Pierścionek z cyrkonią - Krzysztof P. Łabenda - E-Book

Pierścionek z cyrkonią E-Book

Krzysztof P. Łabenda

0,0
4,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Czy można całe życie szukać jednej kobiety? „Pierścionek z cyrkonią„ to opowieść o młodzieńczej miłości, która swoje spełnienie znajduje dopiero po wielu latach.  Historia zaczyna się w Gdańsku w roku 1967, gdy bohaterowie pobierają nauki w liceum, a potem przeskakuje do Paryża w roku 2008, kiedy spotykają się przypadkowo, już — jak to się mawia — jako osoby po przejściach. „Pierścionek z cyrkonią” to niezwykle intrygująca, a przez to także ekscytująca powieść o poszukiwaniu miłości. Piotra Bonerskiego poznajemy tuż po tym, jak zostaje wdowcem. Jest zmęczony emocjami towarzyszącymi mu przez ostatnie dni oraz przeżyciami minionych lat. Wyraźną ulgę przynosi mu decyzja o posegregowaniu rzeczy Ewy. Odczuwa niezwykle kojący spokój... Ten stan psychicznego odprężenia pojawił się pierwszy raz, gdy do drzwi domu zapukali policjanci z wieścią o śmiertelnym wypadku jego żony. Przestraszył się wówczas samego siebie. Żadnego żalu, przygnębienia, tylko początkowe niedowierzanie, które następnie zmieniło się w uczucie wyzwolenia. Wróciło to utracone przed laty wrażenie, że może swobodnie oddychać pełną piersią. Z radością zauważył, że towarzyszący mu od dawna strach nagle zniknął. Wspomnienie tych kilku pierwszych wspaniałych i szczęśliwych lat, jakie przeżył z Ewą, mieszało się z gorzką refleksją, że większość małżeńskiego życia byli jednak nie tyle ze sobą, co obok siebie. Wyjął z szuflady granatowe pudełeczko, a z niego delikatny złoty pierścionek z niewielką cyrkonią. Od wielu już lat Bonerski nie rozstawał się z nim, traktując go jak relikwię. Ten drobiazg spoczywał w szufladzie przez wszystkie te długie lata, przez które on i Ewa byli małżeństwem. Nosił go na łańcuszku, zanim się ożenił, zdjął na krótko przed ślubem. Teraz mógł go znów nosić. Co więcej – mógł odszukać kobietę, dla której był on przeznaczony...

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Krzysztof P. Łabenda
Pierścionek z cyrkonią
Wydawnictwo Psychoskok

Krzysztof P. Łabenda „Pierścionek z cyrkonią”

Wydanie II poprawione i uzupełnione

 

Copyright © by Krzysztof P. Łabenda, 2018

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak

Skład: Jacek Antoniewski

Projekt okładki: Robert Rumak

Korekta: Emilia Ceglarek, Zuzanna Laskowska

Ilustracje na okładce: © shvets_tetiana – Fotolia.com

Skład epub i mobi: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-183-8

 

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób

rzeczywistych – żywych lub umarłych –

jest całkowicie przypadkowe.

 

Rozdział I

 

Kiedy podjął decyzję, by jak najszybciej posegregować jej rzeczy i część z nich wyrzucić na śmietnik, a część oddać innym – znów poczuł wyraźną ulgę. Nie tak wielką jak wtedy, gdy odchodził od jej mogiły, przyjmując po drodze ostatnie kondolencje i zapraszając niektórych krewnych i znajomych na stypę, ale jednak – ulgę.

Ten zawstydzający go jeszcze od czasu do czasu stan psychicznego odprężenia pojawił się pierwszy raz, gdy w deszczowe późne popołudnie do drzwi domu zapukali policjanci z wieścią o śmiertelnym wypadku jego żony. Przestraszył się wówczas samego siebie. Żadnego żalu, przygnębienia, tylko początkowe niedowierzanie, które po koniecznej wizycie w prosektorium przeszło w lekkie, delikatnie ocierające się o rozkosz, uczucie pustki, wyzwolenia. Wróciło to utracone przed laty wrażenie, że może swobodnie oddychać pełną piersią. Z radością zauważył, że towarzyszący mu od dawna trudny do zdefiniowania strach nagle zniknął. Na pogrzebie raz jeden załamał mu się głos, a łzy same napłynęły do oczu. – W końcu, było nie było, spędziliśmy ze sobą szmat czasu – pomyślał. Przez chwilę miał obawę, że się rozklei, ale nie. Jednak i wtedy, w kościele podczas mszy żałobnej, i na cmentarzu, wspomnienie tych kilku pierwszych wspaniałych i szczęśliwych lat, które ze sobą przeżyli, mieszało się z gorzką refleksją, że większość małżeńskiego życia byli jednak nie tyle ze sobą, ile obok siebie. Zapalając pierwszy znicz tuż po tym, jak ksiądz (sowicie opłacony za to, by jednak odprawić mszę już po kremacji) zakończył swoje modły nad grobem, złapał się na tym, że omalże nie wypowiedział głośno tej uporczywej myśli tłukącej mu się po głowie: – Spieprzone życie. Może i powinienem się wstydzić, ale nie mogę wzbudzić w sobie rozpaczy czy tęsknoty – łajał i jednocześnie usprawiedliwiał sam siebie. Nikt przecież nie widział, co się w rzeczywistości działo. Całe to towarzystwo, szczerze zapewne teraz mu współczujące, przez lata nie dostrzegało, jak jest w istocie. Nie widzieli lub nie chcieli widzieć tej trawiącej ją choroby, która najpierw zabiła ich miłość, małżeństwo, a później i ją samą. – Już nie muszę grać i udawać, że nic się nie dzieje. – Ta myśl, którą powtarzał sobie wielokrotnie, wydawała mu się szczególnie przyjemną. To było jego katharsis.

