Zdzich szuka matki - Jim Poker - E-Book

Zdzich szuka matki E-Book

Jim Poker

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Jim Poker to jeden z pseudonimów literackich Juliana Mieczysława Ginsberta (1892–1948), używany obok „Inż. J.G.” i „Kpt. Nemo”. Ginsbert był polskim inżynierem mechanikiem, porucznikiem Wojska Polskiego i komandorem porucznik Marynarki Wojennej. Pracował jako dziennikarz, pisarz, publicysta oraz reżyser w dziedzinie marynistyki. Brał udział w obu wojnach światowych. „Zdzich szuka matki” to podróżnicza powieść dla młodzieży. W ciepły i wzruszający sposób opowiada o przygodach chłopaka próbującego odnaleźć rodzicielkę.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jim Poker

Zdzich szuka matki

Powieść morska dla młodzieży

Warszawa 2021

I. ZDZICH JEDZIE NA POŁUDNIE

Pociąg, turkocząc wesoło, właśnie opuścił Lwów, to najbardziej bohaterskie ze wszystkich miast polskich, zawsze gotowe chwycić za broń w obronie ojczyzny. Z okna wagonu Zdzich spoglądał ciekawie na pola i wzgórza, co świadkami niejednej walki od wieków były; ostatnio zaś stały się szańcem, na którym wszystko, co w Polsce młode, dzielne i ojczyznę kochające, aż do takich właśnie małych brzdąców jak Zdzich – stanęło w szeregu, byle tylko Polskę od niebezpieczeństwa uchronić i z kajdan wyzwolić.

Zdzich, mimo swych jedenastu dopiero latek, chłopcem był nad wiek rozgarniętym. Po pierwsze uczył się zawsze pilnie, rozumiejąc dobrze, że człowiek, co nic nie umie, nigdy sobie w życiu nie da rady i zawsze przez mądrzejszych na pasku wodzony będzie. Po drugie – wielka i niebezpieczna podróż aż hen, na Morze Białe, którą gwoli uratowania własnego tatusia odbył, nauczyła go wielu rzeczy, zrobiła zeń całego mężczyznę. Toteż teraz wiedział dobrze, jak to się Lwów przed wiekami Tatarom, Kozakom i Turkom opierał zwycięsko, ostatnio zaś dwa wielkie ataki wytrzymał, dzięki właśnie tym młodym chłopcom i dziewczętom, Orlętami zwanym. Niejedno takie Orlę własną krwią owe wzgórza i łąki zrosiło, broniąc Lwowa aż do chwili, kiedy wreszcie dużo polskiego wojska nadciągnęło i z kretesem wroga pobiło.

Kiedy tak myślał o Lwowie, przyszło mu do głowy, że dzieci w tej Polsce to wcale nie takie niedołęgi, jakby się zdawało. Przecież opowiadano, że wówczas dwunastoletnich pędraków nie można było w domu utrzymać, bo się w pole rwali. Skąd taki malec dostawał karabin – dużo większy od niego – skąd naboje, jakim cudem nauczył się strzelać, jak w ogóle ciężkie karabinisko utrzymać mógł w rękach – wszystko to właściwie wydawało się niezgłębioną tajemnicą albo jakąś cudownie zmyśloną bajką, choć Zdzich wiedział, że to najgłębsza prawda. I tatuś, i ciotka Krysia, i pani nauczycielka o tym mu mówili. Nic, tylko jedna rzecz jest pewna: że zapał tworzy cuda i że ten, kto kocha Polskę, gotów za nią w każdej chwili dać całego siebie, choćby był takim tylko jak Zdzich pędrakiem.

– Ale ja już nie jestem pędrak – myśli Zdzich. – I od bolszewików własnym przemysłem uciekłem, i tatusia odnalazłem, i do kraju sprowadziłem, i z królewiczem norweskim rozmawiałem jak z dobrym znajomym, wcale się nie bojąc. A teraz jadę mamusię odszukać i jeśli Pan Bóg, co jest miłosierny i chętnie próśb dobrych dzieci słucha, zechce mi pomóc, to i tym razem dam sobie radę i wszystko będzie dobrze.

Pociąg biegnie sobie dalej, trzaskając raźnie na zwrotnicach stacji, ocierając się chyłkiem o domki dróżników i budynki stacyjne. A Zdzich jest dobrej myśli. Bo i dlaczego nie miałby być?

