Rozpruwacze - Urke Nachalnik - E-Book

Rozpruwacze E-Book

Urke Nachalnik

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
  • Herausgeber: Ktoczyta.pl
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2021
Beschreibung

Urke Nachalnik to pseudonim literacki Icka Borucha Farbarowicza (1897–1939), żydowsko-polskiego autora kryminałów. Człon „Nachalnik” pochodził od złodziejskiego pseudonimu Farbarowicza, który przez większość swojego życia był przestępcą. Twórczość literacką rozpoczął w więzieniu. Sławę przyniosły mu powieści kryminalno-sensacyjne, które świetnie oddawały realia przestępczego półświatka. Historia „Rozpruwaczy” zaczyna się od napadu na sejf pewnej hrabiny, podczas którego ginie policjant. Szaleńcze tempo akcji trzyma czytelnika w napięciu do samego końca.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Urke Nachalnik

Rozpruwacze

Powieść sensacyjna

Warszawa 2021

Rozdział I

– Trzymać złodzieja!... Łapać złodzieja... Policja – a – a!...

Nagle rozległ się w ciszy nocnej rozpaczliwy krzyk kobiety. Głos jej tonął w dali, w labiryncie ciemnych uliczek...

Nikt, widać, nie śpieszył napadniętej z pomocą. Głos jej słabł z każdą chwilą. Raz jeden jeszcze tylko wydarł się z jej piersi rozdzierający, beznadziejny krzyk, wyrzucony jak gdyby ostatnim tchem:

– Ratunku!...

Potem nastąpiła cisza, jakby w ogóle nic nie zaszło.

Ratuszowy zegar dawno już oznajmił, że minęła północ. Miasto pogrążone było we śnie zimowym; chodniki, jezdnie, dachy domów pokryte były kobiercem śnieżnym. Dokoła nie widać było żywej duszy.

Tylko nocny tramwaj mijał od czasu do czasu bezszelestnie, niby widmo, zostawiając za sobą czarne ślady. Bezdomni, którzy nawet we śnie czuwa ją, tej nocy spali snem kamiennym niespłoszeni przez nikogo.

Księżyc zawadiacko rozglądał się po stolicy. Jego blade promienie szperały w podwórkach, po dachach, zaglądając ciekawie do okien wysokich kamienic.

Policjant w kożuchu białym, ukryty za węgłem ulicy, stał niby przykuty do miejsca. Ciepły kożuch i ciepłe słomianki na nogach uspasabiały go do przymykania powiek. Sen zmorzył jego oczy i uszy policyjne zobojętniały na wszystko, co się wokół niego działo. Jedynie uporczywa myśl o obowiązku powstrzymywała go od tego, by się zupełnie wygodnie ułożyć do snu.

Na rogu ciemnej, wąskiej uliczki zaczaił się cień ludzki. Ostrożnie, powoli sunął na wpół biegnącymi krokami, aż przystanął. Dłuższą chwilę nasłuchiwał, tuląc się do ściany wysokiej kamienicy. Rozglądał się na wszystkie strony niby lis otoczony przez ogary. Jego wprawne oczy zdawały się przenikać grube mury, parkany i ostrzegać przed niebezpieczeństwem kryjącym się w ciemności. Nasłuchiwał z całym natężeniem złodziejskiej jaźni. Serce waliło niby młotem, gdy prześlizgiwał się ostrożnie wzdłuż murów. Wyglądał niemal jakby przylepiony do ścian domów. Jeno cień swobodnie rozkładał się na chodniku.

Człowiek ten myślał tylko o jednym.

...Byleby przez tę ostatnią ulicę przetachać się, a potem... tyle forsy... kupa pieniędzy...

Prawą ręką dotknął wypchanej teki, którą pieszczotliwie ściskał za pasem. Grymas zadowolenia wykrzywił jego surową, męską twarz.

Już widział w swojej wyobraźni piękną własną willę nad brzegiem morza.

Przyśpieszył kroku i nagle znów przystanął.

Zdawało mu się, że słyszy szmery.

...Taka klawa robota i tyle ryzyka i cykorii. Mało brakowało, bym się wsypał. Ta baba narobiła takiego rwetesu, mało brakowało, a byłbym wychlany...

Znów ruszył. Denerwowały go własne ślady na śniegu. Z zasady nie zostawiał nigdy po robocie odcisków palców ani innych znaków. A teraz...

– Niech to diabli wezmą... Skeły nie będą mieli wielkiej trudności w odszukaniu mojej meliny. Jestem zgubiony!

Przystanął; wzrok jego spoczął na stojącej białej bryle policjanta.

Postanowił się prześlizgnąć. Wtem kożuch się poruszył; głośne ziewanie przecięło powietrze.

Cień ludzki jeszcze bardziej przyległ do ściany i skamieniał. Włosy stanęły mu dęba. Serce biło silnie, jak gdyby usiłowało zagłuszyć uczucie trwogi.

W głowie błysnęła myśl. Myśl natrętna, której sam się przeraził.

– Nie, nie – szeptał do siebie. – Wszystko już uczyniłem w swym życiu przestępczym, ale zamordować człowieka znienacka, nigdy!... przenigdy!... Choćby to nawet był i policjant.

Posterunkowy po chwili znów się zdrzemnął. Odstawił na stronę karabin, oparłszy się wygodnie o ścianę.

Ludzki cień swobodnie odetchnął. Spoglądał na białą, śpiącą bryłę z zadowoleniem. Postanowił teraz sprzątnąć karabin i w ten sposób zabezpieczyć sobie ucieczkę aby hint nie mógł strzelać w razie pogoni.

Człowiek ten zawsze należał do ludzi czynu. Nie namyślając się więc długo, cicho jak wąż przesunął się w stronę policjanta. Słyszał wyraźnie jego chrapanie. Prawą ręką sięgnął po karabin.

Już, już miał go dotknąć palcami, gdy naraz policjant się ocknął. Jak nożem przeciął ciszę nocną głośny okrzyk.

– Stać!... Kto idzie?!...

... – Stać! bo strzelam!... – powtórzył niepewnie i groźnie zarazem.