Od kilku dni Piotr Bonerski był wdowcem, a jego żona Ewa – nie więcej niż dwoma litrami ludzkich prochów zamkniętych w urnie i złożonych w rodzinnym grobowcu. Była też raczej koszmarnym per saldo wspomnieniem i przez tę swoją ostateczną nieobecność nadzieją na normalną, spokojną i w pewien sposób szczęśliwą, dalszą i niestety – jeśli wierzyć statystyce i biologii – niezbyt długą część życia. Ulga, którą teraz odczuwał, płynęła z tego, że jednak mógł już o Ewie, o tej ciężkiej, pełnej udręki miłości, myśleć i mówić: „była”.

Początkowo bał się tej darowanej mu nagle wolności, obawiał, że tylko na chwilę los pozwolił mu podnieść głowę i wyprostować plecy. Sięgał wtedy po wydany niedawno skrócony odpis aktu zgonu Ewy Bonerskiej, nazwisko rodowe Terlikowska, córki Waleriana i Katarzyny, by upewnić się, że rzeczywiście jest wdowcem, że Ewy już nie ma. Uświadomiwszy to sobie w pełni, rozkoszował się tą samotnością na równi z tym, jak rozkoszował się tym słowem potwierdzającym, że Ewa w jego życiu to czas przeszły. Wymawiał je głośno i szeptem, nucił, wykrzykiwał znienacka, by za chwilę rozciągnąć niczym dobrze zżutą gumę: byyyłaaa.

– No i co, cholerna, bezduszna statystyko – wymruczał. – Tym razem wyszło na moje. Kobiety, zgodnie z tym, co głosisz, żyją dłużej niż mężczyźni, ale nie ta. Na szczęście nie ta! Zawsze powtarzałem Ewie: „Jak jedno z nas umrze, to ja wyjeżdżam na wieś”. No i proszę, sprawdziło się, ale na wieś się nie wybieram. Mówisz też, że tego życia zostało mi gdzieś tak ze dwadzieścia lat. To wieczność cała, oszustko największa z możliwych, wbrew pozorom wieczność cała. Sądy skazują niektórych zbrodniarzy na dwadzieścia lat więzienia, a mnie łaskawy los obdarował wolnością. Nie wiem, jak długo ona potrwa, ale zrobię wszystko, by możliwie długo.

Stanąwszy w progu, rozejrzał się po pokoju, do którego od lat starał się nie wchodzić, a który odgrywał rolę jej sypialni. Nigdy, w ciągu co najmniej minionych dwu dekad, w tym pomieszczeniu nie spędził więcej niż pięć minut. Gabinet? Buduar? Raczej pomieszanie garderoby z magazynem. Walające się wszędzie buty, sukienki i płaszcze wiszące na drzwiach szaf lub spływające wręcz z oparć foteli na podłogę. Jakieś koszmarne bibeloty zajmujące pół sekretarzyka, kartony, których zawartość była dla niego jeszcze tajemnicą, stosy poradników czy dodatków do kolorowych babskich pisemek, całe roczniki żurnali mody pamiętających ubiegłe stulecie, z nieśmiertelną „Burdą” na czele, sterty kremów, wód toaletowych, szklanki niedopitej herbaty czy może whisky, kieliszki z zaschniętymi już resztkami wina i ta specyficzna woń rzadko wietrzonego pomieszczenia pomieszana z duszącym, ciągle jeszcze obecnym, zapachem jej perfum… Bajzel.

Nie raz i nie dwa na zwracaną jej uwagę, że ten bałagan jest poza granicami tolerancji, Ewa odpowiadała, że drzwi do jej sypialni są już dawno dla niego zamknięte, więc nie ma czego tu szukać. Nie życzyła sobie także, by ktokolwiek poza nią sprzątał w tym pokoju, toteż było to tu zawsze czynnością nader świąteczną. Gdyby nie zatrudniane gosposie, bałagan zdominowałby zapewne cały dom. Panie te przychodziły i odchodziły niczym pory roku, zanim przed wielu laty nie pojawiła się pani Maria. Z właściwą sobie delikatną stanowczością szybko zapanowała nie tylko nad całym gospodarstwem, lecz także i domownikami. Wkrótce Piotr nie wyobrażał sobie funkcjonowania domu bez pani Marii i traktował ją niemalże jak członka rodziny, a i Ewa starała się schodzić jej z drogi i nie toczyć niepotrzebnych wojen. Wystarczało, że Maria nie zaglądała do jej pokoju.

– Po co jej były dwie garderoby, skoro tyle tego dobra znalazło się w sypialni? Ciekawe, ile i jakich butelek znajdę tu poupychanych po różnych zakamarkach – pomyślał. Przecież w jej zmasakrowanym ciele wyciętym z rozbitego niebieskiego citroëna, którego tak lubiła, stwierdzono ponad dwa promile alkoholu we krwi. Nie był to w przypadku Ewy wynik ani nadzwyczajny, ani niecodzienny.

– Z twoimi ciuchami, Ewciu, nie powinno być problemu. Zwyczajnie zgarnie się je do jakichś worków i odda do PCK czy innego Caritasu, bo widzisz, jakoś nie odczuwam potrzeby zatrzymywania w ten sposób pamięci o tobie. Byłoby dobrze, gdyby to oni podjechali tu swoją ciężarówką i zabrali to za jednym razem. Ja musiałbym swoim peugeotem wykonać pewnie kilkanaście kursów. Twoja śmierć, Ewo, uświadomiła mi, że każdy z nas, umierając, staje się do pewnego stopnia Egipcjaninem udającym się na sąd Ozyrysa. Odchodzimy gdzieś, „tam”, na jakąś drugą stronę, a wraz z nami odchodzi to wszystko, co otaczało nas za życia i co uważaliśmy za niezbędne. Przedmioty funkcjonujące obok nas, będące naszą własnością, żyją tak długo, jak długo my żyjemy. Te wszystkie twoje bluzki, sukienki, rajstopy, majtki czy staniki miały jakikolwiek sens tylko wtedy, gdy wypełniałaś je sobą. Bez ciebie straciły nie tylko kształt, lecz także rację bytu. Pachnidła przeróżne ożywały w cieple twojej skóry, a notatnikom, bibelotom czy szczotkom znaczenie nadawały twoje dłonie. Teraz są martwe – jak ty. Cały ten bałagan twojej sypialni, rozgardiasz tych dwu garderób, odchodzi w niebyt, lądując ostatecznie na śmietniku lub podlegając recyklingowi. Tylko niektóre z tych rzeczy, trafiwszy do jakiejś innej kobiety, zyskają szansę reinkarnacji. Nie chcę zajmować się tymi trupami. Moim zadaniem jest zająć się papierami, które na makulaturę się nie kwalifikują. Natomiast te wszystkie „przydasie” – gromadzone bez sensu, w myśl najgłupszej z możliwych zasad: „kiedyś to się przyda”, którą Bóg wie, od kogo przejęłaś – gazety, czasopisma i niepotrzebne papierzyska, zagwarantują jakiemuś amatorowi taniego alkoholu co najmniej tygodniową nieprzerwaną libację, o ile wygrzebie je ze śmietnika i odda do skupu. To chyba będzie godne uczczenie twojej pamięci przez któregoś z twoich braci w nałogu.

