawy państwowej, kierownikiem polityki zagranicznej, wykonawcą prawa i jego strażnikiem.

Senat jednakże, jak było powiedziane, posiada w stosunku do prezydenta znaczne prerogatywy. A więc prezydent mianuje kandydatów na członków Najwyższego Trybunału, na ambasadorów, wyższych urzędników, ale zawsze za wskazówką senatu i przy zatwierdzeniu senatu. Prezydent zawiera lub zrywa traktaty, ale znów pod warunkiem zgody dwu trzecich izby senatorskiej.

I vice versa, prezydent ma przywilej obsadzania wszelkich wakansów w czasie odroczenia posiedzeń senatu, ma prawo weta, a więc zawieszania powziętych przez obie izby uchwał i żądania powtórnego ich rozpatrzenia. Trzyma w rękach arkana wszystkich federalnych instytucji, jak skarb państwa, jak poczta, jak sekretariat stanu, jak sekretariat spraw wewnętrznych – władza jego sięga dalej aniżeli władza angielskiego króla.

Prezydent Stanów Zjednoczonych jest nie tylko przedstawicielem czy najjaśniejszym manekinem sfederowanych republik, lecz istotną głową rządu, jest nie samym symbolem majestatu, ale zasadniczym jego czynnikiem. Nie jest echem ukrytych sprężyn ministerialnych, nie jest uroczystym parawanem i nie jest owym dostojnikiem, którego głównym obowiązkiem jest przyjemny wyraz twarzy, kiwanie się do taktu hulających w parlamencie prądów, lecz jest przewodnikiem samodzielnym, narzucającym raczej swe poglądy, jest zawsze nie wykonawcą cudzych, lecz nade wszystko własnych poczynań.

I kiedy zdawałoby się niejednemu, że Mussolini, że jakowyś Kemal Pasza winni zazdrościć prezydentowi Stanów Zjednoczonych tego dziesiątkami lat uświęconego dyktatorstwa, tam, w skąpanym w słońcu Białym Domu, strażuje podczas ostra, nieubłagana litera konstytucji amerykańskiej, tam czuwa zwarta, silna a solidarna masa dwu partii politycznych, dwu rządzących stronnictw.

I tam, co więcej, stoi warta czterdziestu ośmiu stanów, czterdziestu ośmiu wolnych, sfederowanych, równych sobie republik. One czuwają, one baczą, aby nikt nie śmiał tknąć bodaj jednego przecinka konstytucji Stanów Zjednoczonych... Konstytucja bowiem murem stoi. Na byle poprawkę, na byle drobiazg nie wystarcza uchwała kongresu, nie wystarcza zgoda prezydenta, nie wystarcza plebiscyt, trzeba jeszcze głosowania wszystkich poszczególnych „legislatur”, one dopiero władne są zatwierdzić lub odrzucić propozycję Waszyngtonu.

A nad wszystkimi kwestiami spornymi, międzystanowymi zatargami, poza kongresem, poza prezydentem trwa Najwyższy Trybunał złożony z sędziów nienaruszalnych, którzy często przez kilkadziesiąt lat ważą na szali najdonioślejsze zagadnienia, nie wahając się ani chwili potępić decyzji bodajby samego prezydenta.

Sfederowane republiki amerykańskie pomimo tej wspólnej konstytucji nie wyrzekły się swych prowincjonalnych autonomii, nie wyrzekły się swych własnych statutów. Uznały jedynie potrzebę zgodzenia się na pewne wspólne dla wszystkich instytucje, uznały potrzebę poddania się jednej i tej samej dyrektywie, nie zrezygnowały przecież z żadnego ze swych własnych atrybutów.

Wyraz „stan” (state) znaczy dokładnie państwo i jest popularnym skrótem oficjalnego tytułu każdej poszczególnej należącej do federacji republiki.

W języku potocznym mówi się i pisze „stan Pensylwania”, w języku urzędowym trzeba jednak zawsze pamiętać, że Pensylwania nigdy nie przestała być ani na sekundę hardą „Commonwealth of Pennsylvania” – Rzeczypospolitą Pensylwańską.