Podejrzany człowiek nie tracił ani chwili. Całą siłą swoich wprawnych nóg, pędził przed siebie. Myśl o śladach, które zostawiał na śniegu, dodawała mu sił do ucieczki.

Policjant zrazu nie zorientował się, co zaszło. W pierwszej chwili myślał, że dzielnicowy urządził mu kawał, zabierając karabin, wnet jednak zrozumiał, że jest w błędzie.

Chwila wahania. Zrzucił z siebie ciężki kożuch i słomiane pantofle. Rewolwer błysnął w jego ręku. Kilka strzałów przeszyło powietrze, ale uciekający zdążył przerzucić karabin przez parkan. Żałował w duchu ryzykownego postępku.

– Złapią, będę miał brzydką sprawę – pomyślał.

Policjant, po kilku minutach pościgu, oparł się o parkan, sapiąc ciężko. Był w rozpaczy. Kroki uciekającego zupełnie już ucichły. Nie wątpił, że miał do czynienia z niebezpiecznym opryszkiem, ale po co potrzebny mu był karabin?

– Co robić, co robić? – szeptał do siebie. – Co powiem w komisariacie na swoje usprawiedliwienie?

Zły był na siebie, że usnął, ściskał kurczowo rewolwer i bliski był samobójstwa. Tylko myśl o Marusi, którą kochał, powstrzymywała go od desperackie go kroku.

– A może zataić ten wypadek? – pomyślał w duchu. – Ale karabin? Karabin!... – wykrzyknął, uderzając się pięściami po głowie.

Nagle przypomniał sobie kożuch, który porzucił na chodniku. Dreszcz zgrozy przebiegł mu po ciele. – Złodzieje mogą mnie nieźle urządzić. Ładnie bym wyglądał – uśmiechnął się gorzko – gdyby mi i kożuch w dodatku sprzątnęli...

Uczynił krok naprzód. Wtem prawą nogą dotknął jakiegoś przedmiotu. Przystanął z bijącym sercem.

Może ten opryszek podrzucił bombę?

Chciał czym prędzej się oddalić, nie sprawdzając nawet na co nastąpił. Ciekawość jednak wzięła w nim górę.

Powoli, ostrożnie, przyświecił lampką elektryczną. Ujrzał skórzaną tekę.

Była wypchana i obwiązana dokoła mocnym szpagatem.

Postanowił udać się natychmiast do komisariatu. Wtem usłyszał odgłosy kroków. Przejęty strachem wyciągnął rewolwer, gotowy do obrony.

– Stać!!! Kto idzie??? Nie ruszać się z miejsca, bo kula w łeb!... – dodał groźnie, dzwoniąc przy tym zębami.

Kroki się zbliżały.

– Stać!!! Stać!!! Kto tam???

– To ja!!! – słychać było z daleka.

– Co za ja? Kim jesteś? – krzyczał policjant coraz głośniej. – Stać, bo strzelam!...

– Cha cha cha... – usłyszał w odpowiedzi zdrowy, męski śmiech.

Policjant przeżegnał się, prosząc Boga, aby strzegł go od złych duchów i diabłów.

– Raz! Dwa! Trzy! – krzyknął na cały głos i wystrzelił w powietrze.

– Co to za strzelanina? Zwariowałeś? – rozległ się głos w odpowiedzi.

– Stać!... Ręce do góry!... – wołał policjant niemal ze łzami w oczach.

– Co się tu stało? Mów! – Przybyły zagadnął już poważnie. – Jesteś nieprzytomny, czy co? Strzelasz do mnie... To ja, rewirowy Wołkow... Trącił go w ramię, budząc z odrętwienia.

– Gospodin rewirowy, największego zbrodniarza miałem dziś w ręku... – wyrzucił jednym tchem.

– Gdzie go masz?

– Miałbym go na pewno, gdyby mi nie czmychnął sprzed nosa...

– Ach tak!... Gdyby nie czmychnął? A gdzie karabin?

– Karabin... karabin... – wykrztusił policjant. – Nie miałem go przy sobie i strzelałem z rewolweru.

Wołkow zmierzył go badawczo od stóp do głowy.

– Wychodzisz na posterunek bez karabinu? Taki służbista z ciebie? A co masz pod pachą?

Michał Gawryk (tak nazywał się posterunkowy) zrobił krok w tył.

– Tekę znalazłem! – zawołał dumnie.

– Zobaczymy, jaka jest zawartość teczki.

– Nie mogę, gospodin rewirowy. Muszę tekę doręczyć do komisariatu. Może są tu pieniądze albo bardzo ważne dokumenty.

Rewirowy podskoczył zły i krzyknął:

– Co, mnie, rewirowemu, boisz się tekę pokazać? Marsz do komisariatu. Tam poznasz mnie i dowiesz się, kim jestem.

Michał podrapał się ręką w głowę, nie wiedząc, co począć.

– Kto wie – myślał w duchu – czy to nie jest przebrany za rewirowego wspólnik zbiegłego bandyty.

Po drodze rewirowy się odezwał:

– Jak widzę, pochodzisz ze wsi. W Warszawie nie tak łatwo wytropić przestępcę. Podczas gdy tak rozmawiamy, bandyta hula sobie, już przebrany, w nocnym lokalu i gwiżdże na nas. Teraz urządzić na niego obławę już nie warto. Lepiej zobaczyć, co jego teka zawiera. Ta teka to sztuczka warszawskich złodziei.

– Złodziejskie sztuczki? A co to za sztuczki?

– Bardzo proste. Warszawscy złodzieje to wielkie cwaniaki, mój przyjacielu. Bywa nieraz, że kiedy uciekają przed pościgiem policji, podrzucają naumyślnie przygotowane teki. Liczą na to, że policjant schwyci tekę, a im da możność ucieczki.

Michał nabrał zaufania do rewirowego, żałował już w duchu, że tak dobrego człowieka podejrzewał o złe zamiary. Bez słowa wręczył mu tekę.

Rewirowy pośpiesznie rozerwał sznurki. Policjanci zbliżyli się do lampy ulicznej. Obaj skamienieli, gdy przy bladym świetle ujrzeli jej zawartość. Teka była wypchana paczkami walut zagranicznych. Leżał tam również elegancki damski rewolwer.