Tak, wiem – twoim zdaniem problem alkoholowy dotyczy amatorów taniego wińska i denaturatu, a nie dystyngowanych pań, takich jak ty, raczących się brandy czy wręcz koniakiem. Ileż to razy usiłowałaś mnie przekonywać, że nie dzieje się nic złego, że przecież życie jest tak paskudne, pełne stresu i to napięcie mięśni, jakim ten stres krępuje ciało, że aż boli, ustępuje tylko wtedy, gdy wielokrotnie powtarzanym, wyćwiczonym na zasadzie odruchu Pawłowa gestem, sięgasz po kieliszek bądź kolejną szklaneczkę, niekoniecznie dopiero w piątkowy czy sobotni wieczór. Nie pojmowałem, co może cię tak stresować, przecież nie miałaś zbyt wielu obowiązków ani zainteresowań. Piłaś, moja żono, tak jak prawie półtoramilionowa rzesza twoich koleżanek z kraju nad Wisłą, głównie z nudów, nie pozwalając sobie, mnie czy komukolwiek na walkę z tą nudą. To ten twój egocentryzm, kosmiczna mania wielkości, niczym nieuzasadnione przekonanie, że zawsze i we wszystkim jesteś „naj” albo jakiś kompleks niższości, który maskowałaś tą odpychającą wyniosłością, leżały pewnie gdzieś u podstaw twojego alkoholizmu. To twoje żałosne stwierdzenie, żart taki, że przecież nie pijesz, tylko będąc mężatką, nadal po prostu usiłujesz znaleźć swoją połówkę, ale każda wypita okazuje się nie tą. Uważałaś je za wysoce zabawne i nie mogłaś pojąć, dlaczego to nikogo nie śmieszy. Jak każdy niewolnik swojego nałogu byłaś święcie przekonana, że cieszysz się wolnością, że w każdej chwili możesz przestać, że w końcu pijesz za swoje i nikomu nic do tego, że… Nie umiałem ci pomóc, a i ty nie pozwoliłaś, bym ci pomógł.

Wygłosiwszy półgłosem tę kwestię, Piotr otworzył drzwi jednej z wielu szafek i sięgnął po pierwszą z kilku zgromadzonych tam teczek. Wyjmując ją, nieopatrznie potrącił stojącą na skraju półki szklaną figurkę uskrzydlonego lwa, którą przed laty kupili podczas pobytu w Wenecji. Pomimo że podłogę przykrywał mięsisty dywan, który powinien zamortyzować upadek, lew stracił głowę i prawą przednią łapę opartą na otwartej księdze z inskrypcją: Pax tibi Marce evangelista meus – Pokój z tobą, Marku, mój ewangelisto. Dawniej Piotr usiłowałby zatrzeć ślad tej „zbrodni”. Skleić figurkę lub przynajmniej wymyślić jakąś prawdopodobną historyjkę mającą usprawiedliwić jego pobyt w tym pokoju i nieumyślne zabójstwo dokonane na tym szklanym przedmiocie pochodzącym, jak go gorąco swego czasu zapewniał sprzedawca, z Murano. Ewa potrafiła być niezmiernie męcząca. Nie mając od lat do dyspozycji tej ulubionej broni żon w postaci przymusowej abstynencji seksualnej męża, zwyczajnie ględziła, marudziła bądź, wydymając usta, ostentacyjnie milczała i unikała jakiegokolwiek kontaktu z Piotrem. Ten zaś od dawna już na to nie reagował, przyzwyczaił się, że byli nie z wyboru, a z przymusu białym małżeństwem, ale ta napięta atmosfera sprawiała mu mimo wszystko ból, drażniła niczym kamyk w bucie, burząc ulubione poczucie ładu i wyciszenia. Mimo usilnych starań nie potrafił sobie uzmysłowić, kiedy ich drogi się rozeszły, kiedy – żyjąc pod jednym dachem – stali się sobie obcy. Wielokrotnie stawiał sobie pytanie, czy się kiedykolwiek kochali. Swojej miłości w pierwszych latach małżeństwa był pewien, ale później… Nie potrafił też określić, kiedy zaczęło się owo „później”. Wielokrotnie zastanawiał się, czy Ewa kiedykolwiek powiedziała mu wprost, że go kocha. W zakamarkach pamięci nie mógł znaleźć choćby jednego razu, kiedy by to wyznanie usłyszał. Ślubowali sobie uroczyście miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że się nie opuszczą aż do śmierci. Jednego był tylko pewien – byli ze sobą aż do śmierci.

Teraz, ponieważ Ewę określało to jakże piękne słowo: „była”, zebrał zwyczajnie z podłogi kawałki roztrzaskanego szkła, włożył do znalezionej pustej koperty, z zamiarem, by później wyrzucić je do śmieci. Dokumenty, których zdjęcie z półki zostało opłacone śmiercią weneckiego lwa, postanowił przejrzeć w swoim gabinecie, który liczył sobie bez mała pięćdziesiąt metrów kwadratowych i był bez wątpienia tym pomieszczeniem w całym domu, w którym Piotr czuł się najlepiej.

