Siostra Smoka - Ioanna Karazinou - E-Book

Siostra Smoka E-Book

Ioanna Karazinou

0,0
8,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

W czasach, gdy magia wciąż jeszcze współistniała z życiem codziennym, a leczeniem duszy i ciała zajmowali się szamani, swoją pierwszą posadę, zaraz po szkole, objęła Dorweryn. Dziewczyna nie miała łatwego życia, bo nie stała za nią rodzina, nie miała koligacji a wszystko, co osiągnęła, zawdzięczała swojej ciężkiej pracy. Pojawiła się na niewielkiej wyspie, gdzie życie ludzi toczyło się nieco inaczej od tego, do którego była przyzwyczajona. Już pierwsze dni przyniosły jej wiele wrażeń. Okazało się, że ma wokół siebie ludzi, na których zawsze może liczyć, a dowodem na to było przyjęcie jej do rodziny. Jednak magiczny świat na wyspie okazuje się być równie niebezpieczny – zaczynając od złośliwych stworzonek, które wprowadzają wiele rozgardiaszu w gospodarstwie, a kończąc na smoku…
Niezwykła opowieść pełna magii i ciekawych przygód, okraszona sporą dawką humoru. Ukazująca prawdziwą przyjaźń i miłość, które są motorem do działania i pokonania wszystkich przeciwności.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Ioanna Karazinou
Siostra Smoka
TOM I
BURAKI, STRZYGI I SMOK
Wydawnictwo Psychoskok Konin 2022

Ioanna Karazinou „Siostra Smoka”

Copyright © by Ioanna Karazinou, 2022

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. 

Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana 

w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak

Projekt okładki: Robert Rumak

Zdjęcie na okładce: grandfailure - stock.adobe.com

Korekta: "Dobry Duszek", Bogusław Jusiak

Skład epub, mobi i pdf: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-860-8

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

 

Rozdział 1.

 

Z udawaną pewnością, której wcale nie czuła, wkroczyła na ląd. Próbując się zdecydować, co dalej zrobić i dokąd się udać, rozejrzała się dookoła i zobaczyła nieopodal zbitą grupę ludzi, którzy jak zmoczone wróble tulili się do siebie pod lichą wiatą. Postanowiła podejść bliżej i zdobyć informacje, dokąd powinna właściwie pójść.

Podchodząc, zauważyła, że stłoczone wróble szepczą do siebie konspiracyjnie, ale była za daleko, żeby cokolwiek usłyszeć. Będąc w odległości kilku metrów, zaczęła rozróżniać słowa:

– Młoda jakaś…

– No, może to nie ona?

Jakiś szept wszystkowiedzącym tonem odpowiedział:

– Ona, ona. Tera to wszytkie one takie młode.

– A jakoś na wiedźmę to ona mi się nie widzi…

I znów wszystkowiedzący szept:

– Tera to nie wiedźmy, tylko szamany się nazywają.

Inny głos się zachłysnął.

– Szatany?!

Wszystkowiedzący szept skorygował ze złością:

– Szamany!

– Ciiiiiii, idzie!

Tak naprawdę to już od chwili stała przed nimi, ale jak widać, zimno ograniczało ich percepcję.

– Przepraszam, jestem nową szamanką z przydziału, czy ktoś z państwa może wie, dokąd powinnam się udać?

Cisza… „Państwo” tylko patrzyło na nią wybałuszonymi oczyma.

– Byłabym wdzięczna za pomoc w dotarciu do mojej kwatery.

Wreszcie z tłumu wycisnęła się pulchna, niska postać zamotana w kwiecistą chustę. W czerwonej twarzy jarzyły się wrednością dwa małe oczka, które natychmiast zlustrowały ją z góry na dół. Gdy zamotana postać przemówiła, została natychmiast rozpoznana jako właścicielka wszechwiedzącego szeptu.

– Dobry, panienko. A to wy na miejsce starej Urli?

– Dzień dobry, tak, to ja. Nazywam się Dorweryn Urs’Sellen i jestem waszą nową szamanką.

– A co to, tera już takich młodych też szamanami robią? – dociekała kobieta w kwiecistej chuście, a małe oczka rozjarzyły się jeszcze bardziej, wyczuwając możliwość sensacji.

– Rzadko, ale tak.

Dorweryn w tej chwili zupełnie nie miała ochoty na tłumaczenie się z czegokolwiek. Chciała tylko dotrzeć do nowego domu jak najszybciej, by się zagrzać.

– Ja bardzo was przepraszam, ale odbyłam długą podróż i jestem zmęczona. Jeśli chcecie, możemy porozmawiać jutro.

Kobieta w chuście nie kryła głębokiego zawodu w głosie:

– Jak tam chcecie, w końcu to wy mądre, a nie my. Yaaartaaan!

Okazało się, że wzywany tak przeszywającym krzykiem był zupełnie obok i aż podskoczył przestraszony.

– Niech się matka nie drze, ja żem tu.

– Pokaż panience drogę – rozkazała kobieta w kwiecistej chuście i nie kryjąc pogardy, spojrzała na nią przeszywająco.

– Dziękuję, jestem bardzo wdzięczna. Do widzenia.

Podrostek zwany Yartanem zachęcił ją ruchem głowy, by podążyła za nim.

Zanim Dorweryn znalazła się poza zasięgiem słuchu, uchwyciła jeszcze kilka zdań.

– Za młoda.

– No, takie to myślą, że wszystkie rozumy pozjadały. Zobaczycie, jeszcze kłopoty z tego będą. Ja to w kościach czuję – zapewniała syczącym głosem kobieta w kwiecistej chuście.

– Tak jak moja babka.

Dorweryn już się nie dowiedziała, co miała czyjaś babka do sprawy, bo musiała wydłużyć krok, żeby nadążyć za żwawo idącym chłopcem. „W przeciwieństwie do mnie, nie jest obciążony dużą, ciężką torbą” – pomyślała kwaśno.

Szli wąską, błotnistą drogą, mijając niskie chaty pokryte strzechą. Zagrody wyglądały buro i ponuro o tej porze roku. Dorweryn zastanawiała się, jak tu jest wiosną, gdy kwitną sady. Szybko jednak otrząsnęła się i skoncentrowała na plecach podrostka, który maszerował przed nią.

– Daleko jeszcze? – zawołała do niego.

– A nie, pani. To za chatą starej Salachy. Będzie tylko kawałek – bez odwracania się odpowiedział chłopak.

Młodzieniec zapomniał tylko o małym szczególe, że ona nie ma zielonego pojęcia, gdzie ta chata starej Salachy jest.

Okazało się, że ten kawałek to był spory kawał, bo zajęło im dobry kwadrans, zanim chłopak wreszcie skręcił do furtki. Osłonięty sadem dom był niewidoczny, ale sądząc po dobrze przyciętych, teraz bezlistnych drzewach, musiał być w lepszym stanie niż reszta wioski, która sprawiała raczej ubogie wrażenie.

„No to wreszcie dotarłam na swoje pierwsze miejsce przydziału. Jestem teraz prawdziwą szamanką, przed bogami i przed prawem. Wreszcie będę odpowiedzialna sama za siebie, na dobre i złe” – pomyślała Dorweryn.

Weszła na ścieżkę prowadzącą przez sad i po chwili zobaczyła dom. Był to długi drewniany budynek z wysokim dachem, ale niepokryty strzechą, jak pozostałe domy, które widziała we wsi, tylko dachówką. W zapadającym jesiennym zmierzchu wyglądał jak z dziecięcych opowieści. „Koronkowe firanki w oknach, maleńkie balkoniki na poddaszu, latem pewnie tonie w kwiatach” – pomyślała, krocząc przed siebie.

Po widoku lichych zagród i byle jak skleconych obejść oczekiwała czegoś w rodzaju komórki albo bacówki, a nie tak bajkowego i na pewno, na miejscowe warunki, luksusowego zakwaterowania. Nie mogła się doczekać, aż zobaczy wnętrze. Czuła się jak mała dziewczynka przed otwarciem urodzinowego prezentu. Podekscytowana przygotowała się do wejścia przez rzeźbione drzwi, gdy nagle otworzyły się one z impetem na całą szerokość i usłyszała krzyk:

– Moje drogie dziecko, zamierzasz tam stać do następnego Samhain[1]?

Z wnętrza wydobyło się ciepłe powietrze i dopiero ten podmuch spowodował, że zdała sobie sprawę, jak naprawdę była zziębnięta i przemoczona. Zmuszając odrętwiałe członki do wysiłku, przekroczyła próg i natychmiast znalazła się w innym świecie. Zewnętrzny świat, zimny i mokry, był odległy o dziesiątki galaktyk. Stała teraz w kosmosie wypełnionym ciepłem i domową atmosferą i czuła się tak, jakby po latach podróży wreszcie wróciła do domu.