Rewirowemu pociemniało w oczach. Stał jak rażony piorunem.

Michał krzyknął uradowany:

– Kładź gospodin z powrotem wszystko do teki! Lecę do komisariatu. Nareszcie zaawansuję!...

Rewirowy zbadał nabity rewolwer miniaturowy, kiedy Michał w pośpiechu układał w tece paczki walut.

Rewirowy pod pretekstem kontroli posterunków oddalił się w przeciwnym kierunku, a stójkowy Michał Gawryk poszedł w stronę komisariatu, ściskając w ręku rewolwer na wszelki wypadek. Ledwie uszedł kilka kroków, padło kilka strzałów.

Michał padł na chodnik, jak podcięty dąb. Z jego ust wyrwał się przeraźliwy krzyk:

– O, Jezus!...

Rozdział II

Noc powoli ustępowała miejsca nadchodzącemu brzaskowi. Śnieg począł padać, jak gdyby chciał zatrzeć ślady podłości ludzkiej i okryć białym całunem wypadki nocy.

Michał leżał zwrócony twarzą do ziemi. Na jego trupio bladej twarzy zastygł wyraz grozy i przerażenia. Gęsty śnieg sypał coraz większymi płatkami, jakby śpieszno mu było z nakryciem stygnących zwłok policjanta.

Nocne lokale poczęły wypluwać z sienie „lepszych” gości: młodych donżuanów i starych grzeszników, którzy już sami są do niczego, a czerpią tylko zadowolenie z tego, że przyglądają się temu, jak inny grzeszą w ich obecności...

Zawodowe prostytutki i puszczalskie... Blondynki naturalne i podrobione. Damulki z półświatka, tytułujące siebie hrabiankami, zmęczone flirtem i tańcem. Mieszane towarzystwo uwija się szybko i dyskretnie, otulając przesycone wrażeniami ciała w karakuły i foki, na które „ciężko” pracowały...

Wesołe, starannie otynkowane i wytapetowane panny „z towarzystwa” trzymają pod rękę swoich „chlebodawców”; rozmarzone lgną do panów bankierów, dyrektorów, prezesów i innych „lepszych” egzemplarzy ludzkich, którzy mają monopol na sposoby życia i użycia. „Wybrańcy” losu wynieśli się już z nocnych lokali na zaśnieżone ulice. Miasto ożyło pod akompaniamentem pisków i krzyków rozbawionych parek. Głośne a czułe słówka pożegnania mieszały się z jeszcze głośniejszymi, opłaconymi z góry, pocałunkami...

Jako ostatnie wysuwają się na wpół pijane fordanserki, zmęczone naciąganiem, tańcem i trzymaniem fasonu. Kokietując i rozglądając się na wszystkie strony dużymi oczami, badają, czy jakiś amant nie ma ochoty zakończyć zapoczątkowanego w lokalu flirtu w „kawalerskim pokoju”.

Za nim depczą ospali muzykanci. Wygłodniałe żołądki przygrywają im lepiej, niż oni do tańca. Wspominają z zazdrością zadowolone twarze, które oglądali na parkiecie i przy stolikach suto zastawionych.

W lokalach rozrywkowych pozostali tylko kelnerzy i kelnerki. Wyśmiewają oni teraz frajerów, których ogolili, i obliczają zarobki. Konsumują smaczne zakąski i popijają szampanem opłaconym już z góry przez panów prezesów i dyrektorów. Drwią teraz z honorowych tytułów, które sami nadawali nocnym gościom...

Jeden tylko nocny lokal w stolicy jeszcze nie jest zamknięty. Tam goście nie przejmują się tym, że już świta. Zdawałoby się, że w tym lokalu hulanki i zabawy dopiero rozpoczynają się, na całego.

W lokalu panuje mrok, żarówki rzucają bladoróżowe światło na stoliki. Mocna woń tanich perfum unosi się na sali. Na środku śpiewa półgłosem jakaś zbankrutowana artystka; śpiewa o miłości, winie, pieniądzach, krwi i więzieniu.

Goście nucą ochrypłymi, pijanymi głosami, przytupując do taktu wykrzywionymi obcasami. Wyszminkowana starsza już damulka o piętrowym biuście, siedzi przy pianinie i uderza w klawisze „artystycznymi”, długimi palcami, które nadają się raczej do podcinania żyletką kieszeni niż do pianina.

W tylnych pokoikach brak światła. Panuje tam cisza, mącona tylko od czasu do czasu tajemniczym szeptem.

Podejrzane parki wysuwają się dyskretnie z separatek, aby ustąpić miejsca innym amatorom „ciszy”.

W lokalu panuje sztuczna wesołość podsycana raz po raz dawkami alkoholu. Dwuznaczne wykrzykniki mężczyzn mieszają się z pijanymi chichotami kobiet.

Dym z papierosów i zagranicznych cygar jest tak gęsty, że niby mgłą przysłaniał pijane twarze i wydekoltowane biusty. Zabawa sprawiała tu wrażenie, jak gdyby była ostatnią w życiu biorących w niej udział. Wykorzystywali przyjemne chwile, których jutro, być może, będą już pozbawieni.

Wszyscy ci ludzie żyją z zarobków nocy. I noc zabiera im wszystko, co pod jej osłoną potrafią „zarobić”.

Przy wejściu i wyjściu z lokalu każdy gość wymawia umówione hasło. Kobiety i mężczyźni elegancko ubrani piją przy jednym stoliku z obdartusami. Im bardziej podejrzanie osobnik wygląda, tym częściej zabiera głos. Można łatwo poznać, że tacy mają tu przewagę nad elegantami.

Właściciel lokalu, człowiek o reprezentacyjnym wyglądzie, przechadza się wśród stolików, rzucając każdemu zachęcający uśmieszek i przyjacielskie słówko. Przysiada się co chwila do innego stolika, potrafi podczas największego hałasu opanować sytuację i widać, że umie trzymać w ryzach rozbawioną hałastrę.

W kącie lokalu siedzą przy stoliku dwaj mężczyźni tak blisko siebie, jak bracia syjamscy. Szepczą między sobą, jakby się o coś sprzeczali.