– Jedną z jaśniejszych stron bytowania bez martwienia się o pieniądze jest przestrzeń, jaką ma się do swojej dyspozycji – pomyślał kolejny już raz, siadając w ciężkim, skórzanym fotelu barwy mahoniu. Ilekroć się w nim zagłębiał, miał ochotę mruczeć niczym nad wyraz zadowolony kot. Uwielbiał i atmosferę, i wystrój tego pomieszczenia. Ten dom i ten gabinet były takimi, jakimi zaplanował je sobie przed laty, kiedy jeszcze mieszkał z rodzicami w wybudowanym na początku lat pięćdziesiątych bloku dla stoczniowców, w niewielkim dwupokojowym mieszkaniu w Gdańsku przy Kartuskiej. To były szczęśliwe lata jego dzieciństwa, mimo iż niewielki pokoik, tak jak i stojącą w nim kanapę, dzielił przez długi czas ze swoim starszym bratem. Lekcje odrabiali przy kuchennym stole. Pierwsze biurko dostał po tym, jak brat zginął w wypadku, pozostawiając mu do dyspozycji całe osiem metrów kwadratowych pokoju. To biurko było dziełem rąk jego ojca, który na blat od starej maszyny do szycia przybił czerwoną płytę pilśniową, a od spodu przykręcił cztery proste nogi, wytoczone z bukowych klocków w stoczniowej stolarni. Żadnych szuflad, szafek. Sama maszyna przywieziona przez rodziców gdzieś z okolic Szwarcwaldu, kiedy po zakończeniu wojny gnani miłością do Polski zostawili bez żalu amerykańską strefę okupacyjną w Niemczech, odmówiła w końcu posłuszeństwa. Plątała nitkę, czółenko wyskakiwało z przeznaczonego dla niego miejsca w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Wyrok mógł być tylko jeden – na złom. Razem z główką maszyny na złom trafiły też, czego Piotr zawsze żałował, jej fantazyjne w kształcie, żeliwne nogi. Pozostał tylko solidny blat z dziurą po głowicy maszyny pośrodku. Tę właśnie dziurę przykryła czerwona płyta, a żeliwne nogi zastąpiono bukowymi. Wtedy też, gdzieś tak w połowie nauki w liceum, postanowił, że kiedyś będzie się wyróżniał z tego szarego otaczającego go tłumu, a kłopoty finansowe, jakie miewały stoczniowe rodziny, w tym jego, będą mu obce. Chciał, by to uznanie, które zamierzał zdobyć, i towarzyszący mu dobrobyt były swoistą nagrodą dla zapracowującego się w nadgodzinach ojca i troskliwej, pilnującej domu matki. Dziś profesor Piotr Bonerski mógł powiedzieć, że danego sobie w młodości słowa dotrzymał, choć jego nieżyjący już rodzice nie mogli cieszyć się sukcesami syna.

Na grubym, olbrzymim, choć niepokrywającym całej podłogi dywanie w odcieniu ciemnej wiśni połączonej z delikatnymi odcieniami szarości stało ciężkie dębowe biurko. Ustawiona na nim z lewej strony prosta mosiężna lampa z zielonym kloszem zapewniała nie tylko ciepłe światło, lecz także dostatecznie oświetlała miejsce do pracy. Centralną część blatu zajmował ekran komputera. Obok oprawionego w skórę kalendarza, robionego na specjalne zamówienie Piotra, leżały poukładane w wyściełanym aksamitem pojemniku wieczne pióra. Piotr znany był z tego, że długopisów nie brał do ręki, a jeśli już musiał, czynił to z wyraźnym obrzydzeniem. Pióra kochał. Zwłaszcza te ciężkie, niekoniecznie markowe. Markowy natomiast musiał być atrament. Na studiach zielony, a później już tylko czarny. Pod ścianami rozgościły się, utrzymane także w mahoniowo‑wiśniowej tonacji, otwarte regały i przeszklone witryny zapełnione książkami i podręcznikami akademickimi – niektóre z tych ostatnich były autorstwa Piotra Bonerskiego (pierwszy, jaki napisał, dedykował ojcu) – i nielicznymi bibelotami. Po prawej stronie od drzwi, na podłodze z ciemnych dębowych desek nieosłoniętych dywanem ustawiono sporych rozmiarów masywny stolik przykryty szkłem, a wokół niego cztery fotele. W jeden z nich zagłębił się właśnie Piotr. Nieopodal stał podręczny barek. Czekała tam już przyniesiona z piwniczki, do której Ewa nie miała za życia wstępu, i otwarta przed dwiema godzinami butelka Chateau La Conseillante, rocznik 2000. Piotr nalał sobie kieliszek wina i z przyjemnością popatrzył na rozciągający się za oknem prosty ogród, korzystający właśnie z resztek zachodzącego już słońca. Nic wielkiego – spora połać dobrze utrzymanego trawnika, kilka drzew i tuż za ogrodzeniem ściana lasu porastającego morenowe wzgórza. Przy samym płocie, ale już po stronie lasu, niewielkie oczko wodne, dzięki któremu Piotr mógł niekiedy obserwować sarny. Te, zjadłszy kwiaty złożone na grobach na pobliskim cmentarzu, przychodziły tu pić. Czasem, po deszczu, wśród kamieni ogrodowego skalniaka uwijała się szara pliszka, zabawnie podskakując i potrząsając swoim ogonkiem. Ten pojawiający się od czasu do czasu obrazek – dość kiczowaty, jak stwierdził kiedyś Maks – składał się także na te wyjątkowo pozytywne doznania, jakie płynęły z godzin spędzonych w gabinecie. Maks, syn Piotra i Ewy, był jedyną osobą, która wobec Piotra mogła sobie pozwolić na takie uwagi, jak ta o kiczowatości obrazów za oknem gabinetu. Ojciec wybaczał synowi wiele, a syn znał granice, których przekroczyć mu nie było wolno. Maks był także jedyną żyjącą osobą bliską Piotrowi. Syn Piotra i Ewy przez jakiś krótkotrwały strajk, który dopadł go na lotnisku, opóźnił swój przylot z Sydney, gdzie pracował już trzeci rok, i nie mógł przez to być na pogrzebie matki, a profesor Bonerski nie mógł już przesunąć tej ceremonii. Teraz oczekiwał przybycia syna w okolicach południa następnego dnia.

