Poczekalnia W - Barbara Rejek - E-Book

Poczekalnia W E-Book

Barbara Rejek

0,0
5,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

W życiu nie należy bać się wyzwań. Na każdym kroku możemy mieć okazję do tego, aby coś zmienić – wystarczy odnaleźć w sobie ukryte pokłady odwagi. Takiej waleczności nie brakuje Janie, głównej bohaterce książki Barbary Rejek. Chce ona odnaleźć swojego ojca w Bułgarii, bo – jak sama twierdzi – ,,nigdy, przenigdy w życiu nie uwierzy w miłość żadnego mężczyzny, jeśli najpierw nie poczuje jej od tego, przez którego znalazła się na tym świecie”.  Druga część opowieści "Peron W" to zbiór wycinków z dziennika, wierszy i innych fragmentów dopełniających całość. Tu świat fantastyczny miesza się z realistycznym, patos z humorem, a wrocławski klimat z włoską kuchnią. "Poczekalnia W" to opowieść mocno osadzona w klimacie Wrocławia. Historia niezwykle złożona, a przez to nieprzewidywalna. Wzbudza refleksje o życiu, motywuje do myślenia nad jego sensem i nad sensem tego, czego od zawsze szukamy.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Barbara Rejek
Poczekalnia W
Wydawnictwo Psychoskok

Barbara Rejek  „Poczekalnia W”

Copyright © by Barbara Rejek, 2019

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak

Projekt okładki: Robert Rumak

Korekta: Marianna Umerle, Angelika Oleszczuk

Skład epub, mobi, pdf: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-448-8

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Spis treści
Część 1. Wrocławska poczekalnia
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Część 2. Peron –W
Rozdział 1
13 maja
Rozdział 2
Cóż to jest Prawda?
Rozdział 3
Na przełaj bez happy endu
Rozdział 4
Tramwaj zwany pożądaniem
Rozdział 5
Ślady na szynach
Rozdział 6
Przystanek Ostateczny
Rozdział 7
NOCNA PODRÓŻ PO SZYNACH

