Zabić MonaLizę - Paweł Szlachetko - E-Book

Zabić MonaLizę E-Book

Paweł Szlachetko

0,0

Beschreibung

Mroczny świat handlarzy dziełami sztuki tka nową intrygę. Mona, bystra historyczka sztuki, i Eliza, genialna hakerka, nieświadomie zostają wciągnięte w mafijną aferę fałszerzy. Kiedy orientują się, że zostały zmanipulowane, zaczynają walkę o przetrwanie. Mają szansę wyjść cało z pułapki – ale tylko jeśli zmierzą się z własną przeszłością i zaczną grać kartami przeciwników. Czy uda im się wprowadzić własne zasady gry? Pozycja obowiązkowa dla fanów Dana Browna.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 627

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Paweł Szlachetko

Zabić MonaLizę

Saga

Zabić MonaLizę

Zdjęcie na okładce: Midjourney, Shutterstock

Copyright © 2023 Paweł Szlachetko i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788727138572

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Od autora

Wszystkie dzieła sztuki, miejsca, wydarzenia, personalia (prócz nazwisk głównych bohaterów, jak też wątku obrazu Marca Chagalla, „Wenus z Witebska”), informacje historyczne oraz metody fałszerstw są autentyczne. Opisane zaś w powieści kradzieże polskich oraz zagranicznych dzieł sztuki wydarzyły się naprawdę.

Paweł Szlachetko

Prolog

Mężczyzna stał samotnie na górnym pokładzie promu, który po zmroku wypłynął ze Sztokholmu w stronę Gdańska. Nazywał się Zygmunt Janicki i był historykiem sztuki. Mrużąc oczy przed podmuchami wiatru, patrzył na ciemną taflę morza i mocno zaciskał dłoń na barierce. Fale z rytmicznym pluskiem uderzały o burtę, gdzieś nad głową słychać było gwizd wiatru w stalowym olinowaniu.

Janicki powoli uspokajał się po pełnej emocji wizycie w banku. Przez cały czas widział przed oczami płótno Chagalla „Wenus z Witebska”, które mu pokazano w podziemnym skarbcu. Młoda naga kobieta stała w drewnianej balii, którą ustawiono pośrodku niewielkiego pokoju. Obok unosiły się dwa wesołe diabełki gotowe polać ją wodą z wyszczerbionego dzbanka. Od razu rzucało się w oczy nawiązanie do „Narodzin Wenus” Botticellego.

Kiedy rano zejdzie na ląd, wróci pierwszym pociągiem do Warszawy. Z pewnością zleceniodawca zechce usłyszeć jego uwagi i spostrzeżenia. Zwłaszcza że krótka wiadomość SMS, którą wysłał w południe, dawała do myślenia: „Bogini jest fałszywa!”.

Zszedł do baru. Tej nocy i tak nie uśnie, więc filiżanka kawy nie miała żadnego znaczenia. Złożył zamówienie, sięgnął po serwetkę i zaczął notować uwagi z badania autentyczności obrazu. Ten miał już certyfikat wystawiony przez eksperta z Instytutu Chagalla w Paryżu, Antoine’a de Lagardère’a. Rosnan, który miał zamiar kupić malowidło, postanowił go zweryfikować i on, Janicki, został poproszony o opinię. No właśnie, prychnął w myślach, jak to możliwe, że paryski ekspert nie zauważył tego, co on?

Kiedy kończył zapisywanie pierwszej serwetki, kelner postawił przed nim cappuccino. Upił łyka i sięgnął po następną. Przez następne pół godziny notował z wewnętrznym zacięciem, jakby miał nadzieję rozładować tym kłębiące się emocje.

W pierwszej chwili malowidło wywarło na nim ogromne wrażenie. Jeszcze teraz czuł opuszkami palców chropowatą fakturę brzegów płótna. Potem przyszło rozczarowanie. Obraz perfekcyjnie podrobiono. Niewątpliwie był dziełem rąk i umysłu geniusza, jakby został stworzony przez artystyczne alter ego wielkiego kubisty. „Wenus” można było przyrównać do genialnie skomponowanej partytury muzycznej. Perfekcja fałszerza objawiła się również w tym, że doskonale oddał chagallowskiego ducha muzyki.

Do, re, mi, fa, sol, la, si, do – dla większości ludzi to nic nieznaczące dźwięki, ale nie dla genialnego malarza. Kiedy Janicki dotknął „Wenus z Witebska”, niemal usłyszał spokojne tony fortepianowego pasażu. Dla muzyka musiał to być niemal stan mistycznego uniesienia. Może to właśnie zmyliło eksperta z Instytutu Chagalla? Natomiast on, Janicki, miał drewniane ucho i nie dał się porwać zapisanym w barwach nutom.

Kiedy podnosił filiżankę do ust, przypomniało mu się dawne spotkanie z Cyganką. Miał wtedy dwadzieścia lat i potraktował jej słowa jako żart. Kobieta odradziła „płynięcie za morze na spotkanie z wielkim muzykiem”. Nie znał muzyków i był więcej niż pewien, że żadna ze sław nigdy nie zaprosi go na zamorski koncert.

Dlaczego teraz wróciło tamto wspomnienie? Przecież wydawało się, że już dawno zapomniał o wróżbie, zwłaszcza że w nią nie wierzył. A jednak słowa Cyganki wypłynęły z głębin podświadomości. Nie był przesądny, a jednak noc postanowił spędzić na pokładzie, a nie w kajucie.

Po godzinie krążenia po kawiarni, salonie z automatami do gry i sklepie wolnocłowym dał się skusić zaproszeniu do kina na nocny seans „Titanica”. Kupił bilet za dziesięć euro i wszedł do sali. Był jedynym widzem. Wkrótce zgasło światło i rozjaśnił się ekran.

Zygmunt Janicki tego wieczoru popełnił trzy błędy. Po pierwsze, powinien był poważniej potraktować dawną wróżbę i głębiej się zastanowić, dlaczego przypomniała mu się właśnie teraz. Przecież Chagalla bez wątpienia można było zaliczyć do muzyków, gdyż w swej twórczości posługiwał się nutami barw.

Po drugie, nie wziął pod uwagę faktu, że obrazu takiego mistrza nie odnajduje się bez przyczyny. Powinien wiedzieć, że jego ekspercka opinia miała istotny wpływ na pieniądze, które ktoś zamierzał uzyskać ze sprzedaży.

Trzeci błąd polegał na tym, że film widział już dwa razy, zatem nie powinien był tak bardzo angażować się w niego emocjonalnie. Zajęty losami bohaterów, nie zwrócił uwagi, że ktoś usiadł za jego plecami, choć przecież w sali kinowej było tyle pustych miejsc.

I ten ktoś nagle zasłonił mu usta ręką i jednocześnie wkłuł w szyję igłę. A wciśnięty zdecydowanie tłok strzykawki ostatecznie podsumował cygańską wróżbę. Kiedy mięśnie związał gwałtowny paraliż, dłoń zniknęła. Janicki chciał zawołać o pomoc, ale nie mógł już wydobyć z siebie głosu, gdyż krtań poraził skurcz. Oczy wywróciły się ku górze, jakby próbował zajrzeć do środka czaszki.

Długa nitka śliny zawisła na końcu wysuniętego z ust sztywniejącego języka i roziskrzyła się srebrzyście w ekranowej poświacie.

Rozdział pierwszy

Minęło południe, cmentarz był niemal pusty. Wiał łagodny ciepły wiaterek. Ptaki zanosiły się na drzewach głośnymi trelami, obojętne na kondukt pogrzebowy, który powoli przesuwał się główną aleją cmentarza. Przodem kroczył nastoletni ministrant z krzyżem zatkniętym na wysokiej sztycy. Tuż obok z rozłożonym modlitewnikiem szedł ksiądz, który wypowiadał głośno słowa modlitwy. Ministrant, oślepiany ostrym słońcem, co jakiś czas potykał się na nierównościach drogi. Nieliczni ludzie, którzy dostrzegli przejeżdżający obok karawan, żegnali się znakiem krzyża i wracali do porządkowania grobów.

Wiewiórka siedząca na konarze drzewa zgryzła orzech i rzuciła łupinę w dół, pod nogi Elizy, która szła samotnie za trumną. Dziewczyna spojrzała w górę i uśmiechnęła się na widok zwierzątka, a potem zerknęła w bok – w jednej z alei dostrzegła przyglądającego się jej mężczyznę. Nadmiernie napuchnięte usta, skrzywiony nos i nienaturalnie zapadnięty prawy policzek. Z pewnością nigdy go nie widziała. Zapamiętałaby fizjonomię przypominającą boksera po przegranej walce. Mężczyzna skojarzył się Elizie z dr. Jekyllem. Nie, to Hyde był koszmarem… Mr Hyde. Tak, to określenie doskonale pasowało do nieznajomego.

Eliza wróciła wzrokiem do tabliczki doczepionej z tyłu trumny: „Dorota Anna Daniel. Przeżyła 54 lata. Zmarła 12 maja 2014 roku. Pokój jej pamięci”.

To stało się miesiąc temu. Czy mogła jej pomóc? Już wcześniej matka unikała z nią kontaktu. Wielokrotnie zamykała się w sypialni i nie odpowiadała na pukanie. Na pół roku przed śmiercią, w ataku depresji, wykrzyczała w złości do córki, że gdyby się nie urodziła, mąż nigdy by jej nie porzucił. Kiedy następnego dnia Eliza wróciła do domu, nie mogła już kluczem otworzyć zamków w drzwiach. Matka zmieniła oba.

– Twoje rzeczy wyniosłam do garażu – usłyszała przez zamknięte drzwi zacięty, gniewny głos. – Możesz je sobie stamtąd zabrać.

– Mamy tylko siebie.

Odpowiedzią była cisza. Eliza usiadła na schodkach przed drzwiami i czekała. Cierpliwie.

Całą noc.

Daremnie.

Próbowała jeszcze porozumieć się przez sąsiadów, ale matka zerwała wszystkie kontakty. Eliza była zmuszona zamieszkać u koleżanki i szybko wynająć sobie kawalerkę.

Miesiąc temu zadzwoniła sąsiadka. Matka od dwóch tygodni nie wychodziła do ogródka i nie widziano jej w sklepie, do którego zaglądała każdego ranka.

Eliza dostała się do domu przez rozbitą szybę w drzwiach tarasu. W domu unosił się ohydny odór. Już wiedziała, że stało się najgorsze. Musiała się zmusić, by wejść na piętro. Matkę znalazła w sypialni. Wyglądało jakby spała, przykryta aż po szyję kocem. Tylko rozrzucone wokół puste fiolki po środkach nasennych zadawały temu kłam.

