Tajemnice Czarnej Dżungli - Emilio Salgari - E-Book

Tajemnice Czarnej Dżungli E-Book

Emilio Salgari

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Sensacyjna powieść z wątkiem romansowym, rozgrywająca się w egzotycznej scenerii. Gdy niezwykłej urody hinduski myśliwy natrafia w dżungli na ślad porwanej i więzionej kapłanki, wydarzenia następują błyskawicznie i mrożą krew w żyłach. Polujący na tygrysy i węże strzelec stawia czoła tajemniczej sekcie dusicieli, aby wyrwać z ich rąk piękną, młodą Angielkę... Włoski pisarz Emilio Salgari zasłynął jako twórca licznych i cieszących się popularnością powieści przygodowych. Ich akcja często rozgrywa się w egzotycznych krajach, z upodobaniem opiewał też burzliwe życie piratów. Uznaje się go za pioniera fantastyki naukowej.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Emilio Salgari

Tajemnice Czarnej Dżungli

Powieść dla młodzieży

Tłumaczenie: Eugenia Arnsteinowa

Warszawa 2021

Część I

DZIEJE DUSICIELI

Rozdział I

Zamordowanie Hindusa

Słynna rzeka Ganges, czczona przez starożytne i współczesne plemiona indyjskie, której wody, żłobiąc sobie drogę wśród śnieżnych szczytów Himalajów, płyną poprzez bogate prowincje Kaszmiru, Delhi, Agry, Benaresu, Patny i Bengalu, i uważane są przez te narody za święte, w odległości trzystu mil od morza rozgałęzia się na dwie części, tworząc między nimi olbrzymią cudowną deltę.

Te wielkie masy wody dają początek wielu małym rzekom, kanałom i kanalikom, które przebiegając we wszystkich kierunkach po nieogarnionych przestrzeniach ziemi ciągną się aż do Zatoki Bengalskiej. W ten sposób powstały niezliczone wyspy i wysepki, które w pobliżu morza noszą jednobrzmiącą nazwę Sunderbunds nadaną im przez Anglików.

Nie można sobie wyobrazić nic straszniejszego i bardziej rozpaczliwego nad widok Sunderbunds. Ni to miasta, ni to wsie. Z północy na południe i ze wschodu na zachód ciągną się tam olbrzymie gąszcze starych kolczastych bambusów, których wierzchołki kołyszą się przy podmuchach wiatru wśród odrażających wyziewów pochodzących z nagromadzonych i gnijących roślin i niezliczonych trupów zmarłych wrzucanych przez Hindusów do Gangesu.

Rzadko kiedy wyrasta owoc na wierzchołkach tych drzew, rzadziej jeszcze zakwita tu jaśmin, który by zapachem i pięknem swego kwiatu ożywił smutną jednostajność krajobrazu.

We dnie panuje przytłaczająca grobowa cisza, która napełnia przerażeniem serca najbardziej odważnych śmiałków, w nocy natomiast rozlegają się straszliwe ryki, syki i gwizdy różnych zwierząt mrożące krew w żyłach.

Ani za sto rupii, ani za dwieście, ani nawet za pięćset żaden Bengalczyk nie odważy się postawić nogi na Sunderbunds ani wejść w głąb dżungli, wiedząc dobrze, że oznacza to śmierć. I ma słuszność.

Wśród gąszczów bambusów, zgniłych roślin i żółtych wód rzek kryją się tygrysy czatujące na ukazanie się łódki lub statku, aby rzucić się i z pokładu porwać człowieka; pływają, czatując na łup, olbrzymie krokodyle, spragnione ludzkiego mięsa; wolno przesuwają się nosorożce, które najmniejszy cień wprowadza w stan szału; lęgną się niezliczone odmiany żmij i węży, z których najniebezpieczniejszym jest rubdiramandali (ukąszenie tego gada powoduje zakażenie krwi) i pyton mogący udusić wołu w uścisku swych pierścieni. Tu także ukrywają się Thugowie, dusiciele oczekujący pojawienia się człowieka, aby go złożyć w ofierze swej potwornej bogini Kali.

Wieczorem 16 maja 1857 roku zapłonęło wielkie ognisko na południowym brzegu Sunderbunds, w odległości trzystu kroków od błotnistej rzeki Mangali, która biorąc swój początek z Gangesu, wpada do Zatoki Bengalskiej.

