Śmiesznobury i ja - Paweł Szlachetko - E-Book

Śmiesznobury i ja E-Book

Paweł Szlachetko

0,0

Beschreibung

To nie zdarzenia kształtują nasze życie, ale opowieści, jakie tworzymy na ich temat. Mistrz nastrojowości powraca z kolejnym zbiorem frapujących impresji literackich. Mężczyzna porzucony przez kobietę - temat stary jak świat! Zamiast obrazu klęski i rozpaczy dostajemy jednak opis osobliwych przygód bohatera i... kota. Futrzasty przyjaciel towarzyszył mu przez całą młodość, po czym ustąpił miejsca partnerce. Właśnie wrócił, by zapełnić po niej pustkę. Ze Śmiesznoburym nawet spacer po bułki może okazać się misją, która zapobiegnie światowej katastrofie. W jego towarzystwie można też kupić od świerszcza (na raty) dom przy rzece Limpopo. Czy to sen, czy rzeczywistość? Nieważne! Ważne, że coś się wydarza. Opowiadania, które wciągają i mieszają w głowie! W sam raz dla miłośników krótkich form Pawła Sołtysa czy Jakuba Kornhausera.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 74

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Paweł Szlachetko

Śmiesznobury i ja 

 

Saga

Śmiesznobury i ja 

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2025 Paweł Szlachetko i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727250274 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Mojej żonie, Ewie

Tylko 

Znowu dziś do mnie przyszedł, choć nie widziałem go tyle lat. Wskoczył na biurko. Chwilę mi się przyglądał… Ma delikatną sierść, zielone oczy, puszysty ogon. Prawe ucho postawił wysoko, jakby nasłuchiwał, kiedy się wreszcie do niego odezwę.

Ja udaję, że go nie widzę. Jak niegdyś robi obrażoną minę. Stawia drugie ucho i kładzie łapę na klawiaturze komputera.

Odsuwam ją delikatnie na bok.

– Chyba widzisz, że pracuję.

Śmiesznobury nie ustępuje.

– No dobrze…

On sapie zadowolony i przysuwa głowę do dmuchającego ciepłem wylotu procesora.

– Chciałeś ze mną pogadać…

Patrzy przewrotnie, jakby zamierzał odpowiedzieć, że „chciał”, ale już sennie zamykają mu się oczy.

Usnął?

Zabieram się za pisanie, ale przeszkadza mi jego łapa.

Patrzę na zegarek.

Ma rację, czas na sen.

Idę do łazienki, a on nawet nie unosi głowy, by sprawdzić, czy wrócę.

 

Kładę głowę na poduszce i zamykam oczy. Śmiesznobury usypia obok. Czuję mokry dotyk jego nosa na dobranoc. Szepczę mu do ucha opis wydarzeń mijającego dnia.

Czasem dobrze jest z kimś porozmawiać.

Śmiesznobury o tym wie…

Kiedy byłem dzieckiem, pewnej nocy zakradł się do mojego snu. Został ze mną na dłużej.

Potem gdzieś odszedł. Na długo. Prawie zapomniałem.

Dziś znowu wrócił, gdy Ona odeszła. Wcale się nie zmienił, jakby długi czas nieobecności nie miał żadnego znaczenia.

Chyba ma rację.

Dobrze jest mieć kogoś tylko dla siebie... Nawet tak śmiesznoburego.

Koniec

Włączyłem komputer. Śmiesznobury skoczył na biurko i jak zwykle usiadł obok laptopa, mając zamiar pomagać mi w pracy. Jego chęci zawsze kończą się na tym, że po jakimś czasie usypia na siedząco. Jednak kiedy głowa zaczyna mu opadać, na chwilę się budzi. Spogląda na mnie z miną przełożonego kontrolującego postęp w pracy. Kiedy już się upewni, że nie biorę z niego przykładu na dobre zapada w spokojną drzemkę.

Dziś nim zabrałem się do pisania książki, wywołałem portal internetowy, ciekawy informacji z kraju i ze świata.

W dziale depesz zagranicznych agencji informacyjnych na pierwszym miejscu wybijała się wiadomość wieszcząca zbliżający się koniec świata.