Teraz szła za trumną, na której spoczywał bukiet pięciu róż, białych jak śnieg. Idący przodem ministrant znowu się potknął. Ksiądz w ostatniej chwili złapał go za komżę, gdyż jak nic wyłożyłby się na asfalcie. Krucyfiks na sztycy przekrzywił się, ale nikt, prócz Elizy, nie zwrócił na to uwagi.

MONA KORCZYŃSKA spojrzała na przechodzący obok kondukt. Za trumną kroczyła młoda kobieta. Jej twarz była nieruchoma, niemal pusta. Nie płakała. Przynajmniej nie na zewnątrz. Ubrana na czarno, niosła w dłoni kask motocyklowy, podobny do tego, który leżał obok niej na ławce.

Mona przypomniała sobie pogrzeb mamy sprzed dwóch lat. Wtedy ona też samotnie szła za trumną. Tylko że wówczas padał rzęsisty deszcz. W pewnej chwili ulewa tak się nasiliła, że ciągnący wózek grabarze zostawili karawan i skryli się pod pobliskim drzewem. Mona nie ruszyła się z miejsca. Stała w strugach wody i dziękowała Bogu, że nikt nie zobaczy jej łez. W tamtej chwili pragnęła tylko jednego: kogoś obok niej, żeby nie czuła się tak cholernie sama.

Miała wtedy w plecaku około dwustu tysięcy złotych. Byłoby ich więcej, ale część kasy poszła na projekt pomnika u znanego rzeźbiarza i wykonanie nagrobka z ciemnografitowego hiszpańskiego marmuru. Pieniądze zaraz po pogrzebie przekazała przyjaciołom z Antify. Ta forsa niemal zaprowadziła ją do więzienia.

Uśmiechnęła się do swoich myśli. Cena, którą mogła zapłacić za grób mamy i własne przekonania, wydawała się wysoka – dwa lata pewnego pudła. Jak nic poszłaby siedzieć, gdyby w porę nie zjawił się obrońca, który zmienił pacana wyznaczonego jej przez sąd z urzędu. Był świetny, ale czego oczekiwać innego, skoro nowy adwokat za godzinę pracy brał trzy tysiące zielonych. Ktoś z grupy lewackiej zarzucił Monie, że zgodziła się, żeby bronił jej pies kapitalistycznego państwa. Z kamiennym spokojem odpowiedziała pyskującemu, żeby poszedł za nią do pudła i w ramach męczeńskiej misji oferował wszystkim chętnym, żeby go w nocy pogłąbiali w imię walki klas.

– Gdybyś nie zrozumiał słowa – dodała wówczas – to pochodzi ono od „głąba”, a nie od „głębi”.

Adwokat rzeczywiście wart był góry szmalu. W trakcie kolejnej rozprawy okazało się, że bankowi nagle przestało zależeć na rozkręcaniu sprawy, która mogła przedostać się do prasy i wskazać, że pieniądze klientów były źle chronione. Dodatkowo mecenas udowodnił, że wina Mony jest znacznie mniejsza, niż mówiło oskarżenie. Nie było ono poparte wiarygodnymi dowodami, a zatem nie powinny być przez sąd brane pod uwagę. W efekcie dostała rok w zawiasach na cztery lata i trzyletni zakaz zbliżania się do komputera.

Monie wydało się, że na twarzy kobiety idącej za trumną pojawił się grymas złości. A może to był bunt? Przed trumną matki Moniki również szedł ministrant z krzyżem. Im bliżej byli grobu, tym Mona bardziej nienawidziła wiszącego na nim Boga.

Wstała z ławki, przeszła między mogiłami do alejki i dołączyła do idącej za karawanem. Obie były niemal tego samego wzrostu, miały długie włosy i trzymały w dłoniach motocyklowe kaski. Na tym jednak podobieństwa się kończyły. Mona miała włosy rozpuszczone, a jej postać opinał skórzany kombinezon motocyklowy. Może nawet była zgrabniejsza? Tamta miała zwykłą prostą sukienkę, ciemny płaszcz, a na nogach czółenka na płaskim obcasie.

Mona dostrzegła, że kobieta co raz to spogląda na przekrzywiony krzyż. Czyżby miała nadzieję, że w końcu spadnie na asfalt?

W KAPLICY CMENTARNEJ panowała głucha cisza. Eliza siedziała na niewygodnym drewnianym krześle tuż za trumną. Po obu stronach miejsca zajęły dwie stare ciotki, które pachniały naftaliną. Za nimi ich mężowie. Jeszcze dalej trzech dalekich kuzynów, którzy wspierali dłonie na laskach. Mieli trudności z poruszaniem się, więc przywieziono ich meleksami. Z tej podwózkowej okazji postanowiły skorzystać również ciotki z mężami. Prócz nich w środku cmentarnej kaplicy nie było nikogo innego. Dziewczyna, która towarzyszyła Elizie w drodze za katafalkiem, ulotniła się przed wejściem. Kim była?

Organista nacisnął na klawisze. Ciszę zastąpiły głębokie dźwięki fisharmonii. Wszyscy wstali na widok księdza, który miał odprawić mszę za spokój duszy zmarłej.

Ciotki nie wiedziały o samobójstwie siostry. Czy przejęłyby się, gdyby im o tym powiedziała? Chyba nie bardzo. Na pogrzebie spotkały się po raz pierwszy od ośmiu lat. Kiedy obie ją sztywno uścisnęły, ta z prawej spytała, czy świętej pamięci siostra czegoś jej nie zostawiła. Ta z lewej również była zainteresowana odpowiedzią.

– Nie znalazłam żadnego testamentu – odparła Eliza.

– Ona nigdy nie była dostatecznie zorganizowana – stwierdziła ciotka z lewej i od tej pory na twarzach obu krewniaczek zagościła nieprzenikniona obojętność.

Ksiądz dał znak i wszyscy usiedli.

– Zebraliśmy się dzisiaj, aby po raz ostatni oddać cześć zmarłej, świętej pamięci Dorocie Annie Daniel. Na zawsze zachowamy w sercu jej obraz, pamiętając o jej cnotach, wspominając dobre uczynki i przywołując w pamięci radość, którą wnosiła w nasze życie.

Eliza przypomniała sobie pewne sierpniowe popołudnie, gdy z rodzicami pojechała pod Warszawę. Miała sześć lat. Rozbili wtedy biwak nad niewielką rzeczką. Kiedy ojciec leżał na kocu i czytał książkę, Eliza obserwowała, jak matka buduje z piasku niewielki zamek. Opowiadała jej przy tym historię zamkniętej w wieży księżniczki, po którą niedługo przybędzie rycerz na białym koniu. Mówiąc te słowa, matka wskazała na ojca, a ten roześmiał się głośno. Pół roku później już go nie było. A matka pozostała uwięziona w wieży.

Ciotka siedząca po lewej stronie Elizy trąciła ją w bok.

– Co z ojcem? – rzuciła szeptem.

W pierwszej chwili nie zrozumiała.

– Czyim?

– Twoim. Sądziłam, że chociaż odważy się przyjść. W końcu to pogrzeb jego żony. Przecież nie mieli formalnego rozwodu.

Stara kobieta oczekiwała, że siostrzenica podzieli jej oburzenie, ale uwagę Elizy przyciągnął duży motyl, który niespodziewanie usiadł na leżących na trumnie białych różach.

Może to dusza mamy, przemknęło jej przez głowę.

Kiedy motyl poderwał się do góry, Elizie wydało się, że widzi rozpromienioną twarz matki. Właściwie to nie pamiętała, żeby przez ostatnie lata mama się uśmiechała. A teraz widziała w jej oczach radosne promyki.

Tym razem szturchnęła ją ciotka z prawej, żeby jak wszyscy uklękła do modlitwy. Kiedy znowu usiedli, ksiądz wzniósł oczy na krzyż z przybitym Chrystusem i zaczął mówić śpiewnie:

– I w Księdze powiedziano wyraźnie: Chociażbym chodził mroczną doliną, zła się nie ulęknę.

Elizą wstrząsnął dreszcz.

– Co się stało? – zasyczała ciotka z lewej.

– Sed et si ambulavero in valle mortis non timebo malum... Ciemną doliną, a nie mroczną – odparła Eliza i spojrzała na zbolałą twarz Chrystusa, który zdawał się podzielać jej zdziwienie.

Ciotka z lewej klepnęła ją w kolano i szepnęła:

– Już czas, moja droga, żebyś skończyła z tymi dziwactwami.

– Przecież to nie są…

– Łacina nie zrobi ci dziecka – przerwała jej obcesowo starsza pani. Potem dodała z miną wykładowcy: – Chociaż w przypadku mojej biednej młodszej siostry… No, ale jak przewidywałam, twój tatuś potem dał nogę. – Zagrała fisharmonia. – A właśnie, prawie bym zapomniała. Przed wejściem na cmentarz jakiś mężczyzna prosił, żebym dała ci ten list.

Wyjęła z torebki złożoną na pół białą kopertę.

– Jaki mężczyzna?

– Wszyscy są tacy sami – starsza dama machnęła lekceważąco ręką. – Chyba coś miał z twarzą, ale nie miałam okularów.

Eliza wzięła do ręki kopertę. Była zaklejona, bez adresata i odbiorcy.

– Otwórz – szturchnęła ją ciotka z prawej, która przez cały czas przysłuchiwała im się z uwagą.

Eliza rozerwała kopertę. Ze środka wyjęła kartonik z namalowaną akwarelami malarską paletą. Kolory były rozmieszczone w dwóch rzędach. Eliza obejrzała kartonik z obu stron, ale nic więcej na nim nie było. Koperta też była czysta. Wzruszyła ramionami. Ktoś się najwyraźniej pomylił co do osoby, do której miała trafić wiadomość.

MĘŻCZYZNA, KTÓREGO Eliza określiła mianem Mr Hyde, stał w pewnej odległości za krzewem bzu i przypatrywał się ceremonii włożenia trumny do grobu. Przez delikatny szelest liści przebijała się odległa modlitwa – zaśpiew księdza i odpowiedzi ministranta i uczestników pogrzebu.

– Za grzechy zawinione i niezawinione.

– Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie.

– Za uczynki, które smuciły i radowały duszę Pana.

– Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie.

– Za wiarę, która oświetlała jej drogę ku prawdzie.

– Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie.

