Trzy po trzy - Aleksander Fredro - E-Book

Trzy po trzy E-Book

Aleksander Fredro

0,0
1,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Trzy po trzy” to pamiętnik Aleksandra Fredry. Jest to lektura przepełniona zachwycającymi anegdotami oraz wspaniałymi żartami.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-65922-88-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

TRZY PO TRZY

Ośmnastego lutego, roku 1814go, jechał na białym koniu człowiek średniego wieku, nieco otyły, w sieraczkowym surducie pod szyję zapiętym, w kapeluszu stósowanym bez żadnego znaku prócz małéj trójkolorowej kokardy. Za nim w niejakiéj odległości drugi, znacznie młodszy, także w surducie ale ciemno-zielonym, także w kapeluszu bez znaków, także zgarbiony równie jak pierwszy a może i lepiej, — siedział na dereszowatym koniu. Koń biały, krwi orientalnej, był nie wielki, niepokaźny ale dzielny. Deresz zaś był... dereszowaty, trudno co o nim więcéj powiedzieć; nie wstrzymywany ani sławą przodków, ani swojém własném usposobieniem, potykał się często na drodze, którą mu los codziennie wyznaczał. Pierwszym z tych jeźdzców był Napoleon, drugim byłem Ja. Między nami liczny sztab cesarski, gdzie ja niby na szarym końcu miejsce moje miałem, rozpuścił szeroko skrzydła na prawo i na lewo po śniegiem okrytém polu. Za nami postępowały służbowe szwadrony gwardyi, a na samym końcu świergotliwa i niesforna czereda ciurów z powodnymi i jucznymi końmi sztabowych oficerów. Jechał więc Cesarz, jechali wszyscy, jechałem i ja. A ile w noc pogodną gwiazd na niebie, w tyle miejsc, stron, przedmiotów, nieodgadnionych labiryntów pędziły rozstrzelone myśli nasze, — a każda z nich znowu, jak racy słup ognisty, składała się z milionów iskier, iskier wspomnienia lub nadziei. Te padały to na tronowe kobierce, to na murawę zagrody rodzinnej, — mięszały się z jarzącem światłem uczty albo z mdłym promykiem nocnego kagańca przy łożu chorego. Nie jedna przemknęła się po różanych ustach kochanki, nie jedna spuściła się jak sen lekki po tak drogie w każdej porze życia błogosławieństwo matki. Były takie co przebijały niebios sklepienia i takie co wnikały w zasute już groby. Wiele, wiele pięło się po szczeblach zaszczytów, bogactw, sławy, ale téż i wiele spadało na kwiaty cichego domowego szczęścia. Słowem, przeszłość, obecność, przyszłość, świat, światy znane i nie znane były polem igrzysk naszych rozstrzelonych myśli, gdy nagle, w mgnieniu oka, wszystkie