Strażnik Krakatoa - Jim Poker - E-Book

Strażnik Krakatoa E-Book

Jim Poker

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Jim Poker to jeden z pseudonimów literackich Juliana Mieczysława Ginsberta (1892–1948), używany obok „Inż. J.G.” i „Kpt. Nemo”. Ginsbert był polskim inżynierem mechanikiem, porucznikiem Wojska Polskiego i komandorem porucznik Marynarki Wojennej. Pracował jako dziennikarz, pisarz, publicysta oraz reżyser w dziedzinie marynistyki. Brał udział w obu wojnach światowych. „Strażnik Krakatoa” to powieść awanturniczo-historyczna. Opowiada o największej naturalnej katastrofie w dziejach ludzkości – wybuchu wulkanu Krakatau w Indonezji w 1883 roku, z wojną rosyjsko-turecką w tle.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB

Veröffentlichungsjahr: 2021

Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jim Poker

Strażnik Krakatoa

Warszawa 2021

Wstęp

Skandal, jaki jesienią roku 1876 wybuchł na dworze petersburskim na skutek małżeństwa jednego z członków rodziny cesarskiej z córką Polaka, emigranta i uczestnika powstania 1863 roku, nie przybrał szczęśliwie większych rozmiarów. Dwór Aleksandra II miał podówczas tyle tematów do sensacji, poczynając od romansu cara z księżną Dołgoruką, aż do groźnych chmur wojennych zbierających się na Bałkanach, że mezalians wielkiego księcia Włodzimierza minął prawie bez echa. Wprawdzie damy dworu nie tak łatwo dały za wygraną. Twierdziły, że małżonka księcia ponoć uciekła własnowolnie z domu rodzicielskiego, że nie była nawet szlachcianką (co w następstwie okazało się nieprawdą), że już od dawna łączył ją z księciem potajemny stosunek itd., itd. Ale czego to złe i zazdrosne kobiety nie są w stanie wymyślić, byleby poniżyć rywalkę? A że książę uchodził przedtem za wielkiego uwodziciela i niejedna dama dworu chciałaby się poszczycić takim kochankiem; że młody małżonek (o którym fama głosiła, iż miał własny harem, niczym sułtan turecki) ustatkował się nagle i z hulaki stał się domatorem, więc oczywiście nieco na ten temat mówiono.

Wnet jednak skandal w marynarce, gdzie wykryło kolosalne nadużycia polegające na tym, że admiralicja budowała okręty z kartonu, blachy i drewna, zużywając fundusze na inne „bardziej konkretne” cele, pochłonął umysły. Potem przyszły wichrzenia nihilistów, represje, zamachy na cara, wreszcie pierwsze zwiastuny wojny.

Co się tyczy samego cara, to on, żyjąc od dłuższego czasu w luźnym związku z Dołgoruką, czekał jedynie zejścia ze świata ciężko chorej na suchoty małżonki – księżniczki Hessen-Darmstadzkiej, by się z wybranką swego serca móc legalnym połączyć węzłem. Toteż mezalians wielkiego księcia nie wzruszył go bynajmniej. Podobno car odwiedził nawet młodą parę, która zamieszkała w pałacyku księcia na jednej z wysp na Newie.

Męskie otoczenie wielkiego księcia, które z początku nie mogło zrozumieć, jak mężczyzna, o którym sama królowa Wiktoria ponoć powiedzieć miała, że jest czarujący, a którego sprawy miłosne wywoływały skandal na całym świecie, mógł do tego stopnia stać się domatorem i kwakrem, zobaczywszy, że książę nie gustuje już w hulankach i zabawach, dało za wygraną i znalazło sobie innego bożka. Nowożeńcy żyli więc w błogim spokoju, szczęśliwi, że im nikt życia nie zakłóca.

Tak tedy miały się rzeczy w chwili, gdy wybuchła wojna rosyjsko-turecka.

CZĘŚĆ I

I

Zima 1877 roku była niezmiernie ostra na Bałkanach. Całun śnieżny kilkometrowej wysokości pokrył góry, lasy i doliny. Gruby lód ściął bystre wody dopływów Dunaju. Nocami wiatr świstał przeraźliwie, goniąc tumany miałkiego śniegu.