W epicentrum owego wszechświata krzątała się kobieta, dobrze zbudowana, w średnim wieku, która teraz całą uwagę skupiła na Dorweryn. Jasne oczy patrzyły na nią z matczynym ciepłem, ale zarazem z naganą, gdy dostrzegła stan jej garderoby.

– W ten sposób to tylko jakiejś choroby się nabawisz, moje dziecko. Przygotowaliśmy ci gorącą kąpiel. To dlatego nie wyszliśmy po ciebie na przystań. Mam nadzieję, że nam wybaczysz.

Za gorącą kąpiel była teraz w stanie wybaczyć dużo gorsze rzeczy.

– Leć się kąpać, a ja przyszykuję jedzenie.

Tego nie trzeba było jej powtarzać. Z prędkością światła znalazła się przy wskazanych drzwiach w głębi kuchni. Otwierając je, została pochłonięta przez aromatyczną parę. Zamknęła drzwi i zrzuciła z siebie zabłocone i przemoczone ubrania, nie zadając sobie trudu, by je powiesić na stojącym pod ścianą krześle.

Zanurzyła się w ogromnej drewnianej wannie wypełnionej po brzegi parującą wodą. Miała ona zapach ziół i kwiatów. „Och, jak bardzo tego potrzebowało moje zmarznięte ciało!”

Zamknęła oczy i skierowała energię do Ducha Wody, prosząc o oczyszczenie duszy i ciała. Otworzyła się na moc Wody, poczuła, jak całe zmęczenie z niej wypływa, a negatywna energia nazbierana podczas podróży znika.

Do rzeczywistości przywróciło ją stukanie do drzwi.

– To ja, Anni. Przyniosłam czyste ubrania.

„Anni? A tak, to musi być kobieta z kuchni”. Dorweryn zdała sobie sprawę, że nawet się nie przedstawiła, i to ją trochę zawstydziło.

– Tak, wejdź, proszę.

Kobieta weszła i położyła poskładane ubrania na krześle.

– Jak będziesz gotowa, moje dziecko, to chodź do kuchni, wszystko już jest gotowe.

Anni zakrzątnęła się i już jej nie było, razem z mokrymi ubraniami.

Dorweryn z chęcią pomoczyłaby się jeszcze długo, ale głód, teraz już w rozgrzanym ciele, nie dawał o sobie zapomnieć. Wstała i wytarła się puszystym ręcznikiem znalezionym na szafce obok wanny.

Ubrana w suchą i czystą suknię, w którą zaopatrzyła ją gosposia, weszła do kuchni.

Wspaniały zapach jedzenia wywołał głośne burczenie w brzuchu. Miała jednak nadzieję, że nikt tego nie usłyszał. Nieopodal wesoło trzaskającego kominka, przy stole, siedzieli mężczyzna i kobieta. Kobietę widziała już wcześniej, choć jej imię poznała dopiero wtedy, gdy przyniosła jej czyste ubrania, ale mężczyzna był jej zupełnie nieznany. Miał mniej więcej tyle lat co Anni i posturę niedźwiedzia. Nie to, żeby był gruby, tylko wielki. Gładko ogolona twarz uśmiechała się zapraszająco.

– To mój mąż, Vlod, a ja jestem twoją gosposią i mam na imię Anni – powiedziała kobieta.

– Dorweryn. Przepraszam, że nie przedstawiłam się wcześniej – odparła, siadając do stołu.

Anni natychmiast postawiła przed nią talerz i nie czekając, zaczęła jej nakładać jedzenie.

– Nic się nie stało, moje dziecko. Po takiej podróży nikt nie oczekuje od ciebie dworskich manier – odpowiedziała gosposia, uśmiechając się ciepło.

– A zwłaszcza tutaj, w naszej wsi – dodał Vlod, a ogień z kominka wesoło tańczył, odbijając się w jego dużych okularach.

– To nie nasza wieś, nie jesteśmy stąd. Tylko tu mieszkamy i nigdy nie będziemy tacy jak oni – zwróciła się do męża oburzona Anni.

– Ludzie jak to ludzie – filozoficznie stwierdził Vlod i nie czekając na dalszy ciąg dyskusji, zaczął jeść.

Głodna jak wilk Dorweryn poszła w jego ślady. Jedzenie było proste, ale przepyszne. Tak smacznych lepiańców jeszcze nie jadła. Bogato polane roztopionym masłem były najlepszym posiłkiem, jaki mogłaby sobie zażyczyć.

Zajadając ze smakiem, słuchała Anni, która opowiadała o ich życiu w tym miejscu.

– Bo widzisz, przyjechaliśmy tutaj z przydziału. Ja byłam nauczycielką w szkole królewskiej. Uczyłam historii sztuk pięknych i trochę technik gospodarstwa, a Vlod jest druidem, mistrzem pierwszego stopnia w zielarstwie i też wykładał, tylko że komuś coś w nas się nie podobało. Po koronacji nowego króla zmieniła się też polityka, a my znaleźliśmy się w opozycji do niej, zatem, gdy tylko nadarzyła się okazja, to nas zesłali tutaj, do tej dziury, gdzie nawet diabeł się nie pokazuje, żeby powiedzieć dobranoc. Ale nie narzekamy… Trochę ciężko, bo nie pasujemy do miejscowej ludności, ale dajemy sobie radę. Vlod ma swój las i zioła, a ja mam ogród i was. – Anni zaśmiała się wesoło.

„Widać, że są to ludzie dobrzy i wesołego usposobienia. Na pewno będzie mi tu dobrze, zwłaszcza jeżeli będę codziennie tak jadała” –  pomyślała Dorweryn.

– Osobiście wydaje mi się, że wszelkie rozmowy i wywiady możemy zostawić na jutro, a teraz to po prostu pójdziemy spać – stwierdził Vlod, odsuwając pusty talerz.

Mężczyzna, zapewne znając dobrze swoją żonę, uprzedził ją, by nie zasypała pytaniami nowo przybyłej.

– Tak, masz rację. Czas na odpoczynek. Jutro mamy dzień wolny, to będziemy mogli narozmawiać się do bólu – zgodziła się Anni, wstając od stołu, i zaczęła zbierać naczynia.

Dorweryn podniosła się ociężale po ogromnej ilości pochłoniętych lepiańców i zaczęła pomagać przy myciu talerzy.

– Moje dziecko, zostaw to, ja wszystkim się zajmę. Ty idź się połóż spać, musisz wypocząć po podroży – zupełnie swojsko pogoniła ja Anni.

Dorweryn, wobec odrętwienia mózgu po zmęczeniu drogą, jakże relaksującej kąpieli i przepysznym jedzeniu, nie była w stanie odmówić odpoczynku. Skinęła tylko głową, jednocześnie zgadzając się i żegnając swych nowych gospodarzy.

Szurając ociężałymi stopami, powlokła się za Vlodem, który zaoferował, że odprowadzi ją do sypialni. Pokój znajdował się na piętrze i zadanie pokonania dość stromych schodów okazało się prawie ponad jej siły. Z trudem wgramoliła się na górę, przytrzymując się balustrady. Nie pamiętała, kiedy ostatnio była tak zmęczona. Musiało to być wieki temu. Ale tak naprawdę to teraz nic nie pamiętała i niewiele ją to obchodziło. Chciała tylko jak najszybciej znaleźć się w łóżku.

Wreszcie dotarli do drzwi w głębi korytarza. Vlod otworzył je i odsunął się na bok, by ją przepuścić.

– W kominku będzie się palić do rana, więc nie zmarzniesz. Ale jak zechcesz podłożyć, to drewno jest w koszu obok. No to śpij i wypoczywaj. Jutro jemy śniadanie później, więc nie musisz się martwić, że zaśpisz. Tak czy inaczej Anni na pewno ci na to nie pozwoli. – Uśmiechając się łobuzersko, zamknął drzwi i zostawił ją samą.

Szamanka, jak stała, tak położyła się do świeżo zaścielonego łóżka i ostatkiem sił naciągnęła na siebie ciepłą kołdrę, po czym natychmiast zasnęła.

 

Rozdział 2.

 

Dorweryn śniło się, że spaceruje po pięknej dolinie, pełnej kwiatów i motyli. Dolina była otoczona wysokimi skałami, które nagle zaczęły walić się z rumorem. Ogromne głazy roztrzaskiwały się głośno o dno doliny, ktoś krzyczał w oddali, a potem krzyki stawały się coraz bliższe, gwałtowniejsze i gniewne.

