3,49 €
Jim Poker to jeden z pseudonimów literackich Juliana Mieczysława Ginsberta (1892–1948), używany obok „Inż. J.G.” i „Kpt. Nemo”. Ginsbert był polskim inżynierem mechanikiem, porucznikiem Wojska Polskiego i komandorem porucznik Marynarki Wojennej. Brał udział w obu wojnach światowych. Pracował jako dziennikarz, pisarz, publicysta oraz reżyser w dziedzinie marynistyki. Pisał powieści przygodowe, podróżnicze i marynistyczne. Stworzył typ powieści historyczno-awanturniczej, zrodzony z bogatej fantazji autora podpartej gruntowną wiedzą techniczną i wojskową.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Jim Poker
Trójkolorowa bandera
Warszawa 2021
Wstęp
Przeciągły trel gwizdka z mostku kapitańskiego.
Dwuszereg majtków zamiera w postawie zasadniczej. Oficerowie podnoszą rękę do daszka czapki. Dwu marynarzy powoli przechyla opartą o burtę rufy deskę z leżącym na niej podłużnym białym przedmiotem.
Cisza jest tak wielka, że słychać łopotanie wielkiej niebiesko-biało-czerwonej bandery zawieszonej na znak żałoby wpół gafla. Słychać także lekki chlupot fali o pancerne boki fregaty. Na rufie wszyscy patrzą na ów biały, złożony na desce przedmiot.
A ten pod wpływem nachylenia zsuwa się powoli. Jeszcze chwila i zawisa w próżni. Cichy plusk, jakby kto kamień do wody wrzucił.
Znowu długi trel gwizdka. Olbrzymia trójbarwna etamina powoli i majestatycznie wznosi się na szczyt gafla. Jej cień, który przedtem kładł wielkie falujące plamy na zalanym słońcem pokładzie, teraz muska zaledwie długie lufy armat.
Majtkowie czynią zwrot i odchodzą. To samo czyni gromadka oficerów, z których dwóch podtrzymuje mężczyznę odzianego w biały strój kolonialny. Na mostku wachtowy oficer zapisuje w dzienniku okrętowym, pod datą 8 września 1883 roku:
Godz. 12 m. 30, 160°35’24” dług. wschod. i 7°15’ szer. półn. – oddano morzu zwłoki dziewczyny jawajskiej imieniem Aloma, zmarłej z wycieńczenia i ran odniesionych podczas wybuchu Krakatoa.
Fregata La Triomphante pełną parą zmierza ku Kochinchinie.
CZĘŚĆ I
I
W roku 1882 francuską bazą morską w Kochinchinie dowodził kapitan fregaty Henryk Rivière. Ten 55-letni oficer, więcej literat niż wojskowy, znalazł się na tak niebezpiecznym posterunku właśnie w chwili, gdy stosunki między Francją a Chinami doszły do ostatecznego napięcia. Bandy Chińczyków i Annamitów, zwanych Czarnymi lub Żółtymi Flagami groziły nielicznym francuskim garnizonom.
Zdawałoby się, że literat i marynarz nie podoła zadaniu, tam gdzie dyplomacja i geniusz wojskowy były przede wszystkim potrzebne. Z jednej strony stała kilkudziesięciotysięczna armia chińsko-annamicka, wspierana skutecznie przez intrygi rządu chińskiego u innych mocarstw – z drugiej zaś kilkuset Francuzów i kilka kanonierek tkwiło beznadziejnie w Sajgonie, w niepewności czy wahający się stale rząd paryski nie wyrzeknie się swych widoków na Indochiny.
W tym wirze intryg politycznych i kolonialnych, gdy parlamentarzyści Burbońskiego Pałacu prowadzili długie debaty na temat: czy w ogóle wyprawa do Indochin się opłaca – a huk annamickich karabinów rozlegał się już prawie pod murami Sajgonu – w komendancie Rivièrze zgasł nagle subtelny dyletant, a zbudził się żołnierz.