jedną siłą uderzone, w jeden zbiegły się punkt. Tym punktem był huk mocny i powtórzony w niezbyt dalekiéj przed nami odległości. — Armaty! tak armaty, niema wątpienia, ryczą coraz lepiéj jak na wyścigi, która głośniéj... wkrótce i ogień karabinowy, jakby kto groch sypał na bęben, zapełnił przerwy grzmotu działowego. — Aha! rzekł nie jeden i zaglądnął do manierki, alias flaszki. — Aha, powiedział, ale nic nie wiedział kto atakuje, kto odpiera, czy to korpus jaki, czy téż armja cała taniec rozpoczyna, szary koniec nic nie wiedział. — Biją się... daj Boże szczęście, to quotidianka nasza, ale dlaczego tu nie tam, dziś nie jutro, nad tém nikt się nie zastanowił. Pod ów czas krytyczny rozbiór każdego rozkazu, każdej czynności przełożonego nie był konieczném zadaniem podkomendnych. Wojsko nie sejmowało ale się biło. Starszy zdawał sprawę tylko swojemu starszemu, a młodszy słuchał z ufnością i działał jak mu kazano. Ale tempora mutantur et nos mutamur in illis. Może i to prawda, że kto siwieje ten traci duszę jakby mu ją kto łupał trzaska po trzasce, tak że nakoniec zupełnie bez niéj zostanie... może prawda, że rozwaga tylko hamuje, doświadczenie tylko plącze niepotrzebnie... może prawda, że krew młodością wrząca jest jedną i jedyną dźwignią wszystkiego co dobre i wielkie... może nareszcie i to prawda, że tylko głupcy, próchna, stare peruki i szlafmice pytają, jaki czego koniec być może. — Tak jest, wszystko to mogą być prawdy, ale mnie wolno tym prawdom nie wierzyć. Lubom przeszedł pięćdziesiątkę, żal mi abdykować praw człowieka, jużbym skłonił się raczéj włosy sobie poczernić. A więc, jak mówił Kiliński, nikt wkrótce nie wątpił, że bitwa przed nami, a my ku niéj idziemy. Rzeczywistość jak ów jesienny wietrzyk o wschodzie słońca, co to ożywia ale i ćwiczy razem, odpędziła od nas chmurę marzeń, która zwykle osiada na jednostajnym ruchu spokojnego marszu. Każdy wstrząsł się jak ze snu i pomyślał o sobie. Ten co w troje zgarbiony dzwonił ostrogami po spuszczonych strzemionach i ten co chcąc odpocząć strudzonej części ciała zsunął się na bok tak, że jedną nogą olstrów sięgał a na drugiéj stał prawie, poprawił się na kulbace jak gdyby usłyszał komendę: Baczność! Ten ścisnął podpinkę czaka lub kapelusza, tamten cugle porządkował i szlufkę do grzywy przysunął, a każdy odkrył zasłoniętą płaszczem rękojeść pałasza, opatrzył ją, a potém wzniósłszy głowę zdawał się wietrzyć nim jeszcze zoczy co go witać będzie.

