Potomek Wilków - Adrian K. Antosik - E-Book

Potomek Wilków E-Book

Adrian K. Antosik

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Jak długo można nosić w sobie urazę?
Jak silny gniew może zalegać w sercu?
Jak długo można czekać na zemstę?
Ciemne chmury zbierają się nad rodziną Kruków. Wydarzenia z przeszłości ciągną się cieniem przez pokolenia. Klątwy, potwory i mroczna magia nie dają odetchnąć.
Aby powstrzymać zło, rodzina musi trzymać się razem, ale czy więzy krwi są silniejsze od tego, co nadciąga?
Zanurzcie się w dalsze historie członków Rodu Dwóch dłoni.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



© Copyright by Adrian K. Antosik & e-bookowo

Projekt okładki: Agnieszka Barć

 

 

ISBN: 978-83-8166-128-7

 

 

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

 

 

 

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2020

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Pamięci Józefa Antosika

Synowi Pawła i Heleny z domu Goździk

Mojemu dziadkowi

Ten Ród

1800 rok

Tętent końskich kopyt zagłuszał ciszę ciemnego boru. Wąską, nieuczęszczaną ścieżką pędził jeździec, ponaglając konia uderzeniami wierzbowej gałązki. Czarna szata mężczyzny łopotała unoszona pędem. Raptem mężczyzna osadził konia, ciągnąc z takim impetem za lejce, iż koń nieomal przysiadł na zadzie, zatrzymując się na skraju polany. Ze spienionych chrap wydobywał się ciężki oddech, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. Mężczyzna z zadowoleniem poklepał ogiera po szyi, uśmiechając się z satysfakcją. Dopiero teraz rozejrzał się wokoło. Stał na skraju niewielkiej polany, w której epicentrum stały zgliszcza zamku. W świetle księżyca dostrzegł, że w równym promieniu od nich nie rosło nic oprócz trawy, a i ta ginęła w niewielkiej odległości od murów.

– Przeklęta ziemia – sapnął delikatnie, ściskając konia udami.

Kasztan ruszył powolnym krokiem w stronę miejsca, gdzie niegdyś znajdowała się brama. Mężczyzna zaczął wygwizdywać melodię, która miała pozwolić mu bezpiecznie wkroczyć na ziemię potępionych. Gdy od ruin dzielił go zaledwie koński sus, po obydwu bokach niegdysiejszej bramy zapłonęły pochodnie. Tuż za nimi dostrzegł nowicjuszy ubranych w brązowe szaty, na głowach mieli kaptury. Na widok mistrza skłonili się. Zaraz po tym, jak wkroczył w pozostałości zabudowań, zapaliły się kolejne dwie pochodnie, a po nich następne. Gdy dotarł na wielki dziedziniec, ściany dawnych zabudowań jaśniały w ich blasku.

– Z dala musi to wyglądać, jakby płonęły – szepnął do siebie.

Zmrużył oczy, a wargami wypowiedział zaklęcie. Jego umysł odnalazł puchacza siedzącego na skraju polany. Zwierzę drgnęło niespokojnie, gdy jego jaźń wniknęła w nie, z rozpędem łamiąc wszelki bunt woli. Jego oczami spojrzał na zamek. Miał racje, z daleka widział łunę unoszącą się nad ruinami. Opuścił jaźń zwierzęcia, które zamachało w rozpaczy skrzydłami. Ten niefortunny ruch sprawił, iż spadło z drzewa tuż pod nogi dzika. Nim ptak zdążył cokolwiek zrobić, potężny odyniec zakończył jego istnienie, odgryzając głowę od drgającego konwulsyjnie korpusu.

Mężczyzna otworzył oczy w momencie, gdy nowicjusz podchodził do jego rumaka.

– Mistrzu, najjaśniejsi na ciebie czekają – mówiąc to, złapał za uzda, przytrzymując konia.

