1,49 €
„Dożywocie” to komedia Aleksandra Fredry napisana w latach 1834-1835. Przedstawia pogoń za pieniędzmi prowadzącą do zejścia na niewłaściwą drogę. Sztukę cechuje wartka intryga oraz żywe dialogi. Autor przedstawia Polskę w XIX wieku odwołując się do postaci z epoki szlacheckiej. Komedia zbudowana jest z trzech aktów, pisana wierszem.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Veröffentlichungsjahr: 2020
Wydawnictwo Avia Artis
2019
(Sala w oberży — liczba na drzwiach — po prawej stronie od aktorów pod oknem stolik, na nim dopalające się świéce, kieliszki, karty, etc. toż samo i na ziemi, gdzie także kilka butelek — po lewej stronie na kanapie śpi Rafał i Michał. W głębi śpią na krzesłach muzykanci z instrumentami w ręku za pulpitami, na których butelki i gasnące świéce — krzesła powywracane i nieład w całym pokoju.)
Łatka, Filip(sprząta).
Łatka(zaglądając).
Pst! Filipku!
Filip(gasząc świéce i nie oglądając się)
Śmiało, śmiało!
(Łatka wsuwa się i ogląda się wkoło, kiwając głową)
Łatka.
Tu dudziarze, tu opoje; Aj Filipku, serce moje, Źle się dzieje.
Filip(ziewając).
Cóż się stało?
Łatka(trącając nogą butelkę).
Sądząc z szczątków o zabawie...
Filip.
Nieźle, nieźle nam się działo.
Łatka.
To czuwanie noc w noc prawie, Te hulanki, ten tok życia, Pewnie zdrowia nic nie przyda; A Pan Leon go do zbycia Nie ma wiele. — Aj, aj, biéda, Kłopot, nędza z tą młodzieżą; Żyją jakby nieśmiertelni; Mów im: umrzesz! — nie uwierzą — Aż zakadzą im kościelni, Aż już przyjdzie leźć do rowu, Wtedy...
Filip(wpadając w mowę).
Wierzą.
Łatka.
Aj, gdzie znowu! Lecz tych wszystkich wtedy gubią...
Filip(jak wyżej).
Co ich z duszy, serca lubią.
Łatka.
Aj, gdzie znowu! — tych co krocie Gotowizną dzisiaj płacą, Aby nabyć dożywocie, Które jutro może stracą —
I żadnemu ani w głowie, Że ktoś kupił jego zdrowie — Jakby własném szasta sobie!
Filip(ironicznie).
Szasta, szasta, a raz w grobie — Dożywocie fiut! do kata. —
Łatka.
Fiut! Filipku serce moje — Tak jest, tak, fiut! — wielka strata! Jak na węglach ja też stoję — Aj, aj, kłopot! cóż robili Na tej uczcie?
Filip.
Co?
Łatka.
Co?
Filip.
Pili.
Łatka.
Zgadłem, zgadłem — źle, niezdrowo — Ale skromnie, czy bez liku?
Filip.
Po kieliszku.
Łatka.
Mądre słowo! Po kieliszku! mów: po łyku, Ale łyków sto tysięcy. — A nasz Leon?
Filip.
Ten najwięcej.
Łatka.
Pił, pił?
Filip.
Jak smok.
Łatka.
Jak smok? Boże! On na siebie sam zażarty — Pierś jak wróbla — kaszel dławi — Noże w sobie topi, noże! I cóż jeszcze?
Filip.
Grano w karty.
Łatka.
W karty? dobrze — ta zabawa Zawsze jakąś korzyść sprawi, Bo co przegrać kto nie może, To w pół darmo nam zastawi.
Filip.
Ja gry ganić nie mam prawa: Dziesięć czątych mi przyniosła.
Łatka.
Dziesięć czątych! Aj Filipku, Tyś się widzę rodził w czépku. Więc się wziąłeś do rzemiosła.
Filip.
To się na mnie nie pokaże! Wszakżem uczon w pańskiej szkole:
Na niepewne nic nie ważę I gratyskę zawszą wolę.
Łatka.
Zkądże, serce, ów dziesiątek?
Filip.
Od kart dawać zwyczaj dawny.
Łatka.
Od kart — dziesięć — piękny wziątek! Akcydensik zatem jawny — Pokażno mi te dukaty.
Filip.
Ni dziwnego — ot dukaty.
Łatka.
Ważne?
Filip.
Pasir.
Łatka.
Jakże będzie?
Filip.
Co, jak będzie?
Łatka.
Jakoś przecie — Ów dziesiątek. — Co? — jak? — wszędzie Człowiek z ludźmi... jakto w świecie — Ręka rękę... jakoś przecie.
Filip(chcąc odejść).
Nie mam czasu.
Łatka(zatrzymując go).