Kiedy rok temu prawie wyruszał po kryjomu na poszukiwanie tatusia, miał na sobie jeden tylko spencerek i kurtkę cieplejszą, a w kieszeni parę groszaków, kromkę chleba i to ciasteczko, co mu Lorynka dała na drogę. Z tak niewielkim majątkiem tylu rzeczy dokazał, a cóż dopiero teraz... Teraz, kiedy jedzie wyposażony jak wielki pan. Już tam nikt mu nie skąpił na drogę: Tatuś sam nic nie miał, to i dać nie mógł, ale ciotka Krysia dała i Lorynka, jej córeczka-jedynaczka, wielka Zdzicha przyjaciółka, dziewczynka o dobrym serduszku i niegłupiej główce. Bilet, wprawdzie trzeciej klasy, aleć zawsze prawdziwy bilet, Zdzich miał kupiony aż do samej Konstancy, portu, co nad Morzem Czarnym w Rumunii leży; poza tym sporo jeszcze pieniędzy na wszelki wypadek, ubranka dwa, jedno podróżne na sobie, a drugie lepsze na zmianę w malutkim kuferku, gdzie także różne smaczne rzeczy do jedzenia Lorynka zapakowała.

Tatuś chciał z początku koniecznie sam na poszukiwania mamusi wyruszyć, ale Zdzich, zupełnie, jak jaki dorosły mężczyzna, mu to wyperswadował:

– Po pierwsze, tatusiu kochany – mówił – czas nagli, a ty jesteś teraz jeszcze bardzo osłabiony chorobą i ucieczką. Pan doktor mówił, że powinieneś jeszcze dobre parę miesięcy wypocząć, bo inaczej może być krucho. A ja cię bardzo, bardzo kocham, tatusiu drogi, i nie po to cię po tylu latach odzyskałem, byś mi, co nie daj Boże, miał chorować. Zresztą chory to i wiele nie zrobisz, bo tam zdrowego trzeba.

A po drugie – ciągnął Zdzich dalej, rozczapierzając swe paluszki – ja to się psim swędem wywinę, bo na takiego chłopaka nikt uwagi nie zwróci. A ciebie to by może poznali i znów byłoby nieszczęście. Nic byś, tatusiu, nie pomógł, a jeszcze sam wpadł w biedę.

A po trzecie – wytoczył wreszcie swój ostatni argument – ty, tatusiu, musiałbyś mieć dużo pieniędzy i paszport i różne papiery. A ja dostanę przepustkę harcerską, a pieniędzy będzie mi potrzeba tyle, co kot napłakał. Jeszcze może nawet co zarobię.

Ojciec uległ więc w końcu Zdzichowym wywodom, bo i ciotka Krysia do nich się przychyliła.

– Dał sobie radę pierwszym razem – powiedziała – to da i drugim. Chłopak jest uczciwy i obrotny, a nie leń i nie pędziwiatr; Pan Bóg mu pobłogosławi.

Zdzich wtedy aż poczerwieniał z radości, że go ciotka tak przy ojcu pochwaliła. Po prawdzie to mu i było dziwno. Myślał, że od czasu ucieczki ma w ciotce Krysi zawziętego wroga. A tymczasem było wprost na odwrót.

Któregoś pięknego wrześniowego wieczoru wyruszył tedy Zdzich na dworzec w Gdyni (bo tam w willi ciotki Krysi mieszkali) i żegnany gorąco, a błogosławiony na drogę przez ojca i ciotkę, a ucałowany siarczyście przez Lorynkę i dwóch druhów, młodocianych harcerzy – ruszył w świat.

Ot i teraz właśnie jechał już całą noc i cały dzień, zbliżając się do granicy rumuńskiej. Bo, podczas gdy Zdzich rozmyślał i podrzemywał trochę, pociąg minął właśnie Chodorów, przeskoczył rzekę Dniestr na wielkim moście pod Jezupolem, krótko zatrzymał się w Stanisławowie i Kołomyi, aż wreszcie z piskiem hamowanych kół wpadł na peron jakiegoś dworca i tam stanął.

– Grigore-Ghika-Voda – rozległo się wołanie.

– To granica rumuńska – powiedział kupiec, co naprzeciw Zdzicha siedział. – Zaraz przyjdą celnicy.

– A jak się ta stacja dziwnie nazywa – nie mógł się powstrzymać Zdzich od uwagi.

– Tak. Po polsku to znaczy: Grzegorz-cicha-woda.