I wtedy się obudziła. Nie mogła zrozumieć, gdzie się znajduje, i przypomnieć sobie, jak się znalazła w tym obcym łóżku. Otworzyła szerzej oczy i spojrzała na nieznane okno, przez które wpadało niemrawe światło ponurego poranka. Wytężyła umysł i nic, tylko jak przez mgłę pamiętała, że odbyła podróż. Pomyślała, że musiała się wczoraj upić i teraz nic nie pamięta. Co prawda nie miała pojęcia, jak naprawdę wygląda prawdziwy kac, bo nigdy jeszcze nie była pijana, ale była pewna, że człowiek wtedy musi się czuć podle.

Zaczęła badać swój stan i doszła do wniosku, że czuje się świetnie. Owszem, bolały ją trochę mięśnie nóg, ale poza tym czuła się bardzo dobrze. „A więc to nie kac, po prostu muszę na spokojnie sobie wszystko przypomnieć. Powoli i na spokojnie”.

Łóżko było bardzo wygodne i ciepłe, ulokowała się więc jeszcze lepiej w ciepłych kołdrach i zaczęła sobie przypominać.

Nagle dał się słyszeć donośny głos kobiecy, zresztą znajomy, domagający się gniewnie, by wszyscy wynieśli się do wszystkich diabłów.

– Po moim trupie! Nikt nie będzie budził nikogo w wolne, i to jeszcze tak wcześnie rano! – krzyczała oburzona kobieta.

Teraz Dorweryn rozpoznała ten głos jako należący do Anni. „Ciekawe, na kogo tak się złości…”

– Ale to ważna sprawa! I tylko panienka może nam pomóc! – domagał się jakiś męski głos.

Łóżko było za miękkie i za ciepłe, by chciało się jej wychodzić z niego, aby dochodzić powodu zamieszania, więc wytężyła tylko słuch.

– Możecie przyjść później. Wompierze czy nie, to nie jest odpowiednia pora.

„Wompierze?” Pomyślała, że musiała źle usłyszeć. W każdym razie miała nadzieję, że Anni pozbędzie się nieproszonych gości, a może raczej petentów, bo zaczynało do niej docierać, że to właśnie jej obecności domagali się na dole.

– No, tyle że tera to poważne. Nie możemy zostać bez buraków na zimę!

To dziwne stwierdzenie o burakach dało Dorweryn do myślenia.

„Co ja mam wspólnego z burakami? Albo z tym, że ich zabraknie na zimę? Dziwne…”

Coraz bardziej zaintrygowana tą surrealistyczną wymianą zdań, postanowiła wstać i pójść na dół.

Odrzucając kołdrę, zobaczyła, że spała w sukni. Cały poprzedni dzień powrócił natychmiast do pamięci. Podróż, jezioro, mżawka i ziąb, kolacja i nowi gospodarze w nowym domu.

Na szczęście spała jak kłoda i nie za bardzo się wierciła przez sen, więc sukienka nie była aż tak strasznie wygnieciona. Zarzuciła na wierzch długi kożuch barani, który wisiał na wieszaku za drzwiami, i wsunęła na nogi ciepłe futrzane wysokie buty. Uśmiechnęła się na myśl o Anni, która to wszystko musiała przygotować. „Miło jest mieć kogoś, kto się tobą opiekuje. W szkole byłam zdana tylko na siebie”.

Schodząc po schodach, zauważyła, jak piękny jest dom. Wszystkie drewniane szczegóły były rzeźbione w skomplikowane wzory druidzkie, a na ścianach wisiały pergaminy przedstawiające sceny ze starych sag.

Na dole, w holu, było spore zgromadzenie. Zbiorowisko około dziesięciu wieśniaków cieśniło się w drzwiach i samym holu, a przed nimi, niczym walkiria, stała Anni, dzierżąc bojowo miotłę. Widać, że mieli doświadczenie w takiej sytuacji, bo nie zbliżali się do niej na wyciągnięcie miotły.

– Już wam mówiłam, że nie będę nikogo budzić! – uparcie twierdziła Anni.

– O, to panienka zeszła! – wykrzyknął chłop, gdy zobaczył schodzącą Dorweryn.

– Dzień dobry wszystkim – przywitała się i zwróciła do bojowej gosposi: – Anni, cóż to za zamieszanie? Stało się coś?

– Nic się nie stało poza tym, że im się w głowach zupełnie pomieszało od nadmiaru bimbru.

Na te słowa wieśniacy tylko nogami zaszurali, co potwierdzało, że Anni zbliżyła się do prawdy.

– Bo widzi panienka, my to sprawę mamy. Ważną, co czekać nie może – powiedział, czerwieniąc się, jeden z chłopów, który stał z przodu.

– No bo to znowu te wompierze, pani! Jakiś czas spokój był i znowu wylazły! – gniewnie powiedział drugi mały, okrągły człowieczek, wysuwając się do przodu. – My to już i po sołtysa posłali, a sołtysowa powiedziała, byśmy przyszli tu, do panienki – tłumaczył, a zezowate, przekrwione oczka błyskały w różne strony.

– No pewnie, że sołtysowa wam powiedziała… Któżby jeszcze takie genialne pomysły miał – westchnęła Anni.

– Tak, ja wszystko rozumiem… Tylko że nic nie rozumiem – stwierdziła zupełnie skołowana Dorweryn. – I proszę, powiedzcie mi, co to są te wompierze. A potem wszystko po kolei.

– A! Wompierze, pani, to te stwory, co od umarłych z cmentarza przyłażą – wyjaśnił zezowaty człowieczek.

– Zombie? – zapytała Dorweryn, aby się upewnić, czy dobrze zrozumiała.

– Nie, oni mają na myśli wampiry – pospieszyła z wyjaśnieniem Anni. – Tutaj od zawsze wierzyli, że są wśród nich wampiry, czyli wompierze, jak oni to nazywają. Za życia ludzie dziwni, źli i moc mający tak jak szeptuchy, a po śmierci wampiry. W ogóle ta wieś ma mroczną sławę, a o tych wompierzach daleko poza jeziorem się szepcze – tłumaczyła Anni.

– Właśnie! I to znowu przez te zarazy wszytki buraki zdechły! – zakrzyknął jakiś chłop z tyłu.

– Buraki zdechły?

Dorweryn próbowała cokolwiek z tego zrozumieć, ale nie była pewna, czy tak naprawdę jeszcze nie śni.

– Sama pani popacz! Wszytki zdechłe!

Wysoki, chudy chłop wysunął się naprzód i wiązką zdechłych buraków machał jej przed twarzą.

– Takie to nocą przyłażą, poniuchają, pochuchają i wszystko zdechłe zostawiają. A my czym świń i bydła zimą karmić nie mamy! – dowodził zły, ciągle burakami machając.

– A kto wie, czy do chałup naszych potem nie zalezą! – zawodził zezowaty.

– Poczekajcie chwilę. Chcecie mi powiedzieć, że zombie…

– Wompierze!

– Wompierze wam popsuły wasze buraki. Tak?

Dorweryn próbowała poukładać wszystko w sensowną całość, co wcale nie było takie proste.

– I teraz, proszę, powiedzcie mi, czego oczekujecie ode mnie w tej sprawie.

Jej prośba wywołała nową falę gniewu.

– Jak to co?! Wy szamanka czy nie? Pozbyć się tej zarazy macie! – krzyczał chłop, który pierwszy się odezwał, ponownie się czerwieniąc.

Pozostali przytakiwali głowami i tylko pomrukiwali gniewnie, zostawiając przemowę mężczyźnie o czerwonej twarzy.

– Trza pójść, sprawę zbadać. Odpowiednie czary rzucić, by więcej te padalce nie przyłaziły!

– Dobrze gada! Działać trza! – pokrzykiwał zgodnie tłum.

– Tera buraki, jutro zboże nam zachachmęcą!

– No dobrze, powiedzcie mi tylko, gdzie te wasze buraki się znajdują.

Nie wierząc samej sobie, że zgadza się przeprowadzić śledztwo w sprawie wompierzy i zdechłych buraków, Dorweryn zapięła kożuch, przygotowując się do wyjścia.

– Poważnie zamierzasz teraz iść z nimi? – zadziwiła się Anni, zagradzając jej drogę do drzwi.

– Myślę, że nie ma w tym nic złego. Pójdę i zobaczę, co się tam stało z tymi burakami – próbowała ją uspokoić.

– No to, jeżeli już musisz iść z tymi wariatami, to na pewno nie sama. Pójdziemy razem! – Mówiąc to, Anni torowała sobie miotłą drogę do wieszaka za drzwiami. – Sama?! Po moim trupie! – bulwersowała się gosposia, naciągając na siebie kożuch. – No i co tak stoicie? Idziemy! Nie mam zamiaru tracić na was całego dnia. – I z tymi słowami wyszła okutana na zewnątrz.