Stolicą Stanów Zjednoczonych jest Waszyngton, położony na skrawku neutralnej ziemi, skrawku zwanym Obwodem Columbia, „District of Columbia”. Skrawek ten pozostaje pod bezpośrednią władzą prezydenta i kongresu. Mieszkańcy jego nie biorą udziału w wyborach ani federalnych, ani miejskich.

Natomiast każdy stan posiada własną stolicę i we własnej stolicy ma również tak zwany „kapitol”, czyli siedzibę swego stanowego parlamentu, swej legislatury stanowej, złożonej ze stanowych senatorów i posłów stanowych, tak zwanych „assemblymanów” oraz z jakby swego własnego „prezydenta”, naczelnika stanowej władzy wykonawczej, zwanego „gubernatorem”.

Każdy ze stanów jest miniaturą ustroju konstytucyjnego całego państwa. Gubernator stanowy jest wybierany na dwa, trzy, lecz przeważnie na cztery lata, senatorzy i assemblymani miewają jednoroczne lub co najwyżej dwuletnie mandaty.

Stany rządzą się własnymi statutami. Te ich przecież własne statuty muszą być zgodne z duchem Stanów Zjednoczonych.

Wolno poszczególnym stanom wprowadzać te lub inne obostrzenia, wolno, na przykład, mieć odmienne prawo spadkowe, inne opodatkowanie na rzecz powiatów czy gmin, ale nie wolno żadnemu stanowi wprowadzać praw, które by gwałciły wolność prasy, które by uchybiały swobodzie zebrań, które by sprzeciwiały się zasadniczym artykułom konstytucji sfederowanych republik.

Każdy akt prawny dokonany w danym stanie, musi być uznany za prawomocny i w innym stanie. Każdy obywatel jednego stanu zażywa przywilejów w innych stanach na równi z obywatelami tych stanów. Każdy obywatel stanu Michigan może przenieść swe penaty do stanu Oregon i zostać obywatelem stanu Oregon i odwrotnie. Ta zamiana następuje automatycznie po roku czy już po kilku miesiącach stałego rezydowania w pewnej miejscowości.

W kwestiach ustawodawczych różnice między stanami pokrywają się za pomocą wzajemności...

Weźmy drobny przypadek, dotyczący przywileju samochodowego.

Dajmy na to, że stan Indiana uchwalił w swoich przepisach, że automobilista przybywający z innego stanu po dwumiesięcznym pobycie powinien wykupić tablicę stanu Indiana. Tymczasem stan Maryland jest liberalniejszy, orzekł bowiem, że przybysz z innego stanu może przez całe cztery miesiące podróżować po całym stanie z tablicą innego stanu. Owóż ten przepis stanu Maryland stosuje się tylko do tych stanów, które uchwaliły u siebie równie czteromiesięczny termin. Automobilista z Indiany będzie zaś podlegał prawu „wzajemności”, czyli że dla niego nawet w Maryland termin będzie ograniczony tylko do dwu miesięcy.

Sfederowane republiki strzegą zawistnie swej własnej niepodległości.

„Legislatury” nie mieszają się do spraw przekazanych Waszyngtonowi, w zatargach swych z innymi republikami poddają się kornie wyrokowi Najwyższego Trybunału, ale do wewnętrznej swej procedury, do własnego gospodarstwa nie pozwalają się mieszać nikomu.

Gorze jakiemuś policjantowi z Wisconsinu, który by śmiał naruszyć granice stanu Minnesota i na ziemi minnesockiej choćby podrzędnego draba za portczyny ucapić.

Toć gwałt, toć burza rozpętałaby się w kapitolu minnesockim, całe miasto St. Paul zatrzęsłoby się w posadach i gromami rzuciłoby w kapitol wiskonsiński i targnęłoby murami Madisonu.