Część 1. Wrocławska poczekalnia

Rozdział 1

我愛你

Postanowiła, że dzisiaj rozpocznie z nim rozmowę. Już ponad miesiąc temu los skrzyżował ich drogi. Nie wie, od kiedy on zaczął wychodzić na poranne spacery z psem, ale ona, dokładnie trzydzieści dni temu, wraz z rozpoczęciem marca, postanowiła, że pora zmienić coś w swoim życiu. Po raz kolejny, jak to na wiosnę bywało. Nie, nigdy nie była sportsmenką i wszelki wysiłek fizyczny wywoływał u niej wykrzywiony grymas na twarzy. Natomiast bułgarskie pochodzenie determinowało jej wiosenne, coroczne postanowienie. „Szczęśliwa Baba Marta! Dużo zdrowia!” – życzyła sobie i znajomym w tym dniu. Zgodnie z tradycją bułgarską, obchodziła Martenicę, czyli Święto Wiosny. Oprócz kruczoczarnych oczu i włosów, pierwszomarcowe pozdrowienie świata i wykonywanie biało-czerwonej lalki z włóczki prawdopodobnie otrzymała w genach od ojca, którego nie miała okazji poznać osobiście i którego znała jedynie ze znikomych wspomnień matki. Była owocem letniej wyprawy rodzicielki do orientalnego wówczas dla Polski kraju, aczkolwiek mlekiem i miodem płynącego i oczywiście słońcem prażącego. Jej dziadkowie byli ludźmi z tak zwanej „sfery inteligentnej” w peerelowskim kraju i, jako przywilej im się należący, posiadali paszporty zezwalające na podróże do demoludów, czyli krajów bloku wschodniego. Nadano jej również bułgarskie imię, Jana, co brzmiało jednak nadzwyczaj staropolsko i swojsko w połączeniu z nazwiskiem rodowym jej matki. Jana Urszula Kochanowska urodziła się 1 marca 1981 roku, tuż po słynnej zimie stulecia, jako zapowiedź cieplejszych i lepszych dni w życiu jej rodziny. Zapowiedź i koniec udręki, którą spowodowało jeszcze niecielesne pojawienie się Jany na tym świecie. Do dzisiaj jest jej wypominane, ile to upokorzeń i zawistnych spojrzeń sąsiadów darowano matce i dziadkom, gdy tylko ciąża „dziewicy” Magdaleny zaczęła być widoczna. Dziewczyna była wtedy na pierwszym roku polonistyki. Męża, czy nawet narzeczonego, nie miała, a brzuch pęczniał z tygodnia na tydzień, stając się źródłem pośmiewiska i wstydu rodziny Kochanowskich. Z miłości do niej matka nigdy nie skończyła studiów, z miłości do niej została nic nieznaczącą recepcjonistką w osiedlowej przychodni zdrowia, i z miłości do niej nigdy nie wyszła już za mąż, bo któż zechciałby pojąć za żonę kobietę z dzieckiem z nazbyt śniadą cerą? Jana cieszyła się zatem przez ostatnie trzydzieści pięć lat nadmiarem pozytywnych i negatywnych uczuć swojej matki i niezmiennie tęskniła za tym, by choć raz w życiu móc ujrzeć swojego ojca. Jedyną namacalną rzeczą, jaka łączyła ją z nieznanym człowiekiem, była czarno-biała fotografia ze Złotych Piasków, którą pamiętnego lata wykonała jej matka oczarowana czernią oczu i głębią spojrzenia przystojnego Bułgara. I choć w dowodzie i innych dokumentach wpisane ma „ojciec nieznany”, dane jej jednak było się dowiedzieć, że ów młody mężczyzna ze zdjęcia jest jej ojcem (aczkolwiek on sam nie ma o tym najmniejszego pojęcia i nie jest wiadome, gdzie obecnie przebywa, co robi, myśli i czuje). Nie jest nawet wiadome, czy jeszcze żyje. Bardzo chciała dowiedzieć się o nim więcej, niż tylko tyle, że ma na imię Goran, jest obywatelem bułgarskim, posiada nazwisko jej nieznane, w lipcu 1980 roku skończył lat trzydzieści; tegoż też miesiąca poznał i cieleśnie zadowalał Madzię z Polski, która w rozkosznych uniesieniach nie zdołała się dowiedzieć niczego więcej na temat przystojnego kochanka. Podanie w akcie urodzenia Jany, że ojciec jest obcokrajowcem, mogłoby wywołać niepożądane i zbyt skomplikowane konsekwencje, zatem pozostawało tylko podawanie danych zgodnie z prawdą, to jest: ojciec mało znany, czyli jakby nieznany. Niejednokrotnie jednak marzyła, by jej ojcem okazał się znany bałkański artysta, którego twórczość pokochała. Odkąd sięgała pamięcią, chciała poznać albo przynajmniej zobaczyć, i rodzonego ojca, i oczywiście Bregovicia. Nieposiadaniem wzorca męskiego w swoim życiu, gdyż dziadek umarł, gdy miała pięć lat, tłumaczyła swoje wszystkie nieudane relacje damsko-męskie i rozstania z mężczyznami.  Wyprowadziła się od niego po dwóch latach bycia razem, i pomimo że myślała, iż będą ze sobą na dobre i złe – nie byli. Przyszła jesień ich związku. Ona spakowała rzeczy i zostawiła pierścionek zaręczynowy na stole, a obok kartkę z napisem: „Nie mogę...”. W październiku wynajęła mieszkanie na drugim końcu miasta, przy ulicy Ptasiej i tam przezimowała, zastanawiając się, co tak naprawdę miała na myśli, kiedy oznajmiła narzeczonemu swoją niemoc. Świat wydawał się towarzyszyć jej w tej bezsilności, na co wskazywały takie zdarzenia, jak choćby zamach terrorystyczny w Paryżu 13 listopada zeszłego roku. Boże Narodzenie i Sylwestra świętowała w piżamie, pozostałą część zimy prawie przespała i „przeczytała”. Wtulona w ciepły kocyk, z kubkiem gorącej herbaty, przemierzyła karty spadku pisarzy polskich i światowych. Wyjścia do bibliotek i księgarni były jej jedynymi atrakcjami kulturalnymi w owym zamrożonym czasie. Zaprzestała również aktywności społecznej, by nie musieć nikomu tłumaczyć rzeczy, których sama nie rozumiała. Z początkiem lutego wiedziała już, że musi pojechać do Bułgarii. W jakiś magiczny sposób chciała odnaleźć ojca i zmusić go do wypowiedzenia słów: „Kocham Cię, córeczko!”, gdyż nigdy, przenigdy w życiu nie uwierzy w miłość żadnego mężczyzny, jeśli najpierw nie poczuje jej od tego, przez którego znalazła się na tym świecie. Z końcem miesiąca zaczęła tworzyć swoją coroczną listę postanowień, gdyż dla niej Nowy Rok miał zawsze miejsce wraz z dniem jej urodzin. Punkt pierwszy pozostawał od lat zawsze ten sam – poranne bieganie, przynajmniej trzy razy w tygodniu. Zazwyczaj udawało jej się go realizować przez miesiąc lub dwa. Pozostałe postanowienia, życzenia na kolejny udany rok starzenia się, czy raczej nabierania mądrości życiowej, zmieniały się. I tak, w tym oto ważnym dla niej roku – okrągłej rocznicy urodzin – postanowiła rozwiązać największy supeł swego bytu, to znaczy dotrzeć do kraju swojego ojca, spróbować czegokolwiek się o nim dowiedzieć i, jeśli to w jakikolwiek sposób możliwe, rozpocząć z nim znajomość. Tego lata czekała ją zatem podróż do Bułgarii. Następnym punktem na liście było, to już po powrocie z wakacyjnej misji, poznanie mężczyzny na całe życie. Jeśli do przyszłego marca nie zjawi się ten jedyny, który będzie potrafił otworzyć jej serce i przekonać w stu procentach, że życie przy jego boku jest jej przeznaczone, kończy z ułudą i zostaje starą panną. Przecież nie wszyscy muszą zakładać rodziny i nosić zaszczytne miano żony lub męża. Skoro do tej pory nie potrafiła wytrwać przy drugim człowieku płci przeciwnej dłużej niż dwa lata, może nie dla niej jest to honorowe dożywotnie powołanie. Może powinna zacząć płodzić książki lub badania naukowe i pozostawić taki wiekuisty ślad na tej ziemi. Może? Ale w związku z tym, że i tego nie była pewna, dała sobie i przyszłemu mężowi jeszcze jedną szansę. Kolejnym życzeniem do spełnienia w tym roku było zapisanie się na kurs tańca brzucha. Tu odzywała się jej wschodnia krew, bo uwielbiała tańce orientalne i bałkańskie, ale jak do tej pory nigdy nie miała czasu i odwagi, by rozwinąć, chociaż w niewielkim stopniu, swoją pasję. Tańczyła często, ale tylko dla siebie samej, w czterech ścianach domu. Jak do tej pory nikt, oprócz niej, nie wiedział, że ruchy shimmy potrafiła wykonać nie gorzej niż niejedna tancerka z Bliskiego Wschodu. W tym chciała osiągnąć umiarkowaną doskonałość dla siebie samej. Ostatnim podarunkiem, jaki chciała ofiarować sobie z okazji trzydziestych piątych urodzin miała być kulinarna podróż dookoła świata. Postanowiła, że ostatniego dnia każdego miesiąca sama lub w towarzystwie rodziny albo przyjaciół wydawać będzie uczty złożone z ugotowanych przez nią posiłków. W każdym miesiącu miały być dania z innego zakątka świata, podane – w miarę możliwości – na tle dekoracji i wystroju kuchni danego kraju. Ostatni dzień każdego miesiąca miał jej przypominać, że życie jest dobre, pachnące i piękne, tylko trzeba włożyć trochę wysiłku, by dopomóc sobie w osiągnięciu szczęścia.

