Resztki życia - Józef Ignacy Kraszewski - E-Book

Resztki życia E-Book

Józef Ignacy Kraszewski

0,0
1,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Właścicielem domku z topolami był ów mężczyzna nazwany Joasiem, inaczej panem Joachimem Wielicą, niegdyś marszałek powiatowy, obecnie osiadł na ustroniu i wypoczywa przed czasem po życiu. Człowiek ten w całej okolicy jedno zgodnie był uważany za najzacniejszego urzędnika i obywatela.  Dziwne okoliczności przywiodły go w tę ustroń i niejako zmusiły do wyrzeczenia się czynniejszego życia. Rodzice jego byli bardzo majętni, ale ojciec cały swój czas spędził na obywatelskich posługach, urzędował i po dawnemu nie tylko czas i pracę poświęcał, ale majątek stracić musiał, nie pojmując by inaczej jak otwartym domem i stołem sprawiać było można urząd wyborowy. Gdy po osiemnastu latach sędziowania i marszałkostwie, przebudził się poczciwy szlachcic oblężony przez wierzycieli, naciskany od żydów, zduszony długami krzyczącymi — rozpacz go porwała, zachorował i nie doczekawszy się upadku swojego, ale go przewidując, umarł na rękach żony, która dla siebie i syna przyjęła bez szemrania dziedzictwo nieopatrzności i ubóstwa, ale zarazem poczciwego imienia.  Został po nim syn tylko jedynak i wdowa, kobieta wielkiego męstwa, która nie narzekając na losy, zgodziła się ze swym położeniem, łzy nad sobą nie uroniwszy. Pogrzeb starego Wielicy i stypa były ostatnim wysiłkiem poczciwej wdowy, która sprzedała swoje kosztowności i sreberka, aby jak najwystawniej pochować tego, który żył zawsze wystawnie. Jej się to jeszcze zdawało obowiązkiem, aby ubóstwo trumny nie urągało życiu.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Józef Ignacy Kraszewski
Resztki życia

POWIEŚĆ

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2019

Józef Ignacy Kraszewski„Resztki życia”

Copyright © by Józef Ignacy Kraszewski, 1858

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2019

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Józef Unger

Wydawnictwo: Księgarnia Michała Glücksberga

Warszawa, 1860

ISBN: 978-83-8119-544-7

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Tom I

I.

Prawie na samym wyjeździe z miasteczka Kaniowiec (którego próżnoby na karcie szukać), nad pocztowym gościńcem mało uczęszczanym i do pół zieloną trawą porosłym, stoi podobno dotąd na pagórku wesoły dworek, porządny, schludny, nie wykwintny i choć ze smakiem i staraniem zbudowany, przypominający postacią dawne dworki szlacheckie po miasteczkach, w których, to palestra, to starzy osiadający przy kościołach na dewocji, to kapitaliści potrzebujący spoczynku, zamieszkiwali. Dosyć wysoki dach gontowy złamany wpośrodku, pokrywał tę budowę, któréj cztery okna od ulicy i drzwi na ganek o czterech słupach wychodzące, całą zajmowały facjatę. W ganku po staroświecku były ławy dokoła na których szlachcic siadał wieczorem odprawiać officium i koronkę.

 Od drogi odgradzał nieco budowę mały kwiatowy ogródek przezroczystemi sztachetami okolony, a z tyłu widać było sad pełen drzew zielonych, gęsty, bujny i cienisty. Cztery grube topole wysoko wzrosłe ocieniały bramę i sztachety; pod jedną z nich była czysta i schludna ławeczka, prosty kawał tarcicy na dwóch grubych położony pniakach.

 Słońce zachodziło pogodnie i cisza wieczorna ogarniała świat gotujący się do spoczynku, na jéj tle rozróżnić było można nieśmiało i zcicha odzywające się głosy ludzi, ryk bydląt, turkot wozów próżnych kłusem powracających z pola do domu. Ciepły wiaterek niekiedy zawiewał z południa i poruszywszy liście drzew, po chwili jakby zawstydzony niewczesnem swojem trzpiotowstwem, uciekał kryć się w gęstwinę.

 Wszystko zdawało się modlić wśród téj ciszy błogiéj i świętéj na chwilę użyczonéj światu, by nowych sił nabrał do cierpienia i boju: dzwonek kościelny, śpiéw daleki ptaszków i szum nawet drzew nieśmiały. Tak często modli się natura przed burzą, w uspokojeniu wieczornem, wśród uroczystości poranka.

 Z pagórka na którym stał ów dworek, z ławki pod topolą widać było oświecone prześlicznie zachodzącem słońcem miasteczko nad szerokim rozłożone stawem, jego drewniane i czarne domostwa poprzedzielane kilku porządniejszemi murowanemi domami, kościół po-pijarski parafjalny z dwiema wieżyczkami wyskakującemi wysoko, zielone kopuły cerkwi, a opodal na wzgórku wspaniałe ruiny po-jezuickiego niegdyś Kollegjum, dziś leżące w smutnem gruzowisku. Miasteczko przeplecione sadami i drzewy, oblane wodą, rozrzucone fantazyjnie, bardzo się ztąd pięknie przedstawiało oku.

 Ulica która dworek nasz z niem łączyła, po większéj części zabudowana była podobnemi dworkami mniejszemi i większemi, których dachy z za drzew wyglądały.

 W chwili gdy się ten obraz oczom naszym przedstawia, na ławce pod topolą przed dworkiem, ze wzrokiem tęsknie na miasteczko zwróconym, siedział mężczyzna lat średnich, miłéj i łagodnego wyrazu twarzy, znać powracający z przechadzki, bo kij leżał przy nim a ogromną wiązkę leśnych kwiatów trzymał w ręku.

 Wiek jego trudno było oznaczyć, — twarz miał młodą jeszcze, świeżą w téj chwili bo ją zmęczenie okryło rumieńcem żywym, oko ogniem błyskało, na czole zmarszczki ledwie się zarysowywać zaczęły; — ale wpatrzywszy się dostrzedz łatwo, że ten człowiek przebył już wiele, przeszedł przez złudzenia i nowym się bronił, że napróżno do piersi jego kołatały nadzieje i życie uśmiechać mu się chciało obietnicami. Zdjęty z głowy kapelusz słomiany ukazywał włosy ciemne nie posrebrzone jeszcze ale już przerzedzone nieco, czoło wyniosłe i jasne — całe to oblicze miało coś w sobie dziwnie smętnego i poetycznego.

 Były w niem siły do życia, ale już woli i ochoty doń brakło..... czułeś że z losu czy zobojętnienia człowiek ten dojada resztek swoich o smak ich się nie troszcząc..... Było w nim dużo smutku i żalu, ani kropelki nadziei.

 U nóg siedział z otwartym pyskiem i językiem wywieszonym, dyszący jeszcze świeżem zmęczeniem, wielki centkowany wyżeł, który chwilami panu swojemu w oczy spoglądał i jakby mu się przypominając poszczekiwał wesoło.

 Mężczyzna ocierał czoło strudzone machinalnie, a wzrok jego nieruchomie był wlepiony w obraz który miał przed sobą; zdawał się zamyślony głęboko jakby pytał świata i wieczora o zagadkę życia i jutra? Ucho jego nurzało się w ciszy szukając w niéj wieszczego głosu zrozumiałego dla duszy.

 Długo tak siedział i dumał, a szczekanie psa nie przerwało mu marzenia — nareszcie westchnął głęboko i zabierał się wstać ująwszy kij i kwiaty, gdy z sąsiedniego dworku oddzielonego tylko parkanem przegradzającym dwa ogródki, dał się słyszeć głos wesoły:

 — Dobry wieczór asińdziejowi! dobry wieczór!

 Jegomość który się tak niespodziewanie odezwał, że powołany aż drgnął zrazu na głos jego odwracając się szybko — cały się krył za parkanem i głową tylko po nad nim się wznosił, ale sztachety przerzedłe dozwalały się domyślać kształtu reszty postaci. Głowa pokryta czapeczką dosyć nieświeżą i spłowiałą niebieskiego koloru, uśmiechnięta i wykrzywiona, przypominała nieco fantastyczne maskarony które architekci przylepiają czasem dla ozdoby miejsc próżnych z któremi niewiedzą co zrobić.

 Okrągła twarz z szerokiemi usty, siwe oczki przymrużone, nie wielki nosek w pośrodku, białe bakembardy pół-xiężycowe otaczające policzki żółte i pomarszczone, zdawały się jakby gdzieś odlepione; — uśmiech dziwaczny i przekrzywienie towarzyszące mu jeszcze, to podobieństwo do maski komicznéj zwiększały. Pomiędzy sztachetami widać było białe letnie ubranie niewielkiego człowieczka, coś nakształt kaftanika zawiązanego na tasiemki, i buty juchtowe sięgające do kolan. W jednym ręku trzymał długi cybuch z fajką, w drugim zdjęte z nosa okulary w mosiądz oprawne.

 Przywitali się sąsiedzi dość uprzejmie.

 — A cóż? jakże się udała przechadzka! — zapytał staruszek.

 — Wybornie, nazbierałem kwiatków któremi sobie moje izdebki zapachnię i ozdobię, odparł pierwszy; — Parol się doskonale wybiegał, ja rozruszałem, las mi wyszumiał wszystkie swoje tajemnice, napiłem się zieloności i woni drzew — czegóż chcecie więcéj?

 — I jabym był z asindziejem poszedł, gdyby nie te balaski przeklęte, — rzekł staruszek — zachciało mi się koniecznie choć jeden wedle rysunku wytoczyć, i nie porzuciłem ażem na swojem postawił!

 — Udały się chwała Bogu, panie Szambelanie — rzekł pierwszy.

 — No, a jakże, musiały! zepsułem dwa kawałki drzewa z prędkości, (bo jéj się widzę do końca życia nie pozbędę, kiedy w siedmdz.... chcę mówić w sześćdziesiątym i coś roku jeszcze mi z niecierpliwości ręce drgają), no!!... ale zobaczycie jaką mieć będę balustradę!

 Staruszek się uśmiechnął, poprawiając czapeczkę, a sąsiad spojrzał nań także z rozweseloną nieco twarzą:

 — Cóż ty teraz będziesz robił Joasiu kochanie moje? — spytał szambelan po chwili.

 — A cóż? spocznę po przechadzce. Parola nakarmię i napoję, pacierz zmówię i spać się położę.