Logiki w tym wszystkim nie było za grosz, ale nikt ze zgromadzonych wokół grobu nie zwracał na to uwagi. Kiedy uroczystość dobiegła końca, nieliczni żałobnicy ruszyli w stronę czekających meleksów. Przy grobie została jedynie Eliza. Przez dłuższy czas stała nieporuszona, jakby zatopiona w myślach. Potem poprawiła na grobie kwiaty. Najwyraźniej nie chciała odchodzić, ale nie znajdowała też powodu, żeby zostać. Wreszcie ruszyła w stronę ścieżki, którą można było dojść do głównej alei cmentarza. Po kilkunastu krokach, kiedy mijała metalowy śmietnik, wyjęła z kieszeni białą kopertę i wrzuciła ją do kosza.

Kiedy Mr Hyde był już pewien, że w pobliżu nie ma nikogo, wyszedł z ukrycia. Doszedł do świeżej mogiły. Stanął nad grobem i po chwili się przeżegnał. Kilka minut potem podszedł do metalowego pojemnika na śmieci, skąd wyjął kopertę.

ELIZA DANIEL powoli szła aleją w stronę bramy cmentarnej. Słońce na krótko schowało się za chmurę. Wcisnęła głębiej dłonie w kieszenie płaszcza.

W bocznej alei rozległ się nieoczekiwany stukot. Eliza dostrzegła dziewczynę, która dołączyła do niej, gdy samotnie szła za trumną. Nieznajoma podnosiła z ziemi kask motocyklowy. Uniosła głowę. Ich spojrzenia się spotkały.

Po krótkim wahaniu Eliza skręciła w stronę nieznajomej. Kiedy się zatrzymała, przeczytała napis na płycie nagrobnej: „Olga Korczyńska. Zmarła 22 kwietnia 2007 roku. Żyła lat 39”.

– Twoja matka? – spytała Eliza, zaś Mona po chwili przytaknęła głową. – Młoda... Rak, samobójstwo czy narkotyki? – spytała.

Mona otworzyła usta, jakby chciała coś odwarknąć, a w jej oczach zapaliły się złe ogniki. Ale tylko odetchnęła głęboko.

– Zawsze jesteś taka obcesowa?

– Obcesowa? – Eliza zmarszczyła brwi. Sekundę potem uniosła je do góry, gdy zrozumiała. – Przepraszam. Nie zamierzałam robić ci przykrości.

Dziewczyna opięta w motocyklowy skórzany kombinezon przechyliła głowę, jakby się zastanawiając, z jakim dziwadłem ma do czynienia, po czym zdecydowała się odpuścić.

– Moje kondolencje – wstała z miejsca i wyciągnęła dłoń. – Mona.

– Przepraszam? – nie zrozumiała Eliza.

– To od Moniki.

– Eliza… Od Elizy. – Spojrzała na wysuniętą w jej stronę dłoń.

Nie lubiła dotykać osób, których nie znała. Dla niej taki dotyk był pogwałceniem jej przestrzeni intymnej. Ale rozumiała, że są jej zasady – i są zasady społeczne. Uścisnęła więc dłoń Mony, a potem wsunęła rękę głęboko do kieszeni i wytarła o podszewkę, jakby ten gest mógł zetrzeć ze skóry obcą energię dziewczyny. Tak czy inaczej, dzięki temu wracała do równowagi.

Patrzyła, jak Mona wkłada do foliowej torby szczotkę, gąbkę oraz płyn do mycia marmuru i chowa wszystko w siedzeniu ławki. Eliza przeniosła wzrok na równo wycięte w marmurze litery. Przeczytała na głos: „Byłam kim jesteś, a kim jestem ty będziesz”.

– Przejmujące, prawda? – Mona stanęła obok Elizy i też spojrzała na napis.

– Od wieków.

– To znaczy?

– Na piętnastowiecznym fresku Florentine’a Tomaso w kościele Santa Maria Novella we Florencji jest napis: Io fu’ già quel che voi sete, e quel ch’i’ son voi anco sarete. „Byłam kim jesteś, a kim jestem będziecie”. „Będziecie”, a nie „będziesz”. Żyjemy w czasach zamienników i podróbek.

– Coś w tym jest.

Mona dotknęła wargami końców palców, a potem przytknęła je do płyty nagrobnej w geście pożegnania.

Wkrótce obie szły parkową aleją w stronę wyjścia.

– Nie miałyście licznej rodziny. – Mona zerknęła na Elizę.

– Powiedzmy, że lubiłyśmy z mamą spokój.

Jakby wbrew temu, co powiedziała, zadzwonił jej telefon. Wyciągnęła aparat. Kiedy zerknęła na wyświetlacz, podniosła telefon do ucha.

– Tak?... – Zwolniła nieco kroku. – Pamiętam. Jutro wystawa… U mnie? – Rozejrzała się bezradnie na boki. – Zjechało kilku krewnych… Dziękuję. Jakoś sobie radzę… – Spojrzała na Monę. – Mam przy sobie bliską osobę. – Rozłączyła się. – Szefowa. Martwi się, żebym nie była sama, bo jeszcze popadnę w melancholię, a jutro mam pilną robotę.

– Oto współczucie przełożonych. – Mona uśmiechnęła się kwaśno. – Co takiego jest jutro?

– Otwarcie wystawy o fałszerzach sztuki.

– Świat jest pełen zamienników i podróbek. Jeśli mam już wybierać, to wolę iluzjonistów.

– Wystawa więc ci się spodoba. Jak powiedział Christian Timmann-Delfow, kopista van Dycka: „Iluzja jest prawdą, ponieważ zmienia nasze życie”.

– Może być ciekawie.

– Mam dwuosobowe zaproszenie do Zachęty.

MONA KORCZYŃSKA zmrużyła oczy przed refleksami słońca. „Dzień dobry”, „Przepraszam”, „Byłoby mi niezmiernie miło”. Kiedyś sobie obiecała, że zostanie taką grzeczną panienką, jak ta, która szła obok niej. Od zawsze marzyła, żeby nosić białe bluzeczki, jasne sweterki i granatowe spódniczki. I żeby mieć dwa warkoczyki z dużymi kolorowymi kokardami. Ale ubrania trzeba było prać i prasować, a warkoczyki co rano zaplatać, a jej mama nie miała do tego głowy.

Kilka minut później wyszły przez bramę cmentarza. O tej porze ulica była niemal pusta. Przeszły pasami na drugą stronę, na przycmentarny parking. Eliza podeszła do skutera, na którego przedniej osłonie widniała naklejka z biedronką. Obok stał lśniący czarnym lakierem i srebrzystym chromem motor BMW. Mona wsunęła kluczyki do stacyjki. Eliza z uznaniem skinęła głową.

– Niezły. – Dotknęła koniuszkiem palca przedni reflektor, jakby się bała, że zaburzy harmonię kształtów.

– Zawsze o takim marzyłam. – Mona przejechała palcem wzdłuż baku.

– Lubisz szybkość?

– Bardziej komputery.

Eliza sięgnęła do bocznej kieszeni doczepionej do tylnego błotnika jej skutera.

– Twoja Biedronka też jest… – Mona szukała w myślach w miarę sensownego określenia.

– Wiem – pomogła jej Eliza. – Jestem tego samego zdania.

Obie spojrzały sobie w oczy i się roześmiały.

Eliza otworzyła zamek kieszeni i kiedy zajrzała do środka, na sekundę się zawahała. Potem wyjęła zaproszenie i pokazała je Monie.

– Jak mówiłam, na dwie osoby.

– Dlaczego sądzisz, że ci nie uwierzyłam? – zapytała Mona.

Eliza skrzywiła się, jakby połknęła plasterek cytryny.

– Moja szefowa chyba ma rację, gdy twierdzi, że nie mam wyczucia. Widzimy się więc na wystawie?

– Okej – Mona przeczytała jasny nadruk – „Sztuka fałszerzy, fałszerze sztuki”. Świat jest pełen zamienników i podróbek… Może poznam niedoszłego Michała Anioła?

Wsiadła na motor. Przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik ruszył z głębokim warkotem, który zagłuszył jej niedobre myśli o Aniele. Założyła kask. Przyciemniana szyba opadła z trzaskiem jak gilotyna. Z miejsca do parkowania wyjechała niczym grzeczna panienka. Kiedy jednak znalazła się na ulicy, gwałtownie dodała gazu i runęła do przodu.

ELIZA DANIEL wróciła do tylnej kieszeni Biedronki. Rozejrzała się uważnie dokoła. Na wprost bramy cmentarnej zatrzymał się autobus i wysiadło z niego kilka osób.

Sięgnęła do kieszeni skutera i wyjęła książkę. Wyglądała, jakby niedawno ją wydrukowano. Zatrzeszczały kartki jeszcze zlepione świeżą farbą drukarską. Na okładce widniała malarska paleta. Kolorowe plamy były identyczne jak na kartoniku, który wyciągnęła z koperty na cmentarzu, koperty, którą ciotce dał jakiś mężczyzna…

Spojrzała na tytuł. „Fałszerze aniołów”. Nic jej nie mówił. Autor – Poly Pam.

Zmarszczyła brwi. Imię i nazwisko nie były jej obce, ale na pewno nie kojarzyło się jej z powieściowym autorem.

Otworzyła książkę na prologu.

Matnia zatrzasnęła się po cichu. Krata opadła bezszelestnie, a zapadki zamka zaskoczyły bezgłośnie. Kiedy się zorientowałem, było za późno. Cholerna przewrotność losu, ale tak właśnie jest: zostałem strażnikiem samego siebie. Pilnuję własnej lojalności. Sparaliżowany lękiem, przez lata nie wypowiedziałem słowa skargi.

Jednak im dłużej się boisz, tym bardziej strach powszednieje. W końcu się przyzwyczajasz, a nawet lekceważysz nadejście ostatecznego.

Tak było ze mną do dnia, gdy zobaczyłem obraz „Wenus z Witebska”. Kobieta miała rysy twojej matki. Wrócił strach. Ale w końcu go przewalczyłem. Nie jest ważne, co się ze mną stanie. Muszę wcześniej zapewnić Ci bezpieczeństwo. Ale chcę też poczuć smak zemsty za lata niepewności i lęku. Nie proszę o pomoc w drugiej sprawie, ale wsparcie w pierwszej.