Skłamałbym mówiąc, że wiadomość ta mnie nie poruszyła. Obudziłem przyjaciela. Śmiesznobury również się tym przejął. Spojrzeliśmy po sobie, zadając nieme pytanie, co powinniśmy zrobić, żeby zapobiec katastroficznej prognozie?

– Siedząc w domu z pewnością nie znajdziemy odpowiedzi – zdecydowałem.

Śmiesznobury zgodził się ze mną. Wyłączyłem laptopa i ruszyłem do przedpokoju, gdzie ubrałem się do wyjścia.

Nim otworzyłem drzwi, kot wskoczył mi na ramię. Najwyraźniej nie miał zamiaru puścić mnie samego. Byłem mu wdzięczny, że chce uczestniczyć w tak trudnej misji, jaką jest ratowanie świata. W końcu szukając sposobu zapobieżenia tragedii, mógłbym przeoczyć coś bardzo istotnego. Co dwie głowy, to nie jedna!

Wyszedłem na ulicę. Maszerowałem ze Śmiesznoburym na ramieniu, ale nikt nie zwracał na nas uwagi. Wszyscy pędzili przed siebie w wielkim pospiechu, spoglądając wokół niewidzącymi oczyma. Najwyraźniej nie tylko my dwaj przejęliśmy się przeczytaną wiadomością.

– Wiesz, gdzie idziemy i co chcemy znaleźć? – Kot otarł się policzkiem o moje ucho.

Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie. Czy powinniśmy iść w prawo? A może skręcić za rogiem w uliczkę w lewo? Na co należy zwracać uwagę? Jak zidentyfikujemy nieznaną przyczynę nadciągającej katastrofy?

Godzinę później usiadłem na ławce zrezygnowany. Śmiesznobury zajął miejsce obok. Byliśmy obaj sfrustrowani bezowocnym krążeniem po mieście. Na twarzach mijających nas przechodniów malowała się podobna bezradność i zmęczenie.

Postanowiliśmy wrócić do domu, by po szybkim obiedzie podjąć przerwane poszukiwania.

Po przejściu kilku przecznic zobaczyliśmy dziewczynkę. Mała grała na skrzypcach. Przed nią na chodniku leżał rozłożony pusty futerał na datki. Zrobiło mi się ciężko na duszy. Pomyślałem, że wygrywająca sonatę dziesięciolatka zamiast prosić o wsparcie, powinna teraz bawić się z rówieśniczkami. Sięgnąłem do portmonetki. Wyjąłem dwa złote. Śmiesznobury spojrzał na mnie z wyraźną naganą.

– Niestety – westchnąłem – jak wiesz ostatnimi czasy nie jesteśmy zbyt zasobni.

Kot jednak nie ustępował. Cóż było robić? Wyjąłem dwie monety pięciozłotowe i wrzuciłem do futerału dziewczynki.

Wróciliśmy do domu zamyśleni. Nim zabrałem się za przygotowania posiłku, włączyłem komputer. Miałem nadzieję, że pojawiły się bardziej precyzyjne informacje o przyczynie zbliżającej się światowej katastrofy. Śmiesznobury usiadł koło laptopa i również zerkał niespokojny na ekran. Ku naszej radości złowieszcza wiadomość zniknęła z czołówki serwisu.

Spojrzeliśmy po sobie z radością.

– Myślisz, że ta dziewczynka…?

Nie dokończyłem, gdyż Śmiesznobury kiwnął poważnie głową. Z jego miny wywnioskowałem, że myśli podobnie co ja. Po chwili zadumy westchnąłem zadowolony.

– Okazuje się, że uratowanie świata wcale nie jest aż tak trudną sprawą.

Wysiłek

Minęło popołudnie. Włączyłem komputer. Przeczytałem ostatnie zdanie rozdziału powieści, które wczoraj napisałem. A potem patrzyłem na ekran, czekając, aż nadejdzie poprzednia niecierpliwość budowania kolejnych zdań.

Śmiesznobury otarł się o moją nogę.

– Ty też chcesz się czymś zająć?

Kot spojrzał na mnie zielonkawymi ślepiami, jakby odpowiedź była aż nazbyt oczywista.

Kiedy się ociągałem, zaczął drapać pazurkami nogawkę moich spodni.