Nie ma zmiłowania! Jeżeli władza wykonawcza stanu Wisconsin chce się rozprawić z przestępcą, który „wieje” do stanu Minnesota, w takim razie winna drogą dyplomatyczną... zażądać wydania przestępcy...

Poza całkowitym samorządem, jak najdalej sięgającą autonomią miast i powiatów, Stany Zjednoczone różnią się i tym jeszcze od innych republik, że nie posiadają centralizacji państwowej ani dla problematów oświatowych, ani dla zagadnień sprawiedliwości.

Stany Zjednoczone nie mają kodeksu, mają pewne normy podstawowe, a zresztą rządzą się prawem obyczajowym, a więc zbiorem wyroków zapadłych na ziemi amerykańskiej, a choćby na ziemi angielskiej, o ile by szło o interpretację sięgającą do zamierzchłych czasów.

W przypadkach nowych powikłań rozstrzyga osobiste przeświadczenie sędziego, zresztą bardzo dowolne ferujące wyroki.

Najwyżsi jedynie dygnitarze sądownictwa amerykańskiego podlegają nominacji prezydenta lub gubernatora i zatwierdzeniu przez senat federalny lub stanowy. Wszyscy inni są wybierani przez powszechne wybory na pewną określoną liczbę lat.

W ten sam sposób tworzą się władze edukacyjne z tą przecież różnicą, iż rząd federalny żadnego już udziału w tych sprawach nie bierze, poprzestając na prowadzeniu statystycznych wykazów w departamencie spraw wewnętrznych.

Różnice zachodzące pomiędzy poszczególnymi stanami, odmienne zapatrywania na takie zagadnienia jak kara śmierci, odpowiedzialność nieletnich, ustrój więziennictwa i tym podobne wytwarzają tak silny zamęt, tworzą tak trudne do rozwiązania sploty, że działalność prawników jest ograniczona ramami tego stanu, w którym zamierzają praktykować, a z którego praw i statutów, po ukończeniu uniwersytetu, dodatkowe złożyli egzaminy.

Wszelkie zresztą niedomówienia konstytucyjne czy statutowe reguluje wieloprzymiotnikowe prawo wyborcze, które obywatelowi Stanów Zjednoczonych pozwala każdą z najmniejszych komórek ustroju państwowego zmieniać, ulepszać czy konserwować.

Polityka wewnętrzna Stanów Zjednoczonych opiera się dotychczas na dwu dominujących ugrupowaniach. Na republikanach i na demokratach. Są to dwa stronnictwa rządzące, dokładniej odbierające sobie na zmianę berło władzy, jakby wzorowane na angielskich wigach i torysach, bo równie jako niegdyś wigowie i torysi doprowadzone do walki nie o postulaty, nie o racje polityczne, lecz o zdobycie stanowisk dla swoich prowodyrów.

Rozłam początkowy, datujący od czasów prezydenta Jacksona, rozłam, a właściwie spór stanów północnych z południowymi, przemysłowo-handlowych z rolniczymi przeszedł przez cały szereg rozmaitych zagadnień, którymi legitymowali się republikanie lub którymi demokraci różnić się chcieli od republikanów.

Dojście onego czasu Abrahama Lincolna do władzy, Wojna Cywilna, bratobójcza wojna południa z północą zaostrzyły różnice między współzawodniczącymi stronnictwami, czas je wreszcie stępił i sprowadził, jak było powiedziane, do walki o stanowiska, do walki o urzędy, do walki o władzę.

Zewnętrznie partia republikańska reprezentuje żywioł kapitalistyczno-konserwatywny, ulega wskazaniom protestantyzmu, opiera się nawet na zwartych grupach metodystów, prezbiterian i unitarian, zmierza do zamerykanizowania przybyszów za pomocą anglizacji, objawia dążenia centralistyczne, a więc takie, które dążą do większego scalenia sfederowanych republik, respective okiełzania autonomicznych wybryków.

