Pomarlisko. Oskarżyciele z zaświatów - Paweł Szlachetko - E-Book

Pomarlisko. Oskarżyciele z zaświatów E-Book

Paweł Szlachetko

0,0

Beschreibung

Kryminał to za mało? Co powiesz na paranormalne historie kryminalne? Człowiek, który pozamieniał się na dusze z zabójcą żony. Fotografka, której zdjęcia pozwalają rozwiązać zagadki zaginięcia. Dzieci, które narysowały własną śmierć. To tylko kilka postaci, którym Paweł Szlachetko oddaje głos w swoim kolejnym zbiorze opowiadań. Autentyczne historie w literackim opracowaniu reportera przypominają, jak cienka jest granica między materią a metafizyką. Mieszanka grozy i wątków paranormalnych - to uczta dla miłośników opowiadań Edgara Allana Poe.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 230

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Paweł Szlachetko

Pomarlisko. Oskarżyciele z zaświatów

 

Saga

Pomarlisko. Oskarżyciele z zaświatów

Zdjęcia na okładce: Shutterstock, Midjourney

 

Copyright ©2024, 2025 Paweł Szlachetko i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727214627 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

„Pomarlisko” to paranormalne historie kryminalne. Wszystkie są zapisem autentycznych wydarzeń, które poznałem bezpośrednio od ich bohaterów, lub z drugiej ręki – ich bliskich. Aby lepiej się je czytało jedynie opracowałem literacko fabułę, nie rezygnując z prawdy.

Paweł Szlachetko

Człowiek, który ukradł zbrodnię

– Zabiłem swoją żonę. – Na twarzy siedzącego przede mną Patryka N. malowała się ulga, że wreszcie zrzucił z siebie ten ciężar. – Potem chciałem się powiesić, już nawet przywiązałem sznur do lampy w pokoju jadalnym, ale wtedy przyszło mi do głowy, że to byłaby ucieczka przed odpowiedzialnością, a może i przyznaniem się, że… – westchnął ciężko. – Że to wszystko stało się tylko z mojej winy.

Między mną a mężczyzną na stoliku stał mikrofon. Zeznanie zapisywało się na komputerze. Patryk N. miał lat czterdzieści osiem. Jak wyznał, zabił żonę w afekcie, gdyż nie mógł już dłużej wytrzymać ciągłego poniżania.

– Proszę opowiedzieć o waszym związku – poleciłem.

– Katarzynę poznałem jeszcze w szkole podstawowej. Kiedy zaproponowałem jej, żeby ze mną chodziła, odpowiedziała, że „Nie dla psa kiełbasa”. Już wtedy powinienem był z niej zrezygnować i uciekać, gdzie pieprz rośnie. Ale mnie ciągnęło do niej, jakby mi w portki wszyli magnes. Byłem młody, głupi i oszukiwałem się, że na pewno jeszcze przyjdzie taki dzień, kiedy spojrzy na mnie przychylnym okiem. Katarzyna mieszkała na naszym podwórku i co rano widziałem ją przez okno, jak umówiona z koleżankami szła do szkoły. Kiedy zdaliśmy do ogólniaka, pod jej dom przychodzili już narzeczeni. Zmieniała ich jak rękawiczki. Jeden miał skuter, drugi motor, trzeci samochód. Na innych nawet nie chciała patrzeć.

Na kilka miesięcy przed maturą Katarzyna zaszła w ciążę. W latach siedemdziesiątych był to dla dziewczyny spory problem. Wszyscy, włącznie z nauczycielami, się przestraszyli, jakby na świat miał przyjść kosmita. Ponieważ do matury były tylko trzy miesiące, pozwolono jej przychodzić na lekcje, ale nie wolno było jej pokazywać się w czasie przerw na korytarzu, żeby nie demoralizować innych dziewczyn. Na maturze zamknięto ją w osobnej sali lekcyjnej, żeby nie siała zgorszenia.

Katarzyna nie zdała, ale nie było to najgorsze nieszczęście. Ojciec dziecka wyparł się wszystkiego, a rodzice wysłali go do kuzynostwa na drugi koniec Polski. Najnormalniej w świecie zwiał i zostawił ją samą.

Ja uczyłem się w technikum samochodowym i po maturze poszedłem do pracy. Pewnego dnia spotkałem Katarzynę na ulicy. Widać po niej było, że ciężko znosi macierzyństwo. Zaofiarowałem się, że w wolne dni mogę z dzieckiem wychodzić na spacery. Jakiś czas później zwróciła się do mnie o pożyczkę, gdyż nie miała pieniędzy na mleko. Pół roku później umarła moja babcia i zostawiła mi dwupokojowe mieszkanie kilka przecznic od naszego bloku.

No i pewnego dnia, gdy wracałem z dzieckiem ze spaceru, spytałem Katarzynę, czy nie wyszłaby za mnie za mąż. Powiem szczerze, że nosiłem się z tym pytaniem co najmniej przez miesiąc. W końcu wydusiłem je z siebie, zacinając się przy tym nerwowo. Zaraz potem dodałem, że mam nienajgorszą pracę w warsztacie samochodowym i już teraz zarabiam na rękę dwa trzysta. No i miałaby swój pokój, a nie mieszkała kątem przy rodzicach, którzy stale narzekali, że dzieciak nie daje im spać po nocach.

Katarzyna zgodziła się jedynie, żebyśmy razem zamieszkali. Rok później ponownie spytałem, czy nie wyszłaby za mnie za mąż. Powiedziałem, że dziecko mogłoby wziąć moje nazwisko, a wtedy nikt już nie wytykałby jej palcami.

No i się pobraliśmy. Początkowo Kasia była dla mnie dobrą żoną. Raz nawet zaszła w ciążę, ale potem poroniła i nici wyszły z mojego ojcostwa.

Tak więc żyło nam się razem dobrze. Ja dbałem o nią, a ona starała się jakoś umilić mi życie. Chociaż skończył się urlop wychowawczy, to jakoś nie chciało się jej iść do pracy. Ja już wtedy zarabiałem powyżej trzech tysięcy i również wolałem, żeby moja kobieta zajmowała się domem. Ale kiedy Katarzyna obrosła w piórka, zaczęła stękać i kwękać, że chce to lub tamto i dlaczego nie stać jest nas na siamto. I już nie było w domu tak miło.