Dorweryn z tłumem, tuż za jej plecami, podążyła w ślad za gosposią.

Idąc w mroźnym poranku przez wieś z tą dziwną procesją, pomyślała, czy w ogóle kiedykolwiek będzie musiała podać w swoim zawodowym życiorysie rozwiązywania tajemnicy zdechłych buraków albo polowania na wompierze. Miała gorącą nadzieją, że nie zajdzie taka potrzeba.

Podążający na czele zezowaty człowieczek bojowo maszerował, nadając szybkie tempo idącej za nim armii.

Cała ta nietypowa armia, z zaciętymi twarzami i gniewem pobłyskującym w zakrwawionych oczach, maskowała swój strach przed wompierzami, które czaiły się schowane w zdechłych burakach, a może już powróciły do swoich grobów, czy gdzie one tam mieszkają… Przynajmniej taką nadzieję miała Dorweryn, nie wiedząc, co ją tak naprawdę czeka na miejscu zbrodni.

Po około dziesięciominutowym marszu dotarli do sporej zagrody. Był to ostatni dom na drodze do lasu, który stał pod zwartą ścianą ogromnych drzew skrytych w porannej mgle. Zbudowany jak wszystkie domy we wsi z grubych bali. Wysoki dach, pokryty poszarzałą strzechą, zdradzał jego wiek, a małe okienka chroniły wnętrze przed utratą ciepła. Właściwie to nic nie wyróżniało specjalnie tej zagrody od wszystkich innych na wyspie.

Zezowaty przewodnik z dumą właściciela odwrócił się i wskazując za siebie, w nieokreślonym kierunku, wręcz pompatycznie oświadczył:

– To moje gospodarstwo, po ojcach. A po mnie to syny wezmom. Choćta za mnom, to piewnice pokaże. Tam, gdzie te padalce zalazły.

Odwrócił się i otworzył zamaszyście lichą furtkę, co najmniej jakby otwierał wrota pałacowe, i z jeszcze większym fasonem, na ile mu pozwalały okrągłe gabaryty, wkroczył na swoje włości, wiodąc procesję uzbrojonych w zwiędłe buraki i gotowych do akcji żołnierzy.

– O, to tu! To tu trzymamy buraki i marchew na zimę. Paczcie tylko na odrzwia! Cza magii, by do środka zaleźć bez ich wywalania! – bulwersował się zezowaty gospodarz, pokazując ciężkie drewniane drzwi okute żelazem, z ogromną kłódką wiszącą na zamku. – O, tak jak widzicie, tak je zastałem rankiem, gdym przyszedł po żarcie dla bydła. Wszytko zamknięte, tylko we środku smród taki okrutny i wszytko zdechłe! – zawodził zawzięcie.

Pozostali zachłannie słuchali tych strasznych faktów, a niektórzy to nawet nosem pociągali w nadziei na wyczucie smrodu owego.

– To może ja wejdę do środka i porozglądam się trochę? – zapytała Dorweryn, wysuwając się na przód ściśniętego teraz wokół wejścia tłumu.

– A pewnie, przepuśćta panienkę! – zawołał przeraźliwie zezowaty gospodarz, na pewno wystraszając wszystkie wompierze, nie tylko te w piwnicy, ale i w okolicy.

Ze stąpającą jej po piętach Anni Dorweryn weszła do piwnicy, którą otworzył wygrzebanym zza pazuchy kluczem okrągły właściciel. Wnętrze było mroczne i pachniało wilgotną ziemią. Nie odwracając się, zakrzyknęła, by przynieśli jej lampę, więc po krótkotrwałym zamieszaniu i pokrzykiwaniu wręczono jej sporą lampę olejną, której mdłe światło padało na ziemiste ściany, rozpraszając mrok. Skupiając się na mroku czającym się wokół, Dorweryn próbowała wybadać aurę miejsca.

Dziwne, niepokojąco znajome, ale nieuchwytne zarazem smugi energii docierały do jej skoncentrowanego umysłu. Spróbowała wyciszyć myśli, pozwalając tym smugom uformować obrazy. Jednak bardziej odbierała je jako zapach. Był on jakiś znajomy, ale nie mogła sobie za nic przypomnieć, co to było. Sam w sobie nie niósł zagrożenia ani cienia, więc nic złego nie mogło to być. „Znajomy, a jednak obcy… Nie, nic z tego teraz nie zrozumiem”.

Otrząsając się z transu, wróciła do rzeczywistości, czyli do uwiędłych buraków zalegających pod ścianą i tłumu cisnącego się do drzwi piwnicy. Miała świadomość, że tę zgraję przed inwazją wnętrza powstrzymywał jedynie strach przed wompierzami czającymi się w buraczanym cieniu.

Odwracając się do ciżby cisnącej się w wejściu, natychmiast zrozumiała, że tak łatwo im się nie wywinie, mówiąc prawdę o braku jakiegokolwiek zagrożenia, nie wspominając nawet o nieznalezieniu żadnego przedstawiciela padalcowego gatunku.

„Trzeba coś wymyślić” – powtarzała sobie.

Czuła się prawie jak na sprawdzianie w szkole.

„W sumie, jak na to nie patrzeć, to moje pierwsze wystąpienie zawodowe”.

Uśmiechnęła się do siebie, wyobrażając sobie wpis do życiorysu: „I skutecznie obroniła buraki przed kompletnym zdechnięciem wywołanym przez wredny pomiot wompierzy. Ha, ha, nawet nieźle brzmi… Ale do rzeczy, muszę teraz stawić czoło tłumowi mającemu stuprocentową rację, a już na pewno w ich mniemaniu”.

Anni ustawiła się u jej boku wzorem wiernego rycerza, gotowego do boju.

Przybierając wszystkowiedzący wyraz twarzy, zwróciła się do ludu:

– Sprawy mają się tak… – zaczęła ostrożnie, nie będąc jeszcze zupełnie pewna, dokąd zmierza. – Wyczuwam pewną obcą energię…

– Aaa! Rację żem miał od początku! To te czorcie pomioty! One winne! – zawodził mężczyzna o czerwonej twarzy, nie dając skończyć Dorweryn.

– Przymknij się, pan, i daj do końca się wypowiedzieć tym, co pojęcie mają! – z nauczycielską wprawą uciszyła panikującego właściciela buraków Anni.

Twarz mężczyzny stała się jeszcze czerwieńsza, ale ucichł w pół zdania. Widać było, że stary strach przed nauczycielem pozostał w nim mimo upływu lat.

– No więc, jest śladowa energia, ale raczej pochodzenia organicznego i nie stwarza zagrożenia. Może wcześniej, w większym stężeniu, spowodowała zwiędnięcie warzyw, ale teraz jest prawie niewyczuwalna. Jestem pewna, że tym zajściem możemy obarczyć Matkę Naturę. – Zamilkła, widząc wybałuszone oczy, które spoglądały na nią, jakby pojawiła się nagle, lecąc na żmiju[2].

Anni natychmiast zrozumiała sytuację.

– Szamanka mówi, że wszystko w porządku i żadna zaraza tu nie zalazła.

– Aaa, to trza było od razu tak gadać!

Wśród zebranych można było wyczuć wyraźną ulgę.

– To jak to? A buraki?! To nic?! – nie dawał za wygraną właściciel przybytku.

Dorweryn zrozumiała, że jeżeli czegoś nie zrobi, to długo nie zazna spokoju.

– Nic takiego nie powiedziałam. Oczywiście rzucę zaklęcia ochronne i zabezpieczę miejsce przed Złym.

Anni popatrzyła na nią z uznaniem. „Ma dziewczyna głowę do polityki” – pomyślała.

Mężczyzna o czerwonej twarzy z zadowoleniem energicznie przytakiwał, rzucając z wyższością spojrzenia w różne strony.

– Tera, ma się rozumieć, was mamy i za to wam płacim!

– Nic nie płacicie, darmozjady! Przecież za wszystko płaci Rada! – krzyknęła oburzona Anni, złowrogo wyciągając pięść w stronę mówcy.

– No to, że z naszych podatków, nie?

– A, z głupim jeszcze się nikt nie nagadał… – Gosposia z rezygnacją machnęła ręką i zwracając się teraz do wszystkich, zaczęła ich poganiać do rozejścia się: – No już, już koniec przedstawienia. Teraz szamanka potrzebuje miejsca i ciszy. No, nie ociągać się! Możecie przy bramie poczekać.

Niechętnie i powoli armia buraczanych żołnierzy zaczęła przemieszczać się w stronę bramy.

– No chyba że chce kto zostać i zaryzykować, że ta energia zamieni go w jakiegoś pokucia[3].