 — Ale gdzież jeszcze do snu! zlituj się! — przerwał stary, — a toć najmilsza chwila, wieczór! Ja dopiero wychodzę na wędrówkę ku miasteczku, trzebaż żyć! Ty bo tak ulubiłeś tę swoję samotność, że w niéj zardzewiejesz do ostatka. Ludzie potrzebują ludzi... ot, poszedłbyś ze mną tobyś się rozruszał.

 — Zgoda i na to, tylko kwiatkom dam pić, a Parolowi jeść, — rzekł pierwszy którego nazwano Joasiem.

 — Idź, idź, — dorzucił staruszek, — ja surdut wdzieję, laskę wezmę i natychmiast ci służę.

 Za chwilę potem oba sąsiedzi spotkali się w ulicy i milcząc skierowali powolnym krokiem do miasteczka...

II.

My tymczasem zapoznajmy bliżéj czytelników naszych z mieszkańcami tych dworków i miasteczka w którem powieść się nasza zaczyna.

 Właścicielem pierwszego z brzegu domku z topolami któryśmy naprzód ukazali, był ów mężczyzna nazwany przez Szambelana Joasiem, inaczéj pan Joachim Wielica niegdy marszałek powiatowy, dziś osiadły na ustroniu i wypoczywający przed czasem po życiu. Człowiek ten w całéj okolicy jednozgodnie był uważany za najzacniejszego urzędnika i obywatela.

 Dziwne okoliczności przywiodły go w tę ustroń i niejako przymusiły do wypoczynku wyrzeczenia się czynniejszego życia. Rodzice jego byli ludzie bardzo majętni, ale ojciec cały swój wiek spędził na obywatelskich posługach, urzędował i po dawnemu nietylko czas i pracę poświęcał, ale majątek stracić musiał, nie pojmując by inaczéj jak otwartym domem i stołem sprawiać było można urząd wyborowy. Dom jego na daleko większą stopę utrzymywany niżeli stawało, pełen zawsze gości, oderwanie się od gospodarstwa i interesów, ciągły wir w którym stary Wielica żyć musiał, przyprawiły go w końcu o zupełną ruinę.

 Gdy po ośmnastoletniem sęstwie i marszałkowstwie przebudził się poczciwy szlachcic oblężony przez wierzycieli, naciskany od żydów, zduszony długami krzyczącemi — rozpacz go porwała, zachorzał i nie doczekawszy się upadku swojego ale go przewidując, umarł na rękach żony która dla siebie i syna przyjęła bez szemrania dziedzictwo nieopatrzności i ubóstwa, ale zarazem poczciwego imienia.

 Został po nim syn tylko jedynak i wdowa kobieta wielkiego męztwa, która nie narzekając na losy, zgodziła się ze swem położeniem, łzy nad sobą nie uroniwszy. Pogrzeb starego Wielicy i stypa były ostatnim wysiłkiem poczciwéj wdowy, która sprzedała swoje kosztowności i sreberka aby jak najwystawniéj pochować tego, który żył zawsze wystawnie. Jéj się to jeszcze zdawało obowiązkiem, aby ubóstwo trumny nie urągało życiu.

 Szlachta którą marszałek karmił i poił, tłumnie się zebrała na ten obrzęd do miasteczka, na ramionach poniosła swego ukochanego urzędnika i przyjaciela, następnie opłakiwała stratę nieporównanego obywatela, krzyczała i ściskała się wylewając obficie wino i łzy razem — ale gdy potem przyszło wdowie pomódz i sierocie, pochowała się w mysze dziury. Jeden czy dwóch jeździli po sąsiedztwie wnosząc że potrzebaby cóś zrobić, ale tam gdzie pobudkę ich przybycia zwietrzono, znajdowali drzwi zamknięte, a inni naparci odpowiadali:

 — Tak! niezawodnie! trzeba cóś zrobić!

 Lub:

 — Któż mu kazał tracić? Na co było tak honeste przyjmować....

 Inni wreszcie:

 — Taka ofiara z naszéj strony byłaby upokorzeniem dla familji, nie przyjętoby jéj...

 Byli wreszcie i tacy, co niedopłaconych kilku groszy surowo się u wdowy upominali, wykrzykując już przeciwko temu którego niedawno nosili na rekach.

 Ona to zniosła pobożnie, mężnie i cicho, nie zadziwiła ją niewdzięczność, nie rozgniewała niesprawiedliwość, nie zniecierpliwiło zobojętnienie przyjaciół; — sprzedała majętność, pospłacała długi, uiściła się co do grosza, a zostawszy przy kilkunastu chłopkach, zajęła się wychowaniem syna. Ojciec go małym odumarł, wszystko więc winien był matce która go do walk życia usposobiła zawcześnie, łagodnie prowadząc miłością, ale zarazem nie tając przed nim ile się po świecie i ludziach można spodziewać, jak mało na nich rachować należy. Nie narzekała ani czerniła, ale ostrzegła że w życiu i w świecie na sobie samym opierać się potrzeba, nie na otaczających; — kochać ich, litować się nad niemi, poświęcać się dla nich, ale na nich nie rachować i sobie samemu nie wierzyć.

 Ostudziła go tem? — nie, ale uzbroiła zawcześnie, bo mówiła bez żółci i gniewu, smutną, bolesną, ale doświadczoną prawdę. Syn wyrósł na człowieka którym się każda matka pochlubić mogła, na jednego z tych ludzi silnych co się burzy nie obawiają i z krzyżem na piersiach idą spokojnie wyżéj poglądając niż ziemia.

 Piękny to był charakter, pogodne czoło, serce czyste, męztwo wielkie, gotowość do poświęcenia, w głębi wielka miłość ludzi przy rozczarowaniu — jak to pojąć?? Nie wiem! rozum wskazywał prawdę, serce upominało się złudzeń młodzieńczych.

 Ubóstwo Joachima Wielicy zrazu go odosobiało od społeczeństwa które nawykło mierzyć człowieka majątkiem — ale powoli przymioty jego wywalczyły mu przyjęcie, choć się go ani napierał, ani wciskał nieproszony. — Lubił owszem samotność, naukę, xiążki, kwiaty i byłby się z matką chętnie zakopał w małéj wiosczynie, ale przypomniano sobie ojca, imie poczciwe, stosunki dawne, a może poznano się na człowieku, i Joaś wciągnięty został w kółko od którego przez dumę uciekał. Któż wytłumaczy dlaczego się ucieszyła matka? może dlatego że to uważała za hołd oddany pamięci mężowskiéj, przymiotom dziecięcia?

 Właśnie gdy Joaś skończywszy nauki w uniwersytecie, począł się w świecie ukazywać, w sąsiedztwie zjawili się bliscy krewni marszałkowéj, którzy tu dawniéj nie mieszkali, choć znaczny posiadali majątek, od lat kilkunastu bawiąc dla wychowania córki jedynaczki za granicą. Obawa o to dziecię wątłe i delikatne które cieplejszem, by żyć, oddychać musiało powietrzem; wstrzymywała ich w Nicei i Neapolu. Córka dzięki poświęceniu się rodzicielskiemu, wyrosła ślicznie na powietrzną i idealną istotę, wypieszczoną, fantastyczną, miluchną ale samowolną i zepsutą bałwochwalstwem rodziców. Matka Emmy była cioteczną siostrą marszałkowéj, a gdy po latach długich dwie przyjaciółki co się dziewczętami rozstały, spotkały matkami i z dwóch sióstr serdecznych ujrzały się niemal obcemi sobie, jedna zcudzoziemczała, druga zubożała i zgnieciona — rzuciły się sobie na szyję we łzach milczących. Obu siostrom przypomniała się młodość, nadzieje, wesele, stare piosenki dziecinne, i dzieci swawolne pokochały się na nowo siłą wspomnień.

 Potem naturalnie Joaś podobał się Emmie, Emma rozmarzyła, oszaliła na chwilę młodego chłopca, dał się upoić nadziejom szczęścia którego niema na ziemi. Ale jakże było pomyśléć nawet o połączeniu miljonowéj dziedziczki z ubogim chłopakiem, który nic nie miał prócz poczciwego imienia i pracy? Matki były siostrami, przyjaciółkami, dzieci rozdzielało ich położenie, a duma Wieliców ani dozwalała pomyśléć o związku któryby ich upokarzał.

 Szczęściem czy nieszczęściem Emma rozkochała się w kuzynku, matka dostrzegła uczucia, ulubione jéj dziecię pobladło i posmutniało, strach o życie jego powrócił, lekarz w najlepszych chęciach silnie doradzał małżeństwo, i tak matka Emmy sama, prawie z prośbą, oświadczyła się Joachimowi.

 Z jego strony po pierwszéj chwili odurzenia i szału, po lepszem Emmy poznaniu, ożenienie to było poświęceniem, — wiedział że ono nie da mu szczęścia, czuł że go upokorzy; kapryśne dziecię przestało dlań być ideałem — ale chodziło o ocalenie mu życia.....

 Emma go kochała, a im się więcéj jéj sprzeciwiano, tem silniéj obstawała przy swojem. Zmuszony udawać szczęśliwego, wdzięcznego, Joachim stanął u ołtarza z prześlicznem dziewczęciem którego mu wszyscy zazdrościli, przynoszącem mu bogactwo, imie, młodość i serce — ale wiedział zawczasu że chwila złudzenia nie potrwa długo, że okupić będzie musiał drogo ten pozór ubłogosławienia, jaki mu los narzucał.

 Dla wszystkich zdala nań patrzących, był to związek tak szczęśliwy, tak świetny, że nieprzyjaciół i zazdrosnych narobił Joachimowi, bo każdy usiłował w nim coś znaleźć czyniącego niegodnym téj wielkiéj łaski losu. Tymczasem w pierwszym pocałunku Emmy skończyło się marzenie, poczęła rzeczywistość; dziewczę dziwiło się samo sobie, że pragnąć mogło tak gorąco małżeństwa, którego osiągnienie tak mało je uszczęśliwiło. Joachim uczuł się ofiarą i poświęcił cicho i posłusznie, ale łagodność jego nic nie pomogła, kapryśne dziecię gniewało się na nią, jątrzyło powolnością męża, samo nie wiedziało czego pragnęło, chcąc czegoś co życie dać nie może.