 Nareszcie pokazał nam się dym biały a wkrótce postrzegliśmy czarne linije piechoty. Długie, krótkie, naprzód wysunięte, w tył cofnięte, odbijały od śnieżnego tła jak świeżo wysypane przekopy, tylko w koło nich objawiało się życie nieustannym ruchem drobnych punkcików, jak mrówek koło mrowiska. Nikt tam pewnie nie drzymał, nikt nawet nie dumał, — nigdy życie raźniéj i jaskrawiej nie gore jak ze śmiercią oko w oko i częstokroć jego mocniejsze łyśnięcie bywa ostatniém.  Na pierwszy rzut oka można było poznać, że nie przybywamy na początek boju. Wiatr przeciwny, czy ciężkie powietrze, czy téż położenie kraju, albo może i wszystko razem było przyczyną, dlaczegośmy tak późno zasłyszeli huk dział. Była to niespodzianka... i dobrze!.. we wszystkiem trzeba odmiany i nowości, aby żyć wesoło.  Z lewego skrzydła wstępujemy do boju... Vive l’Empereur! Linije ściskają się w massy... działa schodzą z pozycyi... ruch ku prawemu... potém kolumny rozwijają się znowu... baterye stają w oddziałach... strzelamy, atakujemy, zwyciężamy... Montereau w naszém ręku. Zwinęliśmy się gracko, niema co mówić, ale miał się téż z pyszna Pan Marszałek Victor za to, ze nas w tém dziele nie uprzedził. Powiedział mu Cesarz parę słów, które należałoby powtórzyć tak jak wszystko co wyszło z ust tego wielkiego człowieka, bo każdy je słucha albo czyta chętnie, ale Cesarz, aczkolwiek Cesarz, miewał czasami wyrazy dobitne wprawdzie i właściwe i węzłowate, trudne jednak dla historyka do powtórzenia a tém więcéj do przetłómaczenia. Trzeba więc ograniczyć się w podobnym razie na wolném naśladowaniu, tak téż i ja uczynię mówiąc, że po bitwie pod Montereau, Cesarz powiedział Panu Marszałkowi: Idź do diabła! — A po téj krótkiéj przemowie powierzył komendę korpusu jenerałowi Gérard. Nim się to wszystko stało i nim ja się o tém dowiedziałem, baterya artyleryi konnéj gwardyi, z ogrodu pałacu Surville dominującego miasteczko Montereau, równie jak i drogi, któremi wypędzony cofał się nieprzyjaciel, żegnała go jak mogła najlepiéj. Wie każdy, że tam Napoleon sam wymierzył jedno działo, — wié, że powiedział swoim gwardzistom: „Nie lękajcie się, jeszcze kula nie ulana, która mnie zabije“, ale nie wié pewnie, że o kilkadziesiąt kroków z tyłu stał deresz a na dereszu Ja. Chcąc wyrazić doskonałość jakowéj czynności, mówią zwykle: Zrobił to lub owo jak Król! Ale źle mówią ci co tak mówić zwykli, bo nie tylko Król, ale Cesarz i Król w jednéj osobie wymierzył, strzelił i.. chybił. Kula padła przed liniją nieprzyjacielską. Utrzymują wprawdzie niektórzy, że dobrą dał dyrekcyę... być może... ale ja nie rezonując jako artylerzysta powiadam simpliciter com widział, że Jego Cesarska Mość spudłowała na piękne. Po téj scenie nastąpiła druga. Oficer z pułku liniowego francuskiego, Polak, przyniósł zdobyty sztandar, — dostał krzyż i czterdzieści napoleonów. Mało kto w życiu bywał tak mocno tureckim świętym jak ja, a jednak pieniądze jako część nagrody świetnego czynu, nie podobało mi się wcale, — byłem jeszcze młody! Mieć konia mniéj roztargnionego jak mój deresz... mieć dobry płaszcz... (O mój płaszczu biały!) płaszcz przyjaciel w dzień, opiekun, dobrodziej w nocy, kiedy pniaczek za poduszkę, śnieg za materac służy... mieć nareszcie flaszeczkę zawsze napełnioną kroplami pociechy, są to rzeczy arcydobre, tego nikt nie zaprzeczy, równie jak i tego, ze bez tych podłych pieniędzy miejsca mieć nie mogą. Wychodzisz z pod dachu, gdzie wygodnie noc przespałeś... poranek letni... koń twój dobrze nakarmiony i wychędożony strzyże uchem, grzebie nogą... siedzisz