Jakieś trzy lata po ślubie powiedziała, że wyprowadza się do innego. Zabrała małą Karolę i w ciągu jednego dnia wyniosła się do nowego domu. Wróciła rok później. Nie wyglądała najlepiej i mogłem wnioskować, że tamten mężczyzna często ją bił.

Na dwa lata zapanował spokój. Po tym czasie Katarzyna znowu znalazła sobie kogoś innego i wyprowadziła się z córką. Wróciła tym razem już po sześciu miesiącach. Na dwa lata. Kiedy trzeci raz chciała iść z dzieciakiem do innego, Karola powiedziała, że nie chce się nigdzie przeprowadzać i woli zostać z tatą. Katarzyna fuknęła wtedy na nią, że „ze znajdami tak zawsze jest”, trzasnęła drzwiami i tyle ją widzieliśmy.

Wróciła po siedmiu miesiącach. Wtedy jej zapowiedziałem, że jeśli jeszcze raz się wyprowadzi, to już nigdy nie będzie miała do nas powrotu.

Nasza córka, bo tak zawsze traktowałem Karolę, w wieku dwudziestu lat wyprowadziła się z domu. To mądry dzieciak i na pewno nie powtórzy błędów matki. Tylko że praktycznie od tamtego dnia zaczęła się moja gehenna.

Katarzyna przestała o siebie dbać. Z niegdyś zgrabnej dziewczyny zrobiło się grube babsko, które do mnie miało pretensje, że brzuch zwisa jej do kolan. Jeszcze wtedy znosiłem jej przycinki, że zawsze byłem dziadem i nigdy nie potrafiłem utrzymać domu na odpowiednim poziomie. Dodam w tym miejscu, że mówiła to osoba, która w swoim życiu nie przepracowała nawet jednego dnia.

Między nami robiło się coraz gorzej. Katarzyna zaczęła pić wódkę z osiedlowymi menelami. Kiedy zagroziłem, że wywalę ją z mieszkania, jeśli jeszcze raz wróci pijana, rozwrzeszczała się, że od dawna na to czeka, że mnie nienawidzi za to, że ją ubezwłasnowolniłem, że oplotłem ją jak bluszcz i zmarnowałem życie. Miała do mnie pretensję, że jej świat marzeń zawalił się w gruzy. Wykorzystałem sytuację, że ktoś zrobił jej bachora i ją uwięziłem. Krzyczała coraz głośniej i coraz boleśniej mnie raniła. Kiedy w końcu powiedziała, że usunęła nasze dziecko, bo nie chciała mieć ze mną kolejnego bękarta, nie wytrzymałem, chwyciłem nóż i trzy razy pchnąłem ją w pierś.

Patryk N. opuścił głowę, jego ramiona opadły. Zapewne zostanie oskarżony o zabójstwo w afekcie, pomyślałem.

– Co było dalej? – spytałem łagodnie.

Mężczyzna uniósł głowę i zmarszczył brwi, jakby zaskoczony.

– Nie pamiętam – dotknął dłonią czoła. – Pamiętam uderzenie… jak padała na podłogę, krew… i to, jak zawieszam sznur na lampie… – Potarł dłonią czoło. – Nic potem. Czarna dziura – wyszeptał i zadrżał. – Co się ze mną dzieje?

Wtedy do pokoju zajrzał mój współpracownik, któremu poleciłem sprawdzić informacje, i podał mi kartkę.

„Katarzyna N. została zamordowana 12 marca, ale zeszłego roku. Jej mąż, Patryk N., powiesił się na lampie. Kim jest ten facet, jeszcze nie wiemy”.

Spojrzałem na mężczyznę, który siedział po drugiej stronie stołu. Zbyt wielu ludzi przesłuchiwałem, bym nie wyczuł kłamcy. Ten nie udawał. To o co tu chodzi?

Poprosiłem, żeby ściągnięto do komendy córkę Katarzyny i Patryka N. Kiedy Karolina N. zobaczyła mężczyznę, który podawał się za jej ojca, oświadczyła, że pierwszy raz widzi go na oczy. Ale kiedy odtworzyłem nagranie przesłuchania, osłupiała. Mężczyzna wiedział o sprawach, o których nikt poza jej matką i ojcem wiedzieć nie powinien. Skąd czerpał swą wiedzę?

Mając uzasadnione podejrzenie co do poczytalności mężczyzny, poprosiłem o obserwację psychiatryczną. Mężczyzna, sam przerażony tym, co się z nim dzieje, a zwłaszcza dziurą w pamięci, wyraził na nią zgodę.

Miesiąc później z opinii lekarskiej dowiedziałem się, że generalnie pacjent wykazuje oznaki człowieka zdrowego psychicznie – z wyjątkiem faktu, że pamięta w najdrobniejszych szczegółach życie innego mężczyzny do dnia 12 marca poprzedniego roku, do godziny 18.20 („Można by uznać, że jest Patrykiem N.”, napisał lekarz w opinii), a potem ma w pamięci czarną dziurę. No i pomijając fakt, że nie pamięta, kim jest naprawdę, nie rozpoznaje własnej żony i dwójki dzieci, które odnaleźliśmy. Kategorycznie też oświadcza, że nigdy wcześniej ich nie widział i prosi, żeby nie wmawiano mu jakichś niestworzonych rzeczy.

Naprawdę mężczyzna nazywa się Mariusz D.. W dniu, w którym zgłosił się do komisariatu, by przyznać się do zamordowania Katarzyny N., jak co rano wyszedł z domu do pracy. Kiedy dojeżdżał rowerem do biura, wpadł pod samochód i doznał poważnego stłuczenia głowy. Szybko jednak doszedł do siebie. Potem uciekł z miejsca wypadku i zgłosił się do naszego komisariatu.

Od 12 marca minęło już wiele miesięcy. Mężczyzna nadal znajduje się na obserwacji psychiatrycznej. Zachowuje się normalnie i tylko dziwi się, że nikt nie chce uwierzyć w jego prawdziwą historię.