Mistrz uśmiechnął się, zgrabnie zeskakując na ziemię. Widział grupę czterech starców stojących na środku dziedzińca, tuż za nimi na stosie pogrzebowym leżało ciało piątego. Zatrzymał się przed zgromadzonymi i skłonił.

– Gdy jeden odchodzi, inny zajmuje jego miejsce, by było nas pięcioro. Pięcioro jak pięć palców jest w ręce, by w miażdżącą zło pięść mogła się zacisnąć. – Czwórka najjaśniejszych przywitała go.

– Jednym z pięciu, pięciu jednością, bądźmy pięścią karzącą!

Sentencja, którą wypowiedział machinalnie, w dawnych czasach miała ogromne znaczenie, teraz jednak było tylko przedostatnim krokiem zbliżających mistrza do awansowania na najjaśniejszego.

– Ten, którego przyprowadziłeś, czy jest na tyle potężnym złem, by był godzien złożenia w ofierze? – mówiąc to, skinął ręką.

Pochodnie obok stosu rozbłysły, ukazując przykutego ogromnym łańcuchem półnagiego młodzieńca, którego pierś podnosiła się i opadała w przyspieszonym oddechu.

– Natrafiłem na jego ślad w Polsce – zaczął mistrz – już od ponad roku jest wilkołakiem, jednak dziwnym. Nie wpada w szał podczas pełni, nie zmienia się. Może to przez to, że zabiłem jego stwórcę. Nie jestem pewien. Jednak od tamtego czasu go obserwuję. Nawet miałem wątpliwości, czy został zarażony, jednak pewnej nocy udowodnił mi, że to potrafi i nie potrzebuje książyca!

– Niesłychane – czterej starcy odezwali się jednocześnie.

– Nie ma na co czekać – rozległ się głos najstarszego z czwórki. – Niech mistrzowie i adepci Zakonu Lewej Ręki Boga zapalą pochodnie! Czas, by piąty najjaśniejszy powrócił! Mistrzu, rozpocznij rytuał!

Powiedziawszy to, ruszył przed siebie, a wraz za nim pozostali. W czwórkę okrążyli stos oraz przykutą ofiarę, tworząc wokoło krąg, do którego wszedł piąty mistrz. Starcy unieśli ręce, a pochodnie trzymane przez wielu ludzi nagle zapłonęły jasnymi płomieniami, rozświetlając całą okolicę jasną łuną. Mistrz rozciągnął wargi w szerokim uśmiechu. Teraz cały przebieg ceremonii zależał tylko i wyłącznie od niego.

Trzymając dumnie przed sobą pochodnię, był najdalej oddaloną osobą od epicentrum, co było jednoznaczne z pozycją najmłodszego w zakonie. Jednak pomimo tego był z siebie dumny, wstąpił do zakonu, by niszczyć zło i uczestniczył w tym już trzykrotnie.

Teraz, gdy jeden z pięciu najjaśniejszych odszedł, miał stać się świadkiem kolejnego wielkiego wydarzenia w zakonie, nastanie nowego Najjaśniejszego. Napięcie w powietrzu, dreszcze na ciele, wszystko to mówiło mu, jak wielkie jest to wydarzenie. Dla wszystkich, nie tylko dla mistrza, który dostępował tego zaszczytu.

Wypuścił powietrze, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w to, co działo się bezpośrednio na placu, gdy nagle poczuł nieprzyjemne mrowienie. Rozejrzał się po zebranych członkach zakonu. Wszystko wydało mu się takie jak powinno być. Uniósł głowę, spoglądając na przeciwległą stronę, gdzie stał jego przyjaciel, o pół roku starszy w hierarchii, jak często zdarzało mu się żartować.

Raptem dostrzegł stojące za nim zakapturzone dwie postacie. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, iż jedna z nich łapie za rękę z pochodnią, druga zaś zakrywa usta kolegi, wbijając mu sztylet pod żebra. Zamrugał, rozdziawiając usta w przerażeniu, jednak teraz dostrzegł jedynie sylwetkę, stojącą jak stała, z głową pochyloną ku dołowi, z pewnością wpatrującego się z zainteresowaniem w odprawiane rytuały.