– Jeśli tak bardzo nalegasz…

Sięgnąłem po czystą kartkę papieru i położyłem obok siebie na biurku. Narysowałem na niej ścianę naszego pokoju. Potem tuż przy podłodze półkolisty owal wejścia do norki myszek. Żeby wiatr nie hulał rysunkowym lokatorom po małym mieszkanku, dodałem ładne drzwi zamknięte na klamkę.

Śmiesznobury wskoczył na biurko i ciekawie zerknął na obrazek.

– Spójrz, wystarczy, że myszki nacisną klamkę i…

Odwróciłem się niespokojnie, jakby po podłodze przemknęło coś szarego w stronę szafy.

Chcąc uspokoić moje obawy, kot ułożył się na kartce i zwinął w szary kłębuszek.

Mogłem wreszcie zająć się swoją pracą.

W trakcie pisania czasem zerkałem na Śmiesznoburego. Ten jednak nie raczył na mnie nawet rzucić okiem, pilnując we śnie wyjścia z norki.

Praca często bywa bardzo męcząca – przebiegło mi przez myśl – ale żeby aż tak…?

 

Zegar wybił północ. Odsunąłem komputer i przeciągnąłem się zmęczony.

Śmiesznobury również się obudził. Wygiął grzbiet i po chwili zeskoczył na podłogę.

– Ja jeszcze nie skończyłem – zawołałem.

Kot jednak nawet nie myślał odwrócić się w moją stronę, jakby on zrobił już wszystko, co do niego należało. Chwilę później zmęczony ułożył się na tapczanie.

Zmęczony? Przecież, kiedy ja pisałem, on…

Zerkam na kartkę. Na drzwiczkach prowadzących do mysiej norki tkwi zawieszona… duża solidna kłódka.

Niespodzianka

Byliśmy dziś ze Śmiesznoburym w parku na spacerze. Po przejściu ulubionymi alejkami zatrzymaliśmy się przy ulubionej ławce, stojącej w cieniu ulubionego dębu. Miejsce to darzymy nieukrywanym sentymentem. Oto bowiem od co najmniej piętnastu lat jesteśmy świadkami płomiennej miłości, której wzloty i upadki notowane są na starym pniu drzewa.

Pierwszy, niewyraźny i niemal zatarty przez czas, napis głosi: „Kocham cię, Sabinko”. Piękne wyznanie, zgodziliśmy się obaj – czyste i uczynione w najszczerszym porywie serca. Drugi zapis, nieco „młodszy”, był już mniej radosny. Najwyraźniej poczyniono go w chwili wielkiej rozterki i uczuciowego zawodu: „Sabina jest głupia”.

Przez kilka lat nie odnajdowaliśmy kolejnych notatek. Dopiero pięć lat temu zobaczyliśmy następną miłosną depeszę. W starannie wyciętym na korze sercu przeczytaliśmy: „Należy do ciebie, jedyna”. W ciągu kolejnych tygodni, miesięcy i lat pojawiły się następne adnotacje: „Kocham, kocham, kocham”; „Tęsknię”; „Szaleję z miłości”; „Proszę, zostań moją żoną”. Co prawda charaktery pisma poszczególnych notatek były różne, niemniej uznałem ze Śmiesznoburym, że sposób wycinania liter wraz z dorastaniem ma prawo się zmieniać. Tak też musiało być w przypadku naszego nadrzewnego depeszowca.

Ostatnie błaganie było już nieco sczerniałe, co sugerowało, że darzona uczuciem dziewczyna, a dziś już z pewnością kobieta, musiała pozostać obojętna na tak jednoznacznie wyrażoną deklarację.

Kiedy dziś usiedliśmy na ulubionej ławce, Śmiesznobury zwrócił uwagę na najświeższy zapis. Ten jednoznacznie i tragicznie informował: „Umieram z miłości”.

Jak pomóc nieszczęśnikowi? Sam w przeszłości nie raz kochając, wiedziałem, jak rozpaczliwie bolesne jest uczucie, gdy wybranka serca pozostaje obojętna na nasze wyznania.

Bezradny spojrzałem na Śmiesznoburego. Ten miast podzielić mój smutek, wskazał na scyzoryk leżący obok na ławce. Najwidoczniej targany rozpaczą desperat zapomniał swojego miłosnego pióra.