 Znudzona wprędce Emma samotnością wioski i krajem do którego nie była przywykła, zapragnęła innego nieba, podróży, rozrywek świata. — Matka i mąż nie umieli się jéj oprzéć, wyjechali z nią razem, podróżowali, ale pieszczoszka chciała dnia o północy, we Włoszech śniegów i zimy, wśród spokoju wrzawy, wśród zabaw i stolicy ciszy. Joachim pocieszał, radził, tulił biedną istotę, ale miłość jego i poświęcenie na nic się przydać nie mogły. Tak przeżyli z sobą w pielgrzymkach najdziwniejszych, co chwila miejsce pobytu zmieniając kilka lat męczeńskich, w ciągu których on stał się sługą, niewolnikiem żony i odpowiedzialny za wszystko co cierpiała, choć nie miał woli ani głosu. Nagle wśród nieustannego tego miotania się i szukania jakiegoś nieokreślonego szczęścia, Emma zmieniła się, uspokoiła, ostygła, — zdrowie jéj się zachwiało, opanował smutek i bezsilność — lekarze wezwani zapowiedzieli jéj że ma być matką. Otoczono ją większem jeszcze niż kiedy staraniem, gdyż delikatna i wątła potrzebowała czuwania; — cierpienia zwiększyły się zrazu, ustały potem, rumieńce i świeżość powróciły, a gdy stanowcza chwila nadeszła, nic nie przepowiadało nieszczęścia, które spadło jak piorun nagle i niespodzianie. Emma dając życie córce, umarła, a w chwili zgonu jakby jaśniéj ujrzała wszystko, chwyciła rękę męża prosząc go o przebaczenie ze łzami.

 Joachim został sam na świecie z sierotką; matkę swoję stracił był przed dwoma laty, matka żony była oddalona; pierwszy rok przeszedł mu u kolebki téj do któréj przywiązał się ostatkiem nadziei.

 Marzył dla dziecka swojego wychowanie wedle serca, myślał tylko o jego przyszłości, ale nie obrachował przybycia babki i zmian jakie ono za sobą niechybnie pociągnąć miało. Nadjechała wreszcie matka Emmy i od grobu córki przyleciała do kołyski wnuczątka, chwytając je jak własność swoją, jak jedyny spadek po dziecięciu, jedyną w życiu pociechę. Nie można było praw jéj zaprzeczyć i odepchnąć nieszczęśliwą, choć Joachim drżał by Ewelinka jego nie odziedziczyła po matce wątłéj natury i nieszczęśliwego jéj rozdrażnienia.

 Obawy ojca, ziścić się miały, niestety — wychowanie zostało mu odjętem, wpływ jego usunięty, on sam stał się prawie nienawistnym przybyłéj matce swéj żony. Potrzeba było anielskiéj cierpliwości tego człowieka aby wytrwać w tem położeniu, nie opuścić sieroty i starać się nieustannym wpływem naprawić co nierozważne psuło rozpieszczenie.

 Joachim chciał mieć w córce niewiastę silną i godną wysokiego powołania kobiety, babka kształciła ją na lalkę kapryśną; a że ojciec wymagał pracy i zastanowienia, biedna zaś staruszka dawała swobodę i zachęcała do zabawy, łatwo obrachować ku komu zwróciło się serce dziecka i drobne jego rączki. Codzień prawie stawał do walki biedny ojciec, a co ucierpiał to mu Bóg jeden policzył, codzień tracił nadzieję zrobienia czegoś, opadały mu ręce, — przecież dotrwał i nie ustąpił kroku.

 Już widne były w Ewelince skutki wychowania, ale myślał, że choć trochę osłabi je nieustannem czuwaniem. Zresztą rola jego w tym domu, który on nazywał jego domem, była zaprawdę dziwna i upokarzająca; majętności należały do babki, ona w nich panowała, on jak obcy i na łaskawym chlebie, stał u progu przy własnem dziecięciu. Trzeba było znieść wszelkiego rodzaju ucisk, wytrwać nie zmrużając oka i cichą swą boleść poświęcić dla córki.

 Dziecię wyrosło śliczne, wesołe, zdrowe, rumiane, ale tak samowolne i rozbujałe jak matka, — nie pojmowało świata, a słowa ojca przywykło uważać za marzenia dziwaka, bo tak pocichu nazywała go babka.

 Przyszła nareszcie chwila wydania za mąż Ewelinki. Wielica zadrżał i do nowéj walki zbroić się musiał, tym razem cięższéj jeszcze, bo własne dziecię przeciwko niemu stanąć mogło. Kilku młodzieży pośpieszyli w szeregi pretendentów, między nimi jeden którego jak syna ukochał Joachim, pracowity chłopak, dość majętny, wykształcony, ale nie umiejący ani kłamać, ani pochlebiać; obok niego zjawił się wielki pan zrujnowany z dalekich stron przybyły, postać nic nieznacząca, umysł dziecinnie głupawy, ale imie wielkie, twarz ładna, niezmiernie powabna powierzchowność.

 Nie byłby to wcale zły człowiek gdyby go człowiekiem nazwać można; rozumiał że został stworzony z kaolinu nie z pospolitéj gliny jak inni, że na to przyszedł na świat by używać, że potrzebował bawić się wesoło, a reszta ludzi służyć mu była powinna. Obowiązków nie pojmował, prawa swe aż nadto wynosił — zresztą zadaniem życia dlań było, jak najmniéj się troszczyć, jak najwięcéj używać.

 Pomimo najusilniejszych ze strony Wielicy starań, oporu, wybuchu nawet w obec córki i babki, hrabia Tylman ożenił się z Eweliną. Ojciec nie mógł odmówić błogosławieństwa, ale wprost z kościoła pojechał do swojéj wioseczki i opuścił dom córki, a nieco późniéj rzuciwszy wieś pełną przykrych wspomnień, wyniósł się do miasteczka. Córka i zięć radzi zapewne że go z ciągłym morałem na ustach mieć nie będą przy sobie, zaledwie dla ceremonji krok zrobili ażeby go zawrócić, a gdy się oparł, nie nastawali więcéj żeby żył z niemi. Ewelina chciała mu z majątku wyznaczyć pewien dochód, ale oburzony Joachim tą jałmużną dziecięcia, tak groźno ją powstrzymał w chwili gdy mu to dobrodziejstwo ofiarować miała, że zamilkła przestraszona.

III.

Taką była przeszłość tego człowieka, któréj tu skreśliliśmy tylko główne rysy, aleśmy nie mogli odmalować ją takiemi barwami jakiemi rzeczywistość na sercu jego wypiętnowała. Życie p. Joachima oprócz pierwszych lat młodości upłynęło w ofiarach i męczeństwach; prócz serca matki nie miał nic coby mu je słodziło; po rozłączeniu z córką został na świecie tak samotny, osierocony, tak pozbawiony wszelkiego węzła coby go łączył ze światem, że z temi resztkami życia nieużytecznego nie wiedział już co począć. — Była dlań chwila niemal rozpaczy i obrzydzenia życia, w któréj chciał się go pozbyć i zrzucić z bark ciężar bolesny, ale religja przyszła mu w pomoc i zburzone ukołysała serce.

 Z dzieckiem jedynem rozstał się, nie mogąc go kochać nawet zdaleka, bo Ewelina nie zasługiwała na to; — litował się i bolał tylko. Pozostawało mu dożyć do kresu, ot tak jakoś, uczciwie i cicho, tając boleść serdeczną, — byle dzień do wieczora. Wieś wspomnieniem poczciwéj a ukochanéj matki, lat młodszych i dla wielu innych przyczyn, stała mu się nieznośną, budziła w nim co chwilę boleści i drażniła rany które przygoić było potrzeba, — kupił więc ów dworek w miasteczku i tu się z kilką ludźmi osiedlił.

 Zrazu nie wiedział istotnie co począć z życiem i jak nieskończone dnie zabić, odwykł od pracy wszelkiéj, cierpiał jeszcze gwałtowniéj, modlił się, ale modlitwą samą nie namaszczony wyżyć nie umiał. Począł więc szukać rozrywek, rzucił się ku xiążkom, wrócił do dawnego lubownictwa kwiatów, do myśliwstwa, i życie znośniejszem się stało.

 Wreszcie los go dosyć szczęśliwie skierował do miasteczka, które od lat kilkudziesięciu było niejako lazaretem podobnych jemu nieuleczonych inwalidów. Bardzo wiele osób z sąsiedztwa, z różnych powodów, z resztkami życia przywlokły się do téj tebaidy na wielkim gościńcu. A że to byli prawie sami starzy i niedołęgi, kalecy i dożywający dni swych ludzie, spokój w istocie panował tu większy może niż na wsi. Żaden żywioł obcy nie mieszał się do cichego ich życia które upływało powoli, nudno trochę może ale znośnie. Każdy w swem gniazdku usłał sobie to z czem mu było najwygodniéj, każdy czemś się zajmował, durzył, bawił, a starał zapomnieć dawnych boleści i pogubionych po drodze skarbów.

 Jest chwila w życiu ludzkiem smutna a ciężka, bo zbliżenie się starości i ostatki lat nieużyteczne; pomyślawszy o nich nie dziwimy się że niektóre ludy dzikie przez litość niezdolnych już na nic ojców i zestarzałe matki zabijały i zjadały pobożnie. — Wieku tego schyłku nie oznaczają lata, dla jednych przychodzi on wcześniéj, dla drugich późniéj, często w pełni sił i zdrowia. — Jest to chwila w któréj człowiek uczuje że już nic nie ma przed sobą do zdobycia, do pozyskania, do zrobienia; w któréj się widzi zbytnim, nieużytecznym, przeżytym. Nikt ku niemu nie wyciąga ręki ni serca, litość dają mu lepsi, inni uśmiech obojętny, — nie liczy się już do żyjących, umarł i czeka tylko pogrzebu.

 Ludzie także zdają się wyglądać żeby zastygł zupełnie, i dotykają go jakby probowali rychło li to nastąpi, prędko się go pozbyć będą mogli. Miejsce jego zajmują inni, i to maluczkie które on jeszcze przywłaszcza do czasu, już niespokojnie oglądają, pragnąc dla siebie zagarnąć. Zdrów, silny, w pełni władz jeszcze, z wejrzeniem czystszem może niż kiedy, biedny starzec patrzy na tę swą śmierć przedwczesną i nic na nią poradzić nie może. Miłość jego nudzi, nauka śmieszy, przestroga obudza ziewanie, przywiązanie cięży, cierpią go ale nie żądają. Najlepsi nawet zowią poświęceniem, chwilę którą mu dają jak jałmużnę.

 Tę epokę która poczyna się od wystąpienia człowieka ze szranków czynnego żywota, a kończy zgonem, zowiemy resztkami życia. Wielu, najwięcéj, nie wie co zniemi zrobić, nie chcąc być natrętni nikomu, usuwają się, znikają i nikt o nich już nie wie aż dzwon na pogrzeb zadzwoni. Przypomną sobie wówczas bliżsi, westchną, pogrzebią na wieki, i w tydzień ani śladu człowieka.