Aniela, piękna młoda dziewczyna, jedyna córka właściciela lokalu, stoi przy kasie za bufetem. Jej rasowa twarz przykuwa uwagę gości; każdy kłania się jej z respektem, w zamian za co otrzymuje niewinny rozbrajający uśmieszek, który nigdy nie schodzi z jej cudownie wykrojonych warg.

Ale dziś Aniela kręci się nerwowo na krześle, spoglądając co chwila na ścienny zegar. Goście dostrzegają jej niepokój, ale żaden nie śmie zapytać o powód. Tylko ojciec od czasu do czasu zbliża się do niej, mówiąc coś po cichu, jakby ją uspakajał.

Ojciec Anieli, osobistość znana w świecie podziemnym, ochrzczony został w młodości pseudonimem Lipy, na który rzetelnie zarobił. Od najwcześniejszych lat wałęsał się po całym świecie coraz to pod innym nazwiskiem. Stąd wzięło początek przezwisko Lipa.

Urodzony z ojca starego katorżnika i matki znanej doliniarki, zapoznał się już w dzieciństwie z „fachem” złodziejskim. Jako młodzieniec cieszył się już sławą wunderkinda w całej Rosji. Matka brała go ze sobą „do miasta” przed ukończeniem siódmego roku życia; wtedy rozpoczęła się jego właściwa edukacja...

Wychowany bez ojca (zginął na katordze), był pod wpływem wyłącznym matki, która dbała o to, aby jej jedynak został sławny.

W dniu gdy ukończył piętnasty rok życia odumarła go matka. Przed śmiercią wezwała go do siebie i pożegnała tymi słowy:

– Stasiu drogi! Dziecino moja kochana! Teraz mogę już spokojnie zamknąć oczy. Jesteś dorosłym człowiekiem i będziesz mógł sobie urządzić życie. Cieszy mnie, że moja praca nad tobą nie poszła na marne. Kradnij i rabuj, ile się da i gdzie tylko będziesz mógł. Nie żałuj frajerów. Oni naszych także nie żałują. Zemścij się za ojca, który przez tych przeklętych frajerów został zesłany na dwanaście lat katorgi. Twój ojciec pochodził z porządnej rodziny i nigdy nie był złodziejem. W więzieniu poznał mnie i pokochał. Ja, która pochodzę z rodu złodziejskiego i jego wciągnęłam w to przeklęte życie.

... – Nienawidzę frajerów, synu. Gardzę nimi całą duszą. A wiesz dlaczego? Dlatego, że nigdy nie pozwalają nam podnieść się z błota. Nigdy nie podadzą usłużnej ręki, abyśmy mogli podźwignąć się i zostać uczciwymi ludźmi. Twój ojciec bardzo mnie kochał i przeze mnie został katorżnikiem. Za co? – mniejsza...

Tu przerwała, by zaczerpnąć tchu i dodała:

– Pamiętaj o dniu zadusznym i módl się za duszę twojej grzesznej matki.

Rozpłakała się i, całując go w czoło, ciągnęła dalej:

– Porzuć jednak z czasem, jak dorośniesz, to podłe życie. – Porzuć! – powtórzyła. – Koniec jest bardzo mamy, synku! Strasznie jest gnić w więzieniu!

Po tych słowach przycisnęła go do siebie, całując w czoło.

– Synu!... Bardzo mi ciężko rozstać się z tobą, nie dożywszy nawet czterdziestego roku życia. Lata przebyte w więzieniu wpędzają mnie przedwcześnie do grobu.

... – Umieram! – krzyknęła chrapliwym głosem i dodała już zupełnie cicho: – Jedno mnie tylko cieszy, że gdy umieram, dokumenty moje opiewają na lewe nazwisko...

Po tych słowach wyzionęła ducha.

Stasiek Lipa był posłusznym synem. Modlił się chętnie, dawał biednym jałmużnę za spokój duszy matki, ale kradł też z powodzeniem. Policja poważnie liczyła się z jego „osobą”.

Podróżował za granicę, kradł w międzynarodowych pociągach, na okrętach, dworcach, w tramwajach, bankach, teatrach i nocnych lokalach. Wszędzie, gdzie tylko był tłok „zarabiał”. Legendy krążyły w świecie podziemnym o jego wyczynach.

Na krótko przed ukończeniem dwudziestu lat, porzucił doliniarstwo i wyspecjalizował się w obrabianiu kas. Na tym polu dokonywał cudów; prześcignął swoich nauczycieli w tym precyzyjnym „fachu”.

W Warszawie meldowany był za dokumentem opiewającym na lewe nazwisko, uciekłszy z Berlina, gdzie uprzednio zamieszkał i kiwał. Osiedlił się tu na stałe.

Mimo licznych przestępstw córkę Anielę – trzeba mu to przyznać – wychowywał wzorowo. Nigdy w jej obecności nie zdradzał się słowem, które mogłoby jej nasunąć podejrzenie co do jego zawodu. Do lat osiemnastu córka nie miała pojęcia o przeszłości ojca. Uczyła się pilnie w gimnazjum, a potem wstąpiła na uniwersytet. Posiadała wszystkie zalety, jakie dobrze wychowana panienka wynosi z porządnego domu.

Ojciec, który często ulatniał się gdzieś na dłuższy czas, nie wywoływał wyjazdami najmniejszego podejrzenia. Była przekonana, że ojciec ma przedstawicielstwa zagranicznych firm.

W dniu, kiedy ojciec z konieczności przerwał jej naukę i wywiózł do Warszawy, odbył z nią dłuższą rozmowę. Aniela płakała, a nieraz nawet nosiła się z myślą o samobójstwie. Młodość jednak przezwyciężyła doznany zawód. Ślubowała sobie w duchu, że ojca nawróci na uczciwą drogę, co też ojciec jej przyobiecał; przysiągł córce, że zerwie z dawnym życiem. Słowa dotrzymał, nie mógł jednak zupełnie zerwać z przeszłością; ciągnęło go do swoich. Żeby nie zatracić zupełnie kontaktu, założył wytworną restaurację-melinę i wsławił się tym wśród ludzi nocy, jako człowiek o żelaznym, prawdziwie złodziejskim charakterze, człowiek, który umie trzymać język za zębami a usta na kłódkę.