Ławeczka

Kilka lat temu przyjechałam do Londynu, by zarobić na własne mieszkanie. Byłam zła i rozżalona, bo czułam się oszukana przez własną siostrę. Po śmierci mamy miałyśmy sprzedać stary dom nad jeziorem oraz działkę i kupić sobie po małym mieszkaniu w mieście. Ale Lucyna stanęła okoniem i powiedziała, że mama się na to nie zgadza. Po śmierci? Drwiłam. Po śmierci, odpowiadała Lucyna. Pokłóciłyśmy się, zerwałam z nią kontakty i wyjechałam z kraju.

Znałam trochę język, ale nie na tyle, by pracować w dużych firmach, chyba że jako sprzątaczka. W sprzątaniu i myciu naczyń jestem jednak beznadziejna, więc znalazłam sobie inne zajęcia. Wyprowadzałam psy, roznosiłam ulotki i robiłam zdjęcia na różnych imprezach urodzinowo-weselnych na zlecenie pewnego niewielkiego zakładu fotograficznego. Jego właściciel, John, miał już ponad siedemdziesiąt lat i się nie wyrabiał. To akurat bardzo lubiłam, bo fotografia zawsze była moim hobby.

Pewnego dnia dostałam nowe zlecenie – miałam wykonać zdjęcia ławek w parku w Highgate, ze szczególnym uwzględnieniem tabliczek, które są do nich przybite.

– Klient pisze książkę – wyjaśnił mi John. – Jest u nas taki zwyczaj, że ludzie fundują ławki w parku, które jednocześnie upamiętniają ich zmarłych bliskich. Właśnie na tych tabliczkach jest wygrawerowane, komu taka ławeczka jest poświęcona.

– Skąd ten pomysł? – zdziwiłam się.

John uśmiechnął się smutno.

– Zmarli są samotni. Żywi nie zawsze mają czas ich wspomnieć, a tym bardziej odwiedzić ich na cmentarzu. Ale kiedy spacerowicz usiądzie na takiej ławce, przeczyta nazwisko na tabliczce, siłą rzeczy pomyśli o zmarłym, a wtedy tamten poczuje ciepło, które ogrzeje jego zmarzniętą duszę.

– Ładna legenda – wzruszyłam się. – I ten zleceniodawca pisze o tym książkę?

– Pisze o ludziach, których pamięć bliscy w ten sposób upamiętnili. Zebrał już ponoć większość historii, ale potrzebuje zdjęć. I tu wkraczamy my. Masz tydzień na zrobienie zdjęć i ich opracowanie. Ławek jest sporo.

Żeby dostać się do Highgate, musiałam przejechać Linią Północną metra prawie cały Londyn. Park znajdował się blisko wejścia do metra. To właściwie był las z alejkami, przy których stały ławeczki. Zwykłe, nowoczesne, z metalowymi tabliczkami. Jedne mówiły coś więcej, inne po prostu wspominały.

Sandra Leila Kessel

September 1939 – October 2th 2010 

A giver of unconditional love

Treasured and deeply missed

(Wrzesień 1939 – październik 2010, dawczyni bezwarunkowej miłości. Była naszym skarbem i bardzo za nią tęsknimy.) Albo:

In loving memory of Val Weinstein, 1927–2004 

(Ku pamięci Vala Weinsteina)

Moją uwagę zwróciła ławeczka stojąca przy wielkiej łące, gdzie okoliczni mieszkańcy urządzali sobie pikniki, grille, grali w piłkę. Ławka stała na skraju, tam gdzie zaczynał się główny las. Była stara (przynajmniej na taką wyglądała), zrobiona ze zwykłych drewnianych, niepolerowanych kłód. W drewnie były wyrzeźbione przedmioty: piłka, skrzypce, armata. Gdy przeczytałam tabliczkę, uznałam, że były to ulubione rzeczy zmarłego chłopca.

Ku pamięci Sebastiana Bowlesa i jego wielu szczęśliwych lat w Highgate.

Urodzony 13 lipca 2000 roku Sebastian zmarł tragicznie 13 marca 2012 roku. Jego mama, tata i siostra Julie zawsze będą go kochali i pamiętali jako chłopca kochającego, wesołego i szczęśliwego. Wszyscy za nim okropnie tęsknią.

Obok ławeczki rodzice, jak przypuszczam, stworzyli jakby ołtarzyk – w doniczkach rosły kwiaty, a z jednej z nich wyglądało zdjęcie sympatycznego, pucołowatego chłopca. Od śmierci dziecka minęły już dwa lata.

Zdjęcia ławeczek robiłam zwykłym aparatem cyfrowym, takie było życzenie zleceniodawcy. Ale według mnie cyfrówki nie mają duszy, więc do fotografii na własny użytek używałam aparatu na klisze. Rozejrzałam się, światło było cudowne, atmosfera tajemnicza. Wyjęłam aparat z torby i zrobiłam trzy ujęcia drewnianej ławeczki i ołtarzyka.

Sfotografowanie wszystkich ławek w parku zajęło mi dwa dni. Potem przez kilka dni obrabiałam je cyfrowo w zakładzie Johna na jego komputerze. Klient, mr F., obejrzał je i był bardzo zadowolony. Obiecał, że zdjęcia będą podpisane moim nazwiskiem i kiedy książka będzie gotowa, dostanę kilka egzemplarzy. Miły pan.

Zdjęcia cyfrowe mają jedną, niezaprzeczalną przewagę na kliszami – są dostępne od razu. A w analogowych, jeśli nie chce się zmarnować kliszy, to czeka się z wywołaniem, aż cała się skończy. W aparacie miałam kliszę 24–zdjęciową, więc dopiero po dwóch tygodniach zamknęłam się w ciemni w zakładzie Johna.

Powoli wywoływałam fotografie, które zachowywały dla mojej pamięci ulotne chwile Londynu. Ulice, ludzie. Emocje. Aż dotarłam do zdjęć z parku. Papier fotograficzny powoli ciemniał i przypatrywałam się, jak kształty wyłaniają się z nicości. Uwielbiam ten moment, zawsze mam wrażenie, że jestem świadkiem działania magii. Drzewa, drewniana ławeczka z wyrzeźbionymi zabawkami, obok kwiaty w doniczkach i zdjęcie chłopca. Kiedy wyjęłam pierwszą fotografię z utrwalacza i powiesiłam na lince do wyschnięcia, na ławeczce ujrzałam jakąś skazę, jakby była zamglona. Cóż, pomyślałam, po to zrobiłam jeszcze dwa zdjęcia. Jednak na drugim dymna skaza była jeszcze bardziej widoczna, a na trzecim…

Z niedowierzaniem gapiłam się na zbudowaną z dymu, częściowo przeźroczystą postać małej dziewczynki, która patrzyła prosto w obiektyw i uśmiechała się. Jej lewa ręka była uniesiona w górę, jakby do mnie machała.

