Romans autora z bohaterką powieści - Paweł Staśko - E-Book

Romans autora z bohaterką powieści E-Book

Paweł Staśko

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Paweł Staśko należał do płodnych i poczytnych autorów dwudziestolecia międzywojennego. Żył i pisał w niewielkim małopolskim miasteczku – Borzęcinie, pozostając pod silnym wpływem nurtu młodopolskiego i bohemy artystycznej Krakowa i Tarnowa. „Literat”, jak mawiali o nim sąsiedzi, poruszał tematykę wojenną, religijną, a przede wszystkim miłosno-obyczajową. Na swoich bohaterów chętnie powoływał gloryfikowanych przez czasy artystów, autorów i dziennikarzy – jak w „Romansie autora z bohaterką powieści” z 1923 roku.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Paweł Staśko

Romans autora z bohaterką powieści

Powieść

Warszawa 2021

Rozdział I

Biegła wybrzeżem morza zdyszana i przestraszona. Za nią o jakie trzydzieści kroków zdążał pospiesznie okazały mężczyzna, rzucając krótkie, pełne natarczywej prośby i uspokajania wyrazy:

– Ależ... proszę pani! Niechże się pani nie obawia! O jedno słowo tylko proszę! Zaraz pani odejdzie!... Wszakżeż nie jestem czartem!...

Ale biegnąca zdała się nic nie słyszeć. Opanowała ją wielka trwoga przed tym człowiekiem prześladującym ją już od dni kilku, wszędzie niemal obecnym i zjawiającym się jak spod ziemi, jak i teraz właśnie na przechadzce...

Wołanie jego zamiast ją uspokoić, jeszcze przynaglało do ucieczki.

Bez słowa odpowiedzi, bez krzyku nawet goniła dalej wydeptaną ścieżyną, blada, z rozwianym włosem i wiązką kwiatów w ręce, wpatrzona w największym niepokoju w widoczne już wieżyczki i dachy wili w Jastrunach.

– Przestanie napastować – myślała w duchu – letnicy na wybrzeżu... będzie się lękał... Jednak... on jak diabeł odważny, straszny! – jakby na przekór myśl druga jej szepnęła i kobieta przyspieszyła kroku.

Co chwila uroniła na ścieżkę jakiś kwiat z malowniczej wiązanki, ale nie spostrzegała tego. Ten nieznajomy pan, o oczach jakby z błyszczącej stali i czarnej brodzie, już przy pierwszym spotkaniu go na plaży napoił ją taką jakąś niewytłumaczoną bojaźnią, że wprost dreszcz wstrząsnął całym jej ciałem. Nie zdała sobie sprawy skąd to pochodzi i jaka tego jest przyczyna – raz tylko na nią spojrzał takim wyrazem swych demonicznych oczu, jakby jej jednej szukał tylko w tym tłumie, triumfując zarazem, iż wreszcie ją odnalazł. Podszept instynktu kazał jej go unikać i unikała, chociaż jak duch zjawiał się wszędzie, zawsze samotny, dziwnie ponury i jakby czyhający na sposobność przystąpienia do niej.

Niby przez gęstą mgłę zamajaczyło jej w pamięci, iż kiedyś, w nieokreślonym bliżej czasie i miejscu na przelotny rzut oka widziała już tę postać, jednakże teraz właśnie bała się o tym nawet myśleć. Ten dreszcz trwożliwy, jaki ją przejął, nie pozwolił nawet ukradkiem zauważyć, że ten napotkany mężczyzna jest jeszcze młody, może nawet przystojny, odziany według ostatniej mody, że swą rosłą postacią i niepowszednim wyglądem zwraca na siebie uwagę wielu kobiet, natomiast jedno jedyne zostawił w niej wrażenie – nagły i nieodparty lęk.

Obecnie kiedy jej zaszedł drogę na przechadzce i chciał przemówić, ów lęk wezbrał w niej nagle do niebywałych granic i z miejsca popchnął do ucieczki.