Chcesz mej straty?
Filip.
Co? — Pan Łatka, tak bogaty, Chciałby dzielić, wsiąść połowę, Co dniem, nocą, łamiąc głowę, Biedny sługa gdzie skorzysta? A to hańba oczywista!
Łatka.
Aj Filipku, hańby niema — Jeden chętnie pieniądz trzyma, Drugi chętnie go wyrywa; I Filipku, serce moje, Jeśli z tobą się podzielę, To za moje koszta, znoje. — Gdym Leona Birbanckiego Dożywocie kupił sobie, Chciałem kogoś rozsądnego Wciąż przy jego mieć osobie, By uważał należycie Na szacowne jego zdrowie, Na, zbyt drogie dla mnie, życie — By strzegł jakby oka w głowie. Ciebiem wybrał przez poczciwość Za zasługi twoje dawne, Za staranną twą gorliwość, Z którąś fanty strzegł zastawne; I pomimo przeszkód wielu, Z wielkim kosztem, z wielką pracą, Tum cię wkręcił, przyjacielu, Gdzie ci teraz dobrze płacą.
Filip.
Wszak Pan bierzesz procent piąty.
Łatka.
Powinienbyś dać dziesiąty. Jam ci bowiem dał dochody Co masz teraz — jam cię wprzódy Oporządził jak panicza.
Filip.
Oporządził? — Wolne żarty.
Łatka.
Wszakżem czapkę dał z kutasem, Czapkę piękną.
Filip.
Grat obdarty, Chyba wróble straszyć czasem.
Łatka.
Ale kutas!
Filip.
Piękna czapka.
Łatka.
Ale kutas!...
Filip(ironicznie).
Luba! miła! I cóż miałem z tego datku?
Łatka.
Ale kutas, kutas, bratku...
Filip.
Cóż u diabła z tym kutasem!...
Łatka.
I podszewka niezła była. — Dałem także łokci parę Pięknej frandzli.
Filip.
Strzępki stare!
Łatka.
Piękną umbrę.
Filip.
Tęgie zyski!
Łatka.
Piękne buty.
Filip.
Jeden tylko.
Łatka.
Jeden? — może — lecz paryzki. Dałem szlafrok w piękne kwiaty.
Filip.
Diablem wyszedł więc bogaty Z pańskiej służby w szóstym roku: W jednym bucie i szlafroku.
Łatka.
Lecz nie o tém teraz mowa — Kiedym kupił dożywocie...
Filip.
Kupił? kupił? — wydarł, Panie.
Łatka.
Aj, Filipku, serce moje! Wstrzymaj trochę ostre słowa. — Wydarł! wydarł! W tym kłopocie, Żem przepłacił moje zdanie.
Filip.
Ja się także tego boję.
Ale czemu imie cudze Pan kładł w kontrakt, a nie swoje?
Łatka.
Co do tego memu słudze?
Filip.
I dla czego tak troskliwie Przed Birbanckim Pan to kryje: Dożywocie teraz czyje? Kto nabywcą jest właściwie By uniknąć ztąd napaści.?
Łatka.
Diable rogi rosną Waści.
Filip.
Niech na zdrowie rosną sobie. Lecz by Pana już nie bodły, Rzucam służbę i zysk podły; Birbanckiego niech w chorobie Już kto inny ma w opiece. —
Łatka.
Co? w chorobie? — Alboż chory? Po doktora zaraz lecę.
Filip.
Nie pomogą mu doktory.
Łatka.
Cóż mu, cóż mu? ledwie stoję!
Filip(obojętnie).
Co? — suchoty pewne.
Łatka.
Nieba!
Filip.
Żyła w piersiach pęknie.
Łatka.
Pęknie? Żyła? w piersiach?
Filip.
Jęknie, stęknie — I już po nim.
Łatka.
I już po nim!
Filip.
Z nim jak z jajkiem teraz trzeba.
Łatka.
Biegnę, pędzę po doktora — To mi czasy! to mi pora!
Filip(sam).
Skąpcze! sknero! drabie! czarcie! Mam przy twojém stać na warcie, A nie skubnąć kiedy mogę! Chyba byłbym bez sumienia. — Ale czas też i mnie w drogę, Bo się diable wiatr odmienia: U mnie kieska, — u mnie sprzęty, A Birbancki, dobra dusza, Jak cytryna wyciśnięty, Wkrótce beknie Tadeusza. —
Leon, Filip,(Michał, Rafał, Muzykanci śpiący).
Leon(po którego ubiorze znać że się nie rozbierał, pokaszluje często).
Filip!
Filip.
Słucham.
Leon(siada, opiera głowę o rękę i mówi do siebie).
Piękne gody! Wyśmienite w każdym względzie! Kieszeń pusta, we łbie szumi. Filip!