Moim pierwszym skojarzeniem było: duch.

Drugim: przypadek, bo przecież duchy nie istnieją.

Trzecim: przecież zrobiłam trzy zdjęcia, na których wyraźnie widać formowanie się postaci. Czy wierzę w tak niesamowity przypadek, że dym, który pojawił się znikąd i był absolutnie dla ludzkich oczu niewidzialny (bo z pewnością żadnego dymu wtedy tam nie widziałam), uformował się w kształt dziecka?

No dobrze. Załóżmy, że to duch. Ale dlaczego jakiejś dziewczynki, a nie Sebastiana? To w końcu jego ławka.

Wtedy przyszło mi coś do głowy: przecież robiłam zdjęcia ławki także cyfrówką. Przysięgam, że nic na nich nie było. Na wszelki wypadek obejrzałam w komputerze pliki zdjęciowe. Żadnego ducha. Więc albo duch zaczął się pojawiać, gdy strzelałam fotki tradycyjnym aparatem, albo „dojrzeć” go mogła tylko klisza.

Następnego dnia znów pojechałam do parku w Highgate i wystrzelałam całą kliszę. Zrobiłam też kilkanaście zdjęć cyfrówką, ale nic na nich dziwnego się nie ukazało. Kiedy jednak wywołałam kliszę…

Na pierwszych dwóch zdjęciach była tylko ławka, taka jak ją widziałam. Potem z tyłu, spomiędzy drzew, zaczął wysuwać się obłok dymu i na każdym kolejnym zdjęciu wyraźniej przypominał dziewczynkę, która biegła do ławki, by dać się sfotografować.

Tym razem na ostatnim zdjęciu się nie uśmiechała. Patrzyła błagalnie, jakby prosiła, żebym coś zrobiła.

Ale co?

Myślałam o tym pół nocy. Jedyne co wymyśliłam, to to, że ona znała Sebastiana, dlatego pojawia się przy jego ławce. Skontaktowałam się z panem F., który pisał książkę o ławeczkach, i spytałam o rodzinę Sebastiana.

– Oczywiście znam ich adres, ale nie wiem, czy mogę ci go podać – powiedział. – Możesz powiedzieć mi, o co chodzi? Mnie będzie łatwiej.

– To bardzo dziwna sprawa. Nie uwierzy pan.

Jego śmiech w telefonie brzmiał nieco szczekliwie.

– To ty nie uwierzysz, gdybym ci powiedział, z jakimi dziwnymi sprawami spotykałem się w swoim życiu.

– Z duchami też?

Przez chwilę milczał.

– Moja żona robi bardzo dobrą herbatę, moja droga. Wpadnij jutro, jeśli możesz.

Następnego dnia przy herbacie i ciastkach (zatęskniłam za wypiekami mojej mamy, Anglicy nie mają pojęcia, jak zrobić dobry sernik) pokazałam mr. F. zdjęcia ducha.

– Gdyby były to pliki cyfrowe, mógłbym cię podejrzewać o zrobienie mi kawału, ale to… – pokręcił głową. – Więc chcesz się dowiedzieć, czy ta dziewczynka była koleżanką Sebastiana. Dobrze, wybierzemy się do nich w niedzielę. Wcześniej z nimi porozmawiam. Nie możemy wparować do nich bez uprzedzenia. Oni wciąż są w żałobie.

Zostawiłam mr. F. jedno zdjęcie ducha i wróciłam do domu. Był czwartek, do niedzieli zostało kilka dni. A jednak już następnego dnia w południe mr F. zadzwonił.

– Kate, przyjedź, proszę. – I podał mi adres w Highgate.

Jak się domyśliłam, tam mieszkali rodzice Sebastiana. Czułam, że historia się rozwija. W domu państwa Bowles byłam tuż po szesnastej. Oprócz rodziców chłopca i mr. F. był tam też policjant w cywilu.

– Proszę dokładnie opowiedzieć, jak robiła pani te zdjęcia – powiedział.

Kiedy odpowiedziałam na wszystkie pytania, dowiedziałam się, o co chodzi.

Na zdjęciu była Samantha. Miała dziewięć lat i nie była koleżanką Sebastiana. Ale też mieszkała w Highgate i pół roku wcześniej zaginęła. Plakaty z jej zdjęciem wisiały na słupach ogłoszeniowych, jej rodzice i bracia rozdawali je przechodniom, więc wszyscy okoliczni mieszkańcy znają jej twarz. Kiedy mr F. pokazał państwu Bowles moją fotografię, od razu rozpoznali zaginioną.

Kiedy poznałam historię, powiedziałam:

– Samantha nie żyje. A jej ciało pochowane jest w parku. Prosi, żeby ją odnaleziono. – Wybrałam ze swoich zdjęć to trzecie z drugiej serii – to, na którym widać, jak spomiędzy drzew wyłania się mgła. – Przyszła stamtąd. I tam jest jej ciało.

Wszyscy obecni w saloniku patrzyli na mnie ze zdumieniem.

– Jest pani medium? – spytała pani Bowles.

Zmieszałam się.

– Nie, ale moja mama interesowała się takimi sprawami i czy chciałam, czy nie, dowiedziałam się mnóstwa rzeczy. Ale to pasuje, prawda? Co innego może to znaczyć?

– Zobaczymy – sztywno powiedział policjant, zwalisty facet po czterdziestce. – Poproszę o pani adres i telefon. Skontaktujemy się. Muszę też prosić o przekazanie pani aparatu do sprawdzenia. Oczywiście dostanie pani pokwitowanie.

Nie miałam wyjścia – dałam swój aparat.