Nieznajomy chciał ją chwycić za rękę, lecz już nie zdołał. Pobiegła jak wypłoszona sarna, zdwajając kroki na widok jego za nią pośpiechu.

Jastruny widniały już opodal.

Zmęczona, bez większej już obawy, zwolniła nieco w biegu i obejrzała się poza siebie. Napastnik kroczył za nią w tej samej odległości.

– Ależ, pani! Czemu pani ucieka? – rzucił ponownie.

Już miała znowu ruszyć pędem, tak ją ten głos przerażał, gdy niespodzianie jakiś pan, widać wołaniem tym zdumiony, wyłonił się zza brzegu z otwartą teką w ręce i przystanął na ścieżce.

Po zalęknionej twarzy kobiecej i zdążającym za nią mężczyźnie poznał od razu, że to zaczepka.

– Panie, proszę mnie bronić, bardzo proszę... ten pan mnie napastuje i goni za mną – wymówiła prawie że jednym tchem zmęczonym głosem.

Mimo nagłego zjawienia się spodziewanego obrońcy, jego włos rozwichrzony, zasłaniający prawie połowę czoła i spadający na policzek – wydał jej się na pierwsze spojrzenie tak ujmującym i godnym zaufania, że bez chwilki namysłu poprosiła go o pomoc.

– Jestem do usług pani... Kto jest ten pan i czego chce od pani? – spytał, czując zarazem, że jakąś bohaterską rolę tu odegra.

Podniosły się na niego słodkie, bezbronne, dziewczęce oczy.

– Ja go nie znam... Chodzi za mną od kilku dni, a ja się go tak boję... Teraz zaszedł mi drogę, kiedym szła brzegiem... Panie, on tutaj idzie – szepnęła trwożnie, nie wiedząc, czy ma uciekać, czy ukryć się za ramię domniemanego obrońcy.

Rzeczywiście napastnik tym samym spiesznym krokiem zbliżał się ku nim.

– Proszę się nie obawiać... nic się pani złego nie stanie... Zaraz dowiemy się, czego sobie życzy i czemu panią ściga.

– Ach, jaki on straszny! – szepnęła cała drżąca.

– A choćby, ludzie są blisko – rzucił spokojnie.

Pełna bojaźni chwyciła go za rękę.

– Nie czekajmy na niego, lepiej uchodźmy!...

– Ależ!... ja nie pozwolę zrobić pani najmniejszej krzywdy! – odrzekł z nagle zdecydowaną odwagą. I rzeczywiście, widząc te cudne, zalęknione oczy jak u schwytanej gazeli i czując uścisk jej na dłoni – gotów był rzucić się na złoczyńcę, nie pomnąc, czyli podoła zwalczyć przeciwnika.

Stanął w wyzywającej postawie, oczekując co będzie.

Rosły, elegancki mężczyzna, nie mający wcale wyglądu niebezpiecznego lub choćby podejrzanego człowieka, stanął niemal tuż przy nich i z uśmiechem na ustach – skłonił się przed swą ofiarą.

– Bardzo panią przepraszam – odezwał się z wyszukaną grzecznością, nie zwracając najmniejszej uwagi na stojącego pomiędzy nimi mężczyznę – po cóż jednak było uciekać? Zmęczyła się pani zupełnie niepotrzebnie, nastraszyła i... bez powodu. Ja chciałem tylko panią poznać... osobiście... gdyż z widzenia już znałem... – dodał dobitniej i przetarł dłonią czoło. – Czy tak fatalnie wyglądam, że należy przede mną aż uciekać? Daruje pani, nie żywię jakichś tajemniczych zamiarów... ach – szkoda nawet pomyśleć, jestem człowiekiem z towarzystwa, a chęć moja poznajomienia się z panią wynika z całkiem idealnego źródła... Niechże pani tak nie drży... nie ma potrzeby... Bardzo mi przykro, że wywołałem takie zajście, jednakże nie sądziłem, aby... po prostu nie mam słów...