Wylądowawszy 3 kwietnia pod Hanoi z dwiema kompaniami piechoty marynarki, dwudziestoma artylerzystami i piętnastoma tyralierami, żąda natychmiast poddania cytadeli. Annamici odmawiają. Wtedy Rivière, po trzytygodniowym oblężeniu, w którym 5000 Annamitów jest blokowanych przez czterystu Francuzów, 25 kwietnia o ósmej rano nakazuje szturm. Wspomagana przez ogień trzech kanonierek „armia” Rivière’a idzie do ataku i po trzech godzinach uporczywej walki zdobywa cytadelę.
Rząd francuski jest zaskoczony tym niespodziewanym powodzeniem. Opozycja parlamentarna, która już prekonizowała opuszczenie Indochin, traci grunt pod nogami. A Rivière pisze tymczasem do swej przyjaciółki, słynnej pani Arman de Caillavet:
Niezdecydowane postępowanie rządu zniecierpliwiło mnie ostatecznie. A ponieważ rząd postąpił nierozważnie, oddając pod me rozkazy pięciuset ludzi, postanowiłem wyręczyć go i uczynić to, co sam uczynić się wahał...
Ale Annamici rozzuchwaleni bezczynnością Francuzów postanawiają odebrać Hanoi. W początkach maja 15 000 Żółtych oblega cytadelę. Przeciwko tej armii, Rivière, ściągnąwszy załogi kanonierek, dysponuje siedmiuset pięćdziesięcioma ludźmi i trzema działami. Mimo to załoga odpiera po bohatersku kilka ataków. Niestety 19 maja dzielny kapitan pada podczas potyczki przy Papierowym Moście. Francja traci jednego ze swych najgorliwszych sług, a świat wielkiego erudytę.
Śmierć kapitana Rivière’a otwiera wreszcie oczy zacietrzewionym politykom. Rząd Republiki postanawia działać. Doktor Harmand, dawny towarzysz słynnego Francisa Garniera, zostaje mianowany wielkorządcą. Korpus ekspedycyjny Tonkinu zwiększa się do czterech tysięcy ludzi, a siły morskie do trzydziestu okrętów.
Tym ostatnim przewodzi człowiek o żelaznym harcie ducha, wielkim umyśle i złotem sercu – admirał Courbet. Wielu bohaterów liczy Francja w swych szeregach, rzadko który jednak oddał jej tyle usług, przezwyciężył tyle trudności, co Courbet. Niezrozumiały za życia, prześladowany przez polityków, którym jego czysto żołnierskie postępki były nie na rękę, admirał zgasł przedwcześnie w stadium rozpoczętego dzieła. Dziś dopiero Francja z wdzięcznością wspomina jego imię.
Ze śmiercią cesarza Annamu Tu-Duca (17 lipca 1883 r.), jego następca Hiep-Hoa nie uznał nad sobą protektoratu Francji. W miesiąc później, Courbet doprowadził go do rozsądku. Traktat, zawarty w Hue, gwarantował prawa Francji na całym półwyspie.
W tym czasie – 25 sierpnia 1883 – nastąpił w cieśninie Sondy straszliwy wybuch wulkanu Krakatoa. Największa ta w dziejach ludzkości katastrofa, pociągnęła za sobą około 40 000 ofiar i zrujnowała znaczną część Jawy i Sumatry. Rząd kolonii holenderskich, dotkniętych kataklizmem, nie bez trudności porał się z ratowaniem ludności od głodu i zarazy. Toteż wszystkie państwa europejskie, posiadające kolonie na Dalekim Wschodzie, pośpieszyły mu z pomocą. Co się tyczy Francji, wysłała ona dwa okręty wojenne na dotknięte kataklizmem wody. Jeden z nich – fregata pancerna Triomphante – wyratowała mężczyznę i kobietę, szukających ucieczki na tratwie. Kobieta-tuziemka, zmarła wkrótce z wycieńczenia. Mężczyznę-Europejczyka, udało się uratować. Le Goff – inżynier-mechanik Triomphante – poznał w nim swego dawnego znajomego – Mieczysława Grabickiego – kierownika obserwatorium sejsmicznego na wyspie Krakatoa.