Blask wytryskujący jaskrawo na ciemnym tle nieba oświetlał dużą solidnie zbudowaną chatę z bambusów, u której drzwi owinięty w barwny chiton spał Hindus o atletycznej budowie. Jego muskuły wskazywały na niezwykłą siłę i zręczność. Był to piękny trzydziestoletni Bengalczyk, o żółtawej cerze świeżo namaszczonej olejkiem kokosowym, o pełnych ustach, kształtnym nosie i wysokim czole poprzecinanym szarymi liniami – nieomylnym znakiem, że był potomkiem Śiwy.

Postać jego tchnęła niezwykłą energią i rzadko spotykaną odwagą, której brak było jego współziomkom. Spał, ale nie był to sen spokojny. Krople potu spływały mu z czoła, szeroka pierś unosiła się gwałtownie. Ręce zamykały się konwulsyjnie lub unosiły niespokojnie do głowy, poruszając turban.

Słowa i urywane zdania wydobywały się z jego ust, wymawiane miękkim, namiętnym głosem.

– Patrz – mówił – słońce zachodzi... Znika za bambusami... Pawie zamilkły... Marabuty się unoszą... Czemu się nie ukazujesz?... Cóż ja zrobiłem?... Wszak jestem w tym samym miejscu. Czyż nie tutaj rosną krwawe liście?... Przyjdź, przyjdź, słodka zjawo... Cierpię... Wzdycham do chwili, kiedy cię ujrzę... Och! Jesteś... Jesteś wreszcie... Widzę twoje cudne czarne oczy, widzę uśmiech. Jakże cudowny jest twój uśmiech... Czemu patrzysz tak dziwnie? Nie bój się mnie... Jestem Tremal-Naik, strzelec Czarnej Dżungli. Powiedz coś, niech usłyszę twój słodki głos... Słońce zachodzi, ciemność już opuszcza się jak kruk na bambusy... Nie uciekaj!... Nie uciekaj! – krzyknął.

Na ten krzyk wybiegł z chaty drugi Hindus. Był niższy od śpiącego, ale tak samo zwinny, o mocnych rękach i nogach. Dumna postawa, posępne spojrzenie oczu, krótka szata languti, która okrywała jego ciało i zwisające z uszu kolczyki wskazywały, że jest to Mahratta, wojownik z Zachodnich Indii.

– Biedny pan – wyszeptał. – Jakieś straszne sny go trapią.

Poprawił ogień i siadł w pobliżu, poruszając delikatnie wachlarzem z pawich piór.

– Tajemnica? – szepnął ochrypłym głosem śpiący. – Widzę plamy krwi... Uciekaj, uciekaj, moja słodka zjawo. Zakrwawisz się...

– O czym mówi mój pan? – pomyślał zdziwiony Mahratta. – Zjawa... Krew... Co to za sny?

W tej chwili śpiący zadrżał, otworzył oczy i usiadł.

– Nie, nie! – krzyknął ochrypłym głosem. – Nie chcę! Nie chcę!

Mahratta patrzył na niego z niepokojem.

– Panie – szepnął – co ci jest?

Tremal-Naik otrząsnął się ze snu i wpatrzył w Mahrattę.

– Ach, to ty, Kammamuri.

– Tak, panie.

– Co tu robisz?

– Czuwam nad tobą i odganiam komary.

Tremal-Naik odetchnął kilka razy głęboko i przesunął ręką po czole.

– Gdzie są Hurti i Aghur? – zapytał po chwili milczenia.

– W dżungli. Wczoraj trafili na ślad wielkiego tygrysa i dziś rano udali się, aby go upolować.

– Ach – powiedział głucho Tremal-Naik.

– Co ci jest, panie? – spytał niespokojny Kammamuri. – Źle się czujesz? Jęczałeś we śnie.

– Ja?

– Tak, panie. Mówiłeś o jakiejś zjawie...

Gorzki uśmiech wykwitł na ustach strzelca.

– Cierpię, Kammamuri – powiedział z wściekłością – strasznie cierpię...

– Wiem o tym, panie. Od kilkunastu dni obserwuję cię i widzę głębokie zmarszczki na twym czole. Jesteś smutny i rozdrażniony. Nigdy taki nie byłeś. Jaki ból trapi mego pana? Czy nie jesteś już zmęczony życiem w dżungli?