Zamknął usta i wziął głęboki wdech. Z pewnym zakłopotaniem stwierdził, iż krople potu sperliły mu czoło. Nie rozumiał, skąd w takiej wzniosłej chwili mogły wyzwolić się w nim tak wielkie pokłady strachu. Otarł wolą ręką czoło, tak by nie tracić z pola widzenia tego, co dzieje się na dole. Nagle poczuł, jak po jego karku przelatuje zimny dreszcz. Wyprostował się, usztywniając mięśnie. Był pewien, iż stoi za nim jakaś postać, a jednocześnie nie mógł w to uwierzyć. Gdy czyjaś dłoń złapała go z rękę z pochodnią, a druga brutalnie zatkała usta, powtarzał sobie w myślach, że to wszystko nie może tak się skończyć, przecież był wybrańcem bożym. Chłód ostrza wbijanego pod żebra sprawił, iż w odruchu spróbował się wyprężyć, instynktownie uciekając od źródła bólu. Po jego boku zaczęła spływać ciepła ciecz, brocząc jego szatę. Ktoś delikatnie, niczym matka położył go na ziemi. Świat powoli się rozmazał. Wytężył wzrok. Jego oczy spoczęły na butach kogoś stojącego na jego miejscu. W sercu zapłonął mu gniew. Szarpnął się, uwalniając usta od palącej go ręki. Wziął głęboki wdech, by wrzasnąć przeraźliwie, na całe gardło. Coś ukłuło go w przełyk. Fala potwornego bólu rozpłynęła się po ciele. Ciepła, gęsta ciecz zaczęła zalewać mu gardło, z którego wydobył jedynie stłumiony bulgot.

– …i stanę się godny, by stać się jednym z pięciu!

Jego donośny głos rozbrzmiewał niczym grom w ruinach zamczyska. Czuł na sobie wzrok wszystkich członków zakonu. Podświadomie, na granicy zmysłów wyczuwał ich pragnienia. Chcieli być na jego miejscu, mieć jego władzę, jego potęgę! Omal się nie roześmiał, czując przenikającą go falę zawiści. Jednak w porę się opanował, gdy z czterech stron zaczęli zbliżać się do niego najjaśniejsi. Ukląkł. Położyli na nim swoje starcze ręce.

– Ukląkłeś poddanym – wydobył się głos z czterech gardeł jednocześnie – powstań nam równym. Stań się jednym z najjaśniejszych. Bądź palcem u jednej dłoni. Przypieczętują swą wolę krwią bestii!

Powstał. Najstarszy podał mu sztylet. Przyjął go i schował za pas. Obrócił się w stronę swojej ofiary, po czym przeniósł wzrok na Najjaśniejszego spoczywającego na stosie pogrzebowym. Nagle przypomniało mu się, jak jego mistrz kiedyś opowiadał o każe dwóch dłoni. Prostym w wykonaniu zaklęciu, które służyło do oznaczenia ofiary. Nie pamiętał, co dokładnie działo się z oznaczonymi, jednak zaklęcie było proste i bardzo efektowne. Uśmiechnął się, zrzucając z siebie wierzchnią szatę. Stając półnagi przed zgromadzeniem, z przepięknym sztyletem schowanym za pasem, uniósł obydwie ręce ku górze.

– Ja, Najjaśniejszy – krzyknął, obracając dłoń, a pod stosem rozbłysły płomienie ognia – dopełnię rytuału, tak jak robili to nasi czcigodni bracia!