Partia demokratyczna idzie w kierunku decentralizacji władzy, gra na sentymentach mas wielkomiejskich, głosi jak najdalej idącą tolerancję w stosunku do grup narodowych, nie ma żadnych uprzedzeń religijnych, ma całkowitą powolność dla katolików i dla Żydów, przebąkuje o sprawiedliwszym podziale bogactw, wypiera się wszelkiej ksenofobii wobec imigrantów.

Z dwu tych stronnictw partia republikańska, która, co więcej, wywodzi się z dawnych angielskich wigów, jest bardziej zwarta, bogatsza w środki materialne, zajadle popierana przez masonerię i jedynie w przypadkach ciężkich przesileń wewnętrznych ustępująca demokratom rezydencji w Białym Domu.

Na trzydziestu jeden prezydentów Stanów Zjednoczonych zaledwie dziewięciu było demokratami i z reguły każdy z nich wypływał w momencie silnego wrzenia wewnętrznego. Z chwilą powrotu równowagi republikanie dotychczas zawsze odzyskiwali utraconą władzę.

Od lat kilkunastu w Stanach Zjednoczonych kiełkują prądy socjalistyczne, liberalne, czy, jak je nazywają, postępowe. Mają nawet swych posłów, swych senatorów, lecz dotychczas nie zdołały wytworzyć stronnictwa, które by mogło stanąć w szrankach do walki z demokratami i republikanami.

Walka wyborcza w Stanach Zjednoczonych w środkach nie przebiera. Do walki tej idą periodycznie nie tylko hasła, programy, frazesy, lecz, co więcej, dolary, intrygi, oszczerstwa, w krytycznych chwilach pięści, a w ostatku rewolwery.

Jedne wybory następują za drugimi, walka wybucha co chwila, o prezydenta, o senatora lub kongresmana, o miejsce w senacie czy w sejmie stanowym, o gubernatora, o prezydenturę miasta, o miejsce ławnika, o krzesło sędziowskie, o stolik sekretarza hipotecznego, o miejsce członka rady szkolnej itd., bez końca. Idzie walka nawet o ten „job” miejski, który powołuje obywatela Stanów Zjednoczonych do zamiatania ulic w nieskazitelnie białym ubraniu...

Idzie w Ameryce walka o każdy urzędzik, o każdą byle posadkę.

Trzeba się brać za bary, trzeba iść na ostre za swym kandydatem, bo, jeżeli ten własny demokratyczny czy republikański kandydat nie przejdzie w wyborach, w takim razie te posadki, ten chlebuś powszedni dostanie się przeciwnikom. To szamotanie się bowiem republikańsko-demokratyczne ma swoje, latami uświęcone praktyki... Żadnego zmiłowania dla zwyciężonych, bo trzeba jak najwięcej miejsc dla zwycięzców.

W momencie, kiedy w podwoje Białego Domu po prezydencie demokratycznym wkracza prezydent republikański, w tym samym momencie niby ulęgłe owoce za podmuchem wiatru, spadają ze wszystkich urzędów, ze wszystkich bez wyjątku stanowisk wszyscy po kolei demokraci.

Kiedy republikański „mayor”, czyli prezydent miasta Chicago, sławetny Thompson został pobity na głowę przez demokratę Čermaka, w tym samym dniu Čermak otoczony stu detektywami, podpisał na pierwsze danie 2000 (dwa tysiące) dymisji republikańskich urzędników i funkcjonariuszy municypalności chicagowskiej... i bez prawa do emerytury!...

Z tym obyczajem partyjnym społeczeństwo amerykańskie od dawna się oswoiło.

Nikt się nie unosi czułostkowością, nikt się nie sroma tej maniery.

Stronnictwo zdobywające większość zagarnia urzędy wybieralne. Ci zaś, którzy je zdobywają, chcą mieć dokoła siebie swoich ludzi, ludzi swego stronnictwa. Co więcej, partyjnicy od swych triumfujących kandydatów żądają ekwiwalentu...