– To wszystko prawda, Kammamuri. Tu na tych ciernistych pustyniach, na tych bagnach, na ziemi tygrysów i węży przyszedłem na świat i wzrosłem, i tutaj, w mojej Czarnej Dżungli umrę.

– Więc co cię gnębi?

– Dziewczyna... Zjawa... Przywidzenie...

– Dziewczyna? – krzyknął zdumiony Kammamuri – powiedziałeś: dziewczyna?

Termal-Naik pochylił głowę na znak potwierdzenia i potarł mocno czoło, jak gdyby chcąc odpędzić od siebie jakąś ponurą myśl.

– Gdzieś widział tę dziewczynę? – zapytał Kammamuri. – W dżungli, w której jedynymi mieszkańcami są dzikie zwierzęta?

– Widziałem ją właśnie w dżungli, Kammamuri – powiedział Tremal-Naik. – Było to wieczorem. Szukałem węży na brzegu rzeki w największym gąszczu bambusów, kiedy nagle w krzakach mussendy o krwawych kwiatach ukazała się postać dziewczyny... pięknej, wspaniałej. Nie przypuszczałem nigdy, że podobnie urocza istota może istnieć na świecie i że Bóg może stworzyć podobne cudo. Miała czarne błyszczące oczy, białe zęby, jasną płeć, a z jej ciemnokasztanowych włosów płynął słodki, upajający zapach.

Spojrzała na mnie, wydała przeciągły jęk i znikła mi z oczu. Nie mogłem się ruszyć z miejsca... Stałem jak urzeczony. Kiedy przyszedłem do siebie, chciałem jej szukać, ale nad dżunglą zapadała już noc. Nie mogłem nic zobaczyć. Kim była ta zjawa? Nie wiem do dziś.

Tremal-Naik umilkł. Kammamuri zauważył, że dygotał silnie na całym ciele.

– Od tamtego wieczoru zaszła we mnie zmiana – mówił dalej Tremal-Naik. – Zdaje mi się, że stałem się innym człowiekiem. Myśli moje biegną ku niej i widzę ją stale we śnie.

– Przerażasz mnie, panie – powiedział Kammamuri, zataczając wokoło niespokojne spojrzenie. – Kim była ta zjawa?

– Nie wiem, Kammamuri. Była piękna... Bardzo piękna.

– I potem już jej nie widziałeś?

– Widziałem ją jeszcze kilka razy. Następnego wieczoru, o tej samej godzinie, znalazłem się znów na brzegu rzeki. Kiedy wzeszedł księżyc, ta cudna dziewczyna ukazała mi się znów wśród krzaków mussendy. – Kim jesteś? – spytałem. – Ada – odpowiedziała i znów zniknęła. Zdawało mi się, że zapadła się pod ziemię.

– Ada? – zapytał Kammamuri. – Jakie to imię?

– Niehinduskie. Ona jest cudzoziemką.

– To dziwne. Ja bym już tam nie wrócił.

– A ja powróciłem. Jakaś nieprzeparta siła ciągnęła mnie wbrew mojej woli.

– A teraz, czy widujesz ją jeszcze?

– Nie, Kammamuri. Widziałem ją przez kilka wieczorów o tej samej godzinie... Ukazywała mi się, wpatrywała we mnie w milczeniu i znikała bezszelestnie. Pewnego razu chciałem coś powiedzieć, ale ona położyła palec na wargach, dając mi do zrozumienia, abym milczał.

– I nigdy nie poszedłeś za nią?

– Nigdy, Kammamuri. Bałem się. Ostatni raz ukazała mi się w różowej jedwabnej sukni i patrzyła na mnie dłużej niż zwykle. Następnego wieczoru oczekiwałem jej daremnie, daremnie wołałem... Nie zjawiła się.

– Dziwne – szepnął Kammamuri.

– Okropne – powiedział głuchym głosem Tremal-Naik. – Nie jestem już sobą, nie jestem tym samym człowiekiem. Zżera mnie gorączka, pragnę ją widzieć choć raz jeszcze.

– Kochasz ją?

– Kocham?... Nie rozumiem, co oznacza to słowo!