Jego zewnętrzny wygląd pozwolił mu obracać się w najlepszych sferach. Nikt nie śmiał posądzać go o przynależność do ludzi podejrzanej konduity. Krótko podstrzyżona szpicbródka i siwiejące włosy na skroniach upodabniały go do barona austriackiego. Opanowany w ruchach, o czarnych przenikliwych oczach, ze złotymi binoklami na orlim nosie, przypominał każdego, tylko nie Staśka Lipę, człowieka spod ciemnej gwiazdy.

Piękna prezencja, jaką obdarzyła go natura, i znajomość obcych języków ułatwiały mu ułożenie eleganckiego życia. Pieniędzy nie brakło mu nigdy, miał ich tyle, ile tylko złodziejska dusza zapragnęła.

W więzieniu siedział krótko. Umiał zawsze usunąć się w porę. Był taki pewny siebie, że nawiązywał nawet znajomości z przedstawicielami sprawiedliwości rosyjskiej; policmajster i naczelnik odesskiego ssysknowo otdielenia działali nieraz pod jego wpływem. Na Mołdowance było tajemnicą publiczną, że w jego domu odbywają się przyjęcia, gdzie szampan i ładne dziewczynki dopomagają matować opornych.

Stasiek Lipa miał wielkie zasługi w świecie podziemnym, z których był dumny; niejednego swojego wyciągnął z katorgi; ci, których w całej Rosji poszukiwano na mocy listów gończych, melinowali właśnie u niego. Pod jego troskliwą i czujną opieką nie obawiali się policji.

Opowiadano sobie z ust do ust o jednym takim wypadku, wychwalając rozum i takt Lipy.

Pewnego dnia naczelnik ssysknowo otdielenia zastał u Lipy znanego międzynarodowego kasiarza nazwiskiem Gruczkow, za którego głowę wyznaczono wielką nagrodę. Policjanci dobrze znali z fotografii Gruczkowa. Nic więc dziwnego, że poznał go i naczelnik.

Stasiek Lipa nie stracił się; bez słowa wyjął złotą papierośnicę wysadzoną brylantami i podał naczelnikowi.

– Kolega Gruczkow wręcza za moim pośrednictwem ten prezent panu naczelnikowi, aby był łaskaw o nim zapomnieć.

Gruczkow ukłonił się elegancko, dodając cynicznie:

– Jestem pewien, że pan naczelnik będzie zadowolony z zaszczytu poznania mnie osobiście. Radzę też przyjąć ten skromny upominek. Sądzę bowiem, że lepiej przyjąć złotą papierośnicę niż kawałek ołowiu z mojego rewolweru.

Powiedziawszy to, począł bawić się od niechcenia browningiem, uśmiechając się pod nosem.

Stasiek Lipa roześmiał się na głos, starając się wszystko obrócić w żart:

– Kolega Gruczkow jest dowcipny... Proszę pana naczelnika do stołu. Zdaje się, że wszystko już jest w najlepszym porządku.

Po tych słowach wsunął mu bezceremonialnie papierośnicę do kieszeni. Naczelnik zmieszany i niezdecydowany nie oponował.

Ze strachu wypił nawet za zdrowie Gruczkowa... Gruczkow wstał od stołu, ukłonił się szarmancko, po czym zwrócił się do naczelnika:

– Radzę panu strzec mego upominku koleżeńskiego, obawiam się, że moi koledzy zechcą spróbować szczęścia u pana naczelnika.

Roześmiał się na głos i poklepał osłupiałego naczelnika przyjacielsko po ramieniu.

– Dziękuję jeszcze raz za dotrzymanie mi towarzystwa! – Ukłonił się po raz wtóry i znikł.

Po wyjściu Gruczkowa, naczelnik odzyskał równowagę; groził, złościł się, krzyczał, że zadzwoni natychmiast po policję. Stasiek Lipa uśmiechnął się i szepnął mu coś dyskretnie na ucho. Wysoki dygnitarz od razu się uspokoił.

Bezkarność i powodzenie u dygnitarzy carskich miał przede wszystkim do zawdzięczenia pięknej żonie. Ta jednak pewnego poranka ulotniła się jak kamfora, właśnie z jednym z dygnitarzy, zostawiając mu dwuletnią Anielę.

Stasiek przejął się bardzo ucieczką żony; został największym wrogiem kobiet i zaprzysiągł zemstę. Córeczkę z każdym dniem bardziej kochał i strzegł jej jak oka w głowie. Dbał o to, aby nie odczuwała braku matki.

Aniela swoją urodą przypominała matkę. Środowisko, w jakim teraz, mimo woli, się znalazła, nie wpłynęło ujemnie na charakter dziewczyny. Dla przestępców czuła więcej litości, niż pogardy.

A jednak otoczenie zrobiło swoje. Była kobietą, a na domiar tego pięknością, nic więc dziwnego, że przyszła i miłość...

Rozdział III

Lipa w przeciwieństwie do swojej córeczki był tego dnia w lepszym humorze, niż zwykle.

– Spojrzał na Anielę, która smutna i zamyślona siedziała przy kasie i litość go ogarnęła.

– Moja Aniela jest zakochana. Ale w kim?... – myślał w duchu. – Nieszczęsna, nie widzi, co się koło niej dzieje. Myśli, że potrafi go wyrwać z błota. O, nie!... Kto się raz poślizgnie, to już przepadł. Wiele razy i ja próbowałem. Zupełnie wyrwać się jednak nie mogę.

Przechadzał się po lokalu z rękami w tył założonymi, rozmyślając o czymś. Lokal opróżnił się już do reszty. Patrzył w okno na nadchodzący poranek, myśląc o wypadkach ubiegłej nocy.

– Na pewno go wychlali. Pozbędę się go nareszcie. Mojej córki mu się zachciewa. Dosyć moja rodzina wycierpiała w tym przeklętym życiu! Dosyć ja cierpię... Nie! Nigdy!...