Z tej naturalnej może logiki rodzi się, nieznana gdzie indziej w brutalności swej, walka wyborcza. Tu nie idzie o żadne deklamacje poselskie, nikt sobie głowy nie suszy ideologią, jakimiś urojeniami czy obietnicami, tu krociom tysięcy idzie o byt, o utrzymanie, o jutro ich własnych rodzin.

Są w Ameryce ludzie trwający poza błędnym kołem tych tarć, patrzący dobra kraju, szukający podniosłych wskazań, nowych horyzontów, lecz wyborami trzęsą ci, dla których te wybory są upragnionym szczeblem, są omastą czy choćby tylko czerstwą kromką chleba.

Walka kosztuje, na walkę trzeba pieniędzy. Nawet stronnictwo trzymające w danej chwili władzę, a więc operujące posłusznym aparatem państwowym, nie śmie lekceważyć przeciwników, musi wykładać, musi łożyć na wybory.

Skądże czerpać pieniądze?

Partie mają składkowe fundusze, ale tego mało, tego zawsze za mało. A więc trzeba, żeby na wybory dawali ci, którzy na wyborach bezpośrednio skorzystają.

Jest pan dobrodziej członkiem Rady Szkolnej miasta Detroit – nie ma pan prawie żadnej pensji, otrzymuje pan co najwyżej diety za stracony czas na sesjach... Ale chciałby pan być tym członkiem Rady Szkolnej, bo członkowie Rady Szkolnej mają ładne dochody, bo panowie ławnicy miasta Chicago umieją robić majątki, bo byle „kapitan” policji w Cleveland opływa jak pączek w smalcu...

Któż tedy ma łożyć na wybory?

Chyba ten, który chciałby zyskać poparcie stronnictwa, który by chciał, aby przyszły wybraniec mianował go swoim kancelistą, zrobił go bodaj komisarzem zdrowia, lekarzem w szpitalu, nauczycielką w szkole publicznej.

Więc kandydat na ławnika (aldermana), na szefa policji czy na policyjnego pachołka musi się opodatkować, musi na wybory złożyć część swojej własnej pensji czy też cząsteczkę naciułanych przez siebie pieniędzy.

Wybory są kosztowne.

Trzeba opłacać naganiaczy, trzeba reklam, trzeba zgłodniałej prasie zapłacić za tyle i tyle artykułów z „portretami”, trzeba smarować, trzeba fundować głuptaskom, trzeba chytrym mizerakom wtykać wprost po piątce za głos, trzeba, niestety zdarza się to nazbyt często – fałszować głosy, do opieczętowanych skrzynek ładować podrobione „baloty”, trzeba strachem brać opozycję, trzeba drogą przestępstwa dojść do... praworządności.

Nawet w Ameryce zdumienie ogarnia społeczeństwo, ile taki kandydat musi, ile może wydać na swoje własne wybory swego faworyta...

Senat Stanów Zjednoczonych w swoim gronie usiłuje tępić zło w zarodku. Senat przy sprawdzaniu mandatów dociera, ile kosztowała kampania wyborcza danego senatora, czyli nie przebrał miary... W przypadku zbyt bezczelnego przekupstwa senat unieważnia mandaty.

W roku 1928 w stanie Pensylwania taki poszukiwacz senatorskiej godności wyłożył był okrągłe osiemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów na agitację... Była to tak potworna suma, iż senat przepędził wybrańca, słusznie kalkulując, że ów jegomość musiał knować nie lada zamach, jeżeli w ciągu lat sześciu zamierzał był pokryć wyłożone przez drugich na jego kandydaturę kapitały.

Pani McCormick z Chicago przyznała się była w czasie podobnego dochodzenia, że ją wybory kosztowały około dwustu tysięcy i to wybory nieszczęśliwe, bo po zdobyciu nominacji przy ostatecznym głosowaniu poniosła klęskę.