Kilka dni później dowiedziałam się, że policja postanowiła powtórzyć mój „eksperyment” i ich fachowcy zrobili tony zdjęć drewnianej ławeczki nie tylko moim aparatem, ale też innymi analogami. I cyfrówkami. Bez efektu. We wtorek przyjechał po mnie wóz policyjny i zawieziono mnie do parku w Highgate. Przed ławeczką Sebastiana kłębił się tłumek policjantów, cywili i gapiów. Obok znanego mi policjanta stała starsza kobieta. Potem dowiedziałam się, że to ona kazała mnie tu ściągnąć, bym własnoręcznie zrobiła zdjęcia moim aparatem, który mi podano.

Zrobiłam pięć zdjęć. Technik wziął ode mnie aparat i zniknął w ruchomym laboratorium, które stało na drodze dojazdowej po drugiej stronie łąki. Wrócił po pół godzinie z gotowymi odbitkami. Patrzyłam z ciekawością, jak policjanci i starsza kobieta przekazują między sobą moje zdjęcia. A potem patrzą na mnie jak na… bo ja wiem, dziwadło? Podeszłam bliżej. Kobieta bez słowa podała mi zdjęcia.

Samantha była ledwie widoczna, ale była. Jej twarz ściągał grymas płaczu, a jej wyciągnięta ku mnie dłoń błagała o pomoc.

– Jest pani medium – powiedziała kobieta.

– Nie jestem – zaprzeczyłam gwałtownie.

Uśmiechnęła się lekko.

– Ja też zaprzeczałam mojemu talentowi przez pół życia. Ale nie po to Bóg daje dary, by je marnować. Wcześniej czy później musimy pogodzić się z naszym przeznaczeniem.

Później dowiedziałam się, że kobieta była znaną jasnowidzącą, która od lat współpracowała z policją londyńską. Podobno kiedy rodzice Samanthy zwrócili się do niej z prośbą o odnalezienie córki, powiedziała, że „doprowadzi was do niej zdjęcie”. Było to trzy miesiące wcześniej.

Wkrótce w parku zaroiło się od policjantów, jeden miał psa. To labrador znalazł ciało dziecka zakopane pięćset metrów dalej w linii prostej od ławki Sebastiana. Dzięki odnalezieniu ciała można było zidentyfikować mordercę, bo Samantha w zaciśniętej dłoni trzymała guzik od jego płaszcza.

Dwa miesiące później wróciłam do Polski. Gdy Lucyna otworzyła mi drzwi naszego domu, powiedziałam:

– Dlaczego mama nie chce, byśmy sprzedawały dom?

Siostra patrzyła na mnie długą chwilę, a potem uśmiechnęła się z ulgą.

– Bo podobno tu spotka nas to, co jest nam naprawdę przeznaczone. Reszta to dym i lustra.

Skinęłam głową i wniosłam walizki. Mama za życia chciała, byśmy dom sprzedały. Po śmierci najwyraźniej zdobyła szerszy ogląd. Nie zamierzałam się sprzeczać z tymi, którzy wiedzą lepiej.

A mój dar? Może pewnego dnia będę gotowa oddać go na usługi innym. Na razie staram się z nim oswoić. Przy łóżku mam oprawione zdjęcie mojej mamy siedzącej w jej ulubionym fotelu, z kotem na kolanach. Teraz wiem, dlaczego Rudy tak często w tym fotelu śpi.

Zdjęcie zrobiłam pół roku po powrocie z Anglii.

Podróż w ciemność

Żeby iść do przodu, trzeba się rozliczyć z własną przeszłością, zamknąć za sobą wszystkie drzwi. Ale jak można to zrobić, kiedy minione dni wlewają się rozpaczą w każdą komórkę ciała, pętając nawet najcieńszą nić pamięci?

 

Z chłopcami miałam jechać w góry. Wyjazd zaplanowany był od roku. Michał i Antek dobrze się uczyli, więc nie sądziłam, żeby kilka dni urwanych z nauki im zaszkodziło. Po pięciu dniach na zimowisku opiekę nad chłopcami miał przejąć ich ojciec, z którym rozwiodłam się przed pięcioma laty. Eryk nie był dobrym mężem, co zresztą sam przyznał przed sądem w czasie sprawy rozwodowej. Jednak był wspaniałym ojcem, o czym w czasie rozprawy zaświadczyłam przed sędziną, godząc się, żebyśmy nadal razem wychowywali nasze pociechy.

Dzień przed wyruszeniem w drogę byłam już całkowicie spakowana. W piątek o świcie zjedliśmy śniadanie. Potem tylko pozostawało zamknąć za sobą drzwi i zejść do samochodu.

Michał i Antek zajęli miejsca z tyłu i grzecznie przypięli się pasami. Mieliśmy przed sobą dziewięć godzin drogi, wliczając w to postoje. A że wyruszyliśmy o szóstej rano, chłopcy postanowili od razu iść spać.

Po godzinie, gdy zerknęłam w lusterko wsteczne, zobaczyłam ich nieruchome buzie. Obaj mieli zamknięte oczy i spali snem głębokim i spokojnym. Wtedy po raz ostatni widziałam swoje dzieci.

 

Do zakrętu dojeżdżałam z przepisową prędkością. Nawet nieco zwolniłam, gdyż była informacja, że kilometr dalej jest ustawiony radar. Na liczniku miałam sześćdziesiąt kilometrów, dla pewności to sprawdziłam. Kiedy podnosiłam wzrok, zobaczyłam mijaną reklamę wytwórni zabawek. Na bilbordzie widniał narysowany kredkami statek piracki. Za sterem stał stary kaper z papugą na ramieniu.

Potem wjechałam w zakręt i…

Od tego momentu mam w głowie czarną dziurę, jakby ktoś wygumkował z pamięci wszystko, co działo się przez następne dwanaście godzin.

Pół roku później zadzwonił policjant, który jako pierwszy spisywał moje zeznanie niedługo po wypadku. Od tamtej pory dzwonił co miesiąc, jakby miał nadzieję, że w końcu coś mi się przypomni. Pewnego dnia spytałam, dlaczego nie daje mi spokoju. Odparł, że jego matkę przejechał na pasach pijany kierowca. Dwa lata zajęło mu odnalezienie pirata. „Nigdy nie wiadomo, kiedy w pani głowie otworzy się jakaś klapka. Poza tym nie możemy draniowi darować”.