Dzięki usilnym staraniom Le Goffa i jego kolegów, Grabicki powoli przychodził do siebie. Kiedy Triomphante zarzuciła kotwicę pod Przylądkiem Św. Jakóba, mógł już o własnych siłach opuścić okręt. Udał też się wnet do Sajgonu.
Ale ostatnie przejścia i zdradliwy klimat delty Me-Kongu powaliły go ponownie. Właśnie w dzień kiedy nadeszła z Batawii depesza zwiastująca o przyznaniu tytułem odszkodowania rocznej pensji i dodatku na leczenie – Grabicki powędrował do szpitala.
II
– Skąd wracasz, Żanetko?
Wicehrabina d’Harcourt wdzięcznym ruchem zdjęła z głowy kask okolony muślinowym welonem i odparła:
– Jak zwykle ze szpitala, mój drogi.
Pan d’Harcourt z trudnością ukrył niechęć.
– Uważam że od czasu kiedy leży tam ten Polak, chodzisz nieco za często.
– Czy to wyrzut?
– Jak uważasz. Sądzę, że małżonka zastępcy rezydenta generalnego Kochinchiny powinna dbać o swą opinię. Oczywiście rozumiem twe postępowanie. Wiem, że kierują tobą tylko względy humanitarne. Ale złośliwych języków w tym partykularzu jest dość. Nie chciałbym stracić swego stanowiska z powodu jakichś plotek.
– Dobrze. Jutro pójdę po raz ostatni. Przedtem jednak mam do ciebie prośbę. W imieniu pana Grabickiego.
– Cóż to za prośba? – żachnął się d’Harcourt.
– Wiesz że poznałam go na okręcie, płynąc tutaj. Opowiadałam ci o nim. Nie czynił mi żadnych zwierzeń, ale przypuszczam, że człowiek ten musi być bardzo nieszczęśliwy. By przyjąć posadę Strażnika Krakatoa trzeba być fanatykiem naukowym lub straceńcem. Raczej to drugie. Sądzę że to jakieś straszne przejścia życiowe zagnały go tutaj. Dziś nie ma dokąd wracać. Chciałby po powrocie do zdrowia wstąpić do armii.
– Ależ to cudzoziemiec.
– W siedemdziesiątym roku bił się w naszych szeregach. Ma dyplom porucznika. W armii tureckiej bił się z Rosjanami w stopniu kapitana. Rząd holenderski zwolni go każdej chwili. Nasz instytut geograficzny również. Nie widzę żadnych poważnych przeszkód.
Zastępca rezydenta się zamyślił.
– Hm – wyrzekł w końcu – brak nam oficerów. Febra i kule robią swoje. Wczoraj major du Barrail żalił się, że dziewiąta kompania piechoty marynarki pozostała bez subalternów. Z chwilą kiedy za niego ręczysz... Zresztą sprawdzimy to.
Wicehrabina rzuciła się mężowi na szyję.
* *
*
– Sądzę że za tydzień będę mógł opuścić szpital – mówił Grabicki, zwracając swą wynędzniałą twarz ku pani d’Harcourt. – Dziękuję z całego serca. Od małego chłopca przywykłem do wojaczki. W 1863 roku brałem udział w powstaniu przeciw Rosji. Potem walczyłem pod rozkazami Garibaldiego. Byłem na Bałkanach. My Polacy jesteśmy żołnierzami z zamiłowania. Napoleon nazywał nas walecznymi z walecznych. Siły i zdrowie wrócą mi, gdy stanę w szeregu.
– Nie pragnie pan już samotności?