 Ludzie pospolicie od tych istot wyżytych uciekają, lękają się ich rozczarowania, doświadczenia, chłodu, — w istocie w resztkach życia już złudzeń nie ma, a ci co się jeszcze mamią, nie ustępują na stronę. Są młodzi do lat osiemdziesięciu co nie opuszczają świata, — ci co się go wyrzekli już weń nie wierzą. Mało téż kto ma odwagę do rozczarowanych się zbliżyć, każdy się lęka ich ostygnienia, téj władzy odrętwiającéj, tego chłodu który od nich wieje. Często z miłością w sercu, z litością dla świata, ci pustelnicy kochając go jeszcze, już weń wiarę stracili. Są to chłodni widzowie co w cyrku walczyli, wyszli ranni i powracać doń nie mają ochoty.

 Widzieliśmy jakiemi okolicznościami Joachim Wielica zawcześnie, w saméj sile życia zepchnięty został w te zimne otchłanie, w których biedne dusze uwięzione wyzwolenia czekają. Serce jego nie kochało nigdy po młodemu, nie ważył się jak drudzy, nie szalał — cały ogień lat młodych pozostał w nim popiołem tylko przysuty; — życie dopominało się u niego części którą zeń wziąć było powinno, — ale on stracił chęć brania w niem udziału.

IV.

Tuż obok dworku pana Wielicy, stał mniejszy i trochę opuszczony Szambelana, któregośmy z nim przez płot rozmawiającego widzieli, niejakiego Mamerta Alexego Wędżygolskiego, niegdy ulubieńca podobno króla Stanisława za którego czasów począł zawód swój od korpusu kadetów, potem pazia, nareszcie szambelana. Ten w porę przybył do miasteczka z resztkami życia w torebce, bo nie sześćdziesiąt jak utrzymywał, ani siedmdziesiąt kilka do których przy ściślejszem obliczeniu czasem się przyznawał, ale ośmdziesiąt lat liczył wedle nieubłaganéj metryki.

 Pan Wędżygolski życie spędził dosyć wesoło i nieopatrznie, ale ani go żałował, ani po niem płakał, ani się skarżył; — lubił je wspominać i pozostał w ośmdziesięciu leciech takim jakim go uczyniła młodość. Jeszcze teraz choć pomarszczony jak pieczone jabłko, przysiadał się do dam, prawił im wyuczone w ostatkach XVIII-go wieku komplimenta, zakochiwał się najpocieszniéj i resztek życia dogryzał smakując. Dlatego żeby być zupełnie swobodnym i nie krępować się niczyją fantazją, oddał majątek synom, sobie wymawiając tylko pensyjkę i oddalił się do miasteczka aby żyć po myśli, jak mu się chciało. Przesiadywała przy nim pani Farfurska którą czasem nazywał kuzyną, czasem ochmistrzynią, a pomimo jéj lat czterdziestu i jego ośmdziesięciu posądzano ich o czułe jakieś i blizkie stosunki. Nic jednak tych potwarzy nie usprawiedliwiało, Szambelan kochał się za domem, a do wszystkich dziewcząt służących słodkie robił oczki i na podarunki płci pięknéj ostatek grosza oddawał.

 Synów pożeniwszy, życie sobie na ustroniu urządził bardzo niezależne i swobodne, gości przyjmował bez występu, salonu nie miał, na łóżku sadzał, obiady przyjmując chętnie, sam ich nigdy nie dawał, a że dnie nie zajęte długiemi mu były często do zbytku, wziął się do tokarni i od rana do wieczora toczył. Miał przytem maleńki staroświecki klawicymbalik, na którym czasem grywał stare menuety, szkotki i polonezy Stanisławowskiéj epoki sięgające. Pokoik w którym mieszkał, wcale nie wyglądał wykwintnie, ale był ciepły i czysty, stało w nim łóżko z pawilonem i makatą, wisiało ze sześć portretów i pastelów kobiet nieznajomych z bukietami u gorsu, do których się stary uśmiechał; były sylwetki synów, trochę mebli dawnéj formy i niewiele xiążek przypylonych na pułce. Pani Farfurska zajmowała drugą stronę domu w któréj doniczki na oknie i firanki karmazynem obszyte widać było. Tokarnia zabierała pokoik osobny.

 Niekiedy przed ten dworek stary i nieco wziemię zapadły zajeżdżały powozy wytworne, odwiedzali go ludzie z dawnego świata, ale on przed niemi ani się powstydził ubóstwa swojego, ani dla nich życie na włos odmieniał. Przyjmował uprzejmie, sadzał na nieposłanem często łożu, poił i karmił w otłukanych talerzach tem co sam jadał, zapoznawał ich z panią Farfurską naówczas zowiącą się kuzynką, która miała wiele pretensji do dobrego tonu, ale podobną była do podszarzanéj aktorki małego miasteczka, — a gdy odjechali powracał z zapałem do swéj tokarni i klawicymbału.

 Życie jego całe w tych upływało zajęciach, a że był przywykł do towarzystwa i ludzi, gdy go praca zmęczyła i nieustanne żale pani Farfurskiéj wygnały z domu, szukał sąsiadów i chętnie się im udzielał.

 Humor jego zawsze wesoły, twarz choć brzydka, ale uśmiechniona, anegdotki które opowiadać lubił i choć trochę długo ale żywo i malowniczo opowiadał, dobre serce i poczciwy charakter przy niewiele wartéj głowie, czyniły go dosyć pożądanym towarzyszem prawie dla wszystkich. Użyty w małéj dozie rozrywał, na długo stawał się nudny, ale nie zwykł był się narzucać.

 W téj nieskończonéj rozmaitości typów któremi Pan Bóg ziemię ukwiecił, był to jeśli nie jeden z bardziéj uderzających, to przynajmniéj dość oryginalny. Z jednéj strony uważany nie odznaczał się intelligencją a pomimo to miał czasem drobinkę dowcipu i nie zbywało mu na przebiegłości; całe życie i wpływy jakim ulegał, uczyniły go sceptykiem, a w duszy miał jakieś religijne uczucie które mu za daleko sceptycyzmu posuwać nie dawało. Jako dziecię swego czasu wierne jego charakterowi, sądził się obowiązanym być wolterzystą i człowiekiem wolnym od przesądów; jako obywatel pobożnego katolickiego kraju, szanował zwyczaj i choć bez głębokiego przekonania chodził do kościoła, modlił się i spełniał obowiązki religijne. — Ale ilekroć one wymagały jakiéj ofiary a chciało się od nich wykręcić, Szambelan wówczas dobywał z kieszeni rozumu i posługiwał się nim do zamierzonego celu. Jeśli nie szedł do kościoła dla chłodu lub słoty, mówił że Pan Bóg jest wszędzie; jeśli nie pościł, podpierał się cytatą z pisma świętego że nie to jest grzechem co do ust wchodzi, ale to co z ust wychodzi; jeśli wreszcie nacisnął kto silniéj a argumentów brakowało, dosypywał żarcikami.

 Prawdę powiedziawszy, był to jeden z tych ludzi co w materji wiary i życia nie mają głębokich przekonań, ani się chcą zaciekać dla dobadania prawdy; — unikał myślenia o tem, jak ten któremu się na wyżynie w głowie kręci, unika spojrzenia na dół; — szedł za większością i chyba w ostatnim razie gdy mu z tem bardzo było niewygodnie, wyrozumowywał sobie jakiś powód do odosobnienia. Serce dobre, głowa słaba, namiętności rozigrane, wszystkiego u niego były sprężynami. Życie stary prowadził po młodemu bez powagi ale swobodnie; zresztą był tylko siwem dzieckiem, co mu często powtarzano; i niebardzo się za to gniewał.

V.

Prawie naprzeciw domku Szambelana, stał maleńki i dosyć lichy dworek, o dwóch oknach od frontu, opuszczony, ze sztachetami, w których dawno niedostające laski, zastępowały kije powtykane i posplatane aby tam nic nie wlazło. Furtka doń wiodąca była połamana, przy niéj stała jedynaczka topola wpół zeschła od północy i ogromny krzak wirginji, na któréj w czasie kwitnienia chmury os biorących chciwie pożywienie, niebezpiecznem czyniły przejście po mostku do drzwi domu. Cały ten kawałek ziemi z ogródkiem zaniedbanym z tyłu, i warzywnym sadem z boku, połamane ogrodzenia, nadgniły dach, nastrzępione zeschłemi gałęziami drzewa, okazywały brak starania i kazały się domyślać, że ten co zajmował mieszkanie, albo nie dbał o nie, lub nie był w stanie ratować je od ruiny.

 Gdy w milczeniu zbliżyli się do wirginji, co sama jedna tu bujała, Szambelan który na przechadzkę ubrał się starannie i oprócz białego kapelusza, miał z pewną kokieterją skrojoną kurtkę, z któréj bocznéj kieszeni jaskrawy fular wybuchał, — wskazał na zamknięte drzwi opuszczonéj siedziby panu Joachimowi.

 — Co to jest? Asindziéj nic nie wiesz?

 Pan Joachim ruszył ramionami.

 — Drogi mój sąsiedzie — rzekł — cóż i zkąd chcesz żebym ja mógł wiedzieć? Najprzód nic a nic nie jestem ciekawy, bo mi się zdaje, że tajemnice ludzkie dochodzenia nie są warte — zawsze pod niemi ten sam słaby i biedny człowiek — powtóre, nie mam z nim stosunków i nie staram się o nie. Chwała Bogu, ulica nas rozdziela, ale pan, co patrzysz mu oko w oko i możesz ciekawe czynić postrzeżenia, musisz już coś od nas wszystkich wiedziéć więcéj.

 — Powiem asindziejowi — rzekł Szambelan, — że choć jestem ciekawy i przyznaję się do tego dobrodusznie, choć bardzo jestem ciekawy i mam tu różne stosunki, — chociaż go śledzę i radbym dostać języka, — otóż nic nie wiem, a ten człowiek jest dla mnie taką tajemnicą, jaką był kiedy się tu raz pierwszy zjawił..... ale to nic a nic nie wiem.

 — Mnie się zdaje — odparł pan Joachim, że tu żadnéj zresztą tajemnicy nie ma; wszyscyśmy mniéj więcéj ranni na placu boju i kalecy odpoczywamy w tym lazarecie, czekając rychło li nas powołają na spoczynek gdzieindziéj. I to także być musi jak my biedny człowiek, osamotniony, który nie wie co z życiem począć.