Tam, na zakręcie, zderzyłam się z jakimś samochodem. Mój źle zapięty pas wypiął się z zatrzasku i wyleciałam przez przednią szybę. Dzieci zostały w samochodzie, który w wyniku uderzenia spłonął. Przez cztery miesiące spotykałam się z psychologiem, który pomógł mi zacząć sobie radzić z cierpieniem. Potem dołączyłam do grupy wsparcia, która również wiele mi pomogła. Tak jak rada policjanta:

– Musi pani zafiksować się na jakiś cel. Choćby nawet było to trudne, należy go sobie wyznaczyć i nakierować na niego wszystkie działania. Ja właśnie w ten sposób poradziłem sobie po stracie ukochanej mamy. Może i pani to pomoże.

Wtedy powiedziałam sobie w duchu, że muszę odnaleźć mordercę moich dzieci. Postanowienie rzeczywiście przyniosło uspokojenie i dało siłę i powód do podniesienia się z krzesła, na którym siedziałam całymi dniami i gapiłam przez okno, za którym widziałam tylko przesuwające się po niebie obłoki.

Odkąd wróciłam do domu ze szpitala, starałam się mijać pokój chłopców, jakby w ogóle nie istniał. Mama chciała przyjść i pomóc zrobić porządki, ale zabroniłam jej ruszać cokolwiek w mieszkaniu. Coś podświadomie mówiło mi, że muszę jeszcze poczekać, że nie wolno mi nic zmieniać, a przynajmniej niczego dotykać u chłopców. Dla pewności zamknęłam więc do nich drzwi na klucz i schowałam go.

Tamtego dnia wyszłam z domu na kolejne spotkanie z grupą wsparcia. W trakcie sesji usłyszałam, że powinnam się przełamać i wejść do pokoju synów. Odpowiedziałam, że czekam na sygnał, że ten moment właśnie nadszedł.

– A jeśli on nie nadejdzie? – spytał jeden z uczestników terapii.

– Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

– Masz trzydzieści dwa lata – włączyła się terapeutka. – Nie możesz zawiesić życia na kołku, nie wolno ci czekać na sygnał, którego nawet sama nie potrafisz określić. Jak ma wyglądać i co wskazać?

– Muszę się nad tym zastanowić. – Jakoś nie podobał mi się kierunek rozmowy. Czułam wewnętrzny opór.

– Dasz radę rozważyć tę sprawę do kolejnego spotkania z grupą? – nie odpuszczała.

Kiwnęłam głową, że „tak”.

Kiedy wyszłam ze spotkania, wsiadłam do tramwaju. Jak zwykle jadąc, patrzyłam przez okno na mijane miasto, ulice, sklepy… Nagle moje serce niemal stanęło, a potem ruszyło galopem. Na jednym z bilbordów jacyś mężczyźni kończyli rozwieszanie reklamy. Zobaczyłam na niej znajomy statek piracki i stojącego za sterem starego kapra z papugą na ramieniu. W tej samej sekundzie w pamięci usłyszałam kłótnię chłopców, która doszła mnie zza drzwi ich pokoju. O co im wówczas poszło?

Owo wspomnienie trwało nie dłużej niż ułamek sekundy. Tramwaj zatrzymał się na przystanku. Wysiadłam i cofnęłam się dwieście metrów, przed rozklejany bilbord. Gapiłam się na niego, jakbym na coś czekała. Kiedy miałam już odejść, skądś przyszła pewność, że chłopcy pokłócili się o kredki, którymi Michał nie chciał podzielić się z Antkiem. Tamtego dnia, przed wyjazdem, nieco później wróciłam z pracy i byłam w ferworze pakowania. Co chwila zerkałam też na wypisaną wcześniej listę z rzeczami, które powinnam ze sobą zabrać. Wtedy zdarzyło się coś ważnego. Tylko co?

Kiedy wróciłam do domu, stanęłam w przedpokoju i wsłuchałam się w ciszę panującą w mieszkaniu. Od kiedy zabrakło chłopców, cisza ta przypominała mroczny całun. Zdjęłam płaszcz i powiesiłam go na wieszaku. Potem powoli przeniosłam wzrok na drzwi prowadzące do pokoju synków.

– Masz trzydzieści dwa lata, usłyszałam w głowie głos terapeutki. Nie możesz zawiesić życia na kołku, nie wolno ci czekać na sygnał, którego nawet sama nie potrafisz określić. Jak ma wyglądać i co ma wskazać?

Poczułam, że wreszcie jestem blisko odkrycia wyczekiwanych wskazówek. Poszłam do salonu i wyjęłam z szuflady komody klucz do drzwi pokoju chłopców. Serce przyspieszyło rytm. Nie otwierałam ich od dnia, gdy wyruszyłam w góry. Kiedy stanęłam w progu, nieoczekiwanie odeszły wszystkie emocje. Ogarnęło mnie zimne skupienie. Wiedziałam już, że muszę znaleźć coś ważnego, ale nadal nie wiedziałam, co.

Podeszłam do stolika, na którym leżały rozrzucone rysunki Michała. Pierwszy przedstawiał narciarzy na stoku, drugi kota, trzeci jedynie obłoki ze słońcem. Wreszcie trafiłam na statek piracki. Za sterem stał jakiś drab z czarną przepaską na oku i papugą na ramieniu. Statek jednak nie płynął po wodzie, lecz jechał szosą. Przed dziobem pirackiego okrętu Michał namalował rozbity samochód.

Odłożyłam pospiesznie rysunki syna i wyszłam z pokoju. Musiałam chwilę odetchnąć. Miałam wrażenie, jakbym długo nurkowała i wreszcie wynurzyła się na powierzchnię, gdzie mogłam zaczerpnąć głęboki oddech.

Dłuższą chwilę siedziałam w kuchni, wypaliłam dwa papierosy pod rząd. Przed czterema laty rzuciłam ten nałóg, ale teraz do niego wróciłam. Kiedy gasiłam papierosa, powróciło wspomnienie dawnej kłótni chłopców. Tamtego dnia również stałam w kuchni, szykując kanapki na następny dzień. Podeszłam do drzwi i nacisnęłam klamkę.

„Mamo, on zabrał mi czarną kredkę – usłyszałam skargę w głosie Michała. – I prawie ją wymalował”.