Piotr długo szukał odpowiedniego miejsca na postawienie wymarzonego domu, aż w końcu je znalazł, niemalże w centrum miasta. Wystarczyło tyko, jadąc drogą wiodącą do jednej z gdańskich sypialni, zbudowanej na morenowych wzgórzach, w odpowiednim momencie skręcić w wąską i niezbyt atrakcyjną uliczkę, by po minucie znaleźć się w dolinie położonej praktycznie w środku lasu. Miejsca wystarczyło tam na postawienie sześciu domów na działkach na tyle dużych, by ich mieszkańcy mieli poczucie odosobnienia. Stworzyli małą społeczność – Piotr – profesor prawa, Ryszard – znany adwokat, Jerzy – wzięty chirurg, także mogący pisać sobie przed nazwiskiem „profesor”, Andrzej, Marcin i Konrad – faceci, o których mówi się zwykle: biznesmeni. Byli ze sobą w jakiś sposób zaprzyjaźnieni, ich żony spotykały się od czasu do czasu na babskich wieczorkach, w razie potrzeby mogli liczyć na siebie i swoje kontakty, współfinansowali niezbędne inwestycje, w tym ochronę tego ich maleńkiego osiedla, wypili razem niejedno piwo, kieliszek koniaku czy szklaneczkę whisky, ale żadną miarą nie przekraczali pewnych granic prywatności.

– Tak, pieniądze zapewne szczęścia nie dają, ale to, że sześć zer składających się na sumę wszystkich moich rachunków i inwestycji poprzedza cyfra zdecydowanie nieprzypominająca swoimi krągłościami ascetycznej jedynki, pozwala mi jednak na wiele – pomyślał Piotr.

„Miliard w środę, miliard w sobotę” – od tego się wszystko zaczęło. Jego miliard, a nawet nieco więcej, zapukał do drzwi w środę. Potem poszło już dość gładko, choć nie błyskawicznie – kilka wyjątkowo udanych, starających się dogonić szalejącą inflację z początku lat dziewięćdziesiątych, lokat, wygrany proces z bankiem, który być może umiał kredytować hodowców drobiu, ale nie umiał we właściwy sposób zawierać umów o depozyty przedłużające się automatycznie, odpowiednie inwestycje na raczkującej dopiero giełdzie, parę operacji arbitrażu walutowego i przede wszystkim dużo cierpliwości, by nie czerpać przed czasem z tej wolno, ale systematycznie napełniającej się beczki. Kiedy w losowaniu Dużego Lotka padły jego niezmiennie od lat obstawiane numerki: 4, 11, 14, 15, 24, 38, Piotr wiedział, że to dopiero początek jego drogi ku finansowej niezależności. Drogi, która będzie trwała długie lata, drogi, po której, kiedy już Piotra nie będzie, będzie kroczył, wierzył w to mocno, jego syn – Maks. Taki był początek; zasiew. Dopiero po wielu latach przyszedł czas żniw i Piotr zbierał teraz plon swojej cierpliwości, wiedzy i odrobiny szczęścia.

Realizacji tego prostego planu – mądrze inwestować i cierpliwie czekać – sprzyjał układ, jaki zawarli z Ewą jeszcze przed ich ślubem – całkowita rozdzielność majątkowa i, jeśli to tylko możliwe, równy wkład we wspólne gospodarstwo domowe. Początkowo oboje przestrzegali go dość skrupulatnie. Później Ewa zwyczajnie o nim zapomniała i pozostawiła utrzymanie domu całkowicie na barkach Piotra, który pracując – jak to się wówczas w akademickim żargonie ładnie określało – „w praktyce” i realizując się jednocześnie naukowo i dydaktycznie, nie mógł narzekać na brak bieżących wpływów, i to sporych. Ewa, jedynaczka, korzystała pełnymi garściami z dochodów, jakie otrzymywała najpierw jako współwłaścicielka, a po śmierci rodziców jedyna właścicielka, sporej, dobrze prosperującej piekarni i kilku sklepów, gdzie sprzedawano pochodzące z tejże piekarni wypieki. Utrzymanie domu miało być ich wspólnym kłopotem i obowiązkiem, choć sam budynek stanowił wyłączną własność Piotra. Zawarty przed ślubem kontrakt przewidywał, że marzenia i osobiste przyjemności będą realizowali z własnych zasobów. Ewa stopniowo te swoje zasoby przepijała, albowiem ten wygodny układ nie pozwalał, niestety, na skuteczne odcięcie jej od alkoholu. Zatem swój ukochany gabinet, podobnie jak piwniczkę z winami, Piotr sfinansował i utrzymywał w całości z własnych środków. Ewa zaś uważała, że ma pełne prawo mówić, że nikogo nie powinno interesować, kiedy i ile pije – wszak pije za swoje. Korzystała z tego, jak się jej wydawało prawa, nader skrupulatnie, a Piotr nie bez pewnej irytacji patrzył, jak topnieją jej oszczędności.