I tak oto biegała już prawie cały miesiąc, a jutro wypadał koniec marca. Według jej planu miał być to dzień kuchni włoskiej, na dobry początek, bo specjały makaronowe chętnie gotowała i dobrze znała tajniki rzymskich kucharzy, jako że Włochy były miejscem, które odwiedziła bardzo często – był to jedyny kraj Europy Zachodniej, który kochała. Nigdy nie ciągnęło jej do Paryża czy Londynu. Początkowo chciała spędzić sama jutrzejszy wieczór, ale przez te trzydzieści dni swoich porannych marszobiegów polubiła go i postanowiła zaprosić na swoje przyjęcie, a może chciała okazać odrobinę sąsiedzkiej życzliwości i ludzkiego zrozumienia. Była z tym trochę spóźniona, ale lepiej później niż w ogóle. Wiedziała, że w zeszłym roku nagle zmarła jego żona, wiedziała, że jego nastoletni syn okropnie przechodził okres żałoby, codziennie wieczorem wykrzykując pretensje do ojca i świata. Wiedziała, bo przecież blokowe ściany mają uszy, a im przyszło dzielić mieszkania na tym samym piętrze i przechodzić nowe, trudne rozdziały bytowania tuż koło siebie. Miał około czterdziestu pięciu lat, zawsze mówił „dzień dobry”, choć nigdy się nie uśmiechał, co w jego sytuacji było zrozumiałe, i wyrozumiale wysłuchiwał żalów syna każdego dnia, nigdy nie odpowiadał na nie krzykiem. Potem słuchali razem muzyki klasycznej, a ona wraz z nimi, za ścianą, wtulona w swój zimowy kocyk, zasypiała przy kojących dźwiękach Vivaldiego czy Bacha. Tak wraz z sąsiadem i jego synem przetrwała zimę, niby sama, ale ze świadomością, że ktoś obok też ma problemy i, chcąc nie chcąc, trzeba z nimi żyć.