Im potężniejszy mandat, im większa władza elekta, tym potężniejsze wchodzą w grę siły. Toć i wielkie kapitały czuwają, baczą magnaci, nie zasypiają sprawy rozmaici „królikowie” od poszczególnych działów produkcji, każdy chce mieć u steru swego człowieka; jednemu potrzebny jest do interesu skarbnik stanowy, drugiemu gubernator, trzeciemu drogowy komisarz.

W komisjach weryfikacyjnych zbierają się chmury, grom wisi w powietrzu, uderza jednak bardzo rzadko, przestępstwo wyślizguje się, na dwudziestu dwustu ma świadków w odwodzie.

Po każdych wyborach zalega cisza. Chwila uspokojenia.

Zwycięzcy gospodarzą, zwyciężeni hartują siły, gromadzą środki na najbliższe jutro.

Usposobienie panuje pogodne, nie ma szykan, nie ma wzajemnego dręczenia. Demokraci strzegą pilnie należnego poszanowania dla republikańskich dygnitarzy, republikanie nie ważą się uchybiać demokratycznemu prezydentowi.

Po wściekłym tarmoszeniu się, po nabiciu sobie bolesnych guzów, niby na pięściarskich zawodach, silniejszy uderzeniem w gębę rozciągnął przeciwnika na ziemi... i już po chwili troszczy się o jego zdrowie i pomaga wachlować go ręcznikiem...

Następuje teraz mniej lub więcej gwałtowne wycofywanie poniesionych kosztów, ekwiwalent za położone na rzecz zwycięzcy zasługi.

Dochody prawne nie zawsze wystarczają, trzeba szukać ubocznych zysków, trzeba szukać tak zwanego w Ameryce „graftu”.

„Graft” jest w pewnym stopniu tolerowany. Niby dawna łapówka rosyjska, o ile nie przebiera miary, o ile trzyma się „rangi”, jest manipulacją nie tyle godziwą, ile powszednią. Nie na to się człek dorwał urzędu, aby biedą handlował.

Wielki „graft” pracuje w rękawiczkach. Operuje taryfami, cłami ochronnymi, koncesjami, pożyczkami, operuje milionami.

Opinia publiczna ma dla takich rękawiczek ironię zaledwie.

Prasa amerykańska umie z całą pogodą ducha zwiastować nowinę, że po takim a takim krachu na giełdzie czy po takim i takim „pushu” ten i ten sekretarz stanu, a więc minister, obudził się o całe trzysta milionów dolarów bogatszym... aniżeli był dnia poprzedniego – albo że imponujący prokurator stanu Illinois był osobistym przyjacielem poległego na stanowisku... naczelnika szajki bandyckiej...

Grafciarstwo, schodząc po szczeblach na dół, przybiera naturalnie coraz przykrzejsze formy. Łagodzi je przecież względna krótkotrwałość urzędów wybieralnych, częste zmiany u żłobów, pozbywanie się osobników zbyt chciwych czy też filozoficzne oczekiwanie swej własnej kolei...

Stany Zjednoczone są państwem tak możnym i zamożnym, że w ogólnym rachunku uszczerbku nie ponoszą. Parę milionów mniej lub więcej czy paręset tysięcy jeszcze wydanych na budowę pomnikowego gmachu, toć w gruncie rzecz mała. Niechże się żywią ci u wielkiego stojący ołtarza...

Smutny wpływ „grafciarstwa”, pchania się do urzędów ludzi przebiegłych, chciwych zaczyna się dopiero tam, kędy czuwać powinni strażnicy prawa i ładu publicznego.

Wymiar sądownictwa w Ameryce, zwłaszcza na niskich szczeblach sądownictwa, bywa przykry, opłakany. Na stolce sędziowskie dostają się często ludzie nie najlepsi, ludzie słabi, zniewoleni ulegać swym mandatariuszom, śród adwokatury plenią się chmyzy.

W tym kierunku, być może, stosunki w Stanach Zjednoczonych nie są gorsze niż gdzie indziej. Kauzyperdstwo i pieniactwo są liszajami, które dręczą nawet względnie zdrowe organizmy społeczne.