Lubił bardzo tę swoją dwukomorową, strzeżoną zamkiem szyfrowym, piwniczkę ukrytą w większej części poza obrysem domu, we wnętrzu morenowego wzgórza, którego podstawa zajmowała część jego działki. Pierwsze z pomieszczeń ją tworzących było nie tyle klasyczną piwnicą na wino, ile raczej miniwiniarnią czy probiernią. Podłogę wyłożoną terakotą przypominającą kolorem afrykańskie piaski pokrywała w sporej części niedźwiedzia skóra. Na niej Piotr ustawił niewielki, acz ciężki stolik na masywnej nodze, a obok dwa zydle z oparciami wykonanymi ze skórzanych pasów. Mrok pomieszczenia, którego dwie ściany zastawiono regałami z ułożonymi na nich butelkami wina, rozpraszała słaba żarówka zawieszona pod sufitem. Prawdziwe światło, gdy było potrzebne, dawały świece stojące i na stoliku, i na niskim kredensie ulokowanym pod kolejną ze ścian. Przy nim stała prosta, dębowa ława. W tym kredensie, a także i na jego blacie, Piotr przechowywał mocniejsze alkohole: koniaki, brandy, whisky, kilkanaście butelek ulubionego armaniaku. Na ścianie zawsze wisiało kilka dojrzewających szynek spreparowanych według włoskich, hiszpańskich i polskich receptur. Za drzwiami umieszczonymi dokładnie naprzeciw tych, którymi wchodziło się do tego pomieszczenia, rozciągała się właściwa piwniczka, gdzie w ciemności – tu można było wejść co najwyżej ze świecą – leżakowały zgromadzone wina. Piotr lubił chłód tego pomieszczenia o podłodze wysypanej żwirem, który chrzęścił pod stopami, podczas kiedy on szedł wolno wzdłuż regałów w poszukiwaniu butelki, którą chciał stąd zabrać. Lubił także tajemnicze cienie tańczące wraz ze światłem świecy na suficie i wolnych od regałów fragmentach ścian. Szczególnie przyjemne doznania budziły w nim te wyprawy po ukryte w mroku i chłodzie trunki, gdy w pierwszym pomieszczeniu lub na górze, w gabinecie czy salonie, ktoś z jego przyjaciół oczekiwał na wspólne z nim odkrywanie uroków wina.

Butelka stojąca w gabinecie na stoliku zdawała się zachęcać nie tyle do lektury przyniesionych dokumentów, ile do odrobiny relaksu, może wspomnień. Nalawszy sobie porcję w sam raz na spory łyk, Piotr poruszył kieliszkiem, zataczając drobne kręgi, i rozkoszował się przez chwilę zapachem jeżyn pomieszanym z wonią wiśniowego likieru, za którą nie tyle czaił się, ile wręcz wyraźnie prezentował aromat palonej beczki.

Rozległo się pukanie do drzwi i do gabinetu wkroczyła pani Maria, prowadząca gospodarstwo domowe Piotra i, do niedawna jeszcze, Ewy. To dzięki jej staraniom rzeczy Ewy, które wcześniej niczym jakieś pająki lub szara pleśń rozłaziły się po całym mieszkaniu, nie przekraczały granic rezerwatu wyznaczanego drzwiami pokojów Ewie przeznaczonych.

– Będę jeszcze potrzebna, panie profesorze? Kupiłam, tak jak pan prosił, duże worki. Leżą w hallu – zakomunikowała łamiącym się głosem.

– Dziękuję, pani Mario. Dziś z całą pewnością nie będę już pani potrzebował. Nie mam sił, by zajmować się garderobą Ewy, tymi wszystkimi maskotkami, kosmetykami. Proszę, jeśli pani może, spakować to jutro i w najbliższych dniach, a potem gdzieś oddać lub wyrzucić. Może też pani zatrzymać dla siebie każdą z tych rzeczy. Mnie proszę pozostawić tylko wszelkiego rodzaju papiery.

– Dobrze. Dziękuję, panie profesorze. Do widzenia.

– Do widzenia, pani Mario, do jutra. Proszę pamiętać, że jutro będzie tu Maks.

Maria wyszła, płacząc. Płakała, ale nie z żalu po śmierci Ewy. Płakała nad losem ukochanego profesora. Wcześniej, kiedy nikt nie widział, też popłakiwała, nie rozumiejąc, dlaczego Piotr trwa w tym nieszczęsnym związku, dlaczego pozwala, by Ewa nieustannie raniła i jego, i Maksa. Wówczas płakała z bezsilności. Teraz – z żalu nad straconymi przez Piotra latami. Nie zamierzała, mimo przyzwolenia Piotra, zatrzymywać dla siebie niczego, co uprzednio należało do Ewy. Nie potrzebowała żadnej z tych rzeczy i była święcie przekonana, że każda z nich, wcześniej czy później, sprowadzi na nią nieszczęście, jeśliby zatrzymała cokolwiek. Miała nadzieję, że oddane ludziom potrzebującym stracą tę swoją złą moc.

Piotr upił niewielki łyk skoncentrowanej, winnej rozkoszy.

– Nie można zaprzeczyć – pomyślał – to najlepsze Conseillante od 1990 roku.

Za oknem zaczęło padać. Początkowo nieliczne i niewielkie krople deszczu dość łagodnie spływały po liściach i gałęziach, jakby chciały zmyć z nich naniesiony w ciągu dnia kurz i przygotować rośliny do wieczornego spoczynku. Przedarłszy się przez niezbyt masywną ścianę lasu, pojawił się narastający wiatr. Szarpiąc konary, zrywał z nich śmiertelnie chore, bo zarażone jesienią, liście. Deszcz stał się intensywniejszy. Jego pierwotna delikatność ustąpiła miejsca agresji. Prowokowany przez wiatr zawzięcie tłukł o szyby.