– Nie pani. Pobyt na Krakatoa utwierdził mnie w mniemaniu, że samotność mi nie służy. Zresztą moje obserwatorium zniszczone. Rząd Indii Holenderskich na ocalałym skrawku wysepki, nie zbuduje z pewnością nowego. W armii i marynarce francuskiej mam kolegów. Potrzeba mi czynu. Jestem pani naprawdę serdecznie wdzięczny. Jedyna kobieta, która się mną trochę zainteresowała to pani.
– Tatarata mój panie – przerwała wesoło Żaneta. – Bez komplementów. A co było z tą młodą Jawajką?
Grabicki spochmurniał.
– Nic złego. Ale wolę o tym nie mówić. Nie mąćmy spokoju tym, co odeszli na zawsze.
– Im więcej pana znam, tym więcej go cenię.
– Teraz pani prawi mi komplementy. Ale niechże pani już idzie. Mam wrażenie, że personel i chorzy interesują się nami bardzo. Nie chciałbym, aby z mego powodu spotkała panią jakaś przykrość. Życzę wiele, wiele szczęścia i jeszcze raz dziękuję.
Pęk jaskrawych kwiatów na kołdrze szpitalnego łóżka. Szelest muślinowej sukienki. Ode drzwi spojrzenie wilgotnych błękitnych oczu – oczu, co tak patrzeć umiały...
III
Kanonierka rzeczna Friponne. 45 ton, dwa działka Nordenfelda, maszyna o sile trzydziestu koni. Całość przywieziona z Francji na pokładzie transportowca i zmontowana w Sajgonie. Pudełko od sardynek.
Porucznik Gros – dowódca. Podporucznik du Mesnil – zastępca. Trzech podoficerów, piętnastu majtków. Jedna rodzina.
W grudniu 1883 pudełko od sardynek wyrusza w górę Me-Kongu. Chodzi o demonstrację rzeczną. Podczas gdy admirał Courbet wojuje na pograniczu Annamu i Tonkinu, trzeba pokazać banderę Francji w Kambodży. Inaczej tuziemcy gotowi pomyśleć, że siły Republiki są na wyczerpaniu.
Friponne płynie powoli, sapiąc i trzeszcząc. Na mocnej drucianej linie ciągnie za sobą dżonkę. W dżonce tej, zamienionej na pływające koszary, tkwi pluton 9. kompanii piechoty marynarki: czterdziestu ośmiu ludzi, jedna kartaczownica. Komendant – porucznik Grabicki.
Gorąco jest nieznośnie. Prąd silny. Daremnie wielkie koło burzy wodę za rufą Friponne. Daremnie z jej cienkiego wysokiego komina buchają snopy iskier. Statki zaledwie posuwają się naprzód.
– Przy tej szybkości – mówi du Mesnil – i za pół roku nie przybędziemy do wielkiego jeziora. A tymczasem poziom wody może się obniżyć.
– Pilot ręczy za dwa miesiące wysokiego stanu – odpowiada Gros. – Sądzę, że damy sobie radę. Choć na taką ekspedycję siły nasze są naprawdę nieco skąpe.
– Piechotą marynarki dowodzi jakiś cudzoziemiec.
– Grabicki. Nie ma obawy. Mówił mi o nim Le Goff. To podobno as. Brał udział w kilku kampaniach i siedział na Krakatoa. Z tej strony się niczego nie lękam. Natomiast nasz chiński pilot nie cieszy się moim zaufaniem. Kazałem go pilnować.
– Chyba na razie nic nam nie grozi?
– Zawsze lepiej mieć się na baczności w tym piekielnym kraju. Oczy i uszy należy trzymać otwarte. Dziś wieczór gdy przycumujemy do brzegu, zarządzisz biwak alarmowy.
– Tak jest, komendancie.
* *
*
Po obu stronach rzeki gęsta, nieprzenikniona dżungla przerywana jedynie krętymi arroyos, wpadającymi do Me-Kongu. Z rzadka wioski annamickie. Tu i owdzie posterunki milicji.