Raźnym krokiem podszedł do oszalałego ognia i zanurzył w nim dłonie, jednocześnie mrucząc zaklęcia. Po chwili wyrwał je i znów podniósł nad głowę, ukazując, iż żarzą się czerwienią, od łokci po czubki palców. Opuścił je, podchodząc do ofiary. Nie zwalniając kroku, wyprowadził kopnięcie prosto w twarz przykutego łańcuchami, który dotąd przyglądał się wszystkiemu z zainteresowaniem. Niczym zdzielony kundel na łańcuchu, jego ofiara poderwała się i rzuciła na niego. Łańcuchy napięły się i szarpnęły rękoma młodzieńca w tył, tak że wypiął pierś do najjaśniejszego. Tan właśnie na to liczył. Z pełną furii pasją przyłożył obydwie dłonie do piersi młodzieńca. W jego nozdrza uderzył zapach palonej tkaniny i skóry. Dostrzegł żyły napinające się na szyi swojej ofiary, a jej twarz pokryta teraz czerwienią oraz bólem sprawiła mu niezmierną przyjemność. Płynnym ruchem oderwał ręce od młodzieńca, który osunął się na kolana.

– Oznaczyłem swą pierwszą ofiarę – wykrzyczał, dobywając rytualnego sztyletu. – Teraz nadszedł czas, by dopełniła się ceremonia!

Uniósł uzbrojone ramię nad głową, by zadać śmiertelne pchniecie, gdy nagle kątem oka dostrzegł delikatny ruch światła padający z jednej pochodni. Już miał się odwrócić w tamtą stronę, gdy jego uwagę zwrócił śmiech jego niedoszłej ofiary. Spojrzał w dół, wciąż trzymając uniesione ręce. Szybko, podświadomie, wyszeptał zaklęcie i poczuł, jak ze strachu jeżą mu się włoski na karku. Jego świadomość objęła całe ruiny, wyczuwając wszystkie istoty emitujące magiczną energię. Pierwszym zaskoczeniem było dla niego, że kilku z jego bractwa zgasło… Jakby umierali… Wyczulił zmysły. Nagle poczuł ogniska ogromnej mocy, kryjące się na obrzeżach magicznych kręgów, oraz źródło, które gorzało tuż u jego stóp. Spojrzał na młodzieńca patrzącego na niego z dołu, a chłód bijący z oczu ofiary zmroził mu serce.

– Miałeś być osłabiony… – Wyskamlał. – Nie powinieneś mieć sił po ziołach…

Młodzieniec poderwał się na równe nogi, napinając mięśnie i jednocześnie rozpoczynając przemianę. Raptowny szczęk pękających ogniw łańcucha zlał się w jedno z falą bólu, jaki poczuł. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że jedno wynika bezpośrednio z drugiego. Dopiero po chwili, gdy do jego skołatanego umysłu dotarło, iż leci bezwładnie w stronę szczątków muru, zrozumiał, co się stało. Bestia zerwała się ze smyczy podczas przemiany, po czym go zaatakowała. Głuche uderzenie w coś twardego wyrwało mu powietrze z płuc, by w uderzenie serca później wyłączyć wszystkie jego zmysły. Osunął się w ciemność…

Świadomość kilkukrotnie do niego wracała, choć nie potrafił powiedzieć, jak długi czas upływał pomiędzy jednym a drugim rozwarciem powiek. Widział niewyraźnie postacie przemykające w obrębach światła, ale nie potrafił ich skojarzyć. Widział rozmazany cień wielkiego wilka ścigającego swoje ofiary, widział umykających braci, widział też inne postaci, nieznane mu… A wszystko tonęło w opętańczych wrzaskach…

Zacisnął palce na twardym przedmiocie. Nie wiedząc, co to takiego, spróbował zogniskować wzrok na wyciągniętej przed siebie ręce. Nagle do jego uszu doleciał kobiecy głos.

– Co z tymi ranami Mateusza?

Spanikował. Z przerażeniem zamknął powieki i zamarł w bezruchu.

– To chyba jakieś zaklęcie – powiedział inny męski głos – już się zabliźniły, ale wyczuwam w nich magię.

Mężczyzna mówił coś jeszcze, czego nie zrozumiał. Nagle poczuł ostry zapach krwi i stracił przytomność wypowiadając zaklęcie.