W tej chwili z oddali, od strony olbrzymich południowych bagien dał się słyszeć ostry, przeszywający dźwięk. Mahratta pobladł i zerwał się gwałtownie z miejsca.

– Ramsinga! – krzyknął przerażony, wsłuchując się w dźwięk instrumentu indyjskiego, podobnego do trąby o czterech metalowych tubach, którego głos niesie na wielką odległość.

– Co cię tak przeraziło? – spytał Tremal-Naik.

– Czy nie słyszysz ramsingi?

– Co to oznacza?

– Zwiastuje nieszczęście, panie!

– Szaleństwo, Kammamuri!

– Nigdy dotąd nie słyszałem w dżungli grającej ramsingi. Słyszałem ją tej nocy, kiedy zamordowano biednego Tamula.

Na to wspomnienie głęboka bruzda przecięła czoło Tremal-Naika.

– Nie bój się – powiedział spokojnie. – Wszyscy Hindusi umieją grać na ramsindze. I wiesz, że od czasu do czasu znajduje się śmiałek, który wkracza na te ziemie tygrysów i węży.

Zaledwie wypowiedział te słowa, kiedy rozległo się ponure wycie psa, a w parę chwil później groźne miauczenie tygrysa.

Kammamuri zadrżał.

– Panie! Pies i tygrys przeczuwają nieszczęście!

– Darma! Punthy! – krzyknął Tremal-Naik.

Wspaniały tygrys wyszedł z chaty i wpatrzył się w pana. Za nim ukazała się czarna suka z długim ogonem, o ostrych uszach, w obroży na szyi.

– Darma! Punthy! – powtórzył Tremal-Naik.

Tygrys wydał głuchy pomruk i jednym susem padł do nóg pana.

– Co ci jest, Darma? – spytał Tremal-Naik, gładząc pieszczotliwie potężny tors zwierzęcia. Jesteś niespokojna?

Pies, zamiast przybiec na wezwanie pana, przysiadł na czterech łapach, wyciągnął łeb, przez kilka chwil węszył niespokojnie i nagle zawył przeciągle.

– Czyżby jakieś nieszczęście przytrafiło się Hurtiemu i Aghurowi? – szepnął zaniepokojony Tremal-Naik.

– Obawiam się tego, panie – odpowiedział Kammamuri, rzucając przerażone spojrzenie na dżunglę. – Powinni już być tutaj, a nie dają znaku życia.

– Czyś nie słyszał strzałów w ciągu dnia?

– Owszem, słyszałem jeden koło południa.

– Skąd dochodził? Czy nie widziałeś nikogo podejrzanego w dżungli?

– Nie, ale Hurti mówił, że widział któregoś wieczoru podejrzane cienie na wyspie Raimangal. A Aghur powiedział, że słyszał hałasy dochodzące od strony Świętego Baniana.

– Ach tak, z Baniana? A ty też coś słyszałeś?

– Słyszałem, panie. Co zrobimy?

– Poczekamy.

– Możemy przecież...

– Ciszej – syknął Tremal-Naik.

– Coś usłyszał, panie? – wyszeptał Mahratta.

– Popatrz tam, czy nie masz wrażenia, że bambusy się ruszają?

– To prawda, panie.

Punthy znów zawyła rozpaczliwie. Ostry dźwięk tajemniczej ramsingi przeszył raz jeszcze powietrze. Tremal-Naik wyrwał zza skórzanego pasa długi, bogato inkrustowany srebrem pistolet i nabił go.

W tym momencie z ciemności wyskoczył wysoki, na wpół nagi Hindus, biegnąc w kierunku chaty.

– Aghur! – krzyknęli jednocześnie Tremal-Naik i maharatta.

Punthy wybiegła mu na spotkanie, wyjąc żałośnie.

– Pa... nie... Pa... nie wyrzęził Hindus, zatoczył się i padł na trawę.

Tremal-Naik rzucił się ku niemu.

– Mów, co się stało?

– Duszę się... Tak... prędko... biegłem...

– Może jest zatruty? – wyszeptał Kammamuri.

– Nie – powiedział Tremal-Naik. – Biedny chłopak biegł za szybko i brak mu tchu! Za kilka minut przyjdzie do siebie!

I rzeczywiście, Aghur oprzytomniał po chwili i zaczął lżej oddychać.