W dzień cicha i tajemnicza, dżungla nabiera życia dopiero w nocy. W gęstwinie płoną setki światełek i ogników. To oczy jej mieszkańców. Porykiwania, miauczenia, stękania rozlegają się do świtu. Słychać chrzęst łamanych gałęzi, tupot, tętent. Puszcza odprawia swe gody.
Oba statki zestosowane bokami nocują w jakiejś zatoczce. Moskity dokuczają niemiłosiernie. Parne, ciężkie powietrze nie pozwala zasnąć.
Gros i Grabicki siedzą przy ognisku. Du Mesnil śpi. Pewno śni o pozostawionej we Francji narzeczonej. Jest młody i pełen życia. Żądza przygód i szybkiego awansu zagnała go do Kochinchiny.
– Nie to, co my, starzy – uśmiecha się Gros. – Mam już z górą trzydziestkę i pozbyłem się złudzeń. I A pan?
– Pod czterdzieści. Nie chciano mi przyznać mego kapitańskiego stopnia. Rezydent generalny powiedział, że to dobre w Turcji. Wszystko jedno. Czuję się znów człowiekiem. Tylko ten upał...
– Cicho no. Coś szeleści w trzcinach.
Chwila nadsłuchiwania. Szmer powtarza się raz i drugi. Potem od strony brzegu rozlega się przeciągłe poszczekiwanie. Gros zapala fajkę.
– Ong-Kop – król dżungli – mówi. – Co za piękne polowanie. Ale nie sposób wysiąść. Nie jestem tchórzliwy, jednak lękam się zasadzki. No i szkoda czasu. Każda chwila droga. Gdyby tak woda opadła, ładnie byśmy wyglądali.
– Przecież strony te są spokojne.
– Żółtym nigdy wierzyć nie można. Co tu gadać. Północ blisko. Choćmy spać. Autric, zbudźcie porucznika du Mesnila.
IV
Tego dnia kiedy Friponne wyruszyła w górę rzeki, za stołem pewnej spelunki Cholonu (tak zwie się przyległe do Sajgonu chińskie miasto) siedziało czterech mężczyzn. Butelka nalewki ryżowej stała przed nimi, a tłuste karty przechodziły z rąk do rąk.
Światło wiszącej u pułapu lampy oliwnej nie sięgało w ten kąt spelunki. Toteż z trudem można było rozpoznać w grających dwóch Chińczyków i dwóch Europejczyków. W miarę opróżniania butelki pierwsi stawali się coraz bardziej milczący, drudzy coraz głośniejsi. Różnica ras.
– Słuchaj Li – odezwał się zachrypłym barytonem barczysty blondyn w średnim wieku. – Mam dość tego świństwa. Każ przynieść porządnej wódki. Takiej jaką pije się u nas w Rosji. Ręczę, że ją tu masz.
– Te bestie mają wszystko – odparł drugi Europejczyk mocnym amerykańskim akcentem. – Założę się, że gdybym zażądał kompletu gry w krokieta lub paryskiej toalety, huncwoty dostarczyłyby ich niebawem.
– Na tym polega właściwe pojęcie handlu – odrzekł płynnie po angielsku drugi Chińczyk. – Jeden z moich rodaków odbył niedawno kilkotygodniową podróż, aby sprowadzić odpowiednią niańkę dla córeczki zastępcy rezydenta.
– Będzie robota... Ale cóż ty nie dajesz wódki, czarci synu?
Kiedy pierwszy Chińczyk wrócił z butelką, w izbie nie było już nikogo. Nieliczni goście wyszli. Jedynie za bufetem kręcił się gospodarz.
– Czang, czy wszystko w porządku?
– Yes, master.
– Więc możemy mówić swobodnie. Jak sprawy?
