Wyspa węży - Jim Poker - E-Book

Wyspa węży E-Book

Jim Poker

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Jim Poker to jeden z pseudonimów literackich Juliana Mieczysława Ginsberta (1892–1948), używany obok „Inż. J.G.” i „Kpt. Nemo”. Ginsbert był polskim inżynierem mechanikiem, porucznikiem Wojska Polskiego i komandorem porucznik Marynarki Wojennej. Brał udział w obu wojnach światowych. Pracował jako dziennikarz, pisarz, publicysta oraz reżyser w dziedzinie marynistyki. Pisał powieści przygodowe, podróżnicze i marynistyczne. Stworzył typ powieści historyczno-awanturniczej, zrodzony z bogatej fantazji autora podpartej gruntowną wiedzą techniczną i wojskową.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jim Poker

Wyspa węży

Warszawa 2021

Wstęp

Rzecz, o której będzie mowa, miała miejsce w drugiej połowie ubiegłego stulecia. Jeśli nie wywołała wtedy większego wrażenia, to jedynie ze względu na wielkie zainteresowanie wojną francusko-pruską i jej konsekwencjami. Świat zajęty przez szereg lat zgiełkiem bitewnym, oblężeniem Paryża, Komuną, narodzinami Trzeciej Republiki, wreszcie gwałtownym rozwojem Imperium Niemieckiego, nie miał czasu na zajmowanie się innymi sprawami. Przy tym w latach siedemdziesiątych, sieć komunikacyjna Europy była jeszcze w stadium embrionalnym i wiadomości nie przenikały zbyt szybko z jednego końca w drugi. Poza tym przedstawicielstwa dyplomatyczne kilku państw uczyniły zgodne démarche celem zatuszowania całej tej, wielce niemiłej afery, w którą zamieszana była osoba należąca do jednego z domów panujących wówczas we Wschodniej Europie. Toteż całej sprawie ukręcono łeb, a na poszkodowanych i świadkach wymuszono milczenie. I jedynie w archiwach policyjnych Londynu i Wiednia, pozostały pewne ślady w postaci dwóch dossier. Londyński nosił nazwę Bessie Compson, wiedeński – Die Schlangen Insel Affäre. W jaki sposób udało mi się wydobyć na światło dzienne ten pierwszy dossier i zdobyć dodatkowe szczegóły całej tej drażliwej sprawy, musi pozostać tajemnicą. Ale treść niniejszego opowiadania nic na tym nie straci.

*     *

*

Jeśli przestudiujemy dokładnie kroniki policyjne z okresu 1869–1873, to zauważymy wciągu tego siedmiolecia olbrzymi wzrost tzw. zaginięć. Giną głównie kobiety, młode, ładne, często nawet znane. Gdyby wszystkie te wypadki zsumować, dodać do nich te, które nie były meldowane policji lub które działy się w krajach nieprowadzących podobnej statystyki, liczba poszczególnych zniknięć sięgnęłaby co najmniej setki. Wśród zaginionych kobiet znalazłyby się nazwiska pań i panien z ówczesnego towarzystwa, słynnych na obu półkulach aktorek i tancerek, ba, nawet autentycznych księżniczek. A obok tego kroniki policyjne wymieniają cały szereg nazwisk nic nieznaczących, mogących należeć do bretońskich chłopek, węgierskich wieśniaczek i szkockich girls. Można się zgubić w tym chaosie nazwisk i związanych z nimi raportów. Toteż, aby być możliwie jasnym i zwięzłym, postanowiłem iść jednym tylko śladem, przytaczając z przygód pobocznych tylko to, co wiąże się bezpośrednio z bohaterami tego ponurego dramatu.

CZĘŚĆ I

I

Pan Stanisław Olszewski, wielce znany i szanowany obywatel krakowski, w roku 1865 zmuszony był wyemigrować do Francji. Dwaj jego synowie, liczący wówczas 25 lat Stefan i o trzy lata młodszy Szczepan, brali udział w Powstaniu Styczniowym. Sam pan Olszewski był jednym z promotorów ruchu powstańczego. A choć wszystkim trzem udało się w porę schronić na terytorium austriackie, to jednakże Kraków zbyt blisko leżał granicy, a siepacze cara długie mieli ręce. Do tego rząd Jego Cesarsko-Królewsko-Apostolskiej Mości, jakkolwiek nie bardzo w zgodzie ze swym wschodnim sąsiadem będący, patrzał niechętnym okiem na powstańców, obawiając się snadź, aby i w jego państwie coś podobnego z czasem nie miało miejsca.

Toteż pan Olszewski, zlikwidowawszy część swoich interesów, spakował rychło manatki i zabierając ze sobą stateczną panią Cecylię oraz dwie nadobne córeczki, dwudziestoletnią Halinę i osiemnastoletnią Marię, wyjechał w listopadzie do Lyonu, gdzie już obaj synowie od kilku tygodni bawili.