 — No, ale dlaczegóż my, proszę asindzieja — zawołał Szambelan — nie ukrywamy się z tem czem jesteśmy, żyjemy z sobą, nie mamy żadnych tajemnic..... a on?

 — Ciężéj ranny od nas — rzekł Joachim, tuli swą boleść — co dziwnego? żałujmy go.

 — Ja go z serca żałuję — odparł staruszek, — tem bardziéj że mógłby życie wcale znośne prowadzić, a dobrowolnie dusi się zamknięty! Mnie to, przyznam się, drażni, kaduk go wie co za jeden? obawiam się, a któż domyśli się co za jeden kawaler, mina jakaś straszna, może jaki Rinaldini?.....

 Mówiąc to Szambelan, łokciem trącił towarzysza, umilkł i począł nosa ucierać; na przeciw nich ukazała się postać szybko idąca, która odwracając twarz minęła ich żywo, dopadła furtki w krzaku wirginji i znikła.

 Był to mężczyzna mogący mieć lat około pięćdziesięciu kilku, wysokiego wzrostu, bladéj twarzy, rysów znaczących, włosa posiwiałego, ruchów żywych i gwałtownych, w ubraniu dziwnie zszarganem a niepospolitem, którego krój więcéj fantazyjny niż modny, uderzał w oczy. W ręku niósł laskę zakrzywioną, którą machał żywo. Spotkawszy się z przechodzącymi, odwrócił głowę aby udać że ich nie widzi, przyspieszył kroku i znikł, ale pan Joachim zauważył, że twarz jego blada okryła się żywym rumieńcem.

 — No i cóż asindziéj powiesz na to? — zapytał szambelan, — figura jak z romansu, wielki nieznajomy..... ani dociec zkąd? co? po co? dlaczego?... nikt go nie zna. Robiłem, przyznaję się, formalne badanie — ale cóż się pokazało? Przyjechał tu z małym tłomoczkiem żydowską budą, stanął u Jukiela w karczmie, nazajutrz chodził, słyszę, cały dzień po miasteczku jak oszalały..... widziano go w kościele, widziano na cmentarzu, na polach nawet..... nic nie jadł nawet do późna, powrócił czerwony i padł na łóżko. Jukiel powiada że się zląkł, żeby co nie było podejrzanego i podesłał mu xiążkę aby się wylegitymował w niéj..... Poniesiono pasport do stanowego, Bóg tam wie jaki, ale formalny, wizowany, ani słowa. Szlachcic Adolf Poroniecki, z tutejszéj prowincji rodem, a nikt tego nazwiska nie zna..... Siedział trzy dni u Jukiela, rozpytywał czyby gdzie nie można mieszkania wynająć rocznie, nastręczali mu różne, nareszcie gdzieś żydzi wypytali ten dworek z ogrodem, na sprzedaż za parę tysięcy, zgodził się, zapłacił zaraz gotówką, i otóż go masz. Więcéj ani sposobu dojść.

 — No i wiemy — dodał Joachim, — że biedny, że sam jeden, że lubi samotność.

 — Z mojego okna — ciągnął daléj nieubłagany Szambelan, — często go z mojego okna obserwuję...... wstaje czasem do dnia, czasami o dziesiątéj, w życiu żadnéj regularności, wychodzi, przychodzi, ukazuje się, znika, kat wie jak. Czasem go widzę z xiążką, to znowu latającego po pokoju z rękami w kieszeni, a z włosem potarganym jak łeb Meduzi. Przyjął gospodynię starą i ta mu jeść warzy, prawie do niéj nie gada. Brała ją już na spytki moja Farfurska, ale ta powiada, że jeszcze tak dziwnego człowieka w życiu nie widziała. Śpiewa, płacze, stęka, gada sam do siebie, pół warjata...

 — Jakieś nieszczęście na dnie tego dziwactwa — dodał Joachim — ale co nam do tego panie Szambelanie.

 — A nuż zbrodnia jaka!— bojaźliwie szepnął stary — któż go wie, nieszczęście szuka ludzi, zbrodnia ich tylko unika.

 — Stary to axjomat — rzekł towarzysz — a jak wiele innych fałszywy; nieszczęście jest jak rana, boi się by nieostrożne dotknięcie nie powiększyło bólu; zbrodnia narzuca się ludziom ze strachu, aby ich oszukać fałszywym pozorem spokoju.

 Szambelan zamilkł na chwilę, ale głową potrząsał i szli daléj powoli ku miasteczku ulicą, którą z obu stron otaczały dworki i domy poprzegradzane tylko zielonemi ogródkami.

VI.

Cały ten mały światek miasteczka, którego częścią byli pan Joachim i Szambelan, w téj jednéj mieścił się uliczce, odosobniając od żydów, którzy jak u nas wszędzie, zalewali rynek i inne części Kaniowiec. Zaledwie uszli kilka kroków daléj, gdy z ganku nieco obszerniejszego domostwa, odznaczającego się tem, że stało wśród ogrodu na pagórku, a od zajazdu miało pół-okrągłą drewnianą kolumnadę — odezwał się ku nim głos kobiecy.

 — Hola! mości panowie! a dokądże to? dokąd tak szparko?

 Ta śmiała odezwa do przechodzących, pochodziła od stojącéj w ganku jejmości słusznego wzrostu, dosyć otyłéj, która wziąwszy się w boki, zdawała czatować na przechodniów.

 Była to poważna matrona, mająca już lat górą pięćdziesiąt, ale widać silna jeszcze i zdrowa, gdyż na pierwsze wejrzenie pospolita jéj twarz, kwitła rumieńcem, a czarne oczy biegały żywo pod pomarszczoną powieką. Nie musiała to być nigdy piękność, ale domyślić się było łatwo, że w młodości przy świeżości i krasie lat ośmnastu, mogła się bardzo podobać. Dziś okrągła już i do zbytku wypełniona twarz, nie miała wdzięku, wyraz jéj uderzał czemś męzkiem i do zbytku śmiałem, czoło fałdowało się groźno prawie, brwi gęste i wielkie ściągały fantastycznie, warga dolna odwrócona, dawała fizjonomji wyraz dumny. Ubranie jéj było bardzo skromne, ale czyste i staranne, a głowa siwa nie pokryta czepkiem, gładko przyczesana, okazywała brak wszelkiéj pretensji i chęci podobania się.

 — Idziecie — rzekła — idziecie, a do mnie żaden ani wstąpi, — Szambelanie, ty co jesteś taki galant, tobie to wcale nie uchodzi, panu Joachimowi przebaczam bo dziki, ale waści!! no, no! mamy z sobą na pieńku..... trzy razy mię minąłeś.

 Szambelan wykrzywił się z intencją uśmiechnienia, zdjął kapelusz, zgiął we dwoje i rękę kładnąc na piersiach, rzekł wymownie:

 — Panno Podkomorzanko dobrodziejko! nigdy w życiu nie uchybiłem kobiecie.

 — A mnie to chybiasz zapewne dlatego, że już dla siwych moich włosów i za kobietę nie masz.

 — Pani, spójrz w serce moje, a ujrzysz że jestem niewinny.

 — O! do serca nie zapraszaj, bo pięknychbym się tam rzeczy napatrzyła! — rozśmiała się panna podkomorzanka, — ale mów czemu nie wstępujesz gdy mimo przechodzisz.

 — Czemu? bo się zawsze obawiam przerwać pani jéj zajęcia tak ważne dla dobra ludzkości cierpiącéj — jéj modlitwy lub spoczynek.

 — Oto filut! gdybym była młodsza... — i pogroziła mu na nosie. — Panu Joachimowi przebaczam — dodała — ale godziłoby się i jemu zrobić wymówkę — no! ale zgoda! — I zbliżywszy się do furtki poważnym krokiem, zapytała Podkomorzanka stojących u niéj sąsiadów: — Dokąd idziecie? z celem czy bez celu?

 — Podróż nasza jak życie, — rzekł żartobliwie pan Joachim, — już bez celu.

 — Puszczacie się widzę w podróż odkryć ku miasteczku — odpowiedziała Podkomorzanka usiłując ich zatrzymać — ale któżby u nas co nowego odkryć potrafił? — kto z nas nie zna Kaniowiec na wylot? większaby to była sztuka niż Amerykę odkryć!

 — Przecież i my mamy tajemnicze lądy i kraje nieznane, — przerwał Szambelan wskazując ręką ku dworkowi człowieka który tak żywo tylko co ich był pominął. — A nasz intrygujący nieznajomy?

 — Nasz wielki nieznajomy, — uśmiechnęła się Podkomorzanka — biedak jak my tu wszyscy... Waćpan panie Szambelanie wdowiec i sierota, bo o tobie coś dzieci zapominają, pan Joachim także wdowiec i także sierota, bo córka go nie odwiedza, ja wdowa po nadziejach młodości, i ten nasz nieznany bohater musi jak my, być skaleczoną ptaszyną.

 — Albo przebranym królewiczem!— rzekł śmiejąc się pan Joachim.

 — Albo jakim złoczyńcą, — szepnął Szambelan, co się tu schronił przed mściwą prawicą sprawiedliwości.

 Choć niby żartował Szambelan, widocznie opanowany był tą myślą i widział w nieznajomym uparcie jakiegoś Rinaldiniego.

 Ukłonili się i już mieli odchodzić, gdy Podkomorzanka westchnęła.

 — Już wam pilno, — rzekła — no, no, ruszajcie, Szambelan potrzebuje ruchu, do zobaczenia.

 Byli zaledwie o trzy kroki od ganku, gdy stary ruszył ramionami.

 — A to baba oryginał! — rzekł śmiejąc się.

 — Nam tu na nich nie zbywa, — odpowiedział Joachim, wszyscyśmy tacy po trosze.

 — No, ale tak jak ona, to znowu nikt. — Wpan chyba nie znasz całego jéj życia. Trzeba ci wiedziéć że ma do dziś dnia ztąd o mil kilka taką wioskę jakiéj w powiecie drugiéj darmoby szukał: łąka, mąka, ryby, grzyby, pałacyk, ogród, czego dusza zapragnie. Gdyby dziś jeszcze chciała wyjść za mnie, tobym się z nią gotów ożenić, ale nie pójdzie... choć stara i herod-baba. Starali się o nią ze dwudziestu, wszystkich poodprawiała ot z takiemi nosami, że jeszcze dziś pospuszczane noszą... coś to tam jest, albo było w serduszku téj Judythy..... Starsi pamiętają, że mając lat piętnaście zakochała się w kimś tak śmiertelnie, iż jéj to do dziś dnia jeszcze nie odeszło; a że kochanek wyszedł na wojaczkę i gdzieś pono w Brazylji się tuła, czeka na niego wiernie, osiwiawszy w miłości, stałości i niezmiennym affekcie...