Chagall. Serce Elizy przyspieszyło bieg, po ciele przeszedł dreszcz. Zamknęła okładkę książki i nowym spojrzeniem zmierzyła malarską paletę. Nagle zyskała ona całkiem nowe znaczenie, a kolorowe kropki… – Przyjrzała się im dokładniej, coś w nich było nie tak. Ten obraz przecież znała doskonale… tak, już widziała, w czym rzecz. W dolnym rzędzie palety zamiast czerwonej plamy na końcu była żółta.

Re, fa, re, sol, la, do, si, usłyszała nagle w głowie męski głos.

– Re, fa, re, sol, la, do, si – zanuciła cicho. Potem rozejrzała się wokół, szukając osoby, która podrzuciła jej książkę. – Gdzie jesteś, tato?

Rozdział drugi

– Stary, ja mam na głowie całą prasę. – Waldemar Rawicz, naczelnik wydziału kryminalnego, wskazał na rozrzucone na biurku gazety i wystające spod nich dokumenty. – Rzecznik prasowy komendanta chce, żebym ciągle odpowiadał na durne pytania o seryjnym mordercy. To jest chore. Jak ja mogę wziąć się za robotę, kiedy ktoś mi stale przeszkadza? Nawet ty przychodzisz z takimi… – chwilę szukał właściwego słowa – duperelami. Ja potrzebuję konkretów, dowodów. Nie mam czasu na domysły i przypuszczenia.

– To może być przełom, czuję to. Wiem o tym. Cholera, jak mam cię przekonać?

Nadkomisarz Mariusz Marzec był kierownikiem sekcji trzeciej wydziału kryminalnego, która zajmowała się poszukiwaniem zaginionych dzieł sztuki. Niedawno skończył pięćdziesiąt trzy lata. Mówił cichym, nieco zachrypniętym głosem, którego nigdy nie podnosił. Nieco tykowaty, lekko przygarbiony, chodził z głową wtuloną w ramiona, jakby właśnie spadła mu za kołnierz kropla wody. Koledzy z wydziału najczęściej nazywali go EmEm – i to wcale nie od pierwszych liter imienia i nazwiska, ale z powodu polukrowanych orzeszków M&M, które nieustannie pogryzał.

Być może ciągły smak cukierków w ustach sprawiał, że Marzec podczas pierwszych kontaktów z podejrzanym sprawiał wrażenie oblanego lukrem przyjaciela, który gotów jest uwierzyć w każdy sprzedawany mu bajer. No, a przy tym miał wyglądał zmęczonego komiwojażera, który tego dnia nic nie sprzedał i po kilometrach kolędowania od drzwi do drzwi wreszcie chciałby tylko usiąść i posłuchać, jak inni mówią. I ludzie, którzy powinni się go bać, mylnie traktowali go jeśli nie jak przyjaciela, to przynajmniej stronnika. Kiedy jednak przychodziło co do czego, cwaniacy łamali sobie na nim zęby, chociaż on nie przestawał się do nich życzliwie uśmiechać. Bo prawda była taka, że EmEm nigdy nie odpuszczał i zawsze osiągał zamierzony cel. A wtedy mówił do wyprutego z informacji delikwenta: „No i co nie tak, jeśli tak”. Nikt nie wiedział, co konkretnie znaczą te słowa, ale był to sygnał, że policjant dostał to, co chciał.

Teraz nadkomisarz Marzec stał przed naczelnikiem wydziału kryminalnego i również wyglądał jak obwoźny sprzedawca, który zamierza wcisnąć klientowi towar, o którym tamten nawet nie chce słyszeć.

– Znowu zaczynasz? Nie mam na to czasu – stwierdził Rawicz cierpko.

I zaczął przerzucać papiery na biurku, dając tym do zrozumienia, że ma ważniejsze sprawy na głowie. Pozory nie mogły jednak zmylić upartego osła.

Marzec usiadł i kiedy jego oczy znalazły się na jednym poziomie z oczami naczelnika, zaczął spoglądać ufnym wzrokiem człowieka, który wierzy, że indagowany wreszcie zrozumie swój błąd i przyzna mu rację. Naczelnik już wiedział, że nie uniknie powtórki z rozrywki, że po raz kolejny musi przerobić to ćwiczenie od początku.

– Ile już lat za nim gonisz? – spytał Marca z westchnieniem.

– Ile? – Policjant udał, że się zastanawia i zgryzł głośno drażę M&M. – Sporo. Może nawet i trochę dłużej.

– Zdecydowanie dłużej. – Naczelnik puknął stanowczo długopisem w rozłożone przed nim dokumenty. Podobną rozmowę odbywali przynajmniej raz na pół roku. – Odpuść go sobie.

Mężczyźni patrzyli jeden na drugiego w milczeniu. Rawicz znów nie był w stanie wydusić z siebie słów, które należało powiedzieć już lata wcześniej: „Przecież obaj wiemy, że chodzi tylko o zemstę”. Ale czuł, że w jakiś sposób byłoby to nie w porządku wobec kumpla, którego darzył szacunkiem. Zbyt długo się znali. Po prostu więc czekał, aż Marzec, jak zwykle, zaciśnie usta i po chwili milczenia, zły, zerwie się z krzesła i szybkim krokiem ruszy do drzwi, jakby chciał wyjść, zatrzasnąć je za sobą i rzucić służbę w cholerę. Ale nigdy do tego nie dochodziło. Kiedy EmEm stawał przy drzwiach, oglądał się i krótko kiwał głową, co znaczyło, że zastosuje się do wydanego polecenia. I Rawicz miał spokój na parę następnych miesięcy.

I tym razem naczelnik czekał, aż stary taniec zacznie się na nowo. Milczenie przeciągało się. W dłoni Marca długopis przesuwał się między palcami coraz szybciej, coraz bardziej nerwowo. Aż wreszcie zastygł w bezruchu.

– Odpuść.

– Nie tym razem. Powinieneś mnie wysłuchać.

Rawicz nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Przez chwilę nie wiedział, jak zareagować. Marzec czekał. Wreszcie naczelnik się poddał. Im szybciej da się wygadać EmEm, tym prędzej się od niego uwolni. Miał go coraz bardziej dosyć. Statystyka znowu skoczyła. Dwa morderstwa czekały na rozwiązanie, a jemu zabierali ludzi i przesuwali ich do „Pacykarzy”, jak w skrócie nazywano w wydziale policjantów, którzy zajmowali się przestępstwami wymierzonymi w dobra kultury narodowej. Najwyraźniej nowy komendant miał hopla na punkcie artystów. Poprzednika interesował tylko ruch drogowy, jeszcze wcześniejszy, o ksywie „Ministrant”, nawiedzony absolwent uniwersytetu katolickiego, obsesyjnie i wbrew katolickim przykazaniom wyrzynał starych komuchów, którzy uchowali się w firmie. Po roku jego krucjaty prasa biła na alarm, że statystyka przestępczości kryminalnej skoczyła o pięćdziesiąt procent. Jak to możliwe, pieklił się Ministrant. Powodów było wiele, a najważniejszym był ten, że zwolnił najlepszych fachowców. Nie wspominając o tym, że młodzi nie potrafili pić z ucholami za pieniądze operacyjne. Kiedy ci jeszcze siedzieli na stołku, to szczaw leżał już urżnięty na glebie, zamiast doić z informacji swojego klienta. Jak nic, świat stanął na głowie.

Naczelnik spojrzał ostentacyjnie na zegarek.

– Masz dziesięć minut.

– Dostałem telefon z gdańskiej komendy – zaczął nadkomisarz powoli, nie przejmując się wyznaczonym limitem czasu. Sięgnął po notatnik, przerzucił kilka kartek, aż znalazł tę właściwą. – Wczoraj, 9 czerwca, na pokładzie promu, który przypłynął ze Sztokholmu, znaleziono martwego faceta. To Zygmunt Janicki, lat sześćdziesiąt dwa, historyk sztuki. Uchodził w środowisku za uczciwego. Specjalizował się w malarstwie Chagalla. To taki kubistyczny pacykarz – dorzucił gwoli wyjaśnienia.

– Wiem.

– Że kubista?

– Że pacykarz.

Naczelnik zaczął bujać się na krześle, co wskazywało, że zaczyna tracić cierpliwość.

– Janicki przez kilka ostatnich lat współpracował z Rosnanem. No i w środowisku historyków sztuki od pewnego czasu chodziły słuchy, że więcej wydawał, niż zarabia.

– To sprawa dla urzędu skarbowego – uciął Rawicz.

– Janicki wyjechał z Polski czterdzieści osiem godzin temu. Wracał do kraju po dwunastu godzinach pobytu w Sztokholmie. Ciało znalazł marynarz, który na promie obsługiwał kino. Pokładowy medyk stwierdził, że zgon nastąpił w wyniku zatrzymania akcji serca. Właściwie to nie byłoby żadnego „halo”, gdyby nie polski lekarz, który przejął dokumenty, gdy ciało zostało zniesione na ląd. Zwrócił uwagę na protokół sporządzony przez pokładowego inspektora bezpieczeństwa. Napisano w nim, że seans został przerwany w wyniku awarii odtwarzacza CD. Po skończonym filmie i zapaleniu na sali świateł dostrzeżono nieżyjącego Polaka. Miał sztywny język i wywrócone oczy. Te objawy nie wskazują na zawał, lecz otrucie.

Rawicz przestał się bujać. Przez cały czas słuchał Marca z lekko przymkniętymi oczami, jakby chciał zapamiętać przekazywane mu informacje.

– Czyli zabójstwo – powiedział. – A zabójstwo na promie należy do wydziału kryminalnego w Gdańsku. A tu jest Warszawa i mamy tu dosyć własnych problemów. Dowiem się wreszcie, jaki to ma związek z Rosnanem?

– Janicki specjalizował się w malarstwie Chagalla.

– To już wiem.

– Z informacji operacyjnych wynika, że Rosnan odnalazł nieznany obraz tego artysty w Sztokholmie. Na miejscu sprawą zajął się nasz konsul honorowy, Leon Wilecki, który jest znanym w Szwecji marszandem. Zadzwoniłem do kilku osób, które znają się na rzeczy. Twierdzą, że jeśli to autentyk, płótno może być warte siedemset tysięcy dolarów. Dlaczego Janickiego otruto i czemu wydano błędną ocenę przyczyny śmierci? Jaki może mieć to związek z obrazem, który chciał kupić Rosnan? Daj mi czterdzieści osiem godzin, żebym znalazł odpowiedź na te i parę innych pytań.

Rawicz wstał zza biurka i zaczął spacerować za plecami EmEm. Przełom. Zabójstwo… Niemal swędziało go, by powiedzieć „nie”. Spojrzał na nieruchome plecy Marca. Napięcie aż z nich biło. Westchnął. Gdzieś w głębi serca współczuł facetowi. Z doświadczenia wiedział, że pogoń za zemstą potrafi zniszczyć ścigającego bardziej niż ściganego.