Zdopingowany tymi słowami tłum przybrał na prędkości i błyskawicznie znalazł się po drugiej stronie podwórza, absolutnie bez wyjątku.

Dorweryn zaczęła się zastanawiać: „Ciekawe, co bym zrobiła bez tej kobiety… Znam ją dopiero od wczoraj, a już okazała nieocenianą pomoc. Morrigan[4] musi patrzeć na nią łaskawym okiem. Z przyjemnością postawię najlepsze wino, jakie zdołam zdobyć, na ołtarzu swojej patronki… No cóż, czas zabrać się do roboty, bo dnia zabraknie”.

Stanęła pośrodku piwnicy i koncentrując się na Mocy Ziemi, zaczęła budować energetyczne pole ochronne, powoli zamykając je ponad sklepieniem.

„Najprostsze, ale bardzo skuteczne. Będzie działać wystarczająco długo i nie dopuści wompierzy ani innego burczanego zabójcy, i plony będą bezpieczne aż do wiosny. Pora wracać do domu” – pomyślała, zdając sobie sprawę, że nie jadła śniadania.

– Anni, dziękuję ci bardzo za twoją pomoc. Naprawdę jesteś nieoceniona – zwróciła się do okutanej postaci blokującej drzwi. – Myślę, że możemy wracać ze spokojnym sumieniem. Nasza misja zakończyła się sukcesem.

– Co prawda to prawda, moje drogie dziecko – zgodziła się gosposia.

Odwracając się na pięcie, rzuciła jeszcze przez ramie ramię:

– Czas najwyższy, bo nawet nam zjeść nie dali.

Dorweryn, z głośno burczącym brzuchem, ruszyła w ślad za nią.

Pomimo zimna tłum czekał cierpliwie, powiększony o nowych ciekawskich.

– No i co? Już będzie dobrze, nie? – zapytał głośno właściciel buraków, biegnąc, na ile mu pozwalały krótkie koślawe nóżki.

– Będzie, będzie, i to zupełnie będzie – rzuciła szybko Anni, nie zatrzymując się nawet, i machnęła ręką na odczepnego, ciągnąc za rękaw Dorweryn za sobą. – A teraz dajcie przejść, ludziom do domu wrócić.

Tłuściutki gospodarz zdążył złapać szamankę za rękę i potrząsając nią energicznie, dziękował wylewnie:

– Ja to żem od początku wiedział, że panienka to szamanka jak się patrzy! Podziękować panience, podziękować!

Nie mając czasu, żeby odpowiedzieć, na siłę wyswobodziła rękę z trzęsących nią łapsk i jednocześnie próbowała utrzymać równowagę na śliskim błocie, gdyż Anni ani myślała się zatrzymać, ciągnąc ją za sobą. 

– No chodź, moje dziecko. Nie będziemy tu dnia marnować – popędzała ją, ani myśląc o puszczeniu rękawa, jakby w obawie, że zgromadzona tłuszcza może ją zatrzymać i już nie wypuścić.

Potykając i ślizgając się w błocku, Dorweryn próbowała nadążyć za kobietą, co nie było łatwe, biorąc pod uwagę, że poranny przymrozek tajał i zamieniał całe podwórze w gąbczaste bagno.

Upaćkana i zadyszana zdołała dotrzeć bez upadku do drogi, która była w bardziej stabilnym stanie, co pozwoliło jej nadrobić tempo i zrównać się z żwawo kroczącą Anni.

– Czy tu zawsze jest tyle błota?

– Ha, no pewnie. Teraz to i tak jeszcze nie jest źle, bo od kilku dni tylko mżawka.

Była nauczycielka nie zwalniając ani na chwilę, z wprawą omijała większe kałuże i podejrzane błota.

– Przyzwyczaisz się. Zresztą… człowiek jest zdolny do wszystkiego się przyzwyczaić – stwierdziła filozoficznie.

Dorweryn poczuła, że ta wypowiedź miała dużo głębsze znaczenie dla Anni, niż mogłoby się wydawać. „No cóż, nie ma co nad cudzymi sprawami rozważać, zwłaszcza na pusty żołądek” – pomyślała.

Nie rozpoznawała jeszcze okolicy i nie mogła ustalić, jak daleko mają do domu, gdy zobaczyła na ciemnym tle lasu znajomą dachówkę. Dotarły. Ulga była wielka, jak po odbytej bitwie, kiedy zdajesz sobie sprawę, że ciągle jesteś żywy i cały.

Zbliżając się, zobaczyły grupkę ludzi przy płocie i gestykulującą coś zawzięcie niedźwiedzią postać Vloda od wewnętrznej strony ogrodzenia.

– A! Dziady jedne! Jak tylko z domu na krok wyjdę, to zaraz się złażą! Tarakany[5] popaprane!

Dorweryn aż podskoczyła od tego niespodziewanego wybuchu Anni.

– Ja was tu zaraz wszystkich poustawiam, żule jedne!

Krzycząc coraz donośniej w stronę płotu, gosposia przyspieszyła jeszcze bardziej, nie zapominając pociągnąć za sobą osłupiałej dziewczyny, która tylko cudem i wolą bogów nie upadła twarzą w błoto.

Osłupienie Dorweryn tylko się spotęgowało, gdy zobaczyła reakcję przy płocie, wywołaną atakiem Anni. Dosłownie w ułamku sekundy, a może nawet szybciej, ściśnięta do tej pory grupka rozprysła się na wszystkie strony, widocznie przyjmując taktykę uciekania z niesamowitą prędkością w różne strony przed nieprzyjacielem, dla zwiększenia szans na przeżycie. Rzeczone tarakany musiały mieć ogromne doświadczenie w sytuacjach bojowych, bo nie traciły cennego czasu na rozważanie sytuacji, tylko zarządziły natychmiastowy odwrót.

Strategiczny odwrót wroga nie spowolnił rozpędzonej Anni, która zatrzymała się dopiero przy furtce, gdzie czekał na nią mąż, absolutnie niewzruszony całą akcją.

– Znowu rozdajesz pieniądze tym pasożytom! Człowiek pracuje jak wół, a ci przychodzą sobie na gotowe!

Bojowa walkiria rozkręcała się w najlepsze, ale jak widać, cel był absolutnie odporny na wszelkie ataki, bo machnął tylko ręką.

– E tam, głupoty wygadujesz.

To stwierdzenie dolało tylko oliwy do ognia.

– Ja?! Ja głupoty wygaduję?! No popatrz ty na niego! Ja tak ciężko pracuję, a ty po prostu rozdajesz pieniądze ot tak!

Oszołomiona Dorweryn już nawet przestała próbować zrozumieć, co tak naprawdę się działo. Doszła do wniosku, że nad tak surrealistycznymi sytuacjami najlepiej przejść do porządku dziennego bez zrozumienia.

Gotowa do próby oswobodzenia się, nawet kosztem utraty kożucha, znów została pociągnięta z impetem, ale tym razem na szczęście przez furtkę w stronę domu.

Anni, ciągle gniewnie mamrocząc pod nosem, zamaszyście otworzyła drzwi wejściowe. Wspaniałe ciepło buchnęło z wnętrza, nasilając burczenie w brzuchu.

Dorweryn tym razem z wdzięcznością dała się wciągnąć do środka. Zmęczona, oswobodziła się z ciężkiego kożucha i zsunęła na ławę za stołem. Siedzenia pokryte grubym futrem zapewniały wspaniały komfort, dlatego, gdyby mogła, zostałaby tak co najmniej do końca dnia, pod warunkiem że ją nakarmią.

Miała nadzieję, że nie zostanie źle zrozumiana i posądzona o brak dobrych manier, jeżeli nie pomoże w przyrządzaniu posiłku, ale naprawdę nie byłaby w stanie ruszyć się z miejsca.

Na szczęście, a może i nie, gosposia była jeszcze absolutnie pochłonięta swoim gniewem i rozprawiając głośno, nie wiadomo czy do szamanki, czy do siebie, miotała się po kuchni, zastawiając stół.

– No popatrz, ja głupoty wygaduję! A sam to co?! Zawsze tym dziadom rozdaje. Przyłażą tacy i żebrzą, a on żałuje! A tu nie ma co żałować, pogonić we wszystkie diabły i już!

– Ja przepraszam, ale nie bardzo rozumiem, kto żałuje kogo…

Dorweryn pożałowała natychmiast, że się odezwała.

– Jak to kogo! Tych dziadów ochlapanych, żuli jednych! – jeszcze gniewniej zawołała Anni. – A ten to teraz nie przyjdzie, jak mam mu co do powiedzenia. Nic go to nie interesuje! Moje zdanie w ogóle się nie liczy! Zawsze tak było, tylko inni ważni i ta studnia, a nie ja!