– Powiedz, czemu wróciłeś sam? Czemu jesteś taki przerażony? Co się stało twojemu towarzyszowi? – pytał niespokojnie Tremal-Naik.

– Ach, panie – wybełkotał przerażony Hindus. – Co za nieszczęście!

– Ramsinga je obwieściła – mruknął wzdychając cicho Kammamuri.

– Mów wszystko, Aghurze – rozkazał Tremal-Naik.

– Gdyby go pan widział, tego biedaka... leżał wyciągnięty na ziemi... nieruchomy... sztywny.

– Kto?

– Hurti!

– Hurti nie żyje? – krzyknął Tremal-Naik.

– Tak... Zamordowali go u stóp Świętego Baniana.

– Kto? Kto go zamordował?

– Nie wiem, panie!

– Opowiedz mi wszystko dokładnie.

– Poszliśmy na polowanie na wielkiego tygrysa. O sześć mil stąd wytropiliśmy bestię, która, raniona przez Hurtiego, uciekła w stronę południa. Przez cztery godziny szliśmy jej śladami. Ujrzeliśmy ją wreszcie na brzegu, na wprost wyspy Raimangal. Nie zdołaliśmy jej jednak zabić, gdyż ujrzawszy nas, rzuciła się do wody i wylądowała u stóp wielkiego baniana.

– Co było dalej?

– Chciałem zawrócić, ale Hurti się nie zgodził, mówiąc, że raniony tygrys będzie łatwą zdobyczą. Przepłynęliśmy rzekę, wylądowaliśmy na wyspie Raimangal, gdzie rozstaliśmy się, aby przetrząsnąć okolicę. Zapadał wieczór – ciągnął dalej Aghur – w lesie zaczęło się ściemniać. Wszędzie panowała cisza, która napełniała moją duszę przerażeniem. Nagle usłyszałem dźwięki ramsingi... Rim-bom-bo!... Obejrzałem się wokoło i w tej chwili oczy moje spotkały się ze wzrokiem kogoś, kto znajdował się o dwadzieścia kroków ode mnie, na wpół ukryty za krzakiem. Był to jakiś cień.

– Cień? – wykrzyknął Tremal-Naik. – Powiedziałeś, że to był jakiś cień?

– Tak, panie.

– Kto to był? Mów prędko, Aghurze!

– Wydawało mi się, że to jakaś dziewczyna. Tak, jestem pewien, że to była dziewczyna.

– Ładna?

– Było zbyt ciemno, abym mógł przyjrzeć jej się dokładnie.

Tremal-Naik przesunął ręką po czole.

– Cień... – powtórzył kilkakrotnie. – Czyżby to moja zjawa?

– Cień wpatrywał się we mnie przez kilka minut, po czym zrobił znak, abym się oddalił natychmiast. Zdziwiony i przerażony usłuchałem, ale nie zdążyłem zrobić nawet stu kroków, kiedy straszny krzyk dobiegł moich uszu. Poznałem: to krzyczał Hurti.

– A cień? – spytał Tremal-Naik w najwyższym napięciu.

– Nie oglądałem się, aby zobaczyć, czy ta dziewczyna została tam, czy zniknęła! Rzuciłem się w dżunglę z karabinem w ręce. Dobiegłem do wielkiego baniana, u którego stóp wyciągnięty na wznak leżał biedny Hurti. Dotknąłem go... Był jeszcze ciepły, ale serce jego już nie biło...

– Czy jesteś pewien?

– Najpewniejszy, panie.

– Gdzie był ranny?

– Na ciele jego nie widziałem żadnej rany.

– To niemożliwe!

– A jednak tak było!

– I nikogo więcej nie widziałeś?

– Nie było nikogo. Najmniejszy szmer nie mącił ciszy. Przerażony strasznie rzuciłem się do rzeki, przepłynąłem ją, gubiąc po drodze karabin, i znalazłem się w naszej dżungli. Sześć mil biegłem bez tchu... Biedny Hurti...

Rozdział II

Tajemnicza wyspa

Głęboka cisza zapanowała po tym smutnym opowiadaniu Aghura.

Tremal-Naik zdenerwowany przechadzał się w milczeniu obok ogniska, z pochyloną na piersi głową, ze zmarszczonym czołem i skrzyżowanymi na piersiach rękoma. Kammamuri zamarły z przerażenia, skurczony, pogrążył się w myślach. Nawet pies przestał wyć i przytulił się do boku Darmy.