Głos jego zdradzał skłonność do drżenia, jednakże je poskramiał.

– Daruje pan, lecz jeśli pani nie życzy sobie tego, nie należy zaczepiać, a tym bardziej nastawać! – ozwał się silny, stanowczy głos.

Nieznajomi panowie spojrzeli sobie w oczy.

– Zdaje mi się, iż jest w tym pewna słuszność, jestem nawet skłonny pochwalić zaimprowizowaną pańską rycerskość, ale z kim mam przyjemność? – odezwał się nie bez ironii w głosie.

– W takich wypadkach nie mam zwyczaju zawierać znajomości – odrzekł przeciwnik ostro.

Spoczęło na nim ciężkie, lekceważące spojrzenie.

– O! aż tak? Zresztą pańską osobę zostawiam na uboczu – i zwrócił się do kobiety, a względnie dorastającej panny. – Jeszcze raz przepraszam panią jak najmocniej – jestem Piotr Hawnut, rzeźbiarz. Jeśli pani łaskawa, proszę o adres... właściwie to adres znam – willa Tosca. Jeśli tutaj napoiłem panią tak wielką choć zbyteczną obawą – proszę o przyjęcie mnie w domu w towarzystwie rodziców, policji, jak pani będzie dogodniej i bezpieczniej. Raczy się pani zgodzić?

Pochylił się w ukłonie, w oczekiwaniu odpowiedzi.

– Nie... nie chcę! Proszę mnie zostawić w spokoju – wyrzekła szybko.

– Kiedy ja panią poznać muszę i wtedy pani pozna, jaki cel żywię. Szkoda mi jednak każdego dnia, ogromna szkoda.

– Nie!... nie!...

– Przepraszam, pani nie jest modelką – rzucił na chybił trafił przeciwnik.

– Dość pańskiej teatralnej interwencji, ja wiem, że nie! – syknął tamten jakby dotknięty ostrzeżeniem.

Zdawało się, że przyjdzie do coraz ostrzejszej wymiany zdań o tę nieznaną im kobietę.

– Pozwoli pani, że odprowadzę ją do domu... Ten pan dąży widocznie do jakiejś awantury. Właściwie dlaczego pan wbrew woli pani nastaje na nią? – zwrócił się do napastnika. – Czy wie pan o tym, że władze bezpieczeństwa publicznego ścigają podobny sposób szukania znajomości?

– To żaden napad! Zresztą wypraszam sobie pouczenia.

Obrońcę zmroził surowy wzrok przeciwnika.

– Proszę pana, chodźmy stąd prędzej! – ozwał się drżący kobiecy głos i równocześnie ręce chwyciły go za ramię.

Poczęli spiesznie iść ku letnisku.

– Do widzenia pani, tylko do widzenia! – rzucił za nimi Hawnut, stojąc w miejscu. Przez chwilę patrzył za idącymi, po czym, zapaliwszy papierosa, podążył również brzegiem morza.

– Co za naiwna i bojaźliwa! – szepnął przez zęby. – Tamta nie była taka – pomyślał w duchu – taka lękliwa, choć jakżeż jedyne w typie... Boże!

Opuścił głowę ku ziemi i stąpał wolno, jakby ciężarem jakimś przygnieciony. Gdzieś się myślami cofał...

Idąca para obejrzała się kilkakrotnie, rozmawiając dorywczo o nieznajomym człowieku, który, pomimo wytwornego wyglądu, inteligencji i niezwyczajnej dumy bijącej z wyniosłej i jakby tajemniczej twarzy – zachował się brutalnie jak ulicznik.