Już chciała zapytać, jaka studnia i jacy inni, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.  „Lepiej tylko przytakiwać i zgadzać się na wszystko” – pomyślała, pomna poprzedniego błędu.

– Na pewno już siedzi przy tej swojej studni i wlepia się w nią! A żeby przyjść i porozmawiać, to nie, tylko tam!

Dorweryn, mimo że absolutnie nie rozumiała, co studnia ma do dziadów i żuli, rozumiała doskonale, dlaczego Vlod wolał nie przychodzić na rozmowę, tylko na zimnie wlepiać wzrok w studnię.

Na szczęście, pomimo okrutnej złości i użalania się nad swoim losem, Anni nie zapomniała o śniadaniu. Nie zaprzestając swojej tyrady, kończyła przygotowywać posiłek, który wyglądał nadzwyczaj smacznie i bogato. Na stole był już ser, świeży chleb, wędliny, a nawet ciasto.

Jako studentka niemająca zamożnych rodziców i żyjąca tylko ze stypendium, Dorweryn jadała raczej bardzo skromnie, więc taka ilość jedzenia wydawała się jej wystarczająca na co najmniej tydzień.

– No jedz, bo wystygnie. A ja kawę przygotuję.

Mimo że gosposia odezwała się już dużo spokojniej, dziewczyna nie chciała ryzykować kolejnej burzy i bez słowa natychmiast zabrała się do jedzenia, jak nakazała Anni.

Rozdział 3.

Schodząc po schodach, Dorweryn obiecała sobie, że dzisiaj weźmie się za siebie. Po wczorajszym późnym i bardzo sytym śniadaniu poszła od razu do swojego pokoju z zamiarem medytowania, ale natychmiast po dotarciu na miejsce i stanięciu przed wyborem pomiędzy cudownie miękkim i ciepłym łóżkiem a medytacją na twardej podłodze, wygrało łóżko.

Dzisiaj, wypoczęta, pełna energii i gotowa na podbój świata, nie zamierzała leniuchować. Po śniadaniu miała zamiar od razu zabrać się do pracy. „Będę musiała zorganizować jakieś miejsce do medytacji, a później, jeżeli pogoda pozwoli, zapoznam się z ogrodem. A może poproszę Anni, żeby opowiedziała mi trochę o pracy mojej poprzedniczki, o tym, jak ona sobie radziła”.

Dorweryn zdawała sobie sprawę, że posłanie jej tutaj od razu po szkole było celowe. Bez doświadczenia i w tak trudnym środowisku miała ogromne szanse na popełnienie tysiąca różnych błędów i tym samym przekreślenie dalszej kariery. „No cóż, bez koneksji czy rodziny, bez pozycji jestem łatwą przeszkodą do usunięcia”. Nadziei na lepsze jutro dodawał jej nowy dom i gospodarze, którzy w pewnym sensie dzielili jej los. „Na pewno znajdę u nich wsparcie i pomoc w razie potrzeby” – pomyślała.

Z tą optymistyczną myślą dotarła do kuchni, gdzie zastała Anni krzątającą się przy palenisku. Kobieta stała odwrócona plecami do wejścia, ale gdy Dorweryn powitała ją serdecznie, odwróciła się gwałtownie.

– Aaa! Na bogów! Co ci się stało?! – krzyknęła przerażona, gdy ujrzała twarz gosposi.

– Mnie? A co miało mi się stać?

Dorweryn, kurczowo trzymając się framugi i ciągle będąc w szoku, wskazała kolistym ruchem na twarz gosposi.

– Aaa! To tylko maseczka! Czyni cuda!

Anni próbowała zaśmiać się pomimo ściągniętej czarnozielonej mazi na jej twarzy, co trochę brzmiało, jakby sowa miała czkawkę.

– Hu, hu! Pewnie trochę cię zaskoczyłam!

To „trochę” z pewnością nie było wystarczającym określeniem na poziom przeżytego szoku.

– Trochę… Po prostu bardzo mnie to zaskoczyło – odpowiedziała, nie chcąc jej urazić.

– Jak chcesz, to podam ci przepis. Mówię ci, moje dziecko, ta maseczka czyni cuda! Cuda! – Anni zachwycała się mazią w podejrzanym kolorze.

– Na pewno z chęcią wypróbuję – zapewniła Dorweryn i zmieniając szybko temat, żeby przypadkiem nie zostać wysmarowaną już teraz, zapytała o jej poprzedniczkę: – Anni, możesz mi opowiedzieć trochę o Urli? Z tego co wiem, to była szamanką tutaj przez lata.

– A tak, moje dziecko. Po pierwszym roku przydziału normalnie powinna zmienić miejsce, ale została. Właściwie to nie wiem czemu. Gdy przyjechaliśmy, Urla była już tutaj od ładnych kilku lat.

– Co nie zdarza się często. Już nie mówiąc o zgodzie Rady na to – dopowiedziała Dorweryn.

– Masz rację. Pewnie, wraz z upływającym czasem, wszystkim było tak wygodniej, no i na pewno niewielu się kłóciło o tak wspaniały przydział! – Gosposia zatrzęsła się sowim śmiechem. – Daj mi chwilkę, dziecko. Umyję się i porozmawiamy. A ty jedz tymczasem! – Wskazała na obficie zastawiony stół i już jej nie było.

Dorweryn pomyślała, że jak będą ją tak karmić, to też tu zostanie na zawsze i nie przez miłość do jedzenia, tylko dlatego, że nie przejdzie przez frontowe drzwi!

Uśmiechając się do siebie, zasiadła do stołu i nie żałując sobie, zaczęła jeść.

Atakując drugą pajdę chleba, grubo posmarowaną masłem, nagle poczuła się obserwowana. Odwróciła się w stronę drzwi i zobaczyła postać odzianą w coś, co przypominało długą szaroburą togę. Postać rzeczywiście obserwowała ją intensywnie, łypiąc na nią jednym okiem, podczas gdy drugie było ukryte pod brudną przepaską.

Przez dłuższą chwilę wpatrywali się tak w siebie w niezręcznej, przynajmniej dla niej, ciszy.

– Dzień dobry – nie wytrzymując, przerwała w końcu zalegającą ciszę. – Mogę panu w czymś pomóc?

Postać musiała być mężczyzną, sądząc po długiej, pożółkłej i niezadbanej brodzie.

– Vlod w domu? – chropawy głos wydobył się z plątaniny kłaków, które były brodą.

– Tak naprawdę nie wiem, jeszcze się dzisiaj rano nie widzieliśmy.

– A to nic, poczekam. – Nie czekając na zaproszenie, postać usadowiła się naprzeciw stołu.

Dorweryn postanowiła po prostu zignorować przybysza i dokończyć śniadanie, ale dobre wychowanie nie pozwalało jej na to, więc spróbowała zająć gościa konwersacją.

– Zimny poranek mamy dzisiaj. – Nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Dostrzegła tylko oko łypiące na nią intensywnie. – A pan tutejszy?

– Można tak powiedzieć – wreszcie wydobyło się ze skołtunionego zarostu. – Wieści ze świata dobre? – zapytał mężczyzna łypiący na nią okiem.

Nie miała zielonego pojęcia, o co ją tak naprawdę zapytał, więc, by nie wykazać się ignorancją i żeby cokolwiek powiedzieć, odparła:

– Dobre.

– Ano jak tak, to dobrze.

Pewnie ta surrealistyczna konwersacja ciągnęłaby się jeszcze długo i nie wiadomo, czym by się zakończyła, gdyby nie została przerwana przez Vloda, który z czerwonymi od chłodu policzkami zjawił się na ratunek.

– O, powitać! Co tam słychać? – Skierował się w stronę gościa z wyciągniętą do powitania ręką. – No jak tam się sprawy mają z pszczółkami?

Oko mężczyzny poruszyło się energicznie.

– Nie najlepiej, nie najlepiej. Trzeba się studni poradzić, zanim wszystkie wyzdychają.

Dorweryn zastanawiała się, co to za studnia, o której wszyscy mówią. Postanowiła zapytać Anni po śniadaniu.

– A, to w takim razie zapraszam do stołu, zjemy i natychmiast pójdziemy do studni. – Vlod wskazał miejsce mężczyźnie łypiącemu okiem, a sam usiadł obok Dorweryn. – Pozwolę sobie przedstawić naszego wróża, Stompa.

Mężczyzna łypiący okiem okazał się wróżem z imieniem i łypał bez słowa, tylko jeszcze intensywniej.

– Bardzo mi miło pana poznać, panie Stomp. Dorweryn Urs’Sellen, szamanka.

– A tak… A ja żem myślał, że to któraś z córek przyjechała!