 — Jeśli to prawda, — rzekł pan Joachim, to mi ją uzacnia i podnosi; i przy jéj zawadjactwie i siwiznie czyni poetyczną istotą. Nic pospolitszego na świecie nad miłostki dwugodzinne, ale miłości stałéj, cichéj, wytrwałéj, jeszczem w życiu nie spotkał. Zawsze z jednéj strony oszukaństwo, a z obu stron lekkość. Radbym choć raz w życiu stałego zobaczyć kochanka, bom przestał wierzyć żeby go można było znaleźć — należy on dziś do istot bajecznych.

 — Otóż przypatrz się asindziéj Podkomorzance, — rzekł ze śmieszkiem Szambelan — bo ci powiadam że ona jest tym pożądanym dla asindzieja fenomenem. Nie chciałem cię nudzić, ale jeśli nic nie wiesz, to zaprawdę ciekawa historja, bo rzeczywiście — dodał Szambelan, — choć ją tak widzisz rezolutną, śmiałą, zamaszystą, wesołą prawie, miłość ją doprowadziła do staropanieństwa. Trudno przypuścić żeby w naszym kraju gdzie na każde dwadzieścia tysiączków jest dwudziestu amatorów, na te pięćkroć nie znalazło się z pięciuset.....

 Dodaj asindziéj że panna Podkomorzanka była wcale niczego, nie głupia i stosunki miała piękne, a ludzie się o nią starali zrazu odpowiedni jéj sytuacji, potem coraz młodsi a golsi, miała w czem wybierać; cóż powiesz, że lat temu dwadzieścia kilka poprzysiągłszy wierność wybranemu towarzyszowi młodości, doczekała się siwych włosów?

 — Fenomenalna wierność! — rzekł pan Joachim niedowierzająco.

 — Już to we wszystkiem oryginał baba — dodał Szambelan, — mnie ona nudzi nawet, wesołość jéj ziewaniem nabawia, sztywna, cnotliwa, dobroczynna, a tak ludzi pędza i reformuje, jakby habit nie spódnicę nosiła. Mnie te jéj deklamacje kością w gardle stoją. Ubodzy, sieroty, składki, nieustannie jakieś loterje, usmażona w filantropji aż kapie..... niech ją tam!

 — A toż najpiękniejszą jéj malujesz stronę, — rzekł Joachim, — w miasteczku ona jest w istocie ręką opatrzności dla biednych.

 — Uwielbiam! uwielbiam! — zawołał stary — daję co każe, ale nosa tam nie wtykam, bo strasznie nudna. Naprzód panna i stara, niewiedziéć jak z nią gadać; wyrwie się słowo tłuściejsze, nosem pokręca, potem u drzwi zawsze u niéj odartusów co niemiara, pełno jakichś projektów, ciągła robota..... Ostatnią razą szarpie mi drzeć kazała, szczęściem że nie pierze.

 Joachim się roześmiał.

 — A to wszystko za to że jéj kochanek nie wraca, — dodał Szambelan — cóż ja temu winienem? Do kościoła każe chodzić, i wie i liczy ile razy mnie tam niema, a takie admonicje daje jakby to do niéj należało, kiedy ja i w domu tak samo pomodlić się mogę... Ot, nudna baba i powszystkiemu! skonkludował.

VII.

Kto taki? kto taki? — przerwał nagle naprzeciw idący którego nie postrzegli aż się zbliżył i stanął przed nimi z laską na ramieniu.

 Szambelan wielce zafrasowany śmiejąc się poprawił kapelusza i chciał zagadać.

 — No, ale któż taki ta nudna baba? — nalegał nowo przybyły. — A! domyślam się, — rzekł po pauzie, — mijacie wrota Podkomorzanki, Szambelan niechybnie ją tak zdeterminował. — Ślicznie, bardzo ślicznie...

 — Jako żywo! mylisz się asindziéj, — krzyknął odgadniony, — mówiliśmy o kim innym.

 Nadchodzący, jak się z ubioru pokazywało, był duchownym, a na teraz zastępował proboszcza przy kościele który dawniéj do xięży Pijarów należał. On sam był niegdy członkiem tego zgromadzenia i po rozwiązaniu go za szczęście miał sobie że go ostatniego zostawiono przy tych murach i kościele do których przywykł od lat młodych. X. Kalasanty Herderski chociaż już sam jeden tu pozostał, sercem zawsze należał do zakonu którego suknię nosił jeszcze.

 Był to mężczyzna pięknéj twarzy choć nie pierwszéj już młodości, szlachetnych i wypogodzonych rysów, jasnego czoła, trochę może jak na xiędza za strojny i zbyt po świecku wyświeżony, ale z wyrazu jego oblicza znać było, że mu nic nie ciężyło na sumieniu, że w zgodzie żył z sobą.

 W miasteczku wszyscy kochali xiędza Herderskiego który żył cały miłością przeszłości, wspomnieniami zakonu i czuł się dumnym że był następcą Konarskiego.

 To co się dawniéj dawało postrzegać w klasztorach pijarów, cechowało xiędza Herderskiego; był to nie ów dawny xiądz, pokorny cenobita, cichy, skromny, potulny, ubogi i umyślnie opuszczony, ale duchowny światowy, jeśli się tak nazwać godzi, strojny, wyperfumowany, umiejący doskonale znaleźć się w salonie, dbający o to jak się pokaże. Obcowanie z klassą wyższą nadało mu śmiałość, sposób obejścia się swobodny, język który go do niéj zbliżał.

 Pomimo téj cechy oryginalnéj, xiądz Herderski ściśle spełniał obowiązki swoje, nie uwalniał się od najprzykrzejszych i nie stękał na ofiary. Ale w dzisiejszem położeniu już nie professor ani kaznodzieja, ale kapłan wiejski i proboszcz, obcując z ludem najwięcéj, doznawał sam przykrości w niezwykłą wpadając sferę i zrażał pańskością swą ubogich, którzy się doń poufale zbliżyć nie śmieli. Obowiązki proboszcza spełniał cierpliwie, kościół podniósł, cmentarz ogrodził, organy wyrestaurował, zakrystję zbogacił, kazania jego zdaleka zwabiały słuchaczów, — ale to nie był ideał proboszcza wioski do którego lud zbliża się z zaufaniem i kocha poufale a sérdecznie. Xiążka, rozmowa, modlitwa uroczysta, salon, były dlań stosownem zajęciem; w chacie ubogiéj, na pogrzebie, z ludem prostym dusił się i męczył.

 Był to duchowny, wedle świata, wielkiego znaczenia w sferze stosownéj; — sam on za takiego się uważał, i przyznawał do nieumiejętności postępowania z wieśniakami i maluczkiemi, których nie mniéj przeto kochał. Żywego charakteru, niekiedy niepostrzegł się jak mu się wymknęło śmielsze zdanie, ale szczery i szlachetny idąc za popędem uczciwym nierozważnie, sądził w duchu że czyni to w ślad idąc poprzedników swoich, i walczy po staremu z jezuityzmem. Wszystko téż co mu się niepodobało, jezuityzmem nazywał.

 Ceniono i kochano poczciwego xiędza Herderskiego, to pewna jednak że do spowiedzi, do łoża chorego, do pociechy i podziału smutku prędzéj wezwano wikarego bernardyna niż jego, — na wista zaś, herbatę, na eleganckie chrzciny, wesele wystawne, gdzie słowem pięknem przemówić było potrzeba do szanownych oblubieńców lub exorty za duszę o któréj dalszych losach trudno coś było wnioskować — rychléj jego niż bernardyna. Trzeba mu téż przyznać, że był bardzo wymowny i miał dar poruszania ludzi, choć sam nie ruszał się wcale. Przywykły do trumien i łez, nie rozczulał się łatwo, ale doskonale znał sprężyny które pociągnąwszy, można było łzy dobyć, i nikt tak nie mówił mowy pogrzebowéj przy spuszczaniu do grobu jak on, nikt tak nie potrafił pochwalić nieboszczyka gdy nie było zbytnich powodów chwalenia.

 Nieraz prostaczek bernardyn wikary zdumiewał się w pokorze ducha temu olbrzymiemu talentowi na zimno, xiędza proboszcza i dziekana. Umarł człek który włościan troszyneczkę dusił, z żoną nie żył, dzieci zaniedbywał, niewiedzieć co było począć — ale sama biedna żona i dziatki przychodziły prosić i zaklinać o exortę. Xiądz proboszcz pogładził się tylko po brodzie.

 — No! no! bądźcie państwo spokojni. — I jak zaczął obracać życie zmarłego, zawsze znalazł coś niezbyt przeciwiącego się prawdzie, z czego mógł sumiennie pochwalić, a z pomocą amplifikacji czynił łacno z nieboszczyka wielkiego w kraju obywatela, ideał przywiązania do ziemi ojczystéj lub coś podobnego.. W innych razach dobywał cnoty nieznane z kryjówek i mocno na nie nastawał, mijając coby wprost z życiem się nie zgadzało, — zawsze i zawsze znajdując co powiedzieć.

 W domu xiędza Herderskiego choć nieco znać było duchownego, wszakże mało przypominał celę anachorety, wiele dbał o elegancję i istotnie domek miał jak cacko urządzony, pachnący, kwiecisty, śliczniuchny. Mnóstwo osób bywało u niego na herbacie, a często i na obiadkach, które starannie przyrządzał bardzo dobry i sławny na całą okolicę kucharz, niegdyś uczeń francuza Brieux, którego xiążę Sapieha wykradł był z Paryża.

 Zobaczywszy xiędza Herderskiego który znany był z uwielbienia swego dla Podkomorzanki, Szambelan stał jak podcięty..... proboszcz śmiał się że go złapał, pan Joachim udawał że nic nie słyszał, i byłaby może milcząca scena owa zakłopotania przedłużyła się, gdyby z furtki naprzeciw któréj się zastanowili właśnie, rozpoczętéj rozmowy nie przerwał im głos wesoły acz stary..... bo w nim zdala czuć było że wychodził z ust już zębów pozbawionych.

 — Etiam celeritas in desiderio mora est! — zawołał — czyli, chociażeście asindzieje prędzéj przyszli niżem się ja spodziewał, wszakże pragnienie moje widzenia was, późnemi czyni gośćmi!

 — A! pan professor, — zawołał odwracając się xiądz Herderski, a za nim tenże wykrzyknik powtórzyli, Szambelan rad że się wyrwał ze szpon pijara i pan Joachim.