Minęło lat kilka. Starszy brat pomagał ojcu w interesach, jakie ten z kilkoma lyońskimi fabrykantami prowadził. Młodszy kształcił się w Paryżu na inżyniera. Halina wyszła za mąż za lekarza, Polaka-emigranta, również uczestnika powstania. O drugiej – Marii – złośliwe języki twierdziły, że jest zbyt kapryśna i wybredna. Podobno miała już dwóch narzeczonych: austriackiego oficera, na małżeństwo z którym pan Olszewski nie pozwolił, i Francuza budowniczego, z którym znów panna zerwała. Teraz kręcił się koło pięknej Mery (tak ją w domu nazywano) były oficer wojsk powstańczych, a obecnie inżynier na kolei lyońskiej – Mieczysław Grabicki. Znajomi i koledzy nic dobrego mu nie wróżyli. Ostrzegano go nawet, że panna Mery jest to osóbka ambitna, rozkapryszona i postrzelona, i że ten, co się z nią ożeni, nie lada będzie miał kłopot. Ale młody inżynier kochał snadź pannę, bo nie dał się niczym odstraszyć, ona zaś dość wdzięcznym spoglądała nań okiem. Toteż lada chwila spodziewano się zrękowin, gdy wtem wybuchła wojna francusko-pruska i los rozdzielił młodych.

Wraz z wybuchem wojny sędziwy już pan Olszewski opuścił Lyon i wyjechał na południe do Antibes, gdzie rezydował wówczas lekarz – mąż Haliny. Szczepan, którego zaskoczyło oblężenie Paryża, zaciągnął się do gwardii narodowej, był ranny pod Buzenval, bił się z komunardami i wreszcie po kilkuletniej rozłące odnalazł rodzinę. Stefan, który z początku nie opuszczał starego i przygnębionego wypadkami ojca, nie wytrzymał bezczynnie w Cannes i zaciągnął się do wojsk Garibaldiego. Spotkał się tam z Grabickim, który porzuciwszy kolej, poszedł walczyć za Francję. Już to stara prawda, że gdzie dwóch się bije, tam Polak karku nadstawia. Obaj młodzi ludzie zaprzyjaźnili się ze sobą serdecznie, przebyli razem wiele trudów, niewygód, niebezpieczeństw, wreszcie po rozbiciu Garibaldiego pod Dijon i zakończeniu wojny, Stefan pojechał do Antibes, podczas gdy Grabicki powrócił do Lyonu.

Po kilku tygodniach dosięgła go tam smutna nowina. Stefan pisał mu z Antibes, że młodsza jego siostra Maria, ta właśnie którą Grabicki się interesował, przepadła bez wieści. Stało się to przed kilkoma miesiącami, w zupełnie zagadkowych okolicznościach. Rodzina nic mu o tym nie pisała, nie chcąc go niepotrzebnie martwić i niepokoić. Do ostatniej chwili przypuszczano, że to jakiś kaprys dzikiej Mery, wszelkie jednak poszukiwania pozostały bez skutku. Mery któregoś wieczoru po prostu wyszła na przechadzkę nad morze i więcej nie powróciła. Okoliczni mieszkańcy przypuszczali, że może wpadła do wody i utonęła, ale z rodziny nikt nie chciał w to wierzyć. Przede wszystkim panna pływała jak syrena, po drugie morze wyrzuciłoby z pewnością ciało. Więc coś zaszło. Ale co. Tego sobie Stefan, ani przybyły nieco później do Antibes Szczepan, nie wyobrażali. Cała rodzina pogrążona była w głębokiej rozpaczy.

Jeśli Grabicki kochał przedtem pannę Mery, to było to uczucie pospolite, jakie uczuwa zwykle mężczyzna w stosunku do młodej i ładnej kobiety, która mu się podoba. Taka jednak jest natura ludzka, że każde przeciwieństwo losu potęguje władające nią sentymenty. Toteż na wieść o zniknięciu Mery, Grabicki poczuł nagle, że kocha ją nie tak jak dotychczas, nie tak jak kochał już wiele innych kobiet, ale inaczej, lepiej, wznioślej. Myśl, że Mery jest może gdzieś daleko, w jakichś złych czy plugawych rękach, i że pewnie wygląda pomocy, nie dawała mu spokoju. Teraz dopiero zrozumiał, jak ją kocha, zrozumiał, że żyć bez niej nie może. Tęsknota i rozpacz wysubtelniły w nim wszystkie uczucia, toteż koledzy i znajomi zupełnie go nie poznawali. Z wesołego lekkoducha, stał się poważny i myślący. Smutek rodził w nim dobroć, a ta znów sprawiała, że stał się wrażliwy na cudze nieszczęścia i niedole. Są natury ludzkie, które rozpacz lub niepowodzenie pcha do występku i zbrodni, są inne, które wtedy właśnie szlachetnieją i stają się lepsze, wrażliwsze, prawdziwym dobrem tchnące. Szczęściem Grabicki należał do tych drugich, więc zniósł wszystko mężnie, podczas gdy jego dobroć i uczynność jednała mu tylko dalszych przyjaciół.