– Piotr Hawnut, rzeźbiarz... Zdaje mi się, że coś czytałem o nim w prasie. O ile sobie przypominam, to sprawozdanie z wystawy rzeźb w Monachium czy też w Paryżu. Hawnut... tak, tak... Zaraz poznałem, że to jakiś artysta – twarz jego o tym mówi. Ostatecznie, za śmiało może postąpił z panią, nadto po „artystycznemu”, ale to u nas rzecz zwyczajna... My nie znosimy konwenansów i wydeptanych ścieżek... My mamy własne drogi. Chodzimy tak, jak oprócz nas nie chodzi nikt. Dla nas formą jest nasza chęć, wola, upodobanie... Wszystko, co trąci jarzmem i moralnością patentowaną – jest dla nas niskie, przyziemne i ślimacze... Niegodne duszy wolnej... Dlaczego tak badawczo patrzy się pani we mnie?

– Przepraszam... czy pan również artystą?

Dwa nieśmiałe uśmiechy zaigrały na twarzach.

– Może... Dostała się pani według przysłowia – z deszczu pod rynnę... Ma pani szczęście, że w tym wypadku nie byłem solidarny...

Zaśmiał się, pokazując niezwykle piękne zęby.

Na twarz dziewczęcia wybiegł nagły, na poły bojaźliwy rumieniec.

– No... rzeczywiście... Jednak pan dobrze wychowany – dodała w formie pochlebstwa.

– Hm... i to pytanie. Rzekłem, że my nie mamy wychowawców...

Spojrzał na nią wyniośle, śmiało.

– Dlaczego zatem przyszedł mi pan z pomocą?

– Rzecz całkiem jasna: zoczyłem panią przestraszoną, zdyszaną, opodal napastnika, a potem, gdy sprawa poczęła się wyświetlać, słyszę – że jest rzeźbiarzem, chce tylko panią poznać, a pani tak się panicznie jego lęka – zrobiło mi się pani żal i byłem gotów bronić pani do ostatka. Bo i my nie wszyscy znowu jednacy... Na przykład ja nie znoszę gwałtu...

– To bardzo pięknie z pańskiej strony. Dziękuję...

Spotkały się ich oczy, ale na chwilę tylko, bo coś je prędko rozdzieliło.

– Wciąż jeszcze pani drży, choć pan Hawnut nie jest już teraz groźny. Ot, stoi tam na brzegu i spogląda na morze...

– Bo ja tak bardzo się go boję!

– Dlaczego? Że nosi czarną brodę? – spytał z uśmiechem. – Przecież wygląda zupełnie przyzwoicie, nawet po wielkopańsku, interesująco...

– Może... Ale czy widział pan jego oczy? Czarne jak węgiel, błyszczące, mające w sobie coś, co bać się każę i budzi dreszcze...

Uśmiechnął się, po czym odgarnął włosy z czoła.

– Widzę, że pani jest kobietą niedzisiejszego wieku... Wszak takie demoniczne oczy bywają dla kobiet czymś tak interesującym i pożądanym, za czym wszystkie szaleją... Tym bardziej, jeśli jeszcze dreszcze wchodzą w rachubę... Czyż nie tak?

Zawahała się w odpowiedzi.

– Nie wiem... Tego człowieka jednak boję się bardzo, boję się instynktownie.

– Zazwyczaj instynkt nie zawodzi. Lecz moim zdaniem on chciałby tylko panią zmodelować. Nic w tym dziwnego, wpadła mu pani w oko jako artyście, no – bo... natura obdarzyła panią arcyrzadkimi zaletami ciała...

– Już pan schodzi na wydeptaną drogę, jak zwykli śmiertelnicy – przerwała.

– Gdybym znał panią dłużej, to szedłbym swoją własną – odrzekł półtajemniczo. Lecz to zasłonię mym... dobrym wychowaniem. Otóż tak sobie wyobrażam gwałtowne chęci tego pana, by panią poznać osobiście. Jak mówił, znał już panią ż widzenia, to znaczy, że miał już czas zaobserwować panią z punktu prawdziwego i wybrednego artysty, złowił w pani harmonijne linie czy na spacerze, czy to, dajmy na to, w kąpieli i... został pod wrażeniem, które zrodziło w nim natchnienie... Tak, tak! Niech się pani nie płoni – malarze i rzeźbiarze to bardzo niedyskretni ludzie. Ci przede wszystkim w kąpieli zaciągają sieci na żywe piękno. Niestety, my musimy zwykle zadowolić się fantazją...