Weszli celnicy w czapkach suto złotem szytych, spytali, czy co jest od oclenia. Szukali dość uporczywie, bo to Polska kraj bogatszy znacznie od Rumunii, więc można by różne polskie towary przewozić, na które w Rumunii popyt jest wielki. Dlatego też rząd rumuński towary te cłem obkłada i tak dochód z nich czerpie.

Zdzich, oczywiście, nie miał nic do oclenia. Kiedy otworzył walizeczkę, to celnik się tylko oblizał na widok specjałów tam przez Lorynkę ulokowanych i powiedział parę słów z uśmiechem.

Zdzich po rumuńsku nie rozumiał, więc tylko też się uśmiechnął i jakby odgadując myśl celnika, spytał:

– Bardzo dobre. Czy chce pan kawałek?

Ale tamten już przeszukiwał walizę kupca, a potem jakiejś pani, co jechała obok. Potem poszedł dalej wzdłuż pociągu, a na jego miejsce przybył żandarm, co sprawdzał papiery. Aż wreszcie, kiedy pociąg ruszył, była już ciemna noc.

Rozciągnąwszy się na twardych deskach przedziału, z ułożonym pod nogami sporym kawałkiem papieru (aby siedzenia bucikami nie zawalać), spał Zdzich smacznie, boć była to już jego druga noc w wagonie. Zresztą przyzwyczajony był chłopak sypiać, jak się dało i to, że nie miał swego łóżeczka z puchową kołderką i kunsztowną siatką, wcale mu nie przeszkadzało. Mogły być takie wygody w willi ciotki Krysi, ale kiedy ich nie stało, trzeba było po żołniersku o chlebie i wodzie wędrować, na gołych deskach sypiać. Prawdziwy mężczyzna nigdy się tym nie smuci.

Toteż Zdzich chrapnął sobie tak zawzięcie, że obudził się dopiero nazajutrz dobrze już po ósmej. Słońce wielkimi złotymi plamami zaglądało poprzez firanki do wagonu i łaskotało twarz Zdzicha długim jasnym promykiem, w którym wirowało tysiące malutkich pyłków.

Zdzich otworzył oczy, przeciągnął się i spojrzał na owe wirujące pyłki, nie tyle z ciekawością czy radością, ile z odrazą. Wiedział, że to po prostu kurz, bardzo niezdrowy, który się przez noc w wagonie uzbierał. Czym prędzej wskoczył więc i otworzył okno.

Nie wychylił się, rzecz prosta, bo wiedział, że z pociągu nigdy wychylać się nie należy. Są nawet takie groźne napisy na każdym oknie i to w trzech językach, żeby wszyscy mogli zrozumieć: Nie wychylać się. Albo: Wychylanie się grozi niebezpieczeństwem. Bo rzeczywiście: już niejednemu takiemu, co nie słuchał, głowę urwało, albo zmiażdżyło mu ją, uderzywszy o jakiś sygnał, słup czy budynek.

Zdzich też pamięta, jak to w zeszłym roku raz wychylił się z pociągu i kawał węgla z lokomotywy wpadł mu zaraz do oka. Tarł, tarł, mrugał, płakał niemal – tak go oczko bolało – a tu nic. Zły węgielek jak się w oku usadowił, tak siedział i ani myślał wyleźć. W końcu oko poczerwieniało i napuchło, a bolało tak, że Zdzich myślał, iż oślepnie chyba. Dopiero mu jedna pani końcem zwilżonej chusteczki węgielek wydostała, powiekę wpierw palcami do góry uniósłszy. Bolało to bardzo, ale dobrze chociaż, że się udało...

Więc teraz Zdzich jest ostrożny i tylko z daleka patrzy na okolicę, przez którą pociąg biegnie. Biegnie zresztą znacznie wolniej niż w Polsce, tak że przyjrzeć się można do woli. Chaty i domki podobne nieco do naszych na Huculszczyźnie, pola uprawne kukurydzą, miasteczka dość biednie wyglądające, a po prawej stronie toru w oddali łańcuch zalesionych gór.

Na stacjach ludność w bardzo ładnych kolorowych strojach, przypomina wielce Cyganów. Takie same śniade gęby i krucze włosy, i pasiate stroje. Kobiety mają naszyjniki z nawleczonych na sznurki monet. Czyżby tu mieszkali sami Cyganie? Strach!

Zdzich zresztą wie, że w Rumunii i w sąsiednich Węgrzech naprawdę Cyganów dużo. Trzeba nie zadawać się z nimi i unikać z daleka. Bo oni zwykle żyją nie z uczciwej pracy, ale z różnych sztuk i sztuczek, nie bardzo uczciwych.