Ostre tony tajemniczej ramsingi wyrwały Tremal-Naika z głębokiej zadumy. Uniósł głowę, rzucił okiem w głąb dżungli, nad którą unosiła się gęsta mgła trujących wyziewów, obrócił się na pięcie i zbliżając nagle do Aghura, powiedział:

– Czy słyszałeś kiedy ramsingę?

– Tak, panie! Słyszałem raz jeden!

– Kiedy?

– Tej nocy, kiedy zginął Tamol, sześć miesięcy temu.

– Czy przypuszczasz, jak Kammamuri, że zwiastuje nieszczęście?

– Tak, panie.

– Czy wiesz, kto na niej gra?

– Nie wiem.

– Dlaczego chcą wymordować moich ludzi?

– Może chcą cię przerazić, abyś trzymał się z dala od ich terenów.

– Przypuszczasz więc, że mają tam swoją siedzibę?

– Nie wiem tego.

– Kammamuri, weź wiosła! – rozkazał Tremal-Naik.

– Co chcesz uczynić, panie? – wykrzyknęli z przerażeniem obydwaj słudzy. Zabiją cię, jak biednego Hurtiego!

Tremal-Naik spojrzał na nich groźnie.

– Strzelec Czarnej Dżungli nigdy w życiu się nie bał i bać się nie będzie. Do łodzi, Kammamuri! – krzyknął ostro.

– Ależ, panie...

– Boisz się? – spytał z pogardą Tremal-Naik.

– Jestem wojownikiem odparł z dumą Kammamuri.

– Więc idziemy! Tej nocy muszę się dowiedzieć, kim są te tajemnicze istoty, które wypowiedziały mi wojnę. I kim jest ta zjawa, która mnie urzekła?!

Kammamuri bez słowa wziął wiosła i skierował się ku rzece.

Tremal-Naik wszedł do chaty, zdjął z gwoździa karabin, zabrał dużą torbę prochu i wsunął za pas nóż.

– Ty zostaniesz tutaj, Aghurze – powiedział, wychodząc. – Jeśli nie wrócimy za dwa dni, spróbuj przedostać się na wyspę Raimangal z Darmą i Punthą.

– Ach, panie...

– Czy nie masz odwagi tam pójść?

– Odwagi mi nie brak, ale chciałem powiedzieć, że źle czynisz, udając się tam.

– Tremal-Naik nie pozwoli się zabić, Aghurze!

– Weź ze sobą Darmę. Może będzie ci potrzebna.

– Zdradziłaby moją obecność, a ja chcę wylądować niedostrzeżony. Bądź zdrów, Aghurze!

Przerzucił karabin przez ramię i doścignął Mahrattę, który czekał już obok małej łódki schowanej zazwyczaj w dziupli starego drzewa.

– Jedziemy – powiedział.

Wskoczyli i zaczęli wiosłować w zupełnej ciszy. Głęboka ciemność spotęgowana gęstą mgłą unosząca się nad kanałami, wyspami i wysepkami spowiła Sunderbunds i rzekę Mangali.

Tremal-Naik w milczeniu wpatrywał się bacznie to w jeden, to w drugi brzeg rzeki, skąd dochodziły ryki zwierząt.

Kammamuri siedząc pośrodku, cichymi uderzeniami wioseł wprawiał w ruch małą łódkę, która prując delikatnie wodę, zostawiała za sobą świetlną, fosforyzującą smugę... Można było mniemać, że zepsute, gnijące wody rzeki były nasycone fosforem.

Mahratta co kilka chwil przestawał wiosłować, wstrzymywał oddech i cały zamieniał się w słuch, pytając cicho Tremal-Naika, czy czegoś nie dojrzał lub nie usłyszał.

Płynęli już pół godziny, kiedy ciszę przerwał dźwięk ramsingi. Dochodził z prawej strony brzegu, z tak bliska, że mogło się zdawać, iż grający znajduje się ledwie o sto kroków od nich.

– Stój! – szepnął Tremal-Naik.

Nie dokończył słowa, kiedy dźwięk innej ramsingi odpowiedział pierwszemu, ale z większej dali, melodią smętną i żałosną, w przeciwieństwie do pierwszej, pełnej życia i radości.