Zdecydowaliśmy, że nie możemy pozostać obojętni i musimy pomóc nieszczęśnikowi, który z pewnością sądził, że los wydał już na niego okrutny wyrok obojętności ukochanej. Rozłożyłem ostrze i zacząłem wycinać na pniu: „Ten Pan rzeczywiście Panią kocha od lat. Proszę powiedzieć ‘Tak’”.

Niestety, napis był tak długi, a wycinanie liter zajęło tyle czasu, że w pewnym momencie zjawiła się obok straż miejska. W pobliskim komisariacie zostałem ukarany mandatem za niszczenie przyrody. Kara pochłonęła niemal wszystkie pieniądze, które pozostały nam do końca miesiąca.

Wracaliśmy z przyjacielem przez park w minorowych nastrojach. Jedyną pociechą, jak sądziliśmy, było to, że funkcjonariusz nie zwrócił uwagi na Śmiesznoburego. W tym bowiem wypadku zapłacilibyśmy podwójnie. A na to zupełnie nie było nas stać.

Myliliśmy się jednak sądząc, że przyjdzie nam spędzić niezbyt wesoły wieczór. Oto bowiem na ławce pod naszym ulubionym dębem zobaczyliśmy przytuloną do siebie parę. Przechodząc obok dobiegło nas wypowiedziane przez dziewczynę zdenerwowane: „Więc dobrze. Jeśli już tak się upierasz… Niech ci będzie”.

Spojrzałem na siedzącego mi na ramieniu kota niepewny, czy się nie przesłyszałem. Śmiesznobury rozwiał moje wątpliwości. Jego mina najwyraźniej mówiła, że nie ma mowy o jakiejkolwiek pomyłce. Przyspieszyłem raźniej kroku.

W końcu cóż znaczy kilkusetzłotowy mandat, jeśli dzięki naszej skromnej pomocy ona wreszcie uczyniła go najszczęśliwszym człowiekiem na świecie?

Limpopo

Wieczór. Szara ulica. Tramwaje poganiające pasażerów niecierpliwym dzwonieniem. Szary tłum. Powarkujące na przechodniów samochody. Szare plakaty. Kup. Zamów. Klin wybij klinem. Szaro prześpij szarość. Koszmar.

I nagle ten neon. Kolorowy. Uśmiechnięty. Proszący, by przystanąć przed wejściem.

Nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka. Nade mną rozkołysał się dzwoneczek. Zadźwięczał wysokim tonem, zaszczebiotał srebrzyście i sfrunął na złocistą piaszczystą drogę, która tuż za progiem rozwinęła się przede mną aż po horyzont.

Wiatr otoczył mnie przyjacielskim ramieniem i lekko popchnął w wiadomym sobie kierunku. A może to ścieżka porwała mnie i poniosła w dal brązowożółtymi falami kolein. Wkrótce opłynęliśmy zieloną wyspę, omywaną spienionymi rozbryzgami białych płatków kwiatu gryki.

Gdzie podziała się ulica? Jeszcze niedawno po coś szedłem. Powinienem pamiętać. Tylko po co? Coś miałem zrobić… Zapomniałem.

Przybój spienionych grzywami wysokich traw. Porwała mnie szmaragdowa łąka. Rozszumiana. Szepcząca coś w sobie tylko zrozumianym języku. Wkrótce zielona tratwa wyrzuciła mnie na brzeg pagórka zakotwiczonego w tym łąkowym żywiole kosturem rozłożystego dębu. Pod drzewem stał dom z sosnowych bierwion. Rozparty w słońcu, na bielonej wapnem kamiennej podmurówce. Zdawał się drzemać zmęczony upałem, spocony płynącymi po belkach bursztynowymi kroplami żywicy.

Położyłem dłoń na mosiężnej klamce. Zawiasy zaskrzypiały zapraszająco.

Z wnętrza izby wabił blask płonącej na stole lampy naftowej. Obok, na glinianym półmisku, brązowił się chleb, wsparty o dzbanek pełen mleka. Pod ścianą szerokie łóżko obielone wzdętymi pierzynami. Prosta szafa. Grubo ociosane zydle.

– Jak się panu podoba wnętrze? – Wsparty o podstawkę lampy świerszcz zatoczył w koło skrzypkami.

– Jeśli mam być szczery… – bąknąłem niepewnie, zaskoczony.

– Koniecznie! Ale, ale… Zanim pan odpowie, proszę wyjrzeć przez okno.

– To już prawie noc – zdumiałem się.