Potem Zdzich idzie do umywalni, z kurzu ręce, szyję, uszy i twarzyczkę obmywa. Potem wraca do przedziału, mówi paciorek i zabiera się do śniadania. Na którejś większej stacji, zdaje się, że się nazywała Buzau – pije herbatę, sam chłopca, co ją obnosił, do wagonu zawoławszy.

Tamten chłopiec, choć nie wiele od Zdzicha starszy, zdziwił się bardzo, takiego małego i samotnego pasażera widząc. Coś więc mówił, uśmiechając się, a kiedy mu Zdzich pustą szklankę oddał i zapłacił, wcale odejść nie chciał. Ale Zdzich, oczywiście, znów nic nie rozumiał, bo tamten chłopiec mówił po rumuńsku.

– Jaka ze mnie gapa – myślał sobie Zdzich, kiedy pociąg znów ruszył. – Zdawało mi się, że ja już tyle umiem, że po całym świecie mógłbym się dogadać: przecież po polsku mówię i po rosyjsku, i po angielsku, i po norwesku trochę, a od biedy to i po niemiecku parę słów rozumiem. Tymczasem przyjechałem do tej Rumunii, co z Polską wprost sąsiaduje, i od razu nic. Jak dziad do obrazu. Ani ja ich, ani oni mnie nie rozumieją. O, dużo rzeczy musi się człowiek nauczyć, zanim świat i ludzi pozna i swobodnie potrafi podróżować.

Tak to rozmyślał Zdzich, trochę też za tatusiem, ciotką Krysią i Lorynką tęskniąc. Tak krótko trwało to ich szczęście, a tu już znów przyszło się rozstać, kto wie na jak długo. Ale trudno! Zdzich przecież nie na zabawę, nie na wywczasy pojechał, ale po to, by mamusię odnaleźć i do kraju sprowadzić.

Jest już dobrze po południu, kiedy nagle krajobraz się zmienia. Zamiast równin i stepów, po których pociąg od Buzau jechał, ukazują się jakieś gęste krzaki i sitowia. Niebawem, po stacji Feteşti pociąg wjeżdża na olbrzymi wiadukt ciągnący się ponad straszną gmatwaniną rzek, rzeczułek, strumyków przerzynających jakieś oczerety, szuwary, wysepki, trzęsawiska. Tak jedzie po wiadukcie tym długo i powoli, aż wreszcie ukazuje się w dali wielka a wartka rzeka, po której ciągną się pióropusze dymów pomykających w jedną i w drugą stronę parostatków.

Ot, pociąg przejeżdża teraz po żelaznym moście nad rzeką, a pod mostem przepływa akurat wielki dwukominowy holownik i mącąc wodę swymi wielkimi kołami, ciągnie w górę rzeki, to jest w stronę, skąd ona płynie, trzy ciężko ładowne berlinki. Woda w rzece mętna, spieniona, błotnista, pomieszana z sitowiem i iłem wysepek, których tu mnóstwo. Ale rzeka sama szeroka bardzo. Jeśli nie liczyć nawet owej sieci strumyków i rzeczułek na szerokości kilkunastu kilometrów się ciągnących, to i tak jeszcze ze dwa razy szersza od Wisły pod Warszawą.

– To Dunaj – myśli sobie Zdzich – druga największa po Wołdze rzeka w Europie. Zaczyna się w Czarnym Lesie, na górach Badenii, a płynie dwa tysiące osiemset kilometrów poprzez Niemcy, Austrię, Węgry i Rumunię do Czarnego Morza.

O, bo Zdzich zna dobrze geografię. Uczył się jej pilnie, wiedząc, że bez niej ani rusz w świat. Kto chce podróżować, ten przede wszystkim musi dobrze nauczyć się geografii, poznać choć na razie z książki i atlasu, jak wyglądają dalekie lądy i morza. Bez tych wiadomości ciemny będzie jak tabaka w rogu i tylko się najwyżej zgubi, bo nigdy nie będzie dokładnie wiedział gdzie jest.

Z drugiej strony mostu postał pociąg na większej stacji, co się nazywała Czarnawoda, niby, że w tym Dunaju woda czarna. Ale nie była czarna, tylko szaro-brudno-błękitna, a może nawet troszeczkę zielona. A potem ruszył w dalszą drogę i gdzieś przed wieczorem stanął u kresu. Tu bowiem kończyły się już szyny, a zaczynało morze.