Spojrzałam wówczas na Antka, który siedział przy biurku. Przed sobą miał gazetę i spoglądał drwiąco na brata.

Teraz też stałam w progu i patrzyłam na rąbek gazety, która wystawała spod łóżka Antosia. Czy była ważna? Weszłam do pokoju, odsunęłam krzesło i schyliłam się pod łóżko. Wyjęłam gazetę. Na ostatniej stronie zaskoczona zobaczyłam, że jest niemal cała zamalowana na czarno, z wyjątkiem niewielkiego kwadratu, w którym znajdowało się ogłoszenie: „Stolarz. Szybko i solidnie. Meble na wymiar”. Czyżby synowie, za życia, nieświadomie ostrzegali mnie przed tym, co się z nami stanie?

Sięgnęłam po telefon drżącą ręką i kiedy po drugiej stronie odezwał się męski głos, spytałam:

– Gdzie pan jechał „gierkówką” pół roku temu? Konkretnie dwudziestego czwartego marca o godzinie dziesiątej dwadzieścia?

Na dłuższą chwilę w telefonie zapadła cisza, a potem usłyszałam wystraszony głos.

– Nie wiem, o czym pani mówi. Proszę już więcej do mnie nie dzwonić.

Kolejny telefon wykonałam do policjanta. Powiedziałam mu, że już wiem, kto zabił moje dzieci.

Jak wykazało późniejsze śledztwo, poprzedniego dnia stolarz miał imieniny. Rano łyknął na kaca ćwiartkę, ale nadal go suszyło. Postanowił iść do sklepu po piwo. Ponieważ ten był zamknięty, ruszył samochodem do sąsiedniej wioski. Jechał szybko i ściął tamten zakręt. Nie zdążył zareagować na mój samochód, który wyłonił się zza drzew.

 

Żeby iść do przodu, trzeba być rozliczonym z własną przeszłością, zamknąć za sobą wszystkie drzwi. Ale jak można to zrobić, kiedy minione dni wlewają się rozpaczą w każdą komórkę ciała, pętając najcieńszą nić pamięci?

Kiedy aresztowano stolarza, poczułam, jak znikają pętające mnie więzy przeszłości. Byłam wolna, by wreszcie pójść dalej.

Duchowe śledztwo

Tamtej nocy obudziło mnie pragnienie. Nigdy dotąd o tej porze nie chciało mi się pić, a tu nieoczekiwanie miałem w ustach Saharę. Obróciłem się na drugi bok, uznając to za sen. Wtedy złapał mnie skurcz. Kiedy siadałem na łóżku, spojrzałem na wyświetlacz budzika. Było kilka minut po drugiej w nocy. Zacząłem rozcierać łydkę. Ból powoli minął i mięśnie wróciły do normy. Teraz jeszcze tylko napić się wody i śpimy dalej, przemknęło mi przez głowę.

Wstałem z łóżka, wsunąłem nogi w kapcie i wyszedłem z sypialni. Wówczas przez przymknięte drzwi do kuchni zobaczyłem jasną poświatę. Czyżbym przed pójściem spać nie zgasił podszafkowego oświetlenia? Pchnąłem szerzej drzwi wejściowe i zamarłem w progu.

W głębi pomieszczenia, nieopodal kuchenki z gazem, stała postać w policyjnym mundurze. Trzymała w ręku jakiś medal i wyciągała go w moją stronę, jakby chciała mi go ofiarować.

Byłem jeszcze zaspany i moje reakcje zachodziły w zwolnionym tempie. Jeśli do tego dołożyć to, że w kwestii metafizyki byłem patentowanym niedowiarkiem, nie ma się co dziwić, że spokojnie odsunąłem najbliższe krzesło przy stole i usiadłem.

Mundurowy patrzył na mnie jakoś tak intensywnie i wyciągał w moją stronę ów medal, a ja gapiłem się na niego i próbowałem rozruszać wciąż śpiące myśli.

Objawienie się nieznanego mogło trwać nie dłużej niż trzy, cztery sekundy. Zjawa znikła i zapanowała absolutna ciemność. Wstałem i po omacku sięgnąłem do ściany, gdzie znajdował się włącznik światła. Lampa zapłonęła, oświetlając pustą kuchnię. Podszedłem w miejsce, gdzie niedawno stała postać policjanta i spojrzałem na podłogę. Nic.

Wróciłem do łóżka, okryłem się kołdrą i dopiero wtedy w pełni dotarło do mnie, co się wydarzyło. Przestraszyłem się, i rękę, którą wyciągnąłem w stronę lampki, żeby ją zgasić, szybko schowałem pod kołdrę, którą podciągnąłem pod brodę, jakby mogła stać się tarczą przed zjawami.

Powoli jednak przyszło uspokojenie i zacząłem myśleć racjonalnie. Najpierw jednak wstałem i pozapalałem w mieszkaniu wszystkie światła. Na wszelki wypadek. Rozbudzony i okręcony w szlafrok wróciłem do kuchni, wcześniej ostrożnie wyglądając zza framugi, czy mój gość czasami nie powrócił. Byłem sam. Poszedłem sprawdzić drzwi wejściowe. Zasuwa tkwiła na miejscu, łańcuch był zaciągnięty. A zatem tędy nikt fizyczny nie mógł do mnie wejść.

– Czas włączyć myślenie, panie podinspektorze – mruknąłem do siebie półgłosem.

Od dwóch miesięcy byłem już emerytem. Odejście ze służby przeżyłem dosyć mocno i, nie ukrywam, marzyłem o tym, żeby co rano, jak robiłem to każdego dnia przez ostatnie trzydzieści pięć lat, iść do roboty do komendy dzielnicowej. Ale było i się skończyło.

Postawiłem przed sobą kubek z herbatą i zacząłem się zastanawiać. Z pewnością pojawienie się ducha nie było przywidzeniem. Z psychiką nigdy nie miałem kłopotów. Innymi słowy, musiałem zweryfikować swoje dotychczasowe niedowiarstwo, co też uczyniłem, przyznając sam przed sobą, że widziałem prawdziwego ducha.