Wnet jednak zdał sobie sprawę, że samą rozpaczą nic nie wskóra. Jeśli Mery nie utonęła w morzu (a instynkt mówił mu, że to niemożliwe), to należało jej szukać, szukać czym prędzej. I tak już zbyt wiele czasu upłynęło od jej zaginięcia. Kto wie, czy nie jest za późno. No i jak wziąć się do tych poszukiwań, jak je zacząć?

Siedząc wieczorami w swym kawalerskim pokoiku, Grabicki walczył z myślami: co i jak czynić. Wpatrywał się długo w nieco już wyblakłą fotografię przedstawiającą młodą pannę cudnej urody, smukłą, zgrabną, o subtelnych jak u archanioła rysach. Drobna jej twarzyczka, okolona długimi ciemnymi lokami wyglądała jak wycięta z obrazu Greuze’a, usteczka ocienione leciutkim puszkiem zdawały się być uosobieniem pokusy, a szarozielone oczy przysłonięte jedwabistymi rzęsami patrzały na wpół słodko, na wpół filuternie.

Grabicki nie wytrzymał. Wziął urlop i pojechał do Antibes. Staruszkowie przyjęli go jak rodzonego syna. Pogodzili się już z losem pewni, że ich Mery zniknęła na zawsze. Ale energia Grabickiego, jego twardy upór oddalający bezwzględnie wszelką możliwość śmierci, dodały im nagle otuchy, otwarły świeże źródło nadziei. Myśl, że Mery uciekła własnowolnie, trapiła często rodzeństwo: była zawsze taka dzika i narwana. Nie wspominano o tym staruszkom, aby ich nie drażnić. Jednakże pierwszego zaraz dnia, Stefan zwierzył się z tym Grabickiemu.

– Nie wierzę w to, że utonęła – mówił – bo pływała jak ryba, a zresztą nie miałaby powodów skakać do morza. W wypadek też nie wierzę, bo pozostawiłby jakieś ślady. Więc mamy dwie alternatywy: albo ją ktoś porwał, albo uciekła sama. Mery była do ucieczki najzupełniej zdolna. Nie była zła ani przewrotna, miała nawet dobre i czułe serduszko, ale była przecież tak ekscentryczna i postrzelona, że nie wiadomo, co jej do główki strzelić mogło. Czyniłem poszukiwania na wybrzeżu, jeździłem do Nicei, poruszyłem policję całej prowincji, wszystko daremnie. Wyszła z willi około szóstej wieczór, mówiąc, że idzie się przejść nad morze, i więcej nie powróciła. Halina wraz z mężem szukali jej całą noc. Szukała także służba i okoliczni rybacy, bez rezultatu. Policja nie znalazła żadnych śladów. Zresztą, w chaosie powojennym organy policyjne funkcjonują bardzo słabo i opieszale. Jeśli nie znajdziemy sami, to policja też z pewnością nie odnajdzie.

– Musimy ją znaleźć – odparł na to krótko Grabicki. – Nie wierzę by zniknęła z własnej woli. Zostawiłaby jakiś list, jakiś znak. Wiedziała przecież, jak martwić się będziecie, a sam mówisz, że zła nie była. Nie Stefanku, jestem prawie pewny, że została porwana.

– Ale gdzie i przez kogo?

– Tego nie wiem. Musimy wszcząć poszukiwania. Może trafimy na jakiś ślad. Są przecież detektywi zajmujący się specjalnie takimi sprawami.

– E, to szarlatani wyłudzający pieniądze. Nie ma co na nich liczyć. Proponowałbym raz jeszcze zwiedzić gruntownie całe wybrzeże, może we dwóch łatwiej to pójdzie.

Nazajutrz obaj przyjaciele wczesnym rankiem wszczęli poszukiwania. Ale daremnie przez dwa tygodnie zwiedzali wszystkie zakątki wybrzeża, od Nicei do zatoki Frejus; nie znaleźli najmniejszego śladu, nie usłyszeli nawet żadnej nowiny, która by ich na ślad ten naprowadzić mogła. Przygnębieni, ale nie zniechęceni, powrócili do Antibes i tam w cieniu palm rosnących w ogródku willi państwa Olszewskich, snuli dalsze plany.