Załodze rosyjskiej, broniącej przesmyku na Szipce, mrozy i śniegi dawały się więcej we znaki od nieprzyjaciela. Jakoż armia turecka, której żołnierz bił się dzielnie, ale której dowódcy zbyt ambitni, nieudolni, a często przekupni, nie umieli zdobyć się na nic stanowczego, tkwiła bezczynnie na wprost stanowisk rosyjskich. W zamian okrutny władca – mróz, zabierał wciąż nowe ofiary. Nierzadko nadchodząca nad ranem zmiana zastawała dany posterunek na wpół zasypany śniegiem. Rozgrzebywano wtedy białą powlokę i wyciągano skostniałe ciało żołnierza, po to, by się przekonać, że życie uleciało zeń od dawna. Rozgarniano więc ponownie śnieg, by tym razem zwrócić mu skostniałe zwłoki, po czym żołnierze żegnali się zabobonnie, niepewni, czy nazajutrz którego z nich los podobny nie spotka.

Jednej z takich mroźnych i burzliwych grudniowych nocy, wśród porywów wichru i szalejącej zamieci śnieżnej, mały oddziałek około czterdziestu ludzi liczący piął się powoli od południa ku szczytowi przesmyku. Na przedzie szła jakaś cudaczna, w szarą opończę owinięta postać z olbrzymim baszłykiem na głowie. W ślad za nią kroczył wysmukły, zwinny mężczyzna, odziany w turecki fez i wielką czarną burkę, na której zmarzły śnieg dziwne powyszywał desenie. Dalej postępowało dwóch ludzi z wyglądu przypominających oficerów tureckich, za nimi zaś wlokła się mozolnie reszta oddziału.

Kiedy ten znalazł się w głębokim wąwozie, gdzie wiatr i śnieg mniej nieco dokuczały, jeden z oficerów łamaną francuszczyzną zwrócił się do mężczyzny w czarnej burce:

– Effendi – rzekł – ludzie strasznie zmordowani, nie dojdą.

– Muszą dojść, Selimie – odparł cichym, lecz melodyjnym głosem zagadnięty. – Ta zawierucha jest mi na rękę, inaczej dojrzano by nas niezawodnie z fortu. Powiedz ludziom, że już niedaleko i że będą mieli okazję do walki.

– Kismet – odrzekł za całą odpowiedź oficer.

Zaś mężczyzna w burce posunął się aż do idącego przodem przewodnika i zamienił z nim słów parę.

– Co mówi ten pieski syn komitadżi? – zapytał drugi oficer. – Nie rozumiem po bułgarsku, a zresztą wiatr tak świszcze, że własnych słów nie słychać.

– Komitadżi powiada, że za chwilę będziemy na linii pikiet rosyjskich – odparł dowódca – więc czuj duch i róbcie tak, jak wam mówiłem.

– Allah akbar – wyszeptał Turek.

Po kwadransie uciążliwego marszu coś zamajaczało przed nimi na śniegu. Wnet dwóch żołnierzy tureckich wysunęło się naprzód, rozległ się stłumiony przez wiatr okrzyk i jakieś ciało miękko upadło na ziemię.

– W porządku, effendi! – rozległ się głos Selima.

– Jeden, czy dwóch?

– Jeden piechur.

– To drugi musi być w pobliżu. W taką noc nie wystawia się pojedynczych posterunków.

Ledwo mężczyzna w burce wypowiedział te słowa, jakiś szary kształt groźnie wyłonił się z zamieci. Ale bystry jak strzała Selim odtrącił wymierzony karabin i wyrwał go ze skostniałych rąk rosyjskiego żołnierza. W chwilę później kindżał dowódcy oparł się na gardle jegra.

– Jezus Maria! – krzyknął napadnięty.

Kindżał zadrżał w ręku męża w czarnej burce. Oczy, starając się przeniknąć ciemność, wpiły się w majaczące pod baszłykiem rysy sołdata. Usta wyszeptały bezwiednie:

– Boże bądź miłościw, to Polak.

Ale trwało to krótko. Dowódca opanował wzruszenie i zapytał po polsku:

– Coś za jeden?

– Włościanin Kieleckiej guberni, Stefan Pawłowicz Słowik, Wasze Błagorodie – wykrztusił żołnierz.

– Daruję ci życie, prowadź nas do fortu.

Żołnierz obejrzał się wkoło i przestąpił z nogi na nogę.

– No, żywo – natarł dowódca – nie ma czasu na namysły. Prowadzisz albo kula w łeb.

Żołnierz milczał.

– Człowieku, wszak Polakiem jesteś, wrogom ojczyzny służycie – nalegał dowódca.

Żołnierz milczał jeszcze chwilę, zaczem podrapał się w baszłyk i wyszeptał:

– Nie mogę, panie. Polakiem jestem i katolikiem. Ale oni na krzyż święty przysięgać kazali. Zabijcie, a nie pójdę.