– Nie, młodsza córka po święcie Samhain przyjedzie, a teraz jedzmy! Anni już schodzi do nas, więc nie czekajmy. – I nie czekając na nic, Vlod zabrał się do jedzenia z apetytem.

– No tak, widzę, że mamy towarzystwo – z nieukrywaną niechęcią powiedziała Anni, wchodząc do kuchni, już czysta, bez żadnych podejrzanych substancji na twarzy. – Pewnie znowu pilne i niecierpiące sprawy do studni – jadowicie rzuciła w stronę męża.

– A tam, nie zaczynaj znowu marudzić. – Próbował zbyć żonę machnięciem ręki, co jednak nie było najlepszym posunięciem.

– Ja?! Ja marudzę?! A w ogóle to nie powinieneś zwracać mi uwagi przy obcych! – gwałtownie i gniewnie zawołała gosposia i na dobre zaczęła się rozkręcać. – Popatrz ty się! Ja marudzę! A ty co?! Tylko przy studni siedzisz albo po lesie za ziółkami latasz!

– To co? To może my już pójdziemy, zanim nam głowy pourywają?

Nie czekając na odpowiedź, Vlod był już przy drzwiach z wróżem depczącym mu po piętach, który w lot pojął hasło do odwrotu.

– Tak, tak, my już pójdziemy. Sprawy pilne, czekać nie mogą.

I już ich nie było.

Dorweryn, która tak naprawdę nie wiedziała, co się stało, próbowała ogarnąć sytuację, ale nie bardzo jej to wychodziło. Skołowana zapytała:

– Co to za studnia ?

– A! Studnia! Mało co dobrego, tylko więcej złego – wciąż w nerwowym uniesieniu odpowiedziała Anni.

Co prawda jej odpowiedź nic nie wyjaśniła, tylko upewniła Dorweryn, że owa studnia diaboliczna musi być, skoro tylko zło przynosi.

– Bo widzisz, moje dziecko, tylko przy niej siedzą i wlepiają się w nią jak wół w malowane wrota. I co rusz durne pomysły im do głowy przychodzą. Teraz pszczoły, wczoraj jaki z odległego wschodu, dobrze, że statek na morzu zatonął, co prawda bydła szkoda, ale i tak by biedaki nie wyżyły długo.

– Czy mówisz o energetycznej studni? – Dorweryn powoli zaczęła kojarzyć, ale dalej nie miała zielonego pojęcia, co mają jaki do pszczół i odwrotnie, i co do jaków czy pszczół ma studnia.

– A, oczywiście, że energetyczna! No bo jaka przecież jeszcze! Wślepiają się w nią całymi dniami i nic innego nie robią! A ten też tylko po to przyłazi i całymi dniami u nas siedzi!

Dorweryn oczywiście uczyła się w szkole o energetycznych studniach, ale nigdy nie widziała żadnej, bo były bardzo rzadkie. Nawet w szkole, chociaż duża i znana, i w stolicy nie było takiej studni.

Fakt, że znajduje się tutaj, w jej obecnym domu, był bardzo ekscytujący. Studnie były połączone między sobą kanałami energii i były jednymi z najbardziej magicznych rzeczy w tym świecie. Podobno smoki uwielbiały gnieździć się w ich pobliżu.

Nagle zdała sobie sprawę, że Anni ciągle mówi. Nie była pewna, czy sama do siebie, czy do niej. Skupiła się więc na tyradzie, na wypadek gdyby była skierowana do niej.

– I w ogóle mnie nie słucha! A ja mu mówię po sto razy, a on dalej swoje. Co ja mogę na to poradzić, moje drogie dziecko?! Nic!

Drogie dziecko siedziało potulnie i tylko przytakiwało, zastanawiając się, jak się wymknąć, by nie urazić gosposi. Bardzo chciała zobaczyć studnię, więc miała tylko nadzieję, że przemowa nie potrwa zbyt długo.

– Ale cóż, moje dziecko, tak już jest, że nikt nie liczy się ani ze mną, ani z moim zdaniem. – Żaląc się nad swoim losem, usadowiła się wygodnie za stołem i zaczęła jeść. – Jak chcesz, to po jedzeniu pokażę ci twój gabinet – zupełnie normalnie, jakby przed chwilą w ogóle nic się nie stało, powiedziała do skołowanej już na dobre dziewczyny.

„No cóż, jak widać, miejscowy obyczaj nakazuje, by nad dziwnymi i niezrozumiałymi sprawami do porządku dziennego przejść”.

– Powiedz mi, proszę, czy moja poprzedniczka pracowała w określonych godzinach, czy zależnie od potrzeby?

– Właściwie to nie miała ustalonych godzin, i wydaje mi się, że tutaj tak lepiej, bo z miejscowymi dnia ani godziny nie znasz.

„Co prawda, to prawda – pomyślała, przypominając sobie buraczaną sprawę. – Ciekawe czy tak będzie często, czy będę mogła poukładać sprawy regularnie i logicznie, tak jak w szkole mnie uczyli”.

– Bo widzisz, ja to bym wołała na godziny, tak jak nas uczyli.

– A jak tam sobie chcesz. Ale jedno ci powiem, że z tymi tutaj to tak łatwo mieć nie będziesz.

Pewnie sama nie zdawała sobie sprawy, jak prorocze były jej słowa.

– Przynajmniej spróbuję, a potem się zobaczy, co dalej.

– Bardzo mądrze. Moje dziecko, jak widzę, będą jeszcze z ciebie ludzie. – Anni zaśmiała się ciepło i nakazała gestem, by kontynuowały śniadanie.

 

Rozdział 4.

 

– Proszę, oto twój gabinet. Tak jak go zostawiła Urla. – Otwierając drzwi obok frontowego wejścia, Anni poprowadziła Dorweryn do wnętrza ciemnego pokoju.

Pachniało tam ziołami i starymi książkami, ale powietrze nie było stęchłe. Gdy jej oczy przyzwyczaiły się do mroku, Dorweryn zaczęła rozróżniać kształty mebli, wysokich regałów z książkami i dużego biurka stojącego pod oknem, teraz z zamkniętymi okiennicami.

Gosposia otworzyła okiennice i do pokoju wpadło światło jesiennego poranka. Pomieszczenie było większe, niż jej się wydawało w mroku: wysoki sufit, kominek z wygodnym fotelem obok, spore okno, duże biurko zastawione jakąś aparaturą i przeróżnymi fiolkami. „To naprawdę jest gabinet, a nie tylko pokój o wygórowanej nazwie i teraz jest mój”.

– Naprawdę wspaniały! I te wszystkie książki! – zakrzyknęła z nieudawanym zachwytem Dorweryn, która nie spodziewała się takich luksusów.

– Cieszę się, moje dziecko, że ci się podoba.

– Podoba, i to jeszcze jak!

– No to teraz cię zostawię, byś się nacieszyła swoim miejscem pracy. Jak będziesz co potrzebować, znajdziesz mnie w kuchni – powiedziała Anni, a stojąc już w drzwiach odwróciła się i zakrzyknęła: – Och, ta skleroza! Zupełnie zapomniałam! Przecież trzeba w kominku rozpalić!

Na słowa gosposi Dorweryn zdała sobie sprawę z chłodu panującego w pokoju. Wcześniej była tak pochłonięta entuzjazmem, że nawet tego nie zauważyła.

– Proszę, zostaw to mnie, zajmę się tym.

– A nie ma mowy! Będziesz mi tu tracić energię na tak trywialne zadania… I tak wszystko jest gotowe, tylko zapalić – zakomunikowała Anni i kucnęła przy kominku, po czym wygrzebanymi z przepastnych kieszeni fartucha zapałkami podpaliła podpałkę, która ułożona bardzo fachowo natychmiast zajęła się ogniem. – Za chwilę tylko podłożysz kilka polan i po sprawie.

– Dziękuję ci bardzo, Anni. Naprawdę… I cieszę się, że trafiłam do was.

– O, moje dziecko drogie! My też się cieszymy, że cię tutaj mamy. Coś mi się wydaje, że będzie nam razem naprawdę dobrze.

– Na pewno. I jeszcze raz ci dziękuję.

– No nic, ja już pójdę. Mam sporo pracy w kuchni. Jak co, to pamiętaj, żeby mnie zawołać.

– Będę pamiętać.

Anni okręciła się na pięcie i już jej nie było, a Dorweryn została sama w swoim pierwszym prawdziwym gabinecie. „Jakże różni się od maleńkiego pokoiku w internacie. Wszystkie te książki i tajemnicze obiekty! Niektóre rozpoznaję, ale większość jest mi nieznana”.