– Jak najlepiej. Courbet na czele dziewięciu tysięcy ludzi atakuje Son-Tay. Zdobędzie go zapewne. Ale to nic nie szkodzi. Rozeźli jeszcze bardziej niebieskich. Tymczasem w kilku punktach zostaną napadnięte posterunki francuskie. No i ta kanonierka...
– Prawda. Kto z nimi popłynął?
– Li-Tung. Doskonały pilot.
– Czy jesteś tego pewien. Song?
– Najzupełniej. Od dziś za tydzień woda opadnie, a wtedy...
– Kto tam dowodzi?
– Kanonierką Gros. A piechotą niejaki Grabicki.
Rosjanin się wzdrygnął. W oczach ukazały mu się złe ogniki.
– Założyłbym się, że go znasz, darling – odezwał się Amerykanin.
– Mam z nim porachunki jeszcze z czasów paryskich. Ale mniejsza z tym. Song, raport z ostatniego tygodnia.
Po godzinie towarzystwo się rozeszło. Song zniknął wewnątrz domostwa. Li z kagankiem w ręku odprowadził obu Europejczyków do wyjścia.
– Master iść ostrożnie – powiedział. – Cholon pełno zła człowiek. Iść noc niedobrze bardzo.
– Well, stara małpo. Idź spać. I wódkę dawaj lepszą.
Szli powoli brzegiem arroyo. Księżyc świecił między wierzchołkami drzew. Duszne powietrze pełne było przeróżnych woni. Smrodliwy zaduch chińskiego miasta mieszał się z upajającym zapachem dżungli i z wiejącą od wody zgnilizną.
Amerykanin pierwszy przerwał milczenie.
– Słuchaj Iwanow. Co to za kobieta mieszka z tobą? – zagadnął.
– Masz zmartwienie, Frank? Czy ja się pytam o twoje kongaye?
– To co innego. Tuziemki. Ale tamto Europejka. Skąd ją wziąłeś?
– Mówię ci, żeś za bardzo ciekawy. Skąd w ogóle wiesz o tym?
Amerykanin spostrzegł, że powiedział za wiele.
– Ujrzałem ją raz mimo woli, wychodząc od ciebie.
– Dziwna spostrzegawczość. Wara ci od niej. Kości połamię.
– Jesteś niekoleżeński. Pracujemy dla jednej sprawy. Narażamy razem gardło. A ty dla jednej dzierlatki...
– Milcz, jeśli ci to gardło miłe.
– No dobrze, dobrze. Zacznijmy z innej beczki. Powiedz mi coś wskórał z Li-Hung-Czangiem?
– Zostałem jego przyjacielem. Otworzyłem mu oczy na grożące niebezpieczeństwo. Ale bestia sprzyja Francuzom...
– Słuchaj Iwanow. Nie lubię gadać na sucho. Może byśmy gdzie wstąpili. Znam tu jedną knajpę... Stare kanadyjskie whisky. I kongaye pierwszej klasy. Chodź.
Rosjanin spojrzał podejrzliwie ku yankesowi. Chwilę w oczach jego malowała się niepewność. Wreszcie wyrzekł:
– Niech i tak będzie.
Od godziny siedzieli już w dusznej atmosferze palarni. Ckliwy zapach opium działał na nerwy, drażnił gardło. Dwie puste butelki stały na stole. Amerykanin kazał przynieść trzecią.
Rosjanin był już zupełnie pijany. Oczy miał błędne. Z czoła kapały mu gęste krople potu. Coraz kładł głowę na stole. Yankes trzymał się nierównie lepiej.
– Kochanie – mówił szeptem do Moskala. – Jesteśmy kolegami, braćmi nieledwie. Możemy wisieć na jednej szubienicy. I nie chcesz mi powiedzieć, co to za dziewczyna. To nieładnie, bardzo nieładnie.
– Pal cię sześć – mruczał półprzytomnie tamten – nie wszystko ci jedno... jużem ci tyle rzeczy powiedział...