Odłożywszy na skraj stolika teczkę z dokumentami wyniesionymi z pokoju Ewy, Piotr wstał i wyjął z szuflady biurka mocno zniszczony skoroszyt, obok którego, gdzieś w rogu tej szuflady, leżało niewielkie, wyraźnie dość już wiekowe i podniszczone, granatowe pudełeczko z gatunku tych, w jakich zwykło się sprzedawać pierścionki czy obrączki. Było puste. Jego zawartość – prosty, delikatny złoty pierścionek z niewielką cyrkonią, grzał się w tej chwili, zawieszony na łańcuszku, na piersi Piotra. Od wielu już lat, ba, dziesięcioleci, Bonerski nie rozstawał się z tym pierścionkiem, traktując go jak relikwię. Ten drobiazg spoczywał w szufladzie przez wszystkie te długie lata, przez 

 

które on i Ewa byli małżeństwem. Nosił go na piersi, na tym łańcuszku, zanim się ożenił, zdjął na krótko przed ślubem. Później wielokrotnie chciał, by ten drobiazg znów żył ciepłem jego piersi i wspomnieniami, pragnieniami, marzeniami, jakie się z nim wiązały, by mu przypominał tę, dla której był przeznaczony. Teraz, po śmierci Ewy, zawiesił go sobie znów na szyi. Otworzył wyjęty z szuflady skoroszyt, ponownie zagłębiając się w fotel. W tle słychać było Dianę Krall i jej When I look in your eyes. Spojrzał na pierwszą z kilku czarno‑białych fotografii leżących na wierzchu zgromadzonych tam najcenniejszych skarbów. Mały skrawek papieru fotograficznego o wymiarach sześć na dziewięć centymetrów, mocno już wyblakły i zwijający się w rulonik na skutek nieodpowiedniego przechowywania, przedstawiał licealistę Piotra Bonerskiego z wybałuszonymi oczami, z wyciągniętym językiem, w grubym, szarym swetrze, powieszonego na własnym krawacie. Wycieczka szkolna statkiem po Zalewie Wiślanym, podczas której bawili się w kręcenie filmu kryminalnego, a Piotr grał jedną z ofiar zbrodni. Kamery nie mieli, musiały im wystarczyć zdjęcia robione zorką.

 

Rozdział II

 

W  czasie gdy odbijali w przedpołudnie ostatniego dnia lata od przystani przy Długim Pobrzeżu, padało i wiało. Klasowy rejs nie zapowiadał się szczególnie atrakcyjnie. Już na Motławie sporo kołysało, bo ruiny Wyspy Spichrzów, zabudowania Ołowianki i rozciągające się wzdłuż przeciwległego brzegu kamieniczki starówki nie stanowiły prawie żadnej osłony przed porywistym wiatrem. Najgorsze, czyhające na wodach portowych i dalej na zalewie, było jeszcze przed nimi. Niektórzy z uczestników tej wycieczki już po piętnastu minutach mieli wszystkiego dość. Hałas nierówno pracującego silnika stateczku, nadmierne kołysanie będące skutkiem wiejącego wiatru i krótkiej fali dostatecznie dezorientowały ich błędniki. Te zaś, oszalałe brakiem równowagi, nakazywały organizmom kolejne wymioty szarpiące od dawna już puste żołądki i zmuszały (choć to była klasa, w której nauczano francuskiego) do nieustannego męczącego nawoływania: „Raaalf”. Wydawać by się mogło, że przyzywali jakiegoś Anglika, a oni najzwyczajniej wymiotowali. Robili to z głowami pochylonymi nad ohydnym, niemalże już do cna brązowym, brudnym sedesem w niesprzątanej od miesięcy toalecie lub z torsami przewieszonymi przez burtę. Do tego jeszcze ten narastający ból głowy. Garstka uczniów, a wśród nich: Prezes – Piotr Bonerski, Zębata – Gośka Krawiec, Maj – Mietek Majewski, Żaba – Grześ Żabczyński, Jaśko – Janek Lis, Pigmej – Andrzej Grochowski, bawiła się natomiast świetnie, mimo fatalnej pogody i nadmiernie rozkołysanego pokładu „Aldony”. Żaba, wspomagany przez Pigmeja, wymyślił scenariusz kryminalnej opowieści o zbrodni na Nilu, który realizowali teraz, z powodu braku kamery za pomocą zdjęć robionych zorką należącą do ojca Żaby. Prezes grał wisielca, ktoś, zdaje się, że Pigmej, udawał zwłoki zadźganego nożem mężczyzny, a Zębata – zrozpaczoną żonę tegoż. Śledztwo w sprawie obu zbrodni prowadził inspektor Maj. Wysiłki całej tej „ekipy filmowej” śledziły zza kadru rozbawione oczy Gienia Jabłonki – Biskupa, Gosi Szorc i jej serdecznej koleżanki Jolki Matejak. Cała reszta klasy, na czele z Pudernicą – ich wychowawczynią, zwyczajnie umierała pod pokładem. Mniej więcej po godzinie fale tak już miotały stateczkiem wycieczkowym, że kapitan, bo chyba tak należało tytułować tego „mocno wczorajszego” pogromcę wód śródlądowych w brudnej marynarskiej czapce, pomny tego, że wyposażenie „Aldony” w tratwy ratunkowe było zaledwie symboliczne, uznał dalszy rejs za zbyt niebezpieczny i podjął decyzję o powrocie do Gdańska. Po kolejnej godzinie cała klasa, trzymając się barierek rozkołysanego mocno trapu, w zależności od kondycji, wyczołgała się lub wyskoczyła na nabrzeże i, dawszy Pudernicy solenne słowo honoru, że spokojnie i niezwłocznie powędrują do swoich domów, zaczęła się rozpełzać i rozchodzić grupkami, każda w swoim kierunku, ale z całą pewnością nie bezpośrednio do domów. Niektórzy z nich wiedzeni wspomnieniem zdecydowanie już minionych wakacyjnych letnich dni postanowili, pomimo nieustannie siąpiącego deszczu, spróbować uspokoić swoje żołądki porcją lodów z pobliskiej, o dziwo jeszcze czynnej lodziarni o jakże pretensjonalnej, ale znanej wszystkim gdańszczanom nazwie: „Miś”. Lody wytwarzane i sprzedawane w tym malutkim domku przy Sukienniczej, pokrytym wewnątrz wyjątkowo kiczowatymi malunkami rodem z jakiegoś snu chorego przedszkolaka, były tak doskonałe, że o każdej porze roku stały tam zawsze kolejki, jeśli tylko „Miś” działał. Z tymi lodami konkurować mogły jedynie te od Włocha z sopockiego Monciaka czy te z „Eskimosa” przy wrzeszczańskim rynku.