W lokalu pozostali tylko dwaj mężczyźni, którzy przedtem po cichu kłócili się ze sobą w kącie sali. Biegali teraz zdenerwowani po sali, spoglądając co chwila na zegar.

– Co za cholera?... – odezwał się jeden. – Zerknij, Antek, na bimber; jest już po dziesiątej a jego jeszcze nie ma... Bardzośmy źle zrobili, uciekając w innym kierunku.

– Hm... – odezwał się zagadnięty – wychlaliby nas razem. Głowę daję, że on już kiwa.

Aniela przysłuchiwała się rozmowie i nie rozumiała jeszcze, o co im chodzi. Słabo znała żargon, którym posługiwali się ludzie nocy w rozmowie.

Antek nie dał dokończyć zdania i zatkał mu usta ręką.

– Zamknij jadaczkę... Słyszysz... Wszystko, ale nie to... – wykrzyknął, domyślając się, do czego tamten dąży.

– Wszystko jest możliwe w dzisiejszych czasach – odparł Felek filozoficznie.

– Ja ci mówię, żebyś się przymknął! – ryknął wściekły już Antek. – Jak śmiesz podejrzewać własnego wspólnika?...

– Nie denerwuj się tak, brachu – odparł Felek. – Na taką okrągłą sumkę, jaka była w tece, każdy by się połaszczył.

Nie zdążył jeszcze wymówić ostatniego słowa, gdy Antek wyrżnął go pięścią między oczy. Felek upadł na drzwi, za którymi siedział Stasiek Lipa zatopiony w myślach.

– Bez awantur, proszę – zwrócił się do Antka, ściągając groźnie brwi. – Mój lokal to nie karczma.

– Zasłużył i dostał w nos – odparł Antek. – Na Klawego nie dam gadać. Powiedział, że zwiał z forsą.

– Zwiać to nie zwiał, ale może być zasypany – odrzekł Lipa poważnie.

– Ale tyle forsy!... Tyle forsy!... – krzyknął Felek, ocierając obojętnie krew z nosa.

Antek spojrzał z ukosa i z żalem wyrzucił:

– Daj gęby, Felek. Dzisiaj taki dzień, że zwariować można. Tyle ryzyka i pracy poszło na diabła. Sto lat nasz brat musi czekać na taki kaber.

– Wszystkiemu tylatorka winna. Narobiła rejwachu, jakby ją ze skóry obdzierali – dodał już udobruchany Felek.

Antek biegał po pokoju tam i z powrotem, wreszcie zatrzymał się przed Staśkiem.

– Co ty na to, brachu? – zapytał.

– Moim zdaniem, Klawy leży. Menty rozstawione po rogach ulicy bez wątpienia musieli usłyszeć krzyk i capnęli go.

– Nie! To niemożliwe, Klawy Janek nie daje się tak prędko wychlać – zawołał Antek z przekonaniem.

Nagle w drzwiach stanęła Aniela. Utkwiła w ojcu oczy pełne wyrzutu.

– Co się stało? – zerwał się Lipa.

– Jeszcze go nie ma... – wybuchła płaczem.

– Tylko z tego powodu płaczesz? – uśmiechnął się gorzko Lipa.

– Powiedz, gdzie się podział mój Janek?

Lipa przybrał nagle groźną postawę, chwycił córkę za rękę i krzyknął:

– Od kiedy ten łobuz jest twój?! Mów!

– Puść mnie! Puść! – prosiła Aniela, chcąc uwolnić rękę.

– Gadaj, mówię ci! Co zaszło między wami?! – ściskał jeszcze bardziej rękę córki, zgrzytając zębami ze złości. – Jestem twoim ojcem! Muszę o wszystkim wiedzieć!

Aniela gwałtownie wyrwała rękę z uścisku. Dłuższą chwilę ojciec i córka mierzyli się wzrokiem, po czym Aniela śmiało odparła:

– Ojcze, obrażasz mnie, źle mnie zrozumiałeś. Janek mi nic złego nie uczynił. Nasza miłość jest czysta...

– Cha – cha – cha – roześmiał się Lipa, robiąc krok w tył. – Klawy Janek kocha platonicznie moją córkę! Ładny idealista!... Nie ma co!

– Nie naigrawaj się tak ze mnie, ojcze – odparła dumnie Aniela. – Nie on jest winien, że został przestępcą. Tacy ludzie jak ty i podobni tobie zrobili z niego złodzieja – wyrzuciła jednym tchem.

Lipa pozieleniał. Ledwo się opanował, aby nie rzucić się po raz pierwszy w życiu na własną córkę. Milczał przez chwilę, sapiąc ciężko, po czym, nieco uspokojony, odezwał się:

– Pięknie mówisz do własnego ojca. Jesteś stokroć gorsza od frajerów. Jak widzę, nie podobam ci się. Może się mnie wstydzisz?

– Nie, ciebie się nie wstydzę ojcze – odparła zalana łzami – gardzę tylko twoimi czynami i twoim otoczeniem.

– Więc tak! – wykrzywił usta. – Gardzisz złodziejami i dlatego zakochałaś się w Klawym Janku.

– Serce, gdy kocha, nie odróżnia złodzieja od porządnego człowieka. Postawiłam sobie za zadanie zrobić z niego uczciwego człowieka i cel swój osiągnę. Janek pochodzi z porządnego domu, a taki człowiek winien się opamiętać. Moja miłość go nawróci... – zakończyła z rozjaśnionymi oczami.

Lipa się zamyślił, nie patrząc na córkę. Zbliżył się nagle do Anieli i pocałował ją w czoło.

– Ojcze!... Ojczulku kochany – złożyła Aniela ręce jak do modlitwy. – Porzuć to przeklęte życie, sprzedaj hańbiący lokal. Zerwij z tymi ludźmi! Błagam cię!...

Tu wskazała z pogardą na wspólników Janka.

– Każdy z nas chciałby zerwać z przeszłością, ale czy frajerzy się na to zgodzą?

– Właśnie – przytaknął Antek.

– Wmówiliście sobie sami – odparła zirytowana Aniela. – Chcecie kraść, rabować pod pretekstem, że społeczeństwo nie daje wam możności pozostać uczciwymi ludźmi. Znamy waszą złodziejską politykę.