 Na progu schludnego dworku stał człowiek stary już, łysy jak kolano, w długim surducie, z okularami w ręku i uśmiechał się do przybyłych.

VIII.

Był to professor emeryt pan Paweł Malutkiewicz zwany pospolicie Seneką, zamieszkujący tu z małą pensyjką od lat kilku. Całem jego zajęciem było od lat dwudziestu przeszło poczęte i nieustannie przez niego zbogacane nowemi noty tłumaczenie Seneki, i ztąd go imieniem upodobanego filozofa zwano.

 Był to jeden z najszczęśliwszych ludzi na świecie.

 Uśmiechniecie się gdy wam powiem, że mimo to, ledwie mu na życie starczyło tak był ubogi, — żył bezżenny, osamotniony, w dnie słotne napadała go głuchota, często cierpiał na reumatyzmy i nie miał w świecie żywéj duszy, któraby się oń troszczyła, i o którąby się niepokoił.

 Pomimo to, ten zupełny sierota uśmiechał się zawsze z słodyczą i nie poskarżył nigdy — sam mówił i łacno mu wierzyć można było, że był szczęśliwy. I on także dożywał tu ostatków życia, ale chwile jego były tak zajęte, tak pełne, umysł tak pracą ożywiony, świeży, uczucia tak młodzieńcze i szlachetne, że resztek biednych używał piersią całą.

 Głównie szczęście swe winien był, czemu? pracy i celowi jaki sobie w życiu założył.

 Nie wiem czy kiedy był młodym i czy go świat obchodził, czy o czynniejszem w innéj sferze życiu zamarzył, nikt go nie widział i nie znał inaczéj jak dzisiaj, to jest wiekuistym tłumaczem Seneki. Życie jego całe zajęte było pismami Seneki, łacińską literaturą, narzekaniem na upadek zamiłowania starożytności i wyśmiewaniem nowostek. W tem obcowaniu ciągłem z filozofją starożytną (gdyż choć Seneka był mu najulubieńszy, nie wystarczał jednak sam niezmordowanemu pracownikowi, który pożerał co tylko Rzym i Grecja zostawiły po sobie) — Malutkiewicz stał się człowiekiem starożytnego hartu duszy. Był to raczéj stoik niż chrześćjanin, filozof w rodzaju Epiktetowego ideału, więcéj niż uczeń Chrystusów, ale niemniéj człowiek prawy, zacny, wielkiéj siły charakteru i prawdziwie pogardzający światem. Prawdomówca nielitościwy, miał sobie za obowiązek być niegrzecznym by zostać sprawiedliwym, fałszu niecierpiał, nie rozumiał udawania, a świat i jego wielkości pozorne, wcale mu nie imponowały, owszem ubóstwo swe znosił z jakąś dumą poczciwą diogenesowską.

 A że przy tem miał stały cel życia, że nie spróżnował chwili, a codzień cóś w swoim Senece znajdował do poprawienia, w texcie wątpliwość, w przekładzie niedokładność, że już dwadzieścia razy przepisywał De Clementia, a trzydzieści Epistolae plus quam aureae; — że życie to oszczędne i niewykwintne zaspokajało go doskonale, a nic nie pragnął nad to co miał, bo zebrał bibljoteczkę klassyczną jakiéj u nas w kraju nie miał nikt; staruszek poczciwy był w istocie najszczęśliwszym z ludzi, i chętnie się na to zgadzał że mu nic nie zostaje do życzenia prócz wydania Seneki.

 To więc co do szczęścia najpotrzebniejsze, miał nawet nadzieję, że ujrzy dzieło swe odbite na welinie nowemi głoskami, z żywotem autora i przypisami. Ale dotąd kroku był jeszcze ku temu nie uczynił, po kilkudziesiątletniéj pracy nie czując się gotowym do wystąpienia przed światem.

 Staruszek miał fizjognomję pargaminową, żółtą, oko jednak choć pracą ściśnięte i zapadłe, bystre, czoło wyniosłe, nos maleńki i nieco zadarty, usta wpadłe, policzki wystające i sam znajdował że nieco Sokratesa przypominał, a w rzeczy saméj był dobrze brzydki, ale coś poczciwego miał w twarzy nie pięknéj.

 Od ciągłego siedzenia i przechylania się na bok prawy cały był zgięty w tę stronę, a przez niewytłumaczone oddziaływanie jakieś wszystkie spięcia odzieży, węzeł chustki, koszula i kołnierzyki, uciekały mu zawsze w lewo. Chodził trochę przygarbiony.

 Zdaje się że jedyną życia jego trucizną było to przesuwanie się uparte odzieży na lewo, bo nieustannie koło siebie ją poprawiał choć to nic nie pomagało, a chustka, surdut, koszula, znowu się sunęły w tę stronę.

 Wysiedziawszy znaczną część dnia nad Seneką, a parę godzin poświęciwszy lekcjom łaciny któréj uczył jakichś malców dobréj woli, a raczéj potrzebujących karmić się tą niezbyt smakującą im potrawą, — lubił potem Malutkiewicz zabawiać się w towarzystwie gawędą i rozprawiał wiele. Ale rozmowie jego brakło przedmiotu bo żył z xiążką i świat go nie obchodził, musiał więc mówić tylko o Senece, o starożytnych, opowiadać ich biografje, a gdy był w dobrym humorze, żartował sobie z literatów, szczególniéj z nowszych pisarzy których mocno posądzał o nieznajomości języków klassycznych i literatury.

 — Żeby z nich który choć tego głupiego Eszenburga przeczytał? — mawiał — jużbym im darował...

 — Moglibyście waszmość, wyśmienicie wstąpić do mnie, siąść w ganku i pogawędzić ze starym — rzekł potem. — Idziecie? po co? dokąd?

 A nie zawadziłoby starego posłuchać?

 Quod Senior loquitur, omnes consilium putant.

 — Ale nie lepiejżebyś zrobił professorze kochany, żebyś ty z nami poszedł? — spytał pan Joachim, — wieczór cudny, przechadzka rozmowie nie wadzi, ty i tak siedzisz do zbytku. Nas tu trzech przeciw jednemu sedentarjuszowi perypatetyków..... ot! chodź z nami.

 Malutkiewicz z razu stanął jakby uderzony argumentem.

 — Ja na przechadzkę, — rzekł powoli — po co?

 Amicum laedere, ne joco quidem licet.

 — Powiada Seneka, — dodał xiądz Herderski z uśmiechem.

 — A pewnie że Seneka, — poparł professor, — zatem żeby on na tem nie cierpiał żem ja uparty, bez żartu idę z wami, czekajcie tylko bym się przyodział... a potem służę.

 To mówiąc, z żywością młodego chłopca professor wszedł do domu.

IX.

Wiesz, — odezwał się Szambelan do pana Joachima śmiejąc się po cichu, — że jeśli przechadzka nasza tak daléj pójdzie na żółwiu, nie zajdziemy do końca ulicy przed północą; co krok dworek, ciągle nas coś wstrzymuje; możebyśmy zwrócili się tu wprawo ku Kollegium?

 — Jak pan chcesz, — odpowiedział towarzysz — mnie wszystko jedno, gotów jestem służyć gdzie się podoba.

 — W miasteczku kurzawa i ciągle nas znajomi łapać będą.

 — Ja was tu pożegnam, — przerwał xiądz Herderski, — idę do Podkomorzanki, spodziewa się ona dziś, albo może i doczekała ubogiéj kuzynki którą bierze pod swoją opiekę, prosiła mnie ażebym wieczorem przyszedł.

 — A nam nic nie mówiła o tem! — zawołał Szambelan.

 — I słusznie! — rozśmiał się xiądz figlarnie, — Szambelanowi o młodych mówić panienkach, wielką by było nieopatrznością.

 Rozśmieli się wszyscy — w tem dosyć pośpiesznie ze wschodków schodzący potknąwszy się parę razy, zbiegł ku nim Malutkiewicz już przybrany do przechadzki, co rzadko mu się trafiało. Strój ten w innéj porze dnia byłby niepotrzebnie zwrócił na siebie oczy i śmiechy pobudził. — Frak jego professorski z tych jeszcze czasów, kiedy guziki z tyłu mieściły się między łopatkami, miał poły niezmiernéj długości spiczasto zakończone, a z przodu krótki nie zapinał się wcale i guziki jasne w dwa pół cyrkuły gęsto uszykowane po bokach, formowały jakby dwie jakieś ozdoby; kołnierz sięgał mu do pół głowy łyséj wysoko otaczając szyję nakształt chomąta. Z pod tego uniformu wyglądała biała kamizelka z innéj już epoki nierównie dłuższa, któréj guzików niedostawało wielu, a nisko wisiały smutnie na jednéj niteczce; niżéj jeszcze starożytnego kroju ubranie piaskowe bez strzemion, dozwalało przypatrzéć się butom których cholewy tylko do kostek były poczernione, reszta zaś przyjemną barwą świeżéj skóry harmonijnie zlewała się z tem co po niéj następowało. Na szyi wysoko podpięta chustka a jeszcze wyżéj powyciągane kołnierze z których lewy nieustannie do ust się zapraszał, dopełniały stroju jak na wieczór do zbytku paradnego. Na głowie miał kapelusz czarny, wysoki, zwężony u dołu a karykaturalnie rozszerzony w górze. Poczciwy professor pewien był że strój ten wiele mu dodawał wdzięku i znacznie go odmładzał.

 Ogromna chustka bawełniana w kraty, kij z rzemykiem i dewizki potężne stanowiły akcessorja.

 Za wspólną zgodą, choć ścieżka wiodąca ku murom pojezuickim nieco była piaszczysta i kamieniami zarzucona, że jednak wyprowadziła wkrótce za miasteczko i dozwoliła użyć świeżego powietrza, — nasi panowie nią się udali napawając wonią wieczora.

 Była to uliczka wązka pomiędzy dwoma parkanami ogrodów, nad którą ściśnięte krzewy i drzewa wychylały swe gałęzie, zdobiąc ją jakby zielonemi wieńcami różnéj barwy i kształtów. Daléj podnosiła się nieco na pagórek, u którego wierzchołka widać było z poza gałęzi gruzy majestatyczne kościoła i Kollegium Jezuitów.