A jednak w przeciwieństwie do poprzednich fantazji tym razem były to już jakieś konkrety. Jeśli zatem Marzec miał rację… Naczelnik przystanął na wprost nadkomisarza i zamiast powtórzyć: „Odpuść go sobie”, nieoczekiwanie dla samego siebie wydusił tylko krótkie: „Aha”.

Kiedy Marzec wychodził z gabinetu, Rawiczowi wydało się, że słyszy jego ciche: „No i co nie tak, jeśli tak”.

DOCHODZIŁA DZIESIĄTA rano. Mariusz Marzec siedział w pokoju w komendzie i od kilku minut gapił się na leżącą na parapecie paczkę papierosów. W końcu sięgnął po draże M&M i wsunął jedną do ust. Mail, który odebrał godzinę temu, dał mu wiele do myślenia.

Według ustaleń polskich śledczych, którzy poprosili o pomoc policję szwedzką, bilet Janickiego na prom został opłacony z karty debetowej, której właścicielem był Leon Wilecki, znany w Sztokholmie handlarz sztuką XX wieku. W środowisku tamtejszej Polonii uważany za zasłużonego działacza antykomunistycznego. Niektórzy mówili o nim nawet „legendarny”. Oto w 1984 roku zniknął z pocztą dyplomatyczną, którą przywiózł z Warszawy do ambasady w Sztokholmie. Dwa dni później okazało się, że poprosił o azyl w brytyjskim przedstawicielstwie dyplomatycznym. Oskarżony o zdradę ojczyzny, został zaocznie skazany na karę śmierci, którą po trzech latach zamieniono na dwadzieścia pięć lat więzienia. Dwanaście lat później, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, przed sądem wojskowym powtórnie odbył się jego proces, w którego trakcie został zrehabilitowany. Rozprawa była głośna i tylko utwierdziła wysoką pozycję Wileckiego wśród szwedzkiej Polonii.

Zerknął na tekst, prawdziwą laurkę, od której mogło człowieka zemdlić. Zamieszczono go w informatorze polonijnym na trzydziestolecie Kongresu Polaków w Szwecji. EmEm odłożył na bok książeczkę i sięgnął po stojący na biurku telefon. Wystukał numer do kumpla, z którym studiował prawo na uniwerku. Po magisterce Mariusz poszedł do policji, a Zytek trafił do Instytutu Pamięci Narodowej.

– Pamiętasz mnie? – rzucił żartobliwie do słuchawki, gdy po drugiej stronie odezwało się senne „Halo”.

– Jak mógłbym zapomnieć faceta, który dzwoni do mnie tylko wówczas, kiedy czegoś potrzebuje.

– Nie mów, że inni telefonują, żeby umówić cię na noc ze swoimi żonami.

– Ale czasami zapraszają na piwo.

– Wolę wino.

– Dlatego zawsze miałeś u mnie minus. Kto tym razem cię interesuje?

– Leon Wilecki, opozycjonista z lat dziewięćdziesiątych w 1984 roku prysnął do ambasady angielskiej w Sztokholmie.

– Czyli bohater. – Ostatnie słowo Zytek wypowiedział bardziej z drwiną niż zainteresowaniem.

EmEm wiedział, dlaczego. W latach osiemdziesiątych ojciec Zytka był naczelnikiem w Departamencie V MSW, który zajmował się inwigilacją księży. Zatem „drań”, podsumowywał w tamtych latach kumpel. Jego matka, działaczka opozycji, rozwiodła się z jego ojcem zaraz po urodzeniu Zytka. Syn zawsze mówił o niej „supergościówa”.

Po skończeniu studiów Zytek zatrudnił się w Instytucie Pamięci Narodowej, gdzie kilka lat później dowiedział się, że dzięki ojcu wielu księży zostało w porę ostrzeżonych przed założonym im podsłuchem, a prymas Glemp na bieżąco był informowany o działaniach Służby Bezpieczeństwa wymierzonych w Kościół katolicki. Zatem „porządny gość”, skwitował Zytek, który tamtego dnia wypił skrzynkę piwa i nie mógł sobie darować, że kiedyś po pijaku nasikał na grób starego.

Natomiast matka przez lata była uznawana w szeregach Solidarności za jedną z czołowych działaczek opozycji demokratycznej. Jednak pewnego dnia Zytek trafił w archiwum na teczkę Tajnego Współpracownika o pseudonimie „Norbert”, którym okazała się… jego matka. Do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa zgłosiła się dobrowolnie. Przez piętnaście lat wydała sporo ludzi z podziemia, wskazała parę tajnych drukarni i wyśledziła kilka transportów, które szły z Zachodu z pomocą humanitarną dla walczącej Solidarności. Zatem „suka”, skwitował Zytek, który tamtego dnia wypił dwie skrzynki piwa, a potem przestał chodzić na jej grób.

– Mam mało czasu – rzucił Zytek do słuchawki. – Przybliżysz mi problem?

– Chcę wiedzieć, kim był Wilecki i sprawdzić jego powiązania z Gerardem Rosnanem.

KIEDY ZYTEK usłyszał ostatnie nazwisko, pomyślał, że Marzec naprawdę jest rasowym psem, który jak raz złapał trop, to nie potrafi już odpuścić. A wszystko przez brązowe oczy dziewczyny, która, choć wyszła za mąż za Marca, to rozkładała nogi przed Rosnanem.

Zerknął w okno gabinetu. Zapowiadał się słoneczny dzień. Jak zwykle, gdy szykował się do zanurkowania w kurz archiwum.

Przypomniał sobie podobne czerwcowe popołudnie sprzed lat. Obaj z EmEm zaliczyli ostatni egzamin z prawa spadkowego. Mieli przed sobą trzy miesiące wakacji. Wtedy Mariusz nieoczekiwanie zwierzył się, że się żeni z Teresą Korczyńską. Wybranka serca wreszcie powiedziała „tak”. Zytek już nigdy potem nie widział przyjaciela tak szczęśliwego, a od tamtego dnia minęły ponad trzydzieści trzy lata. Rok po ślubie okazało się, że Mariusz miał już tylko żonę na papierze, gdyż Teresa wróciła do Rosnana.

Smutna historia. Po kilku miesiącach kochanek wyrzucił ją na ulicę. Mimo to Marzec prosił, żeby do niego wróciła. Tylko że Teresa nie chciała go już widzieć. Wstydziła się? A może w ten sposób chciała zemścić się na nim za zawiedzioną miłość do innego? Cholera wie, co roiło się w głowie popadającej w nałóg narkomanki.

– Zadzwoń do mnie pojutrze koło południa – rzucił Zytek do słuchawki i schował telefon do kieszeni.

Minęła dziesiąta rano. Do dwunastej w nocy miał sporo czasu, żeby dobrać się Wileckiemu do skóry. Był najlepszym szczurem w IPN, jak sam żartował na swój temat. Szczurem, który potrafił przegryźć się przez tonę akt i znaleźć tę właściwą kartkę, z której wynikało, że tropiony, choć wydawał się normalnym człowiekiem, w rzeczywistości był ostatnim skurwysynem.

Rozdział trzeci

Nadkomisarz Marzec z uwagą słuchał policjanta, który telefonował z wydziału kryminalnego z Gdańska. Mówił o notatkach, które znaleziono przy Janickim.

– Facet zapisał na serwetce uwagi, które być może chciał potem wykorzystać w jakimś artykule.

– Skąd to przypuszczenie?

– Denat współpracował z paroma tygodnikami. Wysyłam ci skany notatek. Dotyczą obrazu Marca Chagalla „Wenus z Witebska”. Sprawdziłem w Googlach. Nikt nigdy o tym obrazie nie słyszał. Jeśli więc takie malowidło rzeczywiście istnieje, to pewnie w środowisku artystów będzie spore poruszenie.

Kilka minut później Marzec odebrał skany kilku barowych serwetek, na których zmarły zapisał swoje uwagi.

„Obraz w pierwszej chwili wywarł na mnie ogromne wrażenie. Ta świeżość pomysłu, śmiałość twórczej fantazji. To było coś nieprawdopodobnego”.

Marzec przebiegł wzrokiem kilka akapitów w dół.

„Pierwsze ogólne oględziny wypadły na korzyść ‘Wenus’”.

Dalej.

„W czasach młodości Chagalla blejtramy do obrazów robiono z drzewa iglastego, jak u ‘Wenus’” …

Jeszcze nie to. Dopiero kilka linijek niżej wreszcie trafił na to, czego szukał.

„Odwróciłem płótno i centymetr po centymetrze dokładnie je obejrzałem. W lewym dolnym rogu widniała niewielka kropka. Coś w jej kolorystyce było innego. Amarant alpejski. Dziwne. Na początku wieku XX wytwarzano go z olejków naturalnych, stąd odpowiednio wysoka do jakości cena. Na taką farbę nie było stać Chagalla, który w tamtym czasie przymierał głodem. Jednak twardość i zszarzenie farby jednoznacznie wskazywały, że została nałożona w latach, kiedy miała powstać ‘Wenus’”.

Dalej.

„Wniosek? Fałszerz niedokładnie sczyścił obce podobrazie, na którym potem namalował Chagalla. Pozornie wszystko ze sobą współgrało: drewniana rama, płótno oraz użyte farby zdawały się pochodzić z pierwszego okresu twórczości w Witebsku, z około 1909 roku. A jednak ten amarant przekreślił wszystko”.

Marzec spojrzał na fotografię Rosnana, którą przyszpilił do tablicy korkowej nad biurkiem. Znaczniki zrobione czarnym flamastrem sugerowały, że na twarz spoglądało się przez lunetę karabinu snajperskiego.

ELIZA DANIEL siedziała przy biurku i w zamyśleniu patrzyła na książkę, którą znalazła po wyjściu z cmentarza. Wstęp kompletnie nie pasował do całości. Był osobistym zwierzeniem, a reszta okazała się tekstami dotyczącymi czarnego rynku handlu dziełami sztuki. Tekstami, które odnalazła w sieci. I żaden z ich autorów nie nazywał się Poly Pam.