– Tamto to polityka. Za to nam płacą. Komuś zależy na tym, aby wywołać wojnę franko-chińską. Komu? Nie mogę się domyślić.
– Głupiś... Komu, jak nie Rosji. Wróble na dachu o tym śpiewają.
Amerykanin nalał Moskalowi pełną szklankę. Swoją napełnił tylko w połowie, zasłaniając ręką.
– Zdrowie, stary! Czin-czin! Tylko nie próbuj mnie oszukać. Co Rosja może mieć za interesy w Indochinach.
– Powiedziałem: głupiś... Nic się na polityce nie rozumiesz...
– Objaśnij braciszku.
– Interesy państwa carów... leżą na Dalekim Wschodzie... No, i na bliskim też... Komu innemu bym tego nie powiedział... Ale tobie... Daj jeszcze tego whisky... mocne jucha ale dobre... Muszę wracać do domu... Mariora będzie niespokojna...
– Mariora zaczeka – Amerykanin znów napełnił szklanki, przy czym swoją wylał na ziemię. – Obiecałeś objaśnić. Słowo się rzekło...
– Dotrzymam... Widzisz braciszku, twoja robota to detal w porównaniu z moją... Tobie płaci rząd państwa niebieskiego, któremu poczynania Francuzów są nie na rękę. Ale ja... Jermak nie darmo zdobył dla carów Sybir...
– Gadajże po ludzku.
– Ekspansja idzie na wschód... Indie... Wschodnie czy Zachodnie... Wielka Brytania rywalką Rosji... rozumiesz?
– Nic a nic.
– Daj wódki... Tobie mogę powiedzieć... nie jesteś Anglik... i chłop dobry... W Indiach się nie udało... i w Birmanii... ale tu... uda się z pewnością... Francuzi wpadną... cha, cha!...
Frank tym razem odsunął butelkę. Uważał snadź, że Iwanow ma dosyć. Dalsze pijaństwo mogło mu odebrać mowę.
– Dobrze, rozumiem. Wplączemy Francuzów w wojnę z Chinami. Dostaną cięgi. Wyrzucą ich z Indochin. Mnie rząd chiński sowicie zapłaci. Ale co dalej?
– O ty krótkowzroczna kanalio... Co dalej?... Chiny zawładną półwyspem. Przekonają się o własnej sile... Stąd tylko krok do Indii angielskich. Posiadłości rosyjskie dochodzą do granicy Afganistanu... Rozumiesz, z dwóch stron... Żółta armia... Żółte niebezpieczeństwo... Czterysta milionów Żółtych na drodze do Indii. A tam... kozacy Skobelewa... Cha, cha... No i Mongolia... Tatarzy, Kałmucy... John Bull będzie się miał z pyszna... Ma dobry apetyt, ale tej pigułki nie strawi...
– A potem?
– Potem podział Azji na Rosję i Chiny... Miejsca dosyć... Anglia won nazad w Jewropu. Na swoje wysepki. W mgły londyńskie... Francja do swych kukiełek... kankana tańczyć... wielkich książąt przyjmować... Zachciało im się kolonii... Będzie wojna...
– I myślisz, że Chiny się zgodzą? Wszak to bezduszny kolos.
– Chiny jak Chiny. Malowana kukła... Rozmawiałem z Li-Hung-Czangiem – wielkorządcą Peczili –...przekupiony przez Francję... Mam lepszego... ministra... mandaryna... jemu w to graj... Zostanie cesarzem zachodnio-chińskim... tak jak ja królem... Malakki i Birmy. A Mariora będzie królową...
– Czy ona to potrafi?
– Jakżeby nie... Myślisz, że to chamka?... Jak ty i ja... To prawnuczka jakiegoś karala... Króla... nie pamiętam już dobrze... szwedzkiego ili awstryjskiego... Krew błękitna...
– Takaż to arystokratka? Kłamiesz, Iwanow. Nie chciałaby z tobą przestawać.