Spróbował otworzyć oczy, jednak ostry blask wdzierający się przez uchylone powieki sprawił, iż zaraz znów je zamknął. Próbował parokrotnie, nim mu się udało. W jasnym rozmazanym świecie dostrzegł czyjąś sylwetkę pochylającą się nad nim.

Był najmłodszym z zakonu, zmarł i został ożywiony, a teraz został namaszczonym mistrzem. Jedyny ocalały spośród zabitych.Mimowolnie uśmiechął się, spoglądając na głaz z odciśniętą lewą ręką. Głaz, który niegdyś był człowiekiem.

Człowiekiem będącym jednym z pięciu palców Lewej Ręki Boga, a który zawarł w swoim jestestwie całą jego pięść. Palec, który stał się pięścią. Umierającą Świetlistością.

Znów poczuł przyjemne mrowienie w palcach, gdy do jego ciała zaczęła napływać, życiodajna moc istnień zabitych tej nocy. Gdy w końcu wstał, świtało, a on, najmłodszy z nich wszystkich, posiadł wszystkie tajniki mistrzów zgładzonych tej nocy. On, najsłabsze ogniwo stał się całym zakonem, a nad nim pozostał już tylko ten, który uosabiał Lewą Rękę Boga. Nim zapadł w swój kamienny sen, powierzył mu cel. Misję, która miała stać się jego życiem. Pragnienie będące droga ku światłości.

Młodzieniec spojrzał na kamień, po czym rozejrzał się po pobojowisku. Rozszarpane ciała leżały tam, gdzie dokonały swego żywota. Kilkoro z dawnych braci napoczynały już dzikie zwierzęta. Wiedział, że nie może ich pochować, oddając im należną cześć. Naciągnął kaptur na głowę. Jego usta rozciągnęły się w ponurym uśmiechu. Zemsta na Mateuszu musiała się dopełnić w przyszłości, a teraz nadszedł czas przygotowań do niej…

Mara

1951 rok

Tego dnia Józef czuł, że wydarzy się coś dziwnego. W powietrzu wisiał ciężki zapach nieuniknionego. Z tego też powodu, zamiast jak co pełnię od swojej pierwszej przemiany biegać po lesie, chłonąc przyjemne światło księżycowe, dzisiejszej nocy leżał w łóżku, czekając na sen. Niestety, choć zmęczony, nie potrafił oddalić się w krainę zapomnienia. Każdy szelest w domu, każde głośniejsze sapnięcie czy oddech odbierał niczym rumor wszystkimi zmysłami.

Pamiętał, że to normalne w jego przypadku, bo czasami, pomimo pełni, zostawał w ludzkiej formie. Kosztowało go to trochę wysiłku i silnej woli. Najłatwiej było się poddać instynktom, ale teraz robił to już machinalnie. Westchnął, wypuszczając powietrze z płuc, czując jak sen, tak długo wyczekiwany, nadchodzi. Wziął wdech i zamarł, nagle po jego plecach przebieg nieprzyjemny dreszcz. Otworzył szeroko oczy, które raptownie zmieniły się w oczy bestii. Na jego terytorium coś się pojawiło.

Z domu wymknął się błyskawicznie, nie robiąc najmniejszego hałasu, a już na polnej drodze za oborami pędził w postaci wilka. Czuł to coś, nie było daleko, popełniło tylko jeden błąd — polowało na jego terenie…

Dziewczyna mocniej złapała lejce i uderzyła nimi o koński grzbiet, zwierzę jednak nie przyśpieszyło. Czuła strach, ale był już tak wyczerpany, że nie miał siły biec. Jej prababcia trzymała się blisko niej, ale i jej koń już nie wytrzymywał tempa.

– Co teraz zrobimy?

– Spokojnie, już niedaleko. Ktoś nas uratuje… Jak zawsze! Miej wiarę! Brzask już niedługo! – A jeśli…