To było irytujące. Drażniące jak cierń w nodze. Eliza wiedziała, że to imię i nazwisko powinna znać, ale pamięć ją zawodziła. Mała dziewczynka, którą przed laty ukryła w sobie najgłębiej, jak tylko potrafiła, klasnęła radośnie w dłonie, że razem z Elizą wróci myślami do przeszłości. Ale czy ona, ta dorosła, chciała powrotu tamtego chaosu emocji, zdezorientowania, obaw i przenikających ją lęków? Że odejście ojca było bolesne, to mało powiedziane. Dla niej, kilkuletniego dziecka, było katastrofą.

Wstała od biurka i zaczęła spacerować po pokoju. Ostatnio za dużo spraw zwaliło się jej na głowę, żeby miała dokładać kolejne. Przystanęła przy oknie i wyjrzała na zewnątrz. Nie obchodziły ją biegające po podwórku dzieci. Musiała tylko uspokoić myśli. Zlecono jej do wykonania pracę i nie miała czasu na idiotyczne wspomnienia.

À propos pracy. Zacisnęła dłonie w pięści. Od kilku miesięcy była w telewizji researcherką pracującą dla dziennikarskiej gwiazdy. Gwiazdy, która najwyraźniej jej nie znosiła. Kilka dni temu przez przypadek usłyszała, jak tamta mówi do kogoś:

– Nie chcę jej, słyszysz? Nie chcę.

Zdobyła tę pracę przypadkowo. Siedziała w kawiarni, a jacyś mężczyźni obok zastanawiali się nad zagadnieniem, czy odbitka sporządzona z oryginalnego drzeworytu, którą odciśnięto w pracowni dawnego mistrza na oryginalnej prasie, jeszcze jest oryginałem czy już falsyfikatem. W końcu do sporządzenia całości użyto dawnej farby drukarskiej oraz oryginalnego papieru, który pochodził z czasów artysty. Ktoś musiał to wiedzieć, a oni zastanawiali się nad odpowiedzią, kto.

Wtedy wychyliła się ze swojego miejsca i podpowiedziała, że do dzisiejszego dnia jeszcze żaden sąd nie wypowiedział się w tej sprawie dostatecznie jasno.

– Jeśli już musi być jakaś odpowiedź, to skłaniałabym się do stwierdzenia, że takie postępowanie należałoby uznać za oszustwo.

Jeden z mężczyzn spytał, skąd o tym wie? Odpowiedziała, że skończyła historię sztuki. A gdy facet spytał, gdzie pracuje, odparła, że ma problem ze znalezieniem etatu. I wtedy drugi zlecił jej szybkie opracowanie tematu związanego z fałszowaniem dzieł przez samego Leonarda da Vinci. Najwyraźniej wypadła dobrze, gdyż swoje słowa, żywcem cytowane z jej opracowania, usłyszała w programie telewizyjnym poświęconym fałszerzom malarstwa. Następnego dnia zaoferowano jej pracę u znanej dziennikarki, która zajmowała się sprawami kultury i na temat kradzieży dzieł sztuki zamierzała nawet napisać książkę.

– To znaczy, my ją napiszemy – tłumaczył poznany wcześniej w kawiarni współpracownik gwiazdy. – Jednak zapewniam, że wszyscy na tym dobrze zarobimy.

Elizie potrzebne były pieniądze, więc zgodziła się pracować w cieniu na umowę zlecenie. I właśnie się dowiedziała, że fucha niedługo się skończy.

– Potrzebuję kogoś przebojowego, a nie panienki z dobrego domu, która mówi „dziękuję” i „przepraszam” – mówiła gwiazda. – Zobacz, jak ona się porusza. Jak mimoza.

– Czyli jak?

– Na pewno nie tak, jak tego oczekują ludzie od kogoś z jajami.

– To jest dziewczyna.

– Nie łap mnie za słówka. Ja chcę mieć wokół siebie burzę.

– A jeśli ona to oko wirującego wokół cyklonu?

– To wtedy ja pójdę do klasztoru, a ty będziesz prowadził mój program autorski w telewizji. Wywal ją.

– Przyda nam się jeszcze do opracowania najnowszej wystawy Rosnana. Potem jej podziękujemy za współpracę.

Kiedy Eliza odchodziła od uchylonych drzwi, w pierwszej chwili chciała natychmiast złożyć wymówienie. Przypomniała sobie jednak, że urażonym honorem nie zapłaci zaległego czynszu i postanowiła położyć uszy po sobie.

Wróciła do zapisków. Na szczęście nie wzięła z domu notatek do notatek i przypisów do tych ostatnich, bo musiałaby wtedy wziąć drugą reklamówkę kartek. To nie cholerny perfekcjonizm, westchnęła uspokajająco w myślach. To pracowitość.

Notatki, które miały posłużyć do przygotowania się dziennikarki do wywiadu z Rosnanem, liczyły osiem zapisanych maczkiem stron. Teraz musiała ściąć je do góra trzech. To było półoficjalne dossier z ostatnich dwudziestu lat życia kolekcjonera. W tekście umieściła kilka znaków zapytania, na które zamierzała dziennikarce zwrócić uwagę.

Pierwszy widniał przy niekaralności marszanda. Jego nazwisko przewijało się w paru śledztwach z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, dotyczących kradzieży dóbr kultury. Większość ze skradzionych obrazów czy przedmiotów liturgicznych wyceniano na dziesiątki tysięcy dolarów. Gerard Rosnan tylko raz został oficjalnie oskarżony o współudział w kradzieży ikony bizantyjskiej z kościoła w Jasieniu. Obraz przedstawiał Matkę Boską Rudecką i pochodził z przełomu XV i XVI wieku. Kolekcjoner wniósł sprawę przeciw policji z powództwa cywilnego o zniesławienie i wygrał.

Drugi znak zapytania postawiła przy pytaniu o źródło pochodzenia majątku marszanda, który szacunkowo wyceniono na kilka milionów dolarów. Rosnan twierdzi, że dorobił się na hazardzie – po prostu miał fart w kasynie. Dziennikarze w to nie uwierzyli. Niemniej po paru wygranych procesach o kłamstwa prasowe podkulili ogony i dali spokój z niewygodnymi pytaniami. Od paru lat nazwisko kolekcjonera, jeśli pojawiało się w jakimś dzienniku, to jedynie w połączeniu z wystawami i wernisażami, które współsponsorował. Zatem dziennikarka powinna unikać niewygodnych pytań.

Inna niepewność dotyczyła lat osiemdziesiątych, kiedy to rzekomo Rosnan pracował w MSW. W Instytucie Pamięci Narodowej nie znaleziono dokumentów, które potwierdzałyby to przypuszczenie. Gazeta, która zamieściła sugestię, że jego akta osobowe zostały zniszczone, zapłaciła sto tysięcy złotych odszkodowania za naruszenie dóbr osobistych marszanda.

Najbardziej interesujące było to, że Gerard Rosnan był znanym w Europie kolekcjonerem, w którego zbiorach znajdowały się jedynie dzieła największych europejskich… fałszerzy. Marszand zbierał też falsyfikaty rzeźb i wyrobów jubilerskich. Znana była jego kolekcja podrabianych medalionów, która niegdyś znajdowała się w zbiorach rodu florenckich Medyceuszy.

GERARD ROSNAN siedział w głębokim fotelu i kończył czytać dokumenty, które określały warunki wystawienia kolekcji jego dzieł w wystawie „Sztuka fałszerzy, fałszerze sztuki” w amsterdamskim Stedelijk Museum.

Do gabinetu wszedł Bratt Henry, którego dla ułatwienia nazywano Brattem Henrykiem. Amerykanin był średniego wzrostu, o krótkich sztywnych blond włosach, z widoczną łysiną po lewej stronie. Większość ludzi, patrząc na niego, widziała flegmatycznego przeciętniaka o świętoszkowatej twarzy, który niepewnie rozglądał się wokół, jakby tylko czekał, żeby kogoś przeprosić. Tych, którzy potrafili dostrzec coś więcej, niepokoiła choćby kocia miękkość jego ruchów.

Rosnan wskazał kanapę na wprost. Bratt zajął miejsce i postawił obok na podłodze neseser.

– Daj mi chwilę – rzucił Rosnan znad kartek. – Muszę to dokończyć.

Henry siedział nieruchomo, żując gumę powolnymi ruchami szczęk. Ludzie Rosnana wiedzieli, że marszand był dla niego wyrocznią we wszystkich sprawach. Podobno jankes pewnego dnia doszedł do wniosku, że boss jest narzędziem w ręku Boga. Tak więc służąc jemu, mógł zjednać sobie przychylność Najwyższego, by ten, mimo tak wielu jego grzechów, wpuścił Bratta do królestwa niebieskiego.

„Już raz mogłem marnie skończyć”, tłumaczył kiedyś jednemu z ludzi Rosnana łamaną polszczyzną. Ten niemal nie rozumiał kalekich słów, ale kiwał potakująco głową, gdyż o amerykańskim świętoszku krążyły nieciekawe opowieści. „A jednak Pan podniósł mnie z dna upadku i dłońmi pana Rosnana przywrócił światłości”.

Wśród ludzi Rosnana miał opinię świra. Kilku widziało go bez koszuli i to, co zobaczyli, zrobiło na nich piorunujące wrażenie. Potem w pokątnych rozmowach utwierdzano się w przekonaniu, że tylko ktoś pokręcony na maksa mógłby po każdej, jakoby doznanej, iluminacji, wypalać sobie na skórze kolejny znak krzyża.

Rosnan z zaciekawieniem obserwował spod oka, jak jego sekretarz sięgnął do kieszeni marynarki po kieszonkowe wydanie Biblii, otworzył ją na chybił trafił i położył palec na przypadkowym wersie. Bratt wyjaśnił mu kiedyś, że w ten sposób odczytywał wskazówki, jakie poprzez Księgę przekazywał mu sam Bóg. Po chwili Bratt szepnął „Amen”. Rosnan był ciekaw, jaką radę podpowiedział mu Najwyższy. Nie rozumiał fanatyzmu, ale przyznawał w duchu, że bywał on użyteczny. Przy Brattcie czuł się bezpieczny, wiedział, że sekretarz w jego obronie odda życie i nigdy go nie zdradzi. A w jego świecie taki człowiek był wart więcej złota, niż ważył.

Bratt miał także inne zalety. Był diabelnie inteligentny i pomysłowy. Oprócz Biblii pasjonowała go także analiza matematyczna. Kiedyś Rosnan nieopatrznie spytał, co to takiego. W odpowiedzi usłyszał, że „całki pewnych funkcji nie istnieją, a niektórych innych nie dają się określić za pomocą standardowych zapisów matematycznych. Tak więc zdarza się często, że całkowanie jest twórczym procesem, który nie opiera się na żadnym ścisłym algorytmie. Dlatego też…”. Rosnan przerwał wykład i postarał się jak najszybciej o nim zapomnieć.