Mężczyzna w burce odstąpił parę kroków.

– Związać go i oddać pod straż Jessufowi – rozkazał. – A teraz naprzód.

– Tak – mruczał do siebie, podczas gdy oddziałek powoli piął się gęsiego pod górę. – Tak, zawsze ci sami. Moskal by zdradził, on nie. Napoleon miał racje: najlepsi żołnierze, wierni i pełni poświęcenia. Francuz bije się dobrze ojczyznę, ale za obcych bić się nie potrafi. Polak jest wierny nawet swym wrogom.

Oddział wyszedł na strome zbocze, wśród którego tu i owdzie sterczały ze śniegu odłamy skalne. Uczyniło się nieco widniej, choć śnieg niemiłosiernie kłuł oczy i policzki. W oddali błysnęło jakieś światełko.

– Wzgórze świętego Mikołaja – wyszeptał przewodnik.

Na dany przez dowódcę znak oddział rozdzielił się na trzy części. Czterech ludzi wraz z jeńcem pozostało na miejscu, ukrywszy się za załomem skały. Dwudziestu w ślad za jednym z oficerów ruszyło ku znajdującemu się na wzgórzu fortowi. Reszta wraz z dowódcą podążyła za przewodnikiem.

Obfity śnieg rychło zasypał ich ślady.

II

Drzwi chaty otwarły się z trzaskiem i lodowaty podmuch nocy wtargnął do wnętrza. W płatkach wirującego śniegu ukazała się jakaś postać. Wielki Książę Włodzimierz, mrużąc powieki, przyglądał się jej, ale w migotliwym świetle targanej przeciągiem świecy poznać nie mógł.

Postać rozejrzała się wokół, zamknęła drzwi i podeszła do stołu, przy którym książę siedział. Cokolwiek zaspany, wciąż jeszcze nie mógł zrozumieć, kto ośmiela się wejść doń bez meldowania.

– Czto takoje? – zapytał wreszcie.

– Witam waszą wysokość – odrzekła postać po francusku.

W głosie jej taiła się groźba. Książę, jakkolwiek odważny, spojrzał na leżący na stole rewolwer.

– Iwan! – krzyknął na swego lejbkozaka. – Dlaczego nie meldujesz przybyłych?

Oblepiona śniegiem postać poruszyła się żywiej. Ręka jej spoczęła na leżącym na stole rewolwerze tak szybko, że zanim książę zdołał się spostrzec, własna jego broń została weń wymierzona.

– Radzę zachowywać się spokojnie. Iwan nie mógł mnie zameldować, bo mu moi żołnierze poderżnęli gardło, za co waszą wysokość niezmiernie przepraszam.

Książę osłupiał. Przez chwilę zdawało mu się, że śni. Jak to? Napad Turków na tę, po drugiej stronie przesmyku położoną i pilnie strzeżoną chatę? Nie, to niemożliwe. Gdzie placówki, gdzie jego kozacy, gdzie szwadron huzarów gwardii? I zresztą, żeby się tu dostać, trzeba przejść obok fortu. Książę przetarł oczy.

– Wasza Wysokość nie śpi – uśmiechnął się przybyły, strząsając topniejący śnieg ze swej burki. – Mimo straży udało się tu podejść nam tylko znaną ścieżką. Postaraliśmy się pozbyć placówek i kozaków. Co się zaś tyczy huzarów, to galopują w tej chwili w stronę fortu, wezwani na pomoc załodze. Gdyby nie świst wichru i gęsta zasłona śniegu, książę mógłby słyszeć i widzieć strzały.

– Czego pan żąda?

– Kilku chwil rozmowy.

Książę rozejrzał się wokoło.

– Ręczę oficerskim słowem honoru, że mówię prawdę – odezwał się nieznajomy. – W tej chwili brygada baszybuzuków atakuje Wzgórze Świętego Mikołaja, a mój oddział, korzystając z pewnych wiadomości, otacza kwaterę wielkiego księcia.

– Co dalej?

– Jak tylko przybędzie posłaniec z wieścią, że fort zdobyty, udamy się do obozu Rassim-paszy.

– Więc jestem jeńcem?

– Tak, Wasza Wysokość.

– A nie obawia się pan, że w międzyczasie nadciągnie pomoc lub że fort nie zostanie zdobyty i wtedy pan z kolei dostanie się do niewoli?