Kiedy konduktor oznajmił, że to Konstanca, port rumuński nad morzem Czarnym, Zdzicha, który się już był trochę przyzwyczaił do swego mieszkania na kółkach (dwie doby w nim siedział), ogarnęło niemiłe uczucie. Coś tak jakby strach, albo lęk przed nieznanym, a jednocześnie tęsknota za krajem, za Gdynią, za tatusiem, ciocią i Lorynką. Kto wie, co tam za morzem go czeka?

– A właśnie, że czeka mamusia – odpowiedział sam sobie, tłumiąc obawę jak prawdziwy mężczyzna. Bo przecież bać to się każdy może, to ludzka rzecz, ale stłumić w sobie strach siłą woli i zmusić się mimo tego strachu do męskiego czynu potrafi tylko człowiek dzielny.

A Zdzich był już dzielnym człowieczkiem. Więc też niebawem począł z zaciekawieniem rozglądać się po porcie i stojących w nim okrętach. Zmiarkował od razu, że port to spory, ale do naszej Gdyni ani się umywa. I port w Oslo, stolicy Norwegii, gdzie Zdzich był zeszłego roku, też się nie umywał. Więc znów nie ma strachu, żeby Zdzich nie dał sobie rady, skoro w Gdyni był jak u siebie w domu. Grunt, żeby znaleźć jakiś sposób przedostania się do mamusi.

II. W NIEWOLI

Wieczór jednak zapadł, a Zdzich nic nie wymyślił. Żaden okręt tego dnia nie udawał się w stronę Krymu, wielkiego półwyspu na północnym brzegu morza, gdzie – wedle posiadanych wiadomości – mamusia pracowała w szpitalu jednego z miast Jałtą zwanego. Toteż markotny i zmęczony (dwie doby podróży to nie fraszka) zaczął Zdzich rozglądać się za jakim noclegiem.

Do hotelu pójść nie chciał, bo myślał, że to będzie bardzo drogo, a nie wiedząc, co go jeszcze czeka, chciał słusznie pieniędzy, których i tak zbyt wiele nic miał, oszczędzić. Najchętniej przenocowałby gdzie u dobrych ludzi, ale gdzie tu ich szukać. Można wpaść na jakich Cyganów prawdziwych...

O właśnie... Śniady mężczyzna i czarniawa kobiecina w pasiatej kiecce i z naszyjnikiem z monet brząkającym na szyi wędrują po szynach wiodących do nabrzeży. W świetle lamp elektrycznych Zdzich widzi, jak się z zaciekawieniem oglądają. Wzbudza to w nim niepokój. Nie chce uciekać, ale idzie szybkim krokiem w przeciwną stronę.

Tam stoją jakieś paki i toboły na chłopa wysoko. Zdzich ukrywa się wśród tych pak i idzie między nimi w półmroku niby ulicą. Ale duszyczkę ma na ramieniu.

Naraz słyszy za sobą dwa stąpnięcia, coś, jakby ktoś skradał się z tyłu. Nie wiele myśląc, bierze nogi za pas. Aż tu zaraz zza pierwszego węgła wysuwa się jakaś ręka, chwyta Zdzicha za kołnierz jak kociaka, unosi w górę. Jednocześnie druga ręka zatyka mu usta, żeby nie krzyczał.

Ale Zdzich tak łatwo się nie da. Wije się jak piskorz, a piąstkami bębni na oślep po skórze i kościach przeciwnika. Nadaremnie. Tamten jest widać dorosłym mężczyzną i nie wiele sobie ze Zdzichowego ataku czyni. Bierze chłopca pod pachę, jak tobołek; okręciwszy go wpierw jakąś rogożą i mruknąwszy coś do towarzysza, zaczyna szybko iść w stronę morza.

Ładna historia!

Zdzich troszkę przyduszony i troszkę ogłupiały z wrażenia odzyskuje jednak wprędce zimną krew. Ba, czy to w takich opałach się bywało. A jak wtedy z norweskim porucznikiem spadli wraz z samolotem na śnieżną pustynię i jeść nie było co! Albo kiedy ich strażnicy bolszewiccy przez jeziora gonili!...

– Ciekawym, co to za jedni? – myśli Zdzich. – I po co mnie porwali? Gdyby tak podsłuchać, co mówią.

Ale tamci albo milczą, albo gadają szeptem jakimiś gardłowymi dźwiękami, z których Zdzich nic a nic nie rozumie. Więc choć mu okropnie niewygodnie i duszno, siedzi teraz cichutko, zbierając siły.