Tak naprawdę nie wiedziała, od czego zacząć, czy od książek, czy od biurka. Postanowiła, że zacznie od biurka. Podkładając najpierw do kominka, gdzie wesoło tańczył już spory ogień, zasiadła na wysokim i całkiem wygody krześle, blat był pełen różnych przedmiotów i stosów papierów. „Na pewno zanim zacznę cokolwiek, muszę uporządkować ten chaos”.

Z energią zabrała się za pierwszy z brzegu stos papierów. Przeglądając je, zauważyła, że wszystkie są schematami jakichś aparatur. Opisy widniejące pod nimi były w starożytnym języku magów, którego już nikt nie używał od bardzo dawna. Co prawda Dorweryn była w stanie je przeczytać, bo chociaż był to język martwy, to na jego znajomość kładziono duży nacisk w szkole, gdyż był bardzo ważny.

Z opisów wynikało, że są to jakieś aparaty to destylacji ziół. Nie wiedziała jednak, po co, na przykład, jeden ze schematów opisuje, jak destylować majeranek i rozmaryn z belladonną. „Na dodatek w takich ilościach? Przecież to czysta trucizna! Może na gryzonie? Ale po co tyle kłopotu sobie zadawać, jeśli można prościej?”

Dorweryn zaczęła się zastanawiać, co z tym wszystkim zrobić, gdy nagle ktoś zapukał do drzwi.

– Proszę wejść!

Poczuła się ważna, wołając zza swego nowego biurka.

Drzwi otworzyły się z rozmachem i chudy chłop z czarnym krzaczastym zarostem przecisnął się przed Anni, próbującą go zatrzymać.

– No już, poczekać nie możesz, aż cię zawołają?! – krzyczała gniewnie na osobnika teraz stojącego koło kominka i dziko wpatrującego się w dziewczynę.

– Nic się nie stało, Anni. Proszę, powiedzcie mi, o co się rozchodzi.

– Pewnie, że nic się nie stało! Tylko pozwól im na wszystko i na głowę ci wlezą! – bulwersowała się gosposia, przyjmując bojową pozycję w drzwiach, na wypadek gdyby wróg chciał atak kawaleryjski przypuścić.

– Ja do panienki, w sprawie zdrowia – przemówił mężczyzna z czarnym krzaczastym zarostem, stojąc nadal przy kominku, przy którym grzał swoje tyły, wcale niezażenowany całą sytuacją.

– Już dobrze, Anni, dam sobie radę. Jak będę potrzebowała pomocy, na pewno cię zawołam – z pewnością, której wcale nie czuła, zapewniła gosposię.

Ewidentnie nieprzekonana Anni łypała złowrogo na chłopa.

– No dobrze, zostawiam was samych, ale jak co, to wołaj!

Wycofując się tyłem, zarządziła odwrót z linii frontu, zamykając powoli za sobą drzwi, przy czym ani na chwilę nie spuszczała oka z intruza, co najmniej jakby okaz grzejący sobie tyłek przy ogniu był seryjnym mordercą.

– Zatem proszę mi powiedzieć, z czym pan przychodzi – zwróciła się do swego pierwszego petenta, próbując nabrać profesjonalnego tonu, bardziej by dodać sobie odwagi, niż by zaimponować komukolwiek.

– Widzi panienka, mam takowy problem i dlatego żem tak z rana się przywlókł.

Pomyślała, że pewnie nie ma sensu zwracać mu uwagi, by nie zwracał się do niej per „panienko”, tylko jej tytułem.

– Może zaczniemy od początku… Jak się nazywacie?

Zaczęła grzebać na biurku w poszukiwaniu jakiegoś czystego kawałka papieru i ołówka. Znajdując wreszcie kilka czystych kartek w jednej z szuflad, usadowiła się wygodniej, gotowa do zapisywania regulaminowego raportu z wizyty.

– Jam Kwol, panienko. Tam, za gospodom mieszkam. Z dużym dębem na podwórzu.

Zasypując ją informacjami, ciągle dziko rozglądał się po gabinecie.

„Jak widać, miałam rację co do »panienki«. Na pewno tak już zostanie”. Z westchnieniem skupiła się na zapisywaniu imienia i adresu. „No, ale jak zapisać? Za tawerną dom z dużym dębem na podwórzu? A! Zajmę się teraz pacjentem, a potem pomyślę, jak napisać”.

– No dobrze, panie Kwol, co panu dolega?

Odrywając się wreszcie od kominka, mężczyzna podszedł do biurka.

W tym momencie w nozdrza Dorweryn brutalnie wdarła się fala smrodu tak straszliwego, że prawie spadła z krzesła. Niezdarnie próbując zamaskować atak kaszlu i odruchy wymiotne, zasłoniła ręką usta.

Chłop, nieporuszony emanującym od niego „aromatem”, stał naprzeciw, dziko i intensywnie się w nią wpatrując.

Mogąc już oddychać i próbując brać oddech najpłycej jak się da, zapytała:

– Zatem co to za problem?

– Widzi panienka, na dupsku straszne wrzody mi się porobiły i tera ni siedzieć, ni leżeć. A ja zawsze dupskiem śpię na dół.

Tym razem to Dorweryn wybałuszyła oczy. „Tego na pewno nie zapiszę!”

Tymczasem pacjent nie czekając na nic, odwrócił się i ściągnął portki, by ukazać w całej glorii swój nieprzeciętnie włochaty tyłek, teraz pokryty wielkimi pryszczami.

– Widzi? Taka zaraza się uczepiła! Stara gada|: idź do panienki, to co poradzi! Może to urok jaki czy co?

Zupełnie osłupiała, mogła się tylko wpatrywać w ukazany zadek. Była pewna, że do końca życia będzie miała koszmary z tym obrazem.

– To co? Poradzi panienka co? – dopytywał się Kwol, ciągle trzymając opuszczone gacie.

– Na pewno coś zaradzimy, tylko proszę już się ubrać.

Jakoś zbierając się do kupy, spróbowała skoncentrować się na problemie, ale włochaty zadek, okraszony pryszczami, ciągle stał jej przed oczyma.

Naciągając wreszcie portki, chłop odwrócił się twarzą do Dorweryn.

– To pewnie urok jaki. Sąsiad zawsze tak krzywo łypał na mnie zza płota. Co?

Dorweryn nie wyobrażała sobie, dlaczego i po co ktoś by miał rzucać urok na jego zad i upiększać go wielkimi czyrakami. Wreszcie zapytała:

– A jak często się pan kąpie, panie Kwol?

– No jak? Przed Samhain, no i przed Beltaine[6] przecie.

– To znaczy dwa razy do roku?!

– No, tak jak trza!

– No to teraz znamy przyczynę… Mogę pana zapewnić, że to nie jest żaden urok.

– Bogom niech będą dzięki! – z nieukrywaną ulgą wykrzyknął Kwol. – To co zrobimy tera, panienko?

– Po pierwsze, będzie się pan mył codziennie i…

– Jak to codziennie?! Panienka litości ni ma czy co?! Przecie choróbsk paskudnych się nabawię! – zaczął panikować pobladły pod skołtunionym zarostem pacjent. – No jak?! No jakże tak?! – coraz głośniej zaczął wyć i podrygiwać jak pijana marionetka.

– Proszę się uspokoić! Na pewno znajdziemy inne rozwiązanie! – sama nieźle wystraszona reakcją chłopa próbowała załagodzić sytuację.

– To panienka po prostu mazie jakom przepisze? – Już spokojniej, ale ciągle podrygując, wlepiał wzrok w Dorweryn.

– Oczywiście! Maść panu przyrządzę. Tylko jak pan nie chce, by problem nawracał, będzie pan rumiankiem przemywał pośladki przed nałożeniem maści. Zgoda?

– No zgoda, tylko żem nie pojął, jak z tymi pośledkami czy co tam.

– Pośladki, to znaczy zadek.

– A! Trza było tak gadać od razu! Zgoda, będziem zad rumiankiem podmywać! Jak panienka mówi, że pomoże, to ja wierze panience! Panienka uczona przecie!

– To ja na jutro maść przygotuję. Przed spaniem proszę smarować po… A, zakażone części.

– To ja jutro zajdę i maź wezmę. Podziękować panience! Podziękować! – Już nie podrygując, głęboko się kłaniał, wywołując nowe fale smrodu.

– Nie ma za co! Za tydzień proszę przyjść znowu!

– Przyjdę na pewno! Panienka taka mondra, wszystko wi! – Ciągle się kłaniając, wreszcie zamknął za sobą drzwi.

Dorweryn rzuciła się do okna i otwierając je na oścież, wciągnęła głęboko wilgotne powietrze. „Jeszcze nigdy aromat mokrej ziemi i lasu nie pachniał tak pięknie” – pomyślała. Oddychała tak głęboko, że aż się jej w głowie zakręciło.