– Nie rozumiesz nas, Anielo – uciął ojciec – i nie wtrącaj się.

Trójka pozostała dłuższą chwilę bez ruchu i w milczeniu.

– Serce mi się kraje z żalu, kiedy pomyślę, że Klawy Janek już leży – odezwał się pierwszy Antek. – Trzy dni sterczeliśmy w piwnicy. Ledwo dokopaliśmy się sufitu. Trzy fury ziemi wyrzuciliśmy. Pudło rozpruliśmy w niespełna godzinę. Klawy Janek to genialny fachowiec, środkowe zamki przerzucił raz-dwa. Forsę wpakował do teki i nie dał nikomu się dotknąć. Ja stałem na cynku i już mieliśmy się ulotnić, gdy Felek, niedołęga, zaczepił nogą o jakiś przedmiot i przewrócił go. Nagle usłyszeliśmy krzyk przez ścianę i wołanie o pomoc.

... – Nie było czasu do namysłu. Każdy wiał w inną stronę. Służba w nocnej bieliźnie pędziła za nami. Do biegłem do taksówki. Szofer, na szczęście był blatny i bez ceremonii odstawił mnie tu. Felek wpadł zaraz za mną.

– Blitu w kasie nie było? – zapytał nagle Lipa.

– Wszystkiego tam było do cholery i trochę – objaśnił mu Felek płaczliwym głosem. – Nawet perły i klejnoty rodowe.

Lipa był teraz pewien, że Janek już kiwa. Cieszył się w duchu, że nareszcie pozbył się kandydata na zięcia.

– Może i Felek ma rację – odparł Lipa – Klawy mógł nawalić dolę. Nic dziwnego nie byłoby w tym, gdyby poleciał na taki skarb.

– Znam Klawego – odezwał się Antek, waląc pięścią w stół. – Klawy Janek nie zamieni złodziejskiego honoru na skarby.

– Jak długo się znacie, że taki pewny jesteś – zapytał Lipa drwiąco.

– Pracujemy razem już kilka lat. Niejedno pudło rozpruliśmy. Takiego złodziejskiego charakteru na całej kuli ziemskiej nie znajdziesz. Cwańszy jest od nas wszystkich, nawet i od ciebie, Stasiek.

– Masz rację – roześmiał się Lipa. – Janek jest mądrzejszy i cwańszy od nas wszystkich. Najlepszy dowód, że zginął z forsą. Przysiągłbym że ten spryciarz już buja gdzieś za granicą.

– Ja też tak myślę – zawołał Felek.

Wtem ozwał się dzwonek przy drzwiach.

Lipa otworzył drzwi. Aniela wpadła do pokoju, wymachując gazetą, i krzyknęła zadyszana:

– Czytajcie! Dranie! Wasza robota!... Nikt nie miał odwagi zajrzeć do gazety.

– Dlaczego nie czytacie?... Brak wam odwagi?... Co? Podli!...

Sama schwyciła gazetę i poczęła czytać na głos, akcentując każde słowo:

NIEBYWAŁE WŁAMANIE

Dzisiejszej nocy dokonano wielkiego włamania, jakiego kroniki policyjne nie notowały już od szeregu lat. Do pałacu hrabiny M. dostali się włamywacze przez podkop z piwnicy. Kasa ogniotrwała w gabinecie hrabiny została ogołocona doszczętnie. Jak nas informują, łupem złodziei padło przeszło sto tysięcy dolarów i inne obce waluty. Warto zaznaczyć, że hrabinę M. kilkakrotnie usiłowano już okraść.

Aniela wyprostowała się obrzucając obecnych pogardliwym wzrokiem, po czym dodała głosem prokuratorskim:

– Czy nie macie wyrzutów sumienia?

– Na razie nie – uśmiechnął się Antek.

– Ładna robótka, nie ma co – dorzucił Lipa.

– Cudowna! – zawołał Felek, po czym, zwracając się do Antka, rzekł zdecydowanym głosem:

– Chodźmy stąd.

– Masz rację – rzekł Antek. – Na dziś mamy dość tych morałów. Idziemy!

Aniela niespodzianie zastąpiła im drogę.

– Nie odchodzić! Nie wszystko przeczytałam!

Groźny Antek i Felek spojrzeli do sobie i nie ruszyli się z miejsca.

– Aniela czytała dalej na głos?

TAJEMNICZE ZAMORDOWANIE POLICJANTA

Dzisiejszej nocy została popełniona ohydna zbrodnia, która postawiła policję na nogi. Na rogu jednej z ulic przedmieścia Warszawy, znalezione zostały zwłoki posterunkowego. Policja przypuszcza, że morderstwo to pozostaje w związku z włamaniem u hrabiny M. Policja jest już na tropie zbrodniarzy.

Aniela odrzuciła gazetę, nie spuszczając ich z oka.

Chciała wyczytać z tych twarzy zbrodniczych, jakie wrażenie zrobi na nich ta nowina.

Przez dłuższą chwilę panowała przygnębiająca cisza. Siedzieli, jak przykuci do miejsca nie śmiejąc podnieść oczu.

Najbardziej przygnębiony siedział Groźny Antek. Zwątpił już w złodziejski charakter Klawego Janka. Gdyby był aresztowany – myślał – doniosłyby o tym gazety.

Felek, jakby odczytał myśli kolegi i triumfalnie zawołał:

Miałem rację, kochany brachu, czy nie?... – Jestem teraz przekonany, że...

Groźny wzrok Antka nie pozwolił mu dokończyć zdania.

– Ale policjanta kto zamordował? – dziwił się Lipa.

Wszyscy troje zamienili się porozumiewawczymi spojrzeniami. Spostrzegła to Aniela.

– Nie!... Nie!... Mój Janek nikogo nie zamordował... Gdyby nie wy, już dawno porzuciłby to pieskie życie. Nie możecie się obejść bez niego!...

Nagle Antek zerwał się z miejsca, pociągając za sobą niezdecydowanego Felka.