na nim ledwie tknąwszy grzywy i strzemienia... Marsz! Wstępujesz do boju. Przed tobą rzeka, za rzeką baterya sypie kartaczami. Za mną dzieci! W Bogu wiara! Rzeka przepłyniona, działa zdobyte, zwycięstwo nasze! Czyn świetny, wart nagrody, ale ty rozwinąłeś tylko przy pomyślnéj sposobności władze, które jeszcze nie tknięte w tobie leżały. Padły na szalę z jednéj strony obawa kalectwa lub śmierci, z drugiéj męztwo rozgorzałe całym ogniem krwi, całém zdrowiem życia, musiała więc obawa ulecić nie objawiwszy się nawet. Ale patrzno na tego co po kilkomiesięcznéj, codziennéj walce z głodem, zimnem i wrogiem odtrąca resztę skopciałego snopka z pod pyska zgłodniałéj szkapy... wznosi się na kulbakę, pod którą ścierwa już niema... odwija szczątki płaszcza... chwyta za rękojeść, którą deszcz zardzewił, szron posrebrzył... a jeżeli on zadziwi cię świetnym czynem, oddaj mu twój wieniec, bo go dwojako zasłużył. Jeżeli zaś dobrowolnie poświęcił się dla dobra ogólnego, uklęknij na jego mogile, godzien czołobitności. — Tak widzieliśmy saperów francuskich wstępujących w przełamane lody Berezyny. Oni naprawiając załamane mosty, życie swoje za pomost kładli... dobrze o tém wiedzieli, a jednak nie cofnęli kroku. Nie mieli do wzniesienia swojéj odwagi nawet oporu nieprzyjaciela... nie mieli na oku progów ojczystych, zkądby pożegnanie towarzyszyło ich męczeństwu. Poginęli w śniegach litewskich lub więzieniach wileńskich. Niewdzięczna ojczyzna nie podała nawet ich imion potomności. Jeden z nich tylko wrócił do Francyi i na własnéj grzędzie pędził w niedostatku dnie starości i cierpienia. Napoleona już nie było.  Wszystko musi się skończyć, mawiał Ludwik XV., bodaj mu Bóg tego nie pamiętał, — skończyła się więc i bitwa pod Montereau. Jeszcze na dobranoc dwie kule wirtemberskie przeleciały gdzieś wysoko ponad nasze głowy i jak słomki na wiosnę zapadły w grabowe szpalery. Wszystkie te kule puszczone à toute volée są zawsze pod adresem ciurów i bywały dla naszych jeszcze cięższą Boską plagą niż sam Marszałek Lefèvre. Jeżeli gdzie w ciasném miejscu lub na wązkim mostku przechód został zatamowany a Lefèvre nadjechał, — kropił bez litości ogromną trzciną z ogromnego skarogniadego hiszpańskiego ogiera les vilains brosseurs i kantynierki, którym także właściwych nazwisk nie szczędził. Znały go téż ciury, znała niewieścia konnica. Na jego pierwsze sacrrr... rozwijała się jakby z kłąbka splątana ciżba, któréj nieraz i czoło kolumny staréj gwardyi rozsunąć nie zdołało. — Są wszędzie Arcyksiążęta, Arcybiskupi, w Galicyi jest nawet Arcystolnik, ale nigdzie niema Arcyciury, — a tym powinien był być par droit de conquète et par droit de naissance mój Onufry. Wysoki, pleczysty, chciwy łupu, skory do kieliszka równie jak i do bójki, kiedy odbierał rozkazy wyprężał się jak stróna, brzuch w tył, pierś naprzód, stawał skosem jak Pizańska wieża. Odpowiedź jego była zawsze: „Słucham“. Bał się kozaków jak djabeł święconéj wody. Wszystko to kazało wnosić z niejaką pewnością, że był kiedyś w rossyjskiéj służbie i że nie dopełnił potrzebnych formalności przy podaniu swojéj dymisyi. Jeżeli kto schylony nad jakim Hauptmanom lub Praporszczykiem, co już nigdy nie ujrzy ojczystéj zagrody, ściąga z niego to czego ściągnąć właśni nie zdołali koledzy, albo sylabizuje po szwach i zakładach najmniejszéj odzieży czy nie doczyta się gdzie zaszytego dukata lub talarka, to pewnie Onufry. Jeżeli kto szuka furażu nie w stajni, nie w stodole, ale po kufrach i szufladach, to pewnie Onufry. W Dreznie przyjąłem go i tydzień nie minął, już stał się