 Miejsce wybrane na ten wspaniały niegdyś klasztór panowało okolicy, i dwie odarte z dachów wieżyce jeszcze dziś wznosiły się wyżéj pijarskich, tak że je o mil trzy wyjechawszy z lasów postrzegał podróżny. Ale dziś spalone mury bez dachów, kościół opustoszały, cmentarz zarosły i rozgrodzony, domostwa niezamieszkałe stanowiły tylko niezmiernie malowniczą ruinę... do któréj razem z mchami i zielem przyrastały już legendy dziwne i cudowne podania. Chłopcy z miasta bawili się we dnie na wielkich pustych dziedzińcach klasztornych, wykręcali wróble w gipsaturach ołtarzów wylęgłe, a nieznani pielgrzymi mnóstwem głupich napisów okrywali ściany poważnego gmachu. Męczennikowi nie brakło i urągowiska.

 Drzewa ogromne które znać od samych budowli były starsze, zarastające dziedziniec, cmentarz i place dokoła, szczątki ogrodu, czyniły to miejsce miłą i piękną przechadzką. — Wiły się téż tu ścieżynki, nie jak je niegdyś zarysowała ręka ogrodnika, ale fantazją przechodniów wydeptane. Lubił to wzgórze pan Joachim, przenosili nad inne okolice mieszkańcy, i w niedzielę niemal cała ludność zbierała się pod Jezuitami, jak ich tam nazywano.

 Wkrótce wyszedłszy z wązkiéj uliczki nasi trzéj panowie, ujrzeli przed sobą w całéj okazałości mury te zalegające przestrzeń ogromną, nieme, zczerniałe, smutne a uderzające wyrazem siły jakiejś i niezłamanéj jeszcze potęgi.

 Ostatnie zachodzącego jaskrawo słońca blaski, oświecając załomy ruin, dziwnie pięknie rysowały je na ciemnym szafirze nieba i zieleni drzew, a długie cienie malowniczo rozpościerały się przy każdéj ze ścian i zagięć staréj budowy.

 Pan Joachim spojrzał i na chwilę się zatrzymał.

 — Patrzcie, — rzekł, — co to za obraz! jak wspaniały!

 Szambelan podniósł głowę i uśmiechnął się.

 — A w istocie, — rzekł, — wcale piękny landszaft!

 Professor zaciął usta i wyrzekł po chwili:

 — Quicquid Fortuna exornat, cito contemnitur.....

 Taka koléj rzeczy ludzkich, jak uczy Seneka.....

 — Dobrze tak panom jezuitom! — dodał Szambelan zacierając ręce.

 — Quod nescias damnare, summa est temeritas! — przerwał professor z westchnieniem, przynajmniéj oni dobrze po łacinie uczyli choć z Alwara. Niech mi daruje xiądz Herderski, ale pijarowie choć wielce zacni, nie mają u nas tylu zasług co jezuici.

 Gdy tak rozpoczynała się już rozmowa któréj przeznaczeniem dnia tego było nie potrwać długo ni razu, z pagórka z piosnką na ustach schodzący pokazał się młody chłopaczek.

 Widać było że wychodził z ruin, i tu pieśnią wśród samotności serca sobie dodawał, bo go widok ich ucisnąć musiał, a choć śpiewał głowę miał spuszczoną, ręce na piersiach skrzyżowane, i w ziemię wlepione oczy.

 Jak gdyby na przekorę gruzom i cmentarzysku, na pierwszym planie właśnie los postawił tę postać pełną życia i nadziei, piękną, młodą, uśmiechniętą i rozmarzoną. — Młode chłopię mogło mieć zaledwie rok dwudziesty, i widać było że stał na rozkosznym stopniu który rozdziela ławę szkolną od uniwersyteckiéj; miał już bowiem na sobie ubior studenta akademji, a w ruchu i minie tę swobodę jaką daje wyjście zpod feruły professorskiéj, na swobodnego ucznia matki wszechnicy.

 Miło nań było spojrzéć, takie to świeże jeszcze, wiosenne i niewinne było oblicze, tak czyste wejrzenie i dziewiczy rumieniec. — Z czarnemi oczyma, z malinowemi usty, ledwie puszkiem pokrytą twarzą, długiemi blond włosami, — chłopak był choć go malować, a budowa znamionowała że wyrośnie na silnego i mężnego chłopa, co się walki życia nie zlęknie.

 Poczynał raźno zbiegać z góry, gdy cień trzech panów co szli przeciwko niemu zatrzymał go, nieco przestraszył i zdziwił, bo nadejścia ich nic mu nie oznajmiało. Podniósł głowę, uśmiechnął się i skłoniwszy jak nieznajomym, byłby szedł daléj swą drogą, gdyby professor który skutkiem dawnego powołania zawsze miał żyłkę do młodzieży, nie powstrzymał go wykrzyknikiem:

 — Mości panie Oktawjanie, a cóż to tak uciekasz od starszych? Stój! dokądże?

 Pan Joachim z żywem uczuciem wpatrzył się w młodzieńca który cały zarumieniony stanął jak wryty; — może przypomniał w nim sobie młodsze lata nadziei, dumań i pieśni, jak je przypominają ci co nie zestarzeli sercem choć złamani na ciele, co nie zużyli serc i straciwszy młodość płaczą po niéj w duszy siwemi okryci włosami.

 — A! panie professorze! obawiałem się być natrętnym.

 — Nie jesteś nim i być nie możesz, — odparł Malutkiewicz, — chodź z nami, my idziemy zkąd ty powracasz, a w innym względzie, — dodał, — my wracamy ztąd zkąd ty ze swą młodością idziesz, — możemy być sobie użyteczni wzajemnie. Cóż tedy? kończą się wakacje? rozpoczynają studja? cieszysz się czy smucisz?

 — Cieszę się bardzo panie professorze, a choć kocham mój rodzinny kątek, ale uniwersytet także, koledzy, nasze życie akademickie!

 — A nauka? a łacina?

 — Nie mniéj mi droga! professorze....

 — Tylko że was tam teraz słyszę słabo uczą łaciny.

 Oktaw się uśmiechnął.

 — Na cóż się mospanie kierujesz? — zapytał professor.

 — Jak dziś wszyscy ubodzy, na medyka.

 — Świat djable zesłabł i rozchorował się, wkrótce więcéj będzie lekarzy niż słabych — no, a dalejże co? powiedz mi, nie korci cię poświęcić się literaturze?

 — Choćbym i miał ochotę, — rzekł akademik — byłaby to fantazja i zbytek którego sobie pozwolić nie mogę, rodzice czekają odemnie pomocy, a ta biedna literatura sama uboga grosza nie da.

 Malutkiewicz westchnął.

 — Prawda! gdybyś był sam, mógłbyś się jéj poświęcić... co innego:

 Non vincitur sed vincit qui cedit suis, — powiada Seneka, — a do smakuż ci ta trupia medycyna?

 — A! niebardzo!

 — Zapewne, wolałbyś Virgilego i Ovidjusza... ale necessitas... ananke! hę? niema rady.

 Chłopiec smutno się jakoś uśmiechał idąc obok starszych, którzy w téj chwili zbliżyli się do rozbitéj bramy klasztoru. Stała w niéj ława drewniana świeżo widać wzniesiona tu przez kogoś co widok ztąd polubił, i korzystając z niéj, wszyscy przysiedli odpocząć.

 Rozmowa znowu została przerwana długiem a tęsknem milczeniem; a chłopak widać przypisywać to musiał swemu natręctwu, bo po chwili odpowiedziawszy na parę pytań urywanych, skłonił się i żywo spuścił ku miasteczku.

 Trzéj starzy zostali sami i milczący, szum tylko drzew cmentarnych i świergot wróbli w gałęziach, przerywały ciszę ponurą; Malutkiewicz nawet zadumał się, a Szambelanowi znać czułe wspomnienia przyszły na pamięć, bo kiwał głową dziwnie; — pan Joachim zasępił się ponuro.

 — Mehercle, — zawołał po chwili professor — dziwnie się téż bawimy, milczeniem i wzdychaniem, wcale nie jak na starych filozofów przystało. — Cóż u licha? gadajcież bo? zaczepcie mnie, ja się boję częstować was moim bigosem z Seneki, a nie wiem czem wam służyć.

 — Czasem milczenie, kochany professorze, — rzekł pan Joachim, najlepszą jest zabawą, myśli własne najmilszemi towarzyszami.

 — Ja to poniekąd rozumiem, — odpowiedział Malutkiewicz, — oba panowie jeszczeście się jak ja świata nie wyrzekli, jeszcze po nim płaczecie i żałujecie go, dla mnie niema nic jeno xięga, to jest treść jego i słowo, — świat jak wyciśnięty owoc leży pod nogami. Oba waćpanowie niegodni jesteście zamieszkiwać w tem miasteczku inwalidów, gdzie wolno tym żyć tylko co się pożegnali z czynnym żywotem i ludźmi, a przeszli na kontemplacją..... Co do mnie, — dodał, — z Seneką pod pachą, choć na tamten świat i po nikim nie zapłaczę.

X.

Nie dawajże siebie za wzór nikomu, — rzekł p. Joachim, (bo Szambelan uśmiechał się nie wiedząc co odpowiedziéć), — tyś jeden z tych mnichów stworzonych... do pracy, którym nic nie waży wyrzeczenie się świata, bo go nie kosztowali, — ale któż z nas tak wielki i silen, jako ty? Mówią że przy skonaniu w oczach człowieka staje całe jego życie, i w chwili przebiega je od kolebki do téj chwili ostatecznéj — tak w starości nastręcza się ciągle uparcie żal żywota i wspomnienia..... Jakkolwiek człek cierpiał wiele, żal mu nawet cierpienia, błędów, strat, i tych towarzyszów pielgrzymki którzy nam nagle znikają z oczów, tak że długo uwierzyć się nie chce aby życie piorunowym razem mogło się w śmierć przemienić.

 — Żaden bo z was niema dziś potrzebnego hartu duszy, rzekł stoik — nibyście to chrześćjanie, ale was wiek, wychowanie, idee zniewieściły ostatecznie..... i babami jesteście. Więcéj powiem, kobiet mężnych liczba znaczniejsza na świecie niż mężczyzn odważnych. Dawniéj cnotą Katexochen była moc duszy, dziś się nikt o nią nawet nie stara, a powiedziawszy sobie że o dobry byt i szczęście dobijać się należy, jesteście jak ci co kopią złoto nie pomnąc że rozbójnik na nich czatuje, który gdy napadnie, obronić mu się nie będzie czem.

 Szambelan słuchał, śmiał się ciągle, ale czy niewiele rozumiał, czy uważać nie chciał, powtarzał tylko pocichu „mówi Seneka“ — i nie mieszał się do rozmowy która dlań była za ciężka.

 — No! a waćpanżeś nigdy nic nie kochał? — zapytał w końcu Szambelan, który żywot cały do tego jednego mianownika sprowadzał.