Muzyka indyjska, oparta na czterech zasadniczych motywach, ma ścisły związek z czterema porami roku. Jest smutna w okresie zimy, lekka i wesoła na wiosnę, ociężała i zmysłowa w upalne dni letnie i pełna radości jesienią.

Dwaj Hindusi, wsłuchując się w dobiegające ich tony muzyki, zastanawiali się, czemu każdy gra inną melodię? Czyżby to były sygnały? Tego obawiał się Kammamuri.

– Panie – powiedział szeptem. – Odkryli nas!

– Możliwe – odparł Tremal-Naik spokojnie.

– Może zawrócimy?... Ta noc może być zgubna dla nas.

– Tremal-Naik nie zawraca nigdy z raz obranej drogi. Nie myśl o tym... Niech ci się zdaje, że ramsingi grają dla przyjemności.

Maharatta ujął znów wiosła i niebawem znaleźli się w miejscu, gdzie koryto rzeki się zwężało. Uderzył ich podmuch dusznego wiatru przesyconego trującymi wyziewami.

W niewielkiej odległości, na czarnym tle rzeki ukazały się dziwne ogniki. Niektóre, jakby przyciągane z niewidzialną siłą, przybliżały się do łódki i błyskawicznie gasły.

– Oto płynący cmentarz – powiedział Tremal-Naik. – Za dziesięć minut będziemy przy banianie.

– Czy przejedziemy? – spytał Kammamuri.

– Uzbrój się w cierpliwość...

– To niedobrze, panie, zakłócać spokój zmarłym.

– Brahma i Wisznu przebaczą nam. Nie martw się!

Kilka uderzeń wioseł wprowadziło łódkę w cieśninę rzeki tworzącą w tym miejscu niewielkie rozlewisko, nad którym splatały się gałęzie olbrzymich tamaryszków, tworząc zielony gąszcz.

Unosiło się tu kilkanaście trupów, które przepłynęły kanałami Gangesu aż do Mangali.

– Naprzód! – zawołał Tremal-Naik.

Kammamuri chwycił znów wiosła. W tej chwili z głębi zielonego gąszczu pokrywającego ten pływający cmentarz, wyfrunęła chmara dziwnych ptaków o czarnych skrzydłach, długich nogach i ostrych dziobach.

– Co to jest? zapytał zdumiony Kammamuri.

– Marabutu – odpowiedział Tremal-Naik.

Ze sto sztuk tych grobowych ptaków przefrunęło nad ich głowami i osiadło na pływających trupach.

– Jedź naprzód, Kammamuri! – powtórzył Tremal-Naik.

Kammamuri ruszył i po upływie pół godziny przepłynęli upiorny cmentarz. Znaleźli się w szerokim basenie, rozdzielonym na dwie części przez ląd, na którym stał olbrzymi banian.

– Święty Banian powiedział Tremal-Naik.

Na dźwięk tej nazwy Kammamuri zadrżał.

– Panie – wyszeptał.

– Nie obawiaj się, Mahratto. Odłóż wiosła i puść łódkę luzem, aby dobiła do brzegu wyspy. Tu na pewno kręcą się tamci ludzie.

Mahratta usłuchał rady pana i wyciągnął się na dnie łodzi. Tremal-Naik nabił karabin i zrobił tak samo.

Unoszona prądem łódź skierowała się na wschodnią stronę wyspy Raimangal. To tu zamieszkiwały tajemnicze istoty, które zamordowały Hurtiego.

Głęboka cisza panowała wokół. Nie słychać było szelestu bambusów kołysanych wiatrem ani dźwięków ramsingi. Wody rzeki płynęły ociężale i lśniły jak oliwa.

Tremal-Naik od czasu do czasu podnosił ostrożnie głowę i ostrym spojrzeniem badał brzegi rzeki, nie ufając panującej ciszy. Łódź osiadła w pobliżu wielkiego baniana, ale dwaj mężczyźni nie ruszali się z miejsca. Po kilku minutach niespokojnego oczekiwania Tremal-Naik się podniósł. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał, była ciemna postać leżąca wśród trawy, tuż w pobliżu brzegu.

– Kammamuri – wyszeptał – podnieś się i nabij pistolety.

Mahratta wykonał rozkaz.

– Co widzisz, panie? – spytał cichym głosem.