– A pan, jeśli wolno zapytać, do jakiej należy...

– Branży, chciała pani powiedzieć?

– Nie, nie tak. Do jakiej kategorii artystów?

– Jak pani sądzi?

Podniosła oczy na mówiącego. Wydał jej się ogromnie miłym i sympatycznym człowiekiem, szczególnie ze swymi jasnoniebieskimi oczyma i bujną, miękką czupryną.

– Może pan jest muzykiem?

– Nie na cymbałach jednakowoż, co?

– Każdy instrument wymaga przecież artyzmu i daje zaszczyt...

– Tak, to prawda. Otóż ja gram na wszystkich instrumentach duszy ludzkiej, oprócz cymbałów... Gram piórem, piszę...

Jakby przyjaźniej objęła go spojrzeniem.

– Poezje, powieści?

– I to, i tamto, wszystko. Prócz artykułów w gazetach, kronik, listów miłosnych i krytyk. A to dlatego, że brzydzę się dziennikarską bibułą, listów miłosnych nie układam, bowiem wszystkie kobiety wiedzą, że je uwielbiam, zaś co do krytyk – sam przez swe książki daję możność innym do wyłudzenia kawałka chleba, jako że lubię na dworze swym wesołków... Bo to naprawdę weseli i nieszkodliwi ludzie.

Sposób, w jaki jej odpowiedział, spodobał się jej bardzo. Był może trochę pretensjonalny, lecz w jego ustach wyglądał jak promień szczerej prawdy.

– Może ja nawet znam pańskie dzieła?

– A może... Podobno mają być poczytne. Czeka pani na jakiś tytuł albo nazwisko autora? – spytał, z oczu jej to czytając. – Wiem, że wypada się przedstawić, choćby ze względu, iż rozmawiamy razem, jednak będę tak śmiały i zboczę trochę z tej udeptanej drogi... Przecież nazwisko jest tylko słowem i niczym więcej. Nawet nic nie mówi o człowieku. Ważniejszą rzeczą, kim on jest, a to już pani powiedziałem.

– Oryginalny z pana mężczyzna...

– Nie wysilam się na to, ani się myślę otaczać urokiem tajemniczości. Mam tylko czasem takie wesołe chwile i kaprysy.

– Nie wiedziałam, że i mężczyźni ulegają kaprysom, Do tego skłonne są tylko dzieci...

– No i kobiety – dokończył. – Ale ja w rodzie męskim jestem rzadkim wyjątkiem, lubię bowiem kaprysić...

– Anonimowo?

– Niech i tak będzie.

Stanęli przed willą Tosca.

– A zatem żegnam pana i jeszcze raz dziękuję za obronę.

– Tu pani mieszka?

– Właśnie. Żałuję jednak, iż nie wiem kogo zachować w swej wdzięczności...

– Gdybym zasłużył na to, to powiedziałbym: mnie – odrzekł z akcentem. – Zresztą za chwilę tak milutkiej rozmowy, dla odwrócenia myśli od dzisiejszego zajścia, że była pani tak piękna w swym lęku i ucieczce, piękna kobiecą trwogą, co mnie najbardziej uderzyło – poślę pani którąś z moich powieści, jako mój bilet... Książka moja, to – ja, zatem albo nas pozna bliżej, albo...

– Każe iść w swoje strony?

– Nie! tylko mnie każe wstąpić w ślad Hawnuta – odpowiedział z uśmiechem i jakby żartem. – Czy mogę prosić o adresik?

Na twarzy jej odbiło się zdumienie razem z uroczym zakłopotaniem.

– Będę się starać, aby nie szukać już obrońcy... Ale o książkę proszę.

– Wspaniałe wyjście z sytuacji, iście kobiece. Więc willa Tosca, a dalej?

– Bogumiła Olędzka. Oryginalne poznanie, prawda?

Skłonił się nisko głową.