W Ameryce przecież te liszaje znajdują bodaj podatniejszy grunt, bo, jak było powiedziane, brak kodeksów, elastyczność prawa obyczajowego, niesłychanie zawiła procedura i krocie ludzi albo niemających pojęcia o normach prawnych albo, jako cudzoziemcy, stojących poza przywilejami obywatelstwa.

Adwokatura w Ameryce jest prawie że sportem, jest zabawą w wykręty, w kruczki, w grę słów. Obrona zbrodniarza polega nie na chronieniu przestępcy przed bezwzględnością sądu, przed jednostronnością oskarżenia, lecz na przedzierzganiu łotra w aniołka, a w ostateczności w Bogu ducha winnego idiotę. Adwokat bez żadnych osłonek publicznie rozpowiada, że mordercy kazał stanąć na stanowisku „not guilty” – dowodzić swej niewinności, to znaczy, że kazał mu wyprzeć się początkowych zeznań, zaprzeć zbrodni...

Kiedy morderca czy rozbójnik nie przedstawia dla adwokata ani materialnego zysku, ani nie wróży listka sławy obrończej, kiedy idzie o jakowegoś banalnego, nieciekawego przestępcę wówczas swada adwokacka obojętnieje na prokuratorskie wywody... Mali nędznicy, ubodzy nędznicy płacą rachunki wielkich niegodziwców.

W sprawach kryminalnych jedynie kara śmierci, a obok niej upór gubernatora stanu – gubernatorzy posiadają przywilej ułaskawiania delikwentów – jest nieodwołalna... Wszystkie inne terminy więzienia aż do „dożywotniego więzienia” zależą od „dobrego sprawowania się skazańca”... i znów od łaski gubernatora... Gubernatorzy zmieniają się szybko, zależą znów od wyborców, od wpływów „politycznych”... W dobrze urządzonych, zdrowych więzieniach pokuta, ekspiacja skraca terminy w szybkim tempie.

Niektóre stany dochodzą w korupcji do krańca. Taki stan Illinois, a zwłaszcza sławetny powiat Cook, tworzący właściwie obwód miasta Chicago, od szeregu lat cierpi na wołającą o pomstę bezkarność dla wszelkiego bandytyzmu. Prokuratoria idzie o lepsze z sądownictwem i policją. Zakrawa chwilami na włoską Camorrę, na Mafię. Dobre duchy obywatelskie kruszą kopie, zrywają się do walki garstki zacnych sądowników, trąd szerzy się. Cynizm swój posuwa do tego, że pogrzeb bandyty zamienia w olbrzymi pochód wieńców, składanych przez dostojników sądownictwa, przez wybrańców ludu!...

Zwykłe oszustwo, szalbierstwo na większą skalę, nadużycie zaufania, te najczęściej przybierają beznadziejną formę procesów cywilnych, niosących pokrzywdzonym lata niepokoju i przyprawiających ich o znaczne koszty...

Procedura bowiem cywilna jest bodaj jeszcze zawilsza. Tu zysk wygrywa z reguły. Tu już za bary biorą się często tak zwane „firmy adwokackie”, olbrzymie instytucje prawnicze, tworzące spółkę dwu, trzech i dziesięciu naraz przedsiębiorców-adwokatów... Taka „firma” ma cały sztab urzędniczy, ma kohorty popychlów i naganiaczy, ma stosunki, ma wpływy, ma kumotrów i znajomków co najwpływowszych. Ona dopiero działa, porusza wszystkie sprężyny, wlecze terminy miesiącami, na lata je rozkłada, a w krytycznym momencie umie nawet za plecami klienta układać się z „firmą” adwokacką strony przeciwnej...

Gorze się procesować w Stanach Zjednoczonych, mocnych trzeba po temu nerwów, worków pieniędzy i matuzalowej cierpliwości.

Lepiej się pogodzić, załatać spór, wziąć centa za dolara, darować krzywdę, puścić w niepamięć obelgę, aniżeli narazić się na obelgi adwokackie strony przeciwnej...