Inni, chcąc uspokoić ciągle jeszcze rozchybotane organizmy, wdrapali się po niezbyt wysokich schodkach do pobliskiej herbaciarni, zapraszającej do swego wnętrza koślawym napisem: „TEE” niemieckich gości, którzy tu bywali nader często i czuli się jak u siebie. „Filmowcy”, do których ochoczo dołączyła Gosia Szorc, uznali, że zanim znajdą się w domach, mogą jeszcze wpaść na kawę do „Kogi”, małej kawiarenki na Mickiewicza we Wrzeszczu, którą Żaba wytropił podczas jednej ze swoich wędrówek z ojcowskim aparatem fotograficznym. Grzegorz, który w przyszłości chciał być architektem lub historykiem sztuki i tym usprawiedliwiał swoją włóczęgę po mieście, szukał tematów do szkicowania, zapewniał towarzystwo, że kawa jest tam wyjątkowo dobra. Odpiąwszy tarcze szkolne z rękawów, ruszyli ochoczo w drogę.

Gosia z radością korzystała z takich chwil jak ta. Mogła się wówczas bezkarnie wyrwać spod opiekuńczych skrzydeł ojca – nadmiernie troskliwego nie tyle funkcjonariusza, ile raczej dygnitarza Służby Bezpieczeństwa. Kiedy po zakończonych lekcjach wędrowali całą grupą na pętlę tramwajową, by rozjechać się do domów, Gosia szła ze wszystkimi. Czasem chłopcy wstępowali do pobliskiej piekarni i kupowali bochenek gorącego jeszcze chleba i zanim towarzystwo przebyło te dwieście metrów dzielących piekarnię od przystanku tramwajowego, chleb był już zjedzony. Przy tej pętli na Małgorzatę, córkę pułkownika Szorca, przełykającą ostatni kęs ciepłego i ponoć przez to niezdrowego chleba, niejednokrotnie oczekiwała szara warszawa z kierowcą jej ojca. Gośka, zdaniem jej papy, nie powinna jak wszyscy wracać do domu, a także i przyjeżdżać do szkoły tramwajem. Była zbyt cennym skarbem swojego tatusia. Ta, było nie było, niecodzienna sytuacja początkowo bardzo krępowała Małgorzatę, jednak dość szybko zauważyła, że jej koleżankom i kolegom po krótkim szoku czy też zdziwieniu stało się to obojętne, a nawet powodowało u nich pewną dozę współczucia. Gośka szybko wywalczyła sobie nie tylko to, że szara warszawa nie czekała na nią bezpośrednio przed bramą szkoły, lecz także nie każdego dnia. Szczęściem towarzysz pułkownik Szorc uznał także i prawo córki do bywania na prywatkach, na które była jednak przywożona, i z których ją odwożono, prawo do wyjść do kina czy na spacer po mieście z przyjaciółmi oraz prawo do sporadycznego przyjmowania niektórych koleżanek i kolegów u siebie. Jedyną osobą, jaka była stałym gościem w domu Gosi, była Jolka – jej przyjaciółka jeszcze z podstawówki.

Teraz też wystarczyło, że powiedziała „zadzwonię tylko do domu”, by grupa uznała, że temat służbowego samochodu i kierowcy tatusia jest na dziś zamknięty.

Piotr wielokrotnie zastanawiał się, z jakiego powodu towarzysz Szorc zdecydował, że Gosia zamiast chodzić do elitarnej „jedynki” trafiła do ich wspaniałego, ale jednak niżej notowanego, liceum. Już wkrótce miał uzyskać odpowiedź na to pytanie. W późniejszych rozmowach z Gosią dowiedział się, że Władek Szorc, jej tata, przyszedł na świat w dość bogatej pomorskiej wsi, jaką była, i do dziś pozostaje, Stara Kiszewa. Ten najlepszy ze znanych ludziom światów przywitał swoim krzykiem w styczniowy poranek, w roku, w którym marszałek Piłsudski odzyskał w wyniku zamachu majowego władzę w państwie. Gospodarstwo Jana Szorca, Władkowego ojca, było na tyle tylko zasobne, by nikt, także i ten oczekiwany przez ojca syn, nie cierpiał w nim głodu. Bogactwo omijało jednak progi domostwa Szorców dość konsekwentnie. Władek rósł zdrowo i był na swój sposób szczęśliwy. Kiedy podrósł na tyle, by zacząć trochę pojmować samodzielnie otaczającą go rzeczywistość, zanudzał w zimowe wieczory swojego tatę, Jana, by ten opowiadał mu o znamienitych przodkach zamieszkujących przed wiekami te ziemie. Mógł Władyś godzinami słuchać o tym, jak Piotr Szorc z Obrębu brał udział w wojnie z Krzyżakami, stając u boku króla polskiego aż do roku 1465, kiedy to w czasie oblężenia Starogardu dostał się do niewoli i trafił do krzyżackich lochów w Chojnicach. Wolność odzyskał dopiero po kapitulacji zakonnych. Męstwo i oddanie 

Piotra zostały nagrodzone. Rotmistrz królewski Szorc, wolą Kazimierza Jagiellończyka, po zawarciu z Krzyżakami II pokoju toruńskiego, został pierwszym zwierzchnikiem nowo utworzonego na terenie dzisiejszej Władkowej wsi starostwa niezagrodowego. Jego potomkowie, skutecznie walcząc z konkurentami do tej wartościowej posiadłości, utrzymywali się na tym zaszczytnym urzędzie aż do początków XVII wieku. Za ich rządów folwark kiszewski był wyjątkowo dobrze prowadzony. Działały młyny i lokalny browar, a także gorzelnia i słodownia. Miejscowy tartak przecierał drewno pozyskiwane z okolicznych lasów. Przy drodze funkcjonowała karczma z zajazdem, przynosząc staroście pokaźne dochody. Później, kiedy na skutek knowań i intryg, na starostwie rozsiedli się Konarscy, Szorcowie zaczęli podupadać i usuwać się w cień.