– By tylko dalej było niebanalne.

– Co pan chce przez to wypowiedzieć?

Tkwił w niej przez chwilę gorącymi oczyma.

– Ażeby było nie jak te liczne płytkie, zdawkowe, bez inwencji i polotu, lecz takie frenetyczne w rozsiewaniu nowości, tyle dające wrażeń, obrazów, jak oto teraz to rozpluskane w słońcu morze... Widzi pani – zatoczył ręką – ono już było nieraz takie, a jednak wiecznie piękne i nowe, bo czerpie siły z siebie, z siebie jedynie... Nic nie pożycza, chyba od słońca blasków i srebrnych pian od wiatru...

Zrobiła ruch do odejścia.

– Pięknie pan pewnie pisze, jeśli tak pięknie mówi... Ciekawam na tę książkę!

Skinęła głową na pożegnanie i jak zjawisko piękne biegła ku bramie willi.

Pognały za nią radosne i zachwycone oczy stojącego mężczyzny o jasnych jak błękit oczach i bujnych, miękkich włosach – rozkochanego w pięknie poety.

Widział w niej typ do powieści, niewyszukany, a jakżeż proszący się na papier...

Rozdział II

Była godzina przedpołudniowa. W jednym z otwartych okien willi Tosca siedziała wsparta na rękach Bogumiła Olędzka. Oczy jej utkwione w bezmierną dal Bałtyku zdały się krążyć w melancholijnym niepokoju nad tą roztoczą wód i słońca, szukać jakiejś przystani, gdzieby wzruszona dusza mogła się wsłuchać sama w siebie i znaleźć sposób na tłumienie rozterki, jaka od kilku dni zawładnęła nią całą.

Przyczyna nie była jej tajemna. Nie był nią ani ów Hawnut, nieznany rzeźbiarz, ni demoniczne jego oczy kryjące tajemnicę jakowychś dążeń – ale stał się nią młody, jakby przez los nasłany wybawiciel z onegdajszej zaczepki, ten o jedwabnych włosach i jasnych oczach artysta, autor ofiarowanych jej Wiosennych godów – Konrad Łaguna.

Kiedy rzuciła okiem na nazwisko autora powieści, przeszedł ją dreszcz nagły, gorący i radosny. Wszak był jej znany z tylu utworów czytywanych po nocach z zapartym tchem, uwielbiany, imaginowany, wprost jakby bożek i jakby dla niej jedynie piszący. Wiosennych godów nie znała jeszcze.

Wszystko, co z kart jego książek przejęła myślą – było akordami jej serca, ołtarzem w jej świątyni, jej rozszalałą poezją, łzami, marzeniem, chaosem w niewstrzymanej gonitwie za szczęściem życia, wreszcie jej krwią i grą na ubóstwionych przez nią skrzypcach...

Na jedną chwilę zabłysnęły jej w oczach te wszystkie opowieści, niby magiczne światła pamięcią zapalone, obrazy z ludzkiego życia – raz jasne niby słońce, upalne i podniebne, gorące szczęściem, oślepiające tęczami wizji i miłości, wonne i słodkie, jak całe kraje róż, z szeptami modlitw i sykami szaleństwa – to znów smutne, pełne zawodów i upadków, drogą spod gwiazd w otchłanie piekła i śmierci.

Czytając te powieści, płakała przerażona widmem nieszczęścia, to znowu rozpalało ją słońce do wrzenia krwi, rzucało na oczy mgły namiętne albo ciszą przesłodką otulało anielsko, ścieląc przed stopy jej błogie marzenia i sny kwieciste.

Przedziwnie artystyczna jej dusza lgnęła do dzieł Łaguny i oswajała się z nimi. Czuła, że gdyby była pisarką, pisałaby tak samo. I tylko taką kochała grę na swoich strunach...