Choć jego twarz była dobrze widoczna, nie rozpoznałem w niej nikogo znajomego. Jaki zatem mógł być powód, że ukazał mi się obcy duch? Sięgnąłem po kartkę i zanotowałem wszystkie szczegóły twarzy: owalna, policzki pełne, może nawet lekko zarumienione. Czoło wysokie, przechodzące w łysiejącą (na Lenina) czaszkę. Żadnego zarostu. Oczy niewielkie, w miarę szeroko rozstawione, co sprawiało, że twarz wydawała się jakby rozciągnięta. Uszy nieduże, przylegające do czaszki. Usta o wąskich wargach, a jednocześnie szerokie, jakby żabie.

No i jeszcze ten medal. Musiał być zrobiony z cennego metalu albo tylko był pozłacany. Zjawa była w stopniu starszego sierżanta. W tej sekundzie uświadomiłem sobie kolejny, chyba najważniejszy szczegół. Prawa strona munduru, na wysokości serca, była zakrwawiona. Początkowo wziąłem to za cień, teraz jednak doszedłem do wniosku, że to była krew.

Kiedy podniosłem kubek do ust, okazał się pusty. Zrobiłem sobie drugą herbatę – kiedy w pracy zastanawiałem się nad zawodowym problemem, wypijałem morze herbaty.

Zabrałem kubek z herbatą i przeszedłem do saloniku. Od dawna mieszkałem sam. Żona odeszła ode mnie przed dwunastu laty. Miała już dosyć mojej pracy i ciągłego opowiadania jej o zbrodniach, mordercach i gwałcicielach. Ale co ja na to poradzę, że ten typ tak ma? Znalazłem sobie nawet nową partnerkę, ale gdy Magda poznała mnie bliżej, również zrejterowała mówiąc, że na stare lata wolałaby powspominać coś o wiele fajniejszego niż niuanse z sekcji pewnego gangstera, którego miałem w swojej prywatnej kartotece pod numerem...

Zamarłem z kubkiem niesionym do ust. To była genialna myśl. Zawsze miałem doskonałą pamięć do twarzy, więc byłem absolutnie pewien, że z sierżantem nigdy się nie spotkaliśmy. A jednak on uznał, że mogę mu pomóc. Może właśnie moja kartoteka mogłaby być w tym pomocna?

Od początku swej policyjnej kariery, jak tylko trafiłem do wydziału kryminalnego, zapisywałem sprawy, które prowadziłem. Notowałem opis przebiegu śledztwa, skróconą charakterystykę oskarżonych i wyroki, które dostali (lub nie) zatrzymani przeze mnie przestępcy.

Chyba że – przy trzecim kubku herbaty naszła mnie wątpliwość – zjawa ukazała się bez żadnej przyczyny. Hm, raczej nie, uznałem po chwili zastanowienia.

– Nic nigdy nie dzieje się bez przyczyny – mruknąłem do siebie – gdyż przyczyna i skutek, akcja i reakcja, są podstawowymi mechanizmami funkcjonowania wszechświata.

Wyciągnąłem rękę po jeden z sześćdziesięcioczterokartkowych zeszytów, których w swojej bibliotece miałem aż trzydzieści osiem. Sięgnąłem po pierwszy, a okazało się, że trzymałem osiemnasty z kolei. W jaki sposób, mimo mojego pedantyzmu, znalazł się nie na swoim miejscu? Zeszyt jakby sam odchylił kartki na jednej ze stron. I już wiedziałem wszystko.

Przed dziewięciu laty prowadziłem sprawę złodzieja, który okradał numizmatyków z ich zbiorów. Waldemar G. zwłaszcza lubił medale, które niegdyś wybijano z dukatowego złota. Te przetapiał i bezpiecznie sprzedawał jako złoty złom.

Następnego dnia zadzwoniłem do przyjaciela, z którym przez ostatnie piętnaście lat dzieliłem pokój w komendzie.

– Mam sprawę – zacząłem ostrożnie – ale jak nie masz czasu, to zadzwonię później.

– Wal śmiało, właśnie zrobiłem sobie przerwę na herbatę – zaśmiał się znacząco.

– Czy ostatnio nie wydarzyła się w garnizonie warszawskim jakaś nieoczekiwana śmierć policjanta?

– Kiedy?

– W ciągu ostatnich miesięcy.

– Oddzwonię, bo muszę zajrzeć do komputera.

– Więc zacieśnię poszukiwania. Chodzi o starszego sierżanta, który został zabity w sprawie, która tyczyła numizmatów.

– W porządku. Czekaj na telefon.

Poszedłem do kuchni, żeby zrobić sobie kubek czaju. Myślałem, że mam więcej czasu, a tu po pięciu minutach zadzwoniła komórka.

– Skąd wiedziałeś, że chodzi o starszego sierżanta? Osiem miesięcy temu znaleziono go ze złotym medalionem w ręku. Było o tym dość głośno, ale nie w naszym garnizonie. Śledczy podejrzewali zemstę, ale jak dotąd nic im z tego nie wyszło i prawdopodobnie sprawa pójdzie na zawieszenie.

– A potem umorzenie.

– C'est la vie, czyli takie jest życie. Ale skąd masz te informacje? – zaciekawił się przyjaciel.

Nie zamierzałem opowiadać kumplowi o nocnej wizycie ducha i o tym, w jaki sposób doszedłem do wniosku, że głównym podejrzanym może być znany mi sprzed lat złodziej numizmatów.

– Niedawno – zacząłem kłamać jak z nut – podszedł do mnie na ulicy jeden z moich dawnych ucholi. Chyba jeszcze nie wie, że nie robię już w firmie. No i podzielił się informacją, że Waldemar G. jest zamieszany w śmierć jakiegoś gliniarza.

Dwa miesiące później dostałem telefon od kumpla, że zatrzymano mordercę starszego sierżanta. Waldemar G. działał wtedy w Białymstoku na gościnnych występach. Obrobił bogatego gościa z paru medali i ponad osiemnastu złotych świnek z czasów carycy Katarzyny II. Gość przyznał się do morderstwa.

– Wszystko dzięki twojej pomocy. Koledzy chcieliby ci podziękować, więc…

– Nie trzeba. Jestem już na emeryturze i wolę nie wznosić toastów na moją cześć. Starczy, czas zadbać o własne zdrowie.

– Szkoda – westchnął kumpel. – Myślałem, że z racji przyjaźni i pośrednictwa porobię w twoim towarzystwie za krótkiego sępa.