Podbiegła blisko niego, niby przypadkiem. Zatrzymała się i uśmiechnęła.

– Dzień dobry – to on rozpoczął rozmowę.

– Dzień dobry – odpowiedziała. – A nawet bardzo dobry, miło słyszeć ptaki przy naszej Ptasiej ulicy.

– Uroki wiosny, ptasia muzyka – powiedział i podszedł kilka kroków do przodu z psem, pokazując tym samym, że nie ma ochoty na poranne dłuższe gaworzenie.

– Przepraszam sąsiada, ale czy mogę o coś spytać? – trochę niepewnie zaczęła po chwili.

– Oczywiście, słucham?

– Zna się pan na zwierzętach?

– Hmm, to zależy jakich. A o co konkretnie chodzi? – z niemałym zdziwieniem w głosie zapytał mężczyzna.

– To znaczy, chciałabym sobie kupić jakieś zwierzątko domowe, może psa? – sama nie wierzyła, że zadawała te idiotyczno-infantylne pytania. – Mógłby pan mi coś poradzić, jaką rasę najlepiej trzymać w bloku?

– Mój pies to zwykły kundel, jak pani widzi, ale ukochany pupil mojej żony. Wzięliśmy go ze schroniska dziesięć lat temu. Staruszek już. Nie, nie znam się na rasach za bardzo. Myślę, że to nie tyle o rasę chodzi, ale o czas poświęcany zwierzęciu, by dobrze się z nami czuł, bez względu na to, czy przyjdzie mu bytować w mieście, czy na wsi. Chyba nie muszę pani tego mówić, że pies wymaga czasu, trzeba takie stworzenie na spacerek wziąć przynajmniej trzy razy dziennie. My na szczęście z Burym uwielbiamy pochodzić sobie po okolicy rano i wieczorem, porozmyślamy, świeżym powietrzem pooddychamy i ptaków posłuchamy. Polecam oczywiście, jeśli ma pani tylko czas – już mniej zażenowany, a nawet, jak się jej wydawało, z niewielkim uśmiechem, odpowiedział na jej dziecinne pytanie.

– Bury? Piękne imię. Proste, ale bardzo urocze. No tak, pies potrzebuje chyba kogoś z mniejszą liczbą obowiązków w pracy niż ja. Wie pan, tak tylko zaczęłam o tym myśleć, widując pana ostatnio na spacerach.

– Bogdan jestem, proszę mówić mi po imieniu, po sąsiedzku – zaproponował.