W największy jednak zachwyt wpadła dopiero po przeczytaniu Wiosennych godów. Zdaniem jej powieść ta stanęła na najwyższym szczeblu dotychczasowej twórczości ulubionego autora. Tu łez nie było ani smutku, nic, co by groźną chmurą parło na jasny błękit nieba, tu było tylko słońce, kwiaty i szczęście – wiosna w aureoli złocistych tęsknot, ucieleśnionych snów i młodości w wieńcach miłości.

Nie było zgrzytu, co by zamącił szczęście kryształowych palców, lecz jedna wielka, bez fałszywego tonu i kłamliwej sztuczności pieśń wiosny i wesela.

I wchłonęła ją w siebie jak czarę najsłodszego napoju, kropla po kropli, nie odejmując ust od brzegu, tak jak słuchała zawsze Muzy, gdy jej nad głową wiła tony...

Piła z tych kart słowo za słowem, niemalże bez oddechu, radosna i podniecona, piła od czasu kiedy otwarła ją przed sobą, przez kilka godzin popołudnia, przez cały wieczór, piła, tarzając się po łóżku, to jak zamarła na czas jakiś, gorąca jak w malignie, z rumieńcami na twarzy, z różem na odkrytych ramionach, z blaskami w oczach, cudowna w tym nastroju, piła do ostatniej kropelki, do świtu.

Później z szeroko otwartymi oczyma poczęła jeszcze raz przesiewać w duszy wszystkie obrazy od początku do końca – i znowu – dopóki nie zasnęła.

Mimo zmęczenia spała niedługo i gorączkowo. Niewielce urozmaicona proza dnia, a potem corso letników po wybrzeżu, obserwowane z okna, przyprowadziły ją do równowagi.

Z domu nie wychodziła wcale, coś ją trzymało w obrębie wilii, choć i kusiło do przechadzki po plaży. Jednakże się przemogła. Czuła, że tam wśród ludzi niechybnie spotka się z Łaguną, lecz coś radziło – by odwlec to spotkanie. Na dzień, na dwa, byle nie dzisiaj. Nie był to lęk w znaczeniu tego słowa, lecz jakby podszept kobiecego instynktu, który z nieznanych przyczyn odradza to znów nakłania bałamutnie, lecz kobieca natura odkładała je z dnia na dzień, niby fatalność jakąś, do której, mimo oporu, pójdzie się wreszcie za ślepym magnetyzmem.

A jednak wypatrywała oknem całymi godzinami, aby go widzieć, to brała skrzypce i grała o nim i – jemu...

Łaguna przyszedł zaraz w dniu następnym. Chodził brzegiem w bliskości willi tam i z powrotem, spoglądał w okna co czas jakiś i znowu znikał, aby powrócić za niedługo. Widoczne było, że jej szukał.

Z lubością obserwowała jego ruchy i kroki, wyczuwała niepokojące jego myśli, ale nie wyszła; przeciwnie, jeszcze się kryła za firanki.

– Przyjdę, na pewno przyjdę, ale jeszcze nie dzisiaj – szeptała w jego stronę. – Podziękuję za książkę, chociaż... spalę się chyba, patrząc ci w oczy, artysto!

Szeroko otwartymi oczyma szła za idącym Łaguną, zarumieniona na licach – jakby bojaźliwie radosna.

– Lękam się ciebie, bożku, i kocham cię za... sama nie wiem za co cię kocham!...

Ścisnęła dłońmi piersi i stała tak bez ruchu, jakby ważyła w myśli jakieś postanowienie.

Dopiero gdy Łaguna zginął jej z oczu, zbiegła na dół po schodach, aby w ogrodzie szukać uspokojenia rozedrżałych nerwów.

Przez dwa następne dni powtarzała się ta sama historia: Łaguna krążył w pobliżu coraz bardziej niespokojny i również bezowocnie.

Olędzka ukryta za firanką słała ku niemu pochlebne, pełne obietnic słowa, bawiąc się oną sceną jak wyszukanym flirtem.

Kilkakrotnie wybrzeżem morza przeszedł również pan Hawnut, jak zawsze dumny i wyniosły, dziwnie odróżniający się od wszystkich męskich postaci.