II

Po kilku dniach, nie mogąc nic uradzić, obaj Olszewscy wraz z Grabickim wyjechali do Paryża. Ich stopnie oficerskie i krzyż Legii Honorowej Stefana otworzyły im podwoje urzędów i ministerstw. Ale Paryż nie ochłonął był jeszcze z zawieruchy wojennej, jeszcze w uliczkach przedmieść czaiło się widmo Komuny, a w powietrzu unosiła woń spalenizny i prochu. Toteż urzędnicy Trzeciej Republiki nie byli w stanie udzielić im jakichkolwiek wyjaśnień. Odsyłano ich od Annasza do Kajfasza, ubolewano, radzono, ale nikt nie umiał powiedzieć nic konkretnego. Kiedy zniecierpliwieni zwrócili się wreszcie do ministra spraw wewnętrznych, ten mimo nawału pracy przyjął ich bardzo uprzejmie, ale okazało się, że on również jest bezsilny.

– Drodzy panowie – powiedział – czapka frygijska siedzi jeszcze zbyt słabo na główce Marianny, abyśmy mogli przywiązywać wagę do tego rodzaju wypadków. Współczuję panom szczerze i przyznaję, że policja nasza nie weszła jeszcze w stadium normalnej pracy. Jednak na razie nie jestem w stanie nic uczynić. Może przypadek jakiś naprowadzi nas na ślad panny Olszewskiej, tym bardziej, że szukamy również zaginionej przed kilku miesiącami w Bayonne panny de St. Amant. Jeśli to może być dla panów pociechą...

Cóż było robić. Urlop Grabickiego się kończył. Młodszy Olszewski musiał powrócić do przerwanych studiów. Toteż uradzono, że na razie, starszy prowadzić będzie dalej poszukiwania i porozumie się z rodziną panny de St. Amant, jakkolwiek wątpliwe było, czy między obydwoma zniknięciami istnieje jakiś związek. Wszelkie wiadomości miano sobie natychmiast wzajemnie komunikować.

Wieczorem tegoż dnia Grabicki wyjechał do Lyonu. Zatopiony w myślach nie zwrócił najmniejszej uwagi na swych towarzyszy podróży i przedrzemał noc, dręczony okropnymi koszmarami. Gdy się rano przebudził, w przedziale był już tylko jeden pasażer. Pasażer ów, wyglądający na zamożnego angielskiego gentlemana, chrapał smacznie, rozciągnięty wygodnie na poduszkach. Wzrok Grabickiego osunął się po postaci podróżnika, chwilę spoczął na bogatych, jakimś poważnym herbem znaczonych walizach, po czym zatrzymał się nagle na leżącym na podłodze egzemplarzu Timesa.

Grabicki podniósł gazetę i zaczął czytać. Nie umiał wprawdzie po angielsku, ale słowo disparition (zniknięcie) ma we francuskim i angielskim jednakową pisownię i znaczenie. Ten to wyraz przykuł właśnie uwagę młodego człowieka.

Na pierwszej stronie gazety widniał napis wielkimi literami: Zniknięcie Bessie Compson. Pod nim było kilkadziesiąt wierszy tłustym drukiem i rysunek przedstawiający młodą i piękną kobietę. Ale, aby mieć rozwiązanie całej sprawy, trzeba było czekać na przebudzenie się gentlemana. Grabicki uzbroił się w cierpliwość.

Podróżny przebudził się dopiero tuż przed samym Lyonem. Na pytanie Grabickiego, odpowiedział dość dobrą francuszczyzną. To sprawa sprzed kilku dni. Zniknęła Bessie Compson, gwiazda Covent-Garden. Cały Londyn szaleje. Z początku przypuszczano, że to jakaś romantyczna przygoda, ale po czterdziestu ośmiu godzinach zaczęto się niepokoić i szukać. Urocza artystka przepadła jednak bez śladu. Najzdolniejsi detektywi szukają jej obecnie.

Grabicki w krótkich słowach wyraził Anglikowi powód swego zainteresowania.

– Well – odparł tenże – napisz pan list do naszej dyrekcji policji: pana wskazówki przydadzą się naszym inspektorom lub na odwrót. Może pan pisać po francusku – dodał uprzedzając myśl Grabickiego – potrafią to przetłumaczyć. Nie jesteśmy znów tak strasznymi ignorantami, za jakich nas mają na kontynencie.

Pociąg stanął w Lyonie. Grabicki pożegnał uprzejmie Anglika i udał się do swego mieszkania. Posiadał skromny pokoik w pobliżu składów kolejowych. Oporządziwszy się trochę, siadł zaraz do pisania listu. Drugi list wysłał do Stefana Olszewskiego, donosząc mu o zniknięciu miss Compson i prosząc, aby i on ze swej strony napisał do dyrekcji policji w Londynie.