– To mało prawdopodobne. Ochotnicy przysięgli, że zwyciężą lub zginą. Atak musi się udać. Co się zaś tyczy pomocy, to w taką piekielną noc nikt z pewnością nosa nie wysadzi. Chyba że by dano znać. Ale moi ludzie otoczyli kwaterę waszej wysokości i nikt nie uszedł. Zresztą strażujemy pilnie.

– Dlaczego jednak nie prowadzisz mnie od razu?

– Chcę moim ludziom i Waszej Wysokości oszczędzić mozolnej i niebezpiecznej wędrówki przez szczyty. Gdy nasi zdobędą fort, przejedziemy drogą. Szczytami pójdziemy chyba w ostateczności.

W tej chwili zapukano do drzwi. Wszedł Selim.

– Efendi – zameldował – uczyniłem, jakoś rozkazał.

– Ilu ich było?

– Dziewięciu. Ale żaden z nich nie podniesie już ręki na poddanych padyszacha.

Tu Selim uczynił wymowny gest, pociągając ręką po gardle.

– A adiutant?

Ten sam gest.

– Wszak powiedziałem wam, że należy wziąć go żywcem.

– Efendi, adiutant bronił się i zranił jednego z naszych.

– Dobrze, możesz odejść. A czuwajcie pilnie.

Selim zasalutował i wyszedł.

– Widzę, że wpadłem w pułapkę – odezwał się Wielki Książę Włodzimierz. – Różne bywają koleje losu. Byłem może nieco lekkomyślny, obierając tę chatę za kwaterę. Kto pan jesteś?

Przybyły na razie nic nie odpowiedział. Milcząc, zdjął burkę i fez i powiesił je na kołku. Potem wytarł mokre od tającego śniegu i szronu oblicze i, przysunąwszy sobie zydel, usiadł po przeciwnej stronie stołu. Chwilę obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem. W słabym blasku świecy książę zobaczył szlachetną męską twarz okoloną ciemnym zarostem, wśród którego tu i ówdzie wiły się srebrne nitki.

Błękitne oczy przybysza wpiły się w oczy księcia z wyrazem dziwnej uporczywości.

– Nazywam się Mieczysław Grabicki – wyrzekł z naciskiem – i jestem kapitanem pierwszego batalionu ochotniczego Jego Sułtańskiej Mości.

Powieki Wielkiego Księcia zamrugały szybko raz i drugi. Lekki dreszcz przeszedł mu ciało. Ale wnet się opanował. Szyderczym uśmiechem pokrył swe zmieszanie.

– Jeśli chce pan zabić mnie, siebie albo nas obydwóch razem – rzekł – nie rozumiem, dlaczego pan tego dotychczas nie uczynił. Chociaż przyznam się, że moment wybrał pan niefortunny. Mamy szereg ważnych państwowych i familijnych spraw do załatwienia. Może da mi pan na to ze dwa tygodnie czasu?

Gorzki uśmiech wykwitł na ustach kapitana.

– Nie mam najmniejszego zamiaru pozbawiać życia Waszej Wysokości – odparł. – Po pierwsze mam rozkaz dostawić ją żywcem do naszego obozu, po drugie nie widzę w tym żadnej korzyści, po trzecie nie zwykłem nikogo mordować.

– A moi ludzie?

– To walka, a nie morderstwo.

– Niech tak będzie. Czym mogę panu służyć?

Kapitan raz i drugi przełknął ślinę i pobladł. Spotkania tego pragnął już od dawna, a jednak czuł, że słowa nie chcą mu przejść przez gardło. Dotychczas mógł się jeszcze częściowo łudzić. Teraz wiedział, że usłyszy straszną, nieodwołalną prawdę, jak skazaniec, któremu odczytują wyrok.

– Co Wasza Wysokość zrobiła z Mery? – wykrztusił wreszcie.

Książę znów zamrugał powiekami. Potem zapalił papierosa i milczał chwilę, jakby bawiąc się wzruszeniem Grabickiego.

– No, przypuszczam, że pod tym względem nie będzie mi pan miał nic do zarzucenia – wyrzekł wreszcie. – Postanowiłem się z nią ożenić i... Może wody, panie kawalerze? – dodał po chwili, widząc, że kapitan blednie coraz więcej.

Głowę kapitana ścisnęła żelazna obręcz, a ból nieznośny przeszył piersi. Czuł, że blednie i że to jest strasznie głupio. Ale nie mógł się przezwyciężyć. Pytającym wzrokiem spojrzał na księcia.

– I?... – wyszeptał.

– Nie chce pan wody. Dobrze. I ożeniłem się z nią oczywiście, jako że swe postanowienia lubię doprowadzać do skutku. Wiem, że był pan przedtem jej narzeczonym, ale nie widzę, w czym mógłbym tu panu pomóc.