Teraz zamknął teczkę z dokumentami i odłożył ją na bok.

– Co nowego?

Amerykanin sięgnął po neseser. Wyciągnął poranne wydanie „Dziennika Bałtyckiego”, potem wyjął z ust gumę do żucia i, jak to miał w zwyczaju, przylepił szarą kulkę na brzegu popielniczki.

– Zaznaczyłem informację flamastrem – podał gazetę.

To była wzmianka o śmierci jednego z Polaków w czasie rejsu na promie Scandinavia ze Sztokholmu do Gdańska. Rosnan zmarszczył brwi. Dziennikarz wspomniał też o budzącym zdziwienie zniknięciu jednego ze świadków.

– Abramowicz?

– Zapewne przestraszył się, że może stracić głowę, więc uciekł z hotelu. Mam go znaleźć?

Meir Abramowicz był właścicielem „Wenus z Witebska”. Wziął co swoje i przezornie zniknął. Po krótkim namyśle Rosnan pokręcił głową. Odłożył gazetę na stolik i przeszedł do kolejnej sprawy.

– Masz informacje o dziewczynie?

Bratt Henry wyjął z teczki kilka zadrukowanych kartek i wyciągnął je w kierunku szefa.

– Przeczytaj – polecił Rosnan.

– Eliza Daniel miesiąc temu skończyła dwadzieścia sześć lat. Dwa lata temu obroniła pracę doktorską w Instytucie Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego. Temat: „Sztuka fałszerzy, fałszerze sztuki”. Przez ostatnie miesiące dorywczo zatrudniona w różnych mało istotnych miejscach. Od sześciu tygodni jest asystentem dziennikarki telewizyjnej i zarabia liche pieniądze na zleceniach lub umowach o dzieło. – Bratt przerzucił kartki notatnika. – Miesiąc temu jej matka popełniła samobójstwo. Zażyła leki psychotropowe, które popiła alkoholem. „Dorota Anna Daniel od lat walczyła z pogłębiającą się depresją”, tak zaczyna się posekcyjny raport. Jego pełną treść…

Nie dokończył, gdyż Rosnan pokręcił głową, co znaczyło, że dotychczasowa informacja mu wystarczy.

– Sprawdziłeś jej domowy komputer?

– Żadnych interesujących rzeczy. Stan finansów – marny.

– Mówiłem, żebyś postępował ostrożnie…

– Może być pan spokojny. – Bratt wpadł w słowo Rosnanowi. – Z pewnością nie zorientuje się, że siedziałem u niej w domu za biurkiem.

Rosnan przypomniał sobie wpatrzone w siebie oczy sześcioletniej Elizy, która wyglądała na ulicę z okien pierwszego piętra. Jakiś czas oboje mierzyli się spojrzeniem. W takich sytuacjach dzieci najczęściej chowają się za firanką, jednak mała nawet nie drgnęła. To Rosnan pierwszy opuścił wzrok i odszedł do samochodu.

– Co z przesyłką? – spojrzał pytająco na Bratta.

– Dopiero przed godziną kurier przekroczył samochodem granice Danii z Niemcami. Wcześniej miał awarię pompy paliwowej. Innymi słowy, nie zdążymy pokazać „Wenus z Witebska” na otwarciu wystawy w Zachęcie.

– Jak z telewizją holenderską?

– Dopinam szczegóły kontraktu.

– Mówiłeś, że producent kręci nosem.

– To rozsądny facet. Najwyraźniej chce kasy w zamian za realizację programu i wstawienie go w odpowiedniej porze do ramówki.

– Więc mu ją daj. To musi być wielkie show.

– Pamiętam.

– Żadna parafiańszczyzna. Tylko wówczas wszystko będzie miało odpowiedni ciężar gatunkowy.

– Na razie producent zapoznaje się z eksplikacją i treatmentem programu.

Rosnan kiwnął głową. Pod koniec roku, kiedy sfinalizuje plan, zarobi wiele milionów dolarów. Przewidziane zostało wszystko.

– Jak sygnet? – Bratt Henry wskazał wzrokiem na mały palec prawej dłoni Rosnana. Wczoraj wieczorem wysłał do szefa kuriera z jubilerską przesyłką.

– W porządku. – Boss uniósł dłoń i przyjrzał się czarnej głowie gryfa, która ładnie rysowała się na srebrnym tle. – O taki mi właśnie chodziło. – Opuścił dłoń. – Kiedy wylatujesz?

– Jutro rano, najpierw do Sztokholmu, a potem do Amsterdamu. Przed godziną zadzwonił Wilecki, potwierdzając jutrzejsze spotkanie. Uważa, że należy mu się sto tysięcy euro za wyświadczoną przysługę.

– Co mu odpowiedziałeś?

– Że przekonam pana, żeby je dostał.

NADKOMISARZ MARZEC długo wpatrywał się w ekran monitora. Czyżby wreszcie znalazł to, czego szukał? A jeśli to tylko fałszywy ślad, który nigdzie go nie zaprowadzi? Zwykły zbieg okoliczności? Przypadek, który sprawił, że… Za dużo pytań i zbyt mało odpowiedzi.

Tego dnia EmEm postanowił przejrzeć internetowe wydanie „Dziennika Bałtyckiego”. W wersji elektronicznej, kiedy wydawca nie musiał liczyć się z miejscem, zamieszczono więcej zdjęć z niedawnego rejsu Scandinavii. Wszystkie foty wydrukował na wydziałowej laserówce. Początkowo sekretarka szefa kręciła nosem, czy tyle nie jest przesadą, zwłaszcza że EmEm nastawił najwyższą rozdzielczość.

– Ależ, Moneypenny… – Marzec cmoknął panią Teresę w policzek. – To dla dobra ludzkości. – Puścił do niej oko.

Uwielbiała, gdy nazywał ją imieniem sekretarki, która kochała się w Jamesie Bondzie. Miała podobne zajęcie, też była panną, więc z braku laku oddawała serce każdemu aktorowi, który grał rolę agenta 007.

Z wydrukowanymi zdjęciami Marzec wrócił do pokoju. Było ich tyle, że rozłożył je na podłodze. Potem usiadł na blacie biurka i po kolei każde dokładnie analizował.

Nie zawiódł się w oczekiwaniach. Na jednej z ponad trzydziestu fotek, które zrobiono pasażerom Scandinavii, rozpoznał twarz Bratta Henry’ego.

– I TO MA BYĆ ten dowód? – Naczelnik kryminalnego oderwał wzrok od ekranu, na którym widniało zdjęcie z „Dziennika Bałtyckiego”. Spojrzał zły na EmEm. – Zwykłe zdjęcie jakiegoś faceta. Przez telefon mówiłeś, że…

– Zaraz wytłumaczę. Bratt Henry, Amerykanin, trzydzieści pięć lat. Jest sekretarzem Rosnana. Bardzo wierzący.

– Bogobojny czy psychiczny?

– Skłaniałbym się ku słowu „psychiczny”. Gość ma ciężką rękę, błyskawiczny refleks i jest bezwzględny. Henry przyjechał do Polski za dziewczyną. Znalazł zatrudnienie jako native speaker w szkole biznesu. Po roku jego miłość go rzuciła. Wtedy zaczął pociągać z butelki i stracił robotę. Pewnej nocy, dobrze już podcięty, szedł po wódkę. Ci, którzy go zaatakowali, myśleli, że łatwo dadzą sobie radę z pijanym. Mylili się. Obu byczkom połamał ręce i nogi.

– Interesujący gość. – Naczelnik ponownie zerknął na ekran.

– Przypadkowi świadkowie całego zajścia zeznali, że w czasie walki Bratt wykrzykiwał coś wściekle po angielsku. W czasie rozprawy zeznał, że były to wynikowe działań matematycznych. Okazało się, że napastnicy doprowadzili go do szewskiej pasji, gdyż przerwali mu rozwiązanie problemu różniczkowego.

– Czyli miałeś rację, świr.

– Rosnan dowiedział się, że zagraniczniaka nie stać na wynajęcie adwokata, a ten, którego przydzielono mu z urzędu, chciał szybko mieć proces z głowy, czyli nie zamierzał kiwnąć palcem w obronie klienta. Podesłał więc Brattowi swojego najlepszego adwokata. W pierwszej instancji Bratt Henry dostał dwa lata więzienia. Jednak w trakcie apelacji zmieniono kwalifikację prawną czynu. Oskarżenie o bójkę zostało zamienione na przekroczenie granicy obrony koniecznej. Rok w zawieszeniu na trzy lata. Podobno kiedy po wszystkim poszedł do marszanda, żeby podziękować za pomoc, ten zgodził się przyjąć wyrazy wdzięczności tylko pod dwoma warunkami. Że Henry przestanie pić i że przyjmie u niego pracę sekretarza. Myślę, że wszystko było wyreżyserowane ze strony Rosnana, żeby zdobyć zaufanie takiego gościa.

– Kaliber 44?

– Nie inaczej.

Rawicz po raz kolejny sięgnął do torebki z drażetkami, którą EmEm trzymał w dłoni.

– Skąd pewność, że to Bratt Henry zabił Janickiego?

– Raczej przypuszczenie z dużą dozą prawdopodobieństwa. Z informacji operacyjnych można wnioskować, że Henry jest zawodowym killerem. – Naczelnik spojrzał, jakby chciał zapytać: „Masz coś jeszcze?”. Marzec położył przed szefem fotokopie. – I na koniec zapiski Janickiego, które ten poczynił na pokładzie promu. Miałem rację, że gość odkrył coś ważnego. Obraz nie jest wart pięciuset złotych, a Rosnan zapłacił za niego, jak przypuszczam, grubo ponad sto tysięcy euro.

– Trzeba było zacząć od tej informacji.

– Lubię stopniować napięcie.

– Zacznij więc pisać scenariusze filmów sensacyjnych. A następnym razem chcę więcej konkretnych dowodów.

– Nie wyrobię się w czterdziestu ośmiu godzinach.

– Dlatego masz na to trzy miesiące.

Marzec już chciał rzucić swoje „No i co nie tak, jeśli tak”, ale wolał już nie drażnić szefa.

Rozdział czwarty

Eliza stała na środku pokoju z przymkniętymi oczami i wsłuchiwała się w rytmiczny takt metronomu, który porządkował i uspokajał jej myśli.