Rozdział IV

W wielkim odrapanym gmachu w śródmieściu Warszawy, mieściło się sysknoje otdielenie. Przy wejściu do okratowanego gmachu czuwał posterunkowy. Auto policyjne przepełnione ludźmi zatrzymało się, by tu zostawić ładunek.

Rosyjscy tajniacy czuwali, aby ptaszek nie wyfrunął z klatki. Polowanie tej nocy było bardzo obfite. Agenci z zadowolonymi twarzami wyprowadzili z samochodu aresztowanych parami, które następnie kolejno kroczyły po schodach na górę. Tam wszystkich wpakowano do ciasnego, okratowanego pokoju.

Byli tu starzy weterani kunsztu złodziejskiego, na czołach których zbrodnia już dawno wyryła swoje piętno; nie brakło koników, którzy dopiero kształcili się w fachu. Najróżnorodniejsze typy przestępcze, jakby z żurnalu mód wycięte, oraz ludzie w łachmanach. Wszyscy trzymali się jednak kupy, szepcząc tajemniczo między sobą.

Widać było, że nie byli sobie obcy; znali się z więzienia, gdzie jeden drugiemu udzielał „fachowych” rad, by udoskonalić edukację; znali się też z wolności, kiedy pospołu walczyli o egzystencję złodziejską.

Co chwila przybywały świeże transporty, które wciskano przez wąskie drzwiczki, nie pytając, czy znajdzie się dla gości miejsce.

Policjanci przechadzali się po szerokim korytarzu, rozmawiając o wynikach obławy; każdy wychwalał swój spryt, przedsiębiorczość i energię.

Aresztowani kolejno zostali wprowadzeni do „strasznego” pokoju, gdzie mieściła się mapa przestępców – archiwum daktyloskopijnych odcisków palców i fotografii. Biada temu, który uwiecznił tu już kiedyś swój cyferblatt i pacyki.

Większość gości wprowadzonych do tego przybytku wiedzy powędrowała wprost do ula; szczęściarze zostali natychmiast zwolnieni.

Gdy pokój się nieco opróżnił, komisarz w towarzystwie wyższych urzędników policyjnych odwiedził pozostałych aresztowanych.

Zmierzył każdego z osobna badawczym wzrokiem i uśmiechał się przyjemnie do wszystkich, przygadując życzliwie.

Aresztowani odsunęli się z respektem pod ścianę, jakby nie chcieli być spostrzeżeni... Nagle oko komisarza zatrzymało się na jakiejś kobiecie.

– Znowu u nas?

– Przyszłam w odwiedziny, bo się stęskniłam – odparła cynicznie.

– My także – odrzekł komisarz i zwrócił wzrok w inną stronę.

– I ty tutaj?

– Nie moja wina. Sam tu nie przyszedłem.

– Naturalnie – uśmiechnął się życzliwie komisarz. – Najwyższy już czas, abyś się wziął do innego fachu.

– Czyż ja tego nie pragnę? – odparł smutno zagadnięty. – Nie dają zabastować.

– Kto? – zainteresował się komisarz.

– Frajery, psia ich mać.

– No, no... – pogroził mu palcem jeden z agentów, aby nie wyrażał się tak w obecności komisarza.

– A co ci robią frajery? – uśmiechnął się komisarz.

– Jak to co? Prześladują nas na każdym kroku. Wytykają palcami, tu idzie złodziej... Złodzieje!... Przecież minęło przeszło cztery miesiące, jak trzymam ręce w kieszeni. Komisarz poklepał go żartobliwie po ramieniu.

– A w czyjej kieszeni? – zapytał.

– We własnej kieszeni, panie komisarzu.

– O, to długo.

– Jak na mnie to nawet i za długo – roześmiał się.

– Można wiedzieć, czym się trudnisz teraz? – zagadnął go jeden z agentów.

– Handluję.

– Czym?

– To zależy. Jak jest pogoda, chodzę po podwórkach i pokazuję sztuki.

Wszyscy obecni roześmieli się na głos.

– Znamy te twoje sztuki – wyrzucił agent.

– Mówiłem, że nie kradnę, to nie kradnę. Akrobatyczne sztuki też potrafię robić.

Nie namyślając się długo, fiknął koziołka i począł na rękach chodzić po pokoju.

– Dosyć! – zawołał komisarz. – Możliwe, że mówisz prawdę, ale gdy nawinie się jakaś robótka, na pewno jej nie odrzucisz. Nie dlatego, że jesteś złodziejem, tylko tak sobie, żeby nie zapomnieć „fachu”...

– Człowiek nie jest przecież świnią – odparł zatrzymany cynicznie – ale dzisiaj doprawdy jestem niewinny. Wstąpiłem na Smoczą do znajomego i obława mnie wychlała.

– Będziesz wolny – rzekł komisarz – nie ciebie szukamy. – A wy skąd tutaj – zagadnął starszego eleganckiego jegomościa. – O ile się nie mylę, mamy ze sobą stare porachunki.

– Nie wiem o niczym, panie komisarzu – odrzekł ze zdziwieniem. – Na pewno był ktoś do mnie podobny. – To rzekłszy, uśmiechnął się blado.

– Za to ja mam dobrą pamięć. Pamiętam jeszcze włamanie na Placu Teatralnym. Jeżeli się nie mylę, było to przed dziesięcioma laty, nie?

– Pan komisarz ma doskonałą pamięć – pochlebił mu starszy jegomość – jednak myślę, że nie warto odgrzebywać nieboszczyków.

– Zobaczymy się jeszcze – odparł komisarz, obrzucając taksującym spojrzeniem aresztowanych. – Nie o tych myślałem – odezwał się na odchodnym do swoich pomocników. – Nie ma między nimi ani jednego lepszego. Hołota... Nie spocznę, zanim nie wykryję mordercy policjanta.

Zamyślony wszedł komisarz do swego gabinetu. Dłuższy czas siedział bez ruchu w fotelu zatopiony w myślach.

Agenci patrzyli z szacunkiem na zwierzchnika. Żaden nie śmiał nawet głośno odetchnąć. Wszyscy ufni byli w jego energię i przedsiębiorczość. Wierzyli, że genialny pomysł z pewnością zaświta w jego głowie.