Filip.
Słucham.
Leon.
Cóż, barszcz?
Filip.
Będzie.
Leon.
Kwaśny?
Filip.
Ha! nasz kucharz umie Barszcz najlepiej...
Leon.
(wołając za nim)Szklankę wody! Słuchaj! — z cukrem.
Filip(wracając).
Cukru włożę.
I cytrynki dodam może? Co?
Leon.
Ha! dobrze — (wołając za nim) Albo nie chcę —Głowa pęka, w piersiach łechce — Aż do mdłości jestem słaby, A ten poi limonadą — Idź do diabła z taką radą!
Filip.
To chybaby...
Leon.
Cóż: chybaby?
Filip.
Parą kropel.
Leon.
Czegoż znowu?
Filip.
Rumu? co? —
Leon.
Hm! — wlej troszeczkę.
(wołając za nim)
Albo wiesz co — daj bez wody, Bo na diabła tej ochłody! Jeszcze sobie sprawię bole! Chyba byłbym bez rozumu! I mam zażyć trochę rumu, To bez wody zażyć wolę. — Przynieś zatem mi flaszeczkę, Tylko tego — wiesz? — z pod róży. (Filip odchodzi)(p. k. m) W samej rzeczy rum mi służy.
(p. k. m. zbliżając się do śpiących)
Luby Michał! — Rafał miły! Oba bracia jednej siły. — Rafał z guzem, tam do czarta? Twarda, widzą, była karta, Którą Jan go w łeb uderzył. — Byle tylko nam uwierzył, Że mu się to wszystko śniło. (p. k. m) Piękne życie dotąd było — Uczty, banki, karty, bale, Lecz co dalej, nie wiem wcale. Ani grzędy, ani chatki, Pusto, goło wskróś i wkoło — A zaś kredyt - o mój Boże! Już w nim ledwie tchu ostatki, Ledwie palcem kiwnąć może. (p. k. m) Cóż więc dalej z sobą zrobię? Ha! co myśleć. Teraz sobie Na dewocji gdzie osiądę, I w mych listach pisać będę: Roku ośmset trzydziestego I piątego, a pierwszego Mej golizny —
(przebudzony basetlista pociąga smyczkiem parę razy)
Jest tam który!
Filip(za sceną).
Zaraz, zaraz, (wchodząc) jestem Panie — (przynosi rum)
Leon.
Powyrzucaj te bandury, Schowaj karty, zbierz butelki.
Filip.
To zabawi bardzo krótko. Ale Panie — jest tam wielki Nasz przyjaciel — dawno czeka.
Leon.
Który? jaki?
Filip.
Z rudą bródką.
Leon.
Z rudą? — Żeby i z niebieską Nie zadzwoni moją kieską, Bo... wiesz.
Filip.
Jakiś mandat czyta I chce... (pokazuje pieniądze)
Leon.
Daj w kark, będzie kwita.
Filip.
A nuż nam z tej obligacji Zechce wydać?
Leon.
Schowasz sobie. I każdemu z żydków braci Masz oznajmić w każdej dobie: Że od dziś dnia całkiem nowy Mój systemat finansowy — Że pod kredkę wziąwszy ściśle, Co mam jeszcze, co mieć mogę, Ani grosza — dać nie myślę. Ale, ale, kiedy mowa
O finansach — chciałem wiedzieć I kazałem ci wyśledzić, W jakiej dziurze, jamie, błocie, Ten przeklęty łotr się chowa, Co mi wydarł dożywocie. Muszę poznać go koniecznie. Bo chciałbym go: — albo grzecznie Do jakowej skłonić zgody, Albo pozwać za me szkody, Albo tęgo kijem wybić.
Filip.
Jedno lepsze od drugiego, Z trzech moździerzy trudno chybić, Nic nie będzie jednak z tego — Bo ów Prałat jest w Berlinie, Tylko sobie przez bankiera Pensją pańską na terminie Jakby własną tu pobiera... Ale Panie, tamten czeka.
Leon.
Powiedz żem zły, niech ucieka.
Filip.
Nie chce słuchać.
Leon.
Dmuchnij w uszy.
Filip.
Mówi, z miejsca że nie ruszy.
Leon(uderzając pięścią w stół).
To ze schodów strąć zuchwalca!
Skrzypek(przebudzony).
Walca? — zaraz — (do muzykantów) Walca! walca!
(zaczynają grać następnie i fałszywie)
Filip(odrywając im smyczki nadaremnie).
Cicho! — Dosyć! — Ale... cicho!
Skrzypek.
Czasem człowiek nie chcąc zaśnie.
Filip(ku drzwiom ich popychając).
No! no! marsz, marsz!
Skrzypek(we drzwiach).
Marsza, Panie? Zaraz. — Marsza! (zaczynają grać marsza)
Filip.