Dopiero po dłuższej chwili rozchyliła powieki i spojrzała na falującą za oknem na wietrze ścianę zieleni, którą tworzyły korony drzew. Od kilku miesięcy wynajmowała kawalerkę na warszawskich Stegnach. Z niewielkiego przedpokoju wchodziło się do nowocześnie urządzonego saloniku, który był połączony z kuchnią. Za szklanymi zasuwanymi drzwiami, we wnęce z jednoskrzydłowym oknem, miała miejsce do pracy, czyli biurko z idealnie ułożonymi kilkoma przedmiotami, i trzy regały, które uginały się pod ciężarem książek ustawionych równo, pod linijkę. Te, które się nie zmieściły, stały na podłodze w idealnych sześcianach.

Fototapeta na bocznej ścianie piętnastometrowego saloniku powiększała optycznie przestrzeń. Przedstawiała piaszczysty brzeg morski z palmą i ciągnącym się po horyzont oceanem, na którym fałdowały niemal symetryczne fale. Właśnie dla nich zdecydowała się na zachowanie naściennego widoku, który pozostał po poprzednim najemcy.

Symetria. Porządek. Bezpieczeństwo.

Chaos rodził w niej lęk i całkowicie obezwładniał. Był jak ruchome piaski, wystarczyło zrobić krok, a zaraz człowiek czuł, że znika w sypkim wirze. Nie była Munhausenem, nie umiała wyciągać się za włosy, więc jedyną radą było nie dać się, unikać, obchodzić niebezpieczeństwo z daleka. Racjonalizować i systematyzować otaczającą rzeczywistość. Czuła, że nieporządek może ją zdezintegrować, wytrzeć ze stron życia niczym gumką. Jak jednak walczyć z tysiącami atakujących cię naraz wrogów? Rytmiczny dźwięk metronomu stawał się liną ratunkową, dłonią wyciągającą ją z piaskowego wiru. W komórce miała też dwugodzinne nagranie metronomu puszczane w pętli. W chwili niepewności poza domem wystarczyło włożyć do ucha słuchawki i wcisnąć „play”.

Opuściła oczy na nowy dywan w kolorowe plamy. Jej zwycięstwo – i klęska zarazem. Brak możliwości wyboru rozbijał ją tak samo jak chaos. W sklepie odwróciła więc oczy od jedynego dywanu w geometryczne wzory i kupiła ten, w nieregularne plamy. Musiała sobie udowodnić, że ma w sobie na tyle siły, żeby choć częściowo odejść od matematycznej precyzji otaczającego ją świata. Zwycięstwo? Nie do końca. Okazało się, że plamy, gdyby im się tak dokładniej przyjrzeć, były rozmieszczone symetrycznie.

Gwałtowniejszy podmuch wiatru mocniej poruszył drzewami. Ich gałęzie nieprzyjemnie zaszurały o mur bloku. Tak samo inne drzewa szurały o ścianę dwadzieścia lat wcześniej, gdy jej dziecięcy świat rozpadł się na kawałki. Patrzyła wówczas z okna na piętrze na wychodzącego z domu ojca. Obok szedł obcy mężczyzna. W pewnej chwili odwrócił się i podniósł wzrok na okno, w którym stała. Ich spojrzenia spotkały się. Mimo rosnącego lęku, niczym zahipnotyzowana, tkwiła nieruchomo przy parapecie, wpatrzona w twarz nieznajomego, który pierwszy odwrócił wzrok. Jakiś czas później obca twarz dostała imię i nazwisko, Gerard Rosnan. Samochód z ojcem odjechał, a ona nadal stała przy parapecie. Dopiero dochodzący z dołu płacz matki wyrwał ją z bezruchu.

Dosyć wspomnień.

Odwróciła się twarzą do pokoju. Miała jeszcze sporo do zrobienia. Zerknęła na swoje odbicie w lustrze przyklejonym po wewnętrznej stronie drzwi otwartej szafy. Miała na sobie jeansy i męską kraciastą koszulę. Na nogach mokasyny. Wyglądała nie najgorzej. Nawet z warkoczem, który teraz przerzuciła nad ramieniem do przodu.

– Czas wracać do pracy – mruknęła.

Poprawiła wystający nieco spomiędzy rzędu ubrań rękaw marynarki, którą wcześniej przymierzała, i zamknęła szafę. Podeszła do biurka i usiadła przed monitorem.

Zadzwonił telefon. Eliza sięgnęła po komórkę.

– To ja – usłyszała głos Mony.

– Właśnie o tobie myślałam – powiedziała. – Co z wystawą?

– Będę.

– Super, w takim razie złapiemy się telefonicznie…

Przytrzymując ramieniem komórkę, Eliza wyciągnęła dłoń po leżącą z boku na biurku kopertę, którą niedawno wyjęła ze skrzynki pocztowej, ale jeszcze nie zdążyła otworzyć. Nie lubiła listów i wiadomości, gdyż te przeważnie burzyły jej spokój.

– Co masz na sobie, gdybym chciała znaleźć cię w tłumie? – spytała Mona.

Eliza zastygła w pół ruchu i spojrzała zaskoczona w lustro szafy komandora.

– Spodnie i koszulę.

– Doskonale. – Mona odezwała się po chwili, jakby przetrawiała informację. – Jakie? Jak wyglądają?

Eliza odniosła wrażenie, że Mona mówi do niej jak do dziecka.

– Męska koszula w niebiesko-zieloną kratę oraz szare dżinsy. I mokasyny. Do tego kurtka bejsbolówka.

– Makijaż?...

– Taki zwykły. Trochę oczy i usta.

Mona westchnęła.

– Idziesz na otwarcie wystawy sztuki w Zachęcie, na której będą różne szychy, czy na ognisko harcerskie?

– Wystawę… – odparła Eliza ze zdziwieniem i dopiero wtedy dotarło do niej, że Mona zadała jej ironiczne pytanie.

–Ty tak specjalnie, z powodów buntowniczych? Jeśli tak, to się wycofuję.

Eliza znowu zerknęła w lustro. Chyba rzeczywiście powinna dokonać wyboru – albo udać, że ma w nosie kod ubioru, albo przyznać się, że jest totalną ubraniową idiotką.

– To co mam na siebie włożyć?

– Zdradź mi, co masz w szafie, a ja powiem, co możesz z tym zrobić. I mam nadzieję, że masz inną szminkę niż tę, którą miałaś na cmentarzu. Tak się z tobą gryzie, że dziwię się, że jeszcze nie masz ran na ustach… To był żart – dodała, jakby przeczuwając, że i tym razem Eliza może prawidłowo nie zajarzyć.

Eliza wstała i podeszła do szafy. Zaczęła wymieniać Monie wiszące w niej ubrania. Nie trwało to długo. Wróciła do biurka i leżącej na nim koperty. Sięgnęła do tylnej kieszeni spodni i wyjęła składany nóż. Szybkim ruchem nadgarstka uwolniła ostrze z blokady. Zalśniła wyrzucona do przodu stalowa klinga. Błyskawiczne przełożenie palców, niemal na granicy ekwilibrystyki, krótki świst i stalowy szpic został zablokowany w metalowej rękojeści. Rozcięła kopertę…

– To wszystko, co możesz na siebie włożyć? – w głosie Mony zabrzmiało zdumienie.

Eliza wzruszyła ramionami.

– Mam inne priorytety.

Wyjęła z koperty kartkę.

– W takim razie weź czarne dżinsy i czarną koszulę. I wspomniałaś coś o hippisowskiej kolorowej kamizelce. Załóż ją. Bez szminki, maskara i róż. I wkrótce, kochana, idziemy na zakupy. Znam taki świetny second hand na Ursynowie…

Eliza patrzyła na zdjęcie obrazu Chagalla „Autoportret z siedmioma palcami”. Ktoś flamastrem zakreślił kółko wokół dłoni artysty.

– Jesteś tam?

– Właśnie zaczęłam się przebierać – skłamała. – Będę czekała za dwadzieścia siódma przed wejściem. Dzięki za pomoc.

– Zawsze do usług. Hejka.

Eliza rozłączyła się i stała, wpatrzona w pocztówkę.

– Co chcesz mi powiedzieć, tato? Nie możesz po prostu zadzwonić?

MONA ODŁOŻYŁA słuchawkę. Na blacie biurka siedział kot i wpatrywał się w nią zielonkawymi oczami.

– Co o niej myślisz? – Mona lewą ręką poprawiła rozsuwający się szlafrok.

Zwierzę trąciło nosem jej prawą dłoń opartą na klawiaturze.

– Masz rację, trochę jeszcze się mało znamy. Ale już niedługo.

Wzięła kota z czułością na kolana, odsunęła się od biurka i wsparła nogi o blat. Rozejrzała się wokół zadowolona, że po sześciu miesiącach, które minęły od dnia wynajęcia mieszkania, wreszcie skończyła jego urządzanie.

Z prawej strony miała wejście do pokoju, z lewej okno. Na wprost najdłuższej ściany stało olbrzymie biurko z Ikei. Nad nim, na wczepionych w ścianę wspornikach, wisiało sześć trzydziestosiedmiocalowych panoramicznych ekranów komputerowych, zsuniętych jeden obok drugiego. Każdy z nich mógł pracować oddzielnie, ale można też było utworzyć z nich jedną teleścianę.

Cztery rozkładane metalowe krzesła leżały złożone na podłodze pod oknem. Rozdzielały dwie stare rzeźbione szafy biblioteczne, których półki za szkłem wypełniała fachowa literatura programistyczna. Bliżej drzwi Mona ustawiła metalowy regał zawalony częściami komputerowymi. Pod przeciwległą ścianą stał długi stół, na którym właśnie przechodziło test osiem włączonych laptopów.

Na pierwszy rzut oka można było odnieść wrażenie, że panuje tu totalny bałagan. A jednak w pomieszczeniu rządziła żelazna informatyczna logika wymuszona zależnością wzajemnych połączeń, okablowania i rozłożenia przewodów HDMI, USB, łączy internetu i kabli zasilających. Prócz jednej lampki biurowej wnętrze dodatkowo rozświetlały dwa teatralne reflektorki rozmieszczone w narożnikach pod sufitem po stronie teleściany. Jeden był skierowany na sześć tarcz zegarów elektrycznych, które wskazywały różny czas na obu półkulach Ziemi. Wszystkie wisiały na pustej ścianie nad długim stołem z laptopami.

– Nie śpij. – Mona trąciła w bok przyjaciela, kiedy ten zaczął sennie mrużyć oczy. – Przecież mieliśmy dowiedzieć się czegoś o Elizie.