W mózgu Grabickiego myśli kotłowały się i szumiały jak rój os niesfornych. Jedne wołały – Straciłeś ją na zawsze. – Drugie – Nigdy cię nie kochała. – Trzecie – A słowa pożegnania?... – Czwarte – Może to i lepiej.

Miłość, prawdziwa święta miłość zdolna do wszelkich poświęceń, wzięła górę nad zazdrością, rozpaczą i rozterką. Grabicki się przemógł.

Przecież lepiej, o wiele lepiej jest, że książę się z Mery ożenił, niżby miała być jego kochanką lub nałożnicą. Tak czy owak, on – Grabicki – traci narzeczoną, ale przynajmniej spokojny już jest o jej los i o honor, o cześć ukochanej. Słaba to pociecha, ale zawsze pociecha. Widać taka była wola Nieba. Teraz nie wolno mu już nawet walczyć, wydzierać umiłowanej istoty z rąk uwodziciela. W duszy kapitana toczy się ostatnia walka między pragnieniem posiadania Mery i pragnieniem jej szczęścia. Czy ma prawo je zakłócać? Czy ma prawo ratować ją wbrew jej samej? A może jest teraz dobrze? Może rzeczywiście kocha księcia, a jego nienawidzi?

Książę, jakby odgadując tę ostatnią myśl, mówi:

– Nie sądź pan, żem ją do tego przymuszał. Widać wolała mnie od pana. Zresztą jestem beau joueur. Jakkolwiek sprawa jest przesądzona, chcę dać panu ostatnią szansę.

W sercu Grabickiego, z mroków smutku i zwątpienia, wypełzł słaby promyczek nadziei.

– Jak to? – zapytał, sądząc snadź, że w szlachetnym uniesieniu książę zechce zwrócić mu narzeczoną.

Ale on spokojnie rozłożył na stole talię kart.

– Lubię czasem igrać z przeznaczeniem – rzekł. – Ciągniemy do dziewiątki, kochany kapitanie. Jeśli wygrasz, Mery wróci do ciebie. Jeśli przegrasz, wyrzekniesz się jej na zawsze. Widzisz, jak jestem wspaniałomyślny.

Grabicki się wzdrygnął. Ze wstrętem odepchnął karty i, podnosząc się gwałtownie z zydla, zawołał z oburzeniem:

– Pan jej nie kocha, a przynajmniej nie kocha jej pan prawdziwie. Inaczej nie proponowałby pan takiego targu. Przegrać żonę w karty może jedynie człowiek podły. Mnie przegrać nie wolno. Zanadto kocham, by przedmiot mej miłości wystawiać na hazard, by poniewierać to święte uczucie, jakie we mnie płonie. Zresztą kłamałbym, układ taki przyjmując, bo ja jej nigdy kochać nie przestanę. To zresztą nie ode mnie zależy – dodał już nieco spokojniej. – Czasem chciałbym się tej miłości pozbyć i nie mogę...

– Jesteś nudny ze swymi skrupułami, panie kawalerze. Przyjmijmy tedy, że Mery przedkłada mnie nad pana i koniec. Zresztą powiedziała mi, że nigdy pana nie kochała.

Obrażona duma i ambicja zagrały w Grabickim. Czuł w tej chwili, że popełnia głupią i bezcelową niedyskrecję, czuł, że tego robić nie powinien, ale nie mógł się przemóc.

– Tak – wycharczał. – Czy książę tego pewien? Bo w liście do rodziców pozostawionych i w kilku słowach pożegnania, które mi jej brat powtórzył, było wręcz co innego.

Teraz z kolei pobladł tamten.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał.

Ale Grabicki opamiętał się już. Zamilkł i tylko błyszczące gniewem źrenice utkwił w księciu.

– Jeśli było nawet coś takiego – wyrzekł ten ostatni po chwili namysłu – to zapewne powiedziała tak, by panu osłodzić zawód, a rodzinie zmartwienie. Nie widzę powodu do dramatów. Stało się i koniec. A jeśli pan rzeczywiście tej straty przeboleć nie może, dam panu dobrą radę. Na Bałkanach jest mnóstwo dzikich jarów i przepaści. Jeśli kule mych żołnierzy cię ominą, spadnij w jaką przepaść, a śnieg cię przysypie i żywa dusza nie znajdzie. Nikt nie będzie wiedział, co się z tobą stało, i w ten sposób obaj będziemy spokojni. Ty na zawsze, ja na całe życie.