powodem nie małego dla mnie kłopotu. Powiem co się stało, bo téż niemam innego celu pletąc trzy po trzy, jak tylko bawić się, niby dziecko wolantem, wspomnieniem lat przeszłych, — przerzucać obrazki, których mniéj więcéj każdy nagromadzi w skarbonkę swojéj pamięci. Ale chcąc śpiewać Achilla gniew zgubny, muszę zastanowić się pierwéj czy mam przedstawić nagą prawdę, czyli też, pożyczając jéj tła, zarzucić ją kwiatami fantazyi. — Prawda w oczy kole, może ukłuć i w uszy, o tém każdy opowiadający pamiętać powinien; ale znowu z drugiéj strony uganiać się zawsze za kwiatami i tylko za kwiatami, niemi tylko sypać, niemi zdobić i stroić, strach by się nie zdarzyło, że ołtarz nie wart ozdoby, albo ozdoba nie godna ołtarza. — Prawda tylko piękna! prawda, prawda wielkie słowo. Ale z prawdą jak z ogniem, grzeje ale i pali razem. Oby to chcieli poznać i pamiętać ci co się Weredykami lubią nazywać. Ztąd szukają zalety i chluby. Nie jeden z nich chełpliwie wywołuje: „Powiedziałem mu prawdę aż mu w pięty poszła!“ Bravo! Ciąłeś jak chirurg, wpuszczałeś sondę w ranę bez względu na boleść chorego. Ale czyż to cięcie było koniecznie potrzebném? Miałżeś zaraz w drugim ręku gojący balsam? To pytanie... tak jest, wielkie pytanie, równie jak i to czy ta prawda, którą wciskasz w głąb serca, którą mącisz myśl swobodną, którą jak drugi los wytrącasz z dawnéj a rzucasz w nową kolej, — którą zgniatasz czasem całe życie duszy, zgniatasz na miazgę jak ową jagodę, co ci padła pod stopę i któréj potém już jeden Bóg tylko może wrócić dawny kształt, dawne jądro, dawną barwę, czy ta prawda mówię jest istotną prawd Czy nie jest owocem twojego tylko własnego rozumowania, rozumowania podległego błędom, bo lubo Weredyk, nie jesteś niczém więcéj jak człowiekiem. A jeżeli jeszcze twój wyrok ozłacasz przyjaźnią, wzmacniasz ufnością w nią tego, co się wije pod twymi razami, — jeżeli nie rozważyłeś wprzódy czy wyjawienie owéj mniemanéj a bolesnéj prawdy jest nieodzownie potrzebném, — czy nareszcie masz w ręku środki zaradcze, — wtedy jesteś bez serca, bo się pastwisz, bez rozumu, bo działasz bez celu. Pocóż pozbawiasz mnie ufności w siebie i ludzi, jeżeli nieufność nic naprawić nie zdoła? Po co mniesz, zrywasz moją ułudę, jeżeli nikomu szkodną nie była a rzeczywistość ani mnie ani komubądź pomódz nie może? Dlaczego nie dozwalasz mi snu, gdy zadrzymię na szczątkach mego szczęścia lub nadziei moich, jeżeli mi dać lepszego posłania nie jesteś w stanie? Czemu gasisz pochodnię, co mi swoją łuną w daleką przyszłość świeciła, kiedy nie stać cię w twojém ubóstwie na jedną iskierkę? Dlaczego rachujesz mi w ucho wszystkie groty na mnie rzucone, kiedy od nich nie zasłaniasz a ja uniknąć nie mogę? Po co? Czemu? Dlaczego? Tysiąc razy jeszcze mógłbym się zapytać, ale zawsze musiałbym odpowiedzieć: Dlatego bo lubisz pluskać się, przeciągać, rozkoszować w ciepłej kąpiółce zadowolnienia z własnéj wyższości, — bo lubisz mieć klęczących w koło siebie, bo wtenczas tylko widzisz się wyższym. — Proszę mi przebaczyć ten, że się tak wyrażę, gwałtowny wybryk przeciw Weredykom. Bo taki Weredyk stąpił kiedyś na serce moje i zgniótł je raz na zawsze.

RESZTA TEKSTU DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI.

Podziękowania

Wydawnictwo Avia Artis dziękuje serdecznie wszystkim ludziom zaangażowanym w powstanie tej książki.

*****

Aleksander Fredro

TRZY PO TRZY

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano zdjęcie Aleksandra Fredry.

Autor: Teodor Szajnok

Wszystkie prawa do tego wydania zastrzeżone.

©Wydawnictwo Avia Artis

2020