(zamykając drzwi)Ale cicho! Czy ich diabli nastroili! — Teraz grają, w nocy pili —
(słychać oddalającą się muzykę, a gdy Filip już wraca, niewidziany i leżący w samym kącie za pulpitami klarynecista zaczyna fałszywie akompaniować)
Filip(idąc ku niemu).
A to znowu co za licho!
Klarynecista.
Trochę zaschło w klarynecie.
Filip.
Mnie się zdaje, że zamokło.
Klarynecista.
Trzeba...
Filip(odprowadzając za drzwi).
No... no — śpij zdrów — (zamykając) Przecie! (zbiera świéce i wychodzi)
Leon, Rafał, Michał.
Rafał(przebudzony, leżąc śpiewa).
Kiedy się nam pora zdarza, I taka doba! Pijmy zdrowie gospodarza Co się podoba.
Michał(zrywając się, siada).
W czyje ręce? czyje zdrowie?
(obydwaj jeszcze siedząc oglądają się na wszystkie strony, czas krótki milczenia).
Leon.
A, dzień dobry.
Rafał.
Mój Leonie, Dałeś bankiet co się zowie, Będą mówić o nim wszędzie, Ale... (zaczyna szukać trzewika)
Michał(z westchnieniem).
Ale — ciężkie ale — Panie bracie, gorzko będzie.
Rafał(szukając ciągle trzewika).
Wszak podobnoś trzewik miałem. (wdziewa)
Michał.
Dałżem sobie, dałem, dałem!
Leon.
O cóż idzie?
Michał.
Jak się żonie Dziś pokazać.
Rafał.
Źle, Michale!
Michał.
Źle, Rafale.
Leon.
Cóż u czarta! Tak się żony bać okrutnie; Choć pogdéra, choć pozrzędzi, Wszak w kominie nie uwędzi, Wszak za karę łba nie utnie — I gadania rzecz niewarta.
Rafał.
Łatwo mówić: łba nie utnie... Ale cóż mnie w czoło swędzi? Czy ugryzło co tak mocno? (do Leona) Czerwone? co?
Leon.
Plamka mała.
Rafał.
Pewnie komar...
Leon.
Lub szczypawka.
Michał.
Koniec końców, ta zabawka W takiej zgrai...
Rafał.
Chwilą nocną.
Michał.
Diabła warta całkiem cała, A to z łaski Pana brata.
Rafał.
Tylko na mnie nie kładź winy. Ja wyszedłem ze sąsiadem Do mojego adwokata — Miałem wrócić w pół godziny, I czekano mnie z obiadem... Toż tam było! O mój Boże!
Michał.
Ja wyszedłem kupić lożę Na wczorajszą jakąś Normę — Oto bilet jeszcze noszę — Wtém was licho ku mnie wiedzie — Chodź z nami, chodź — ja się proszę — Nie — chodź i chodź — gdzie? — na śledzie — Śledzia lubię, pójść musiałem — Otóż sobie śledzia dałem!
Rafał.
Coś jak przez sen mi się zdaje, Że ja wczoraj grałem w karty — Nie pamiętasz, Panie bracie?
Michał(Rafał dostaje pulares).
Nie pamiętam.
Rafał(przewracając pulares, potém kieszenie)
Otóż macie!
Leon.
Czy tam czego nie dostaje?
Rafał.
Tam do kata, to nie żarty! Trzysta reńskich siostra właśnie Na sprawunki mi przysłała — Niechże jasny piorun trzaśnie Te sprawunki parafianskie! A to plaga oczywista.
Leon.
Jutro zwalczysz los uparty, Wygrasz.
Rafał.
Ściskam nóżki pańskie, Póki życia nie gram w karty. Trzysta, Panie bracie, trzysta!
Michał(wychodząc z zamyślenia).
Żebym choć mógł wspomnieć sobie, Co robiłem tu w tej dobie — Nie pamiętasz, Panie bracie?
Rafał.
Nie pamiętam.
Leon(śmiejąc się).
Otóż macie!
Michał.
Ależ niema śmiać się z czego — Byłby gruby żart za katy, Człowiek przecie jest żonaty.
Leon.
Już ja ręczę że nic złego.
Michał.
W złąm kaducznie wyszedł porę.
Leon.
Już ja wszystko na się biorę — Ja pogodzę was z żonami.
Rafał.
Bardzo dobrze, chodź więc z nami.
Leon.
Przyjdę później.
Michał.
Diabliż po tém!
Rafał.
Wiesz Leonie, zrób mi grzeczność: Ty to umiesz pięknym zwrotem Najszaleńszą zgładzić sprzeczność — Napisz kartkę do mej żony.
Michał.
I do mojej.
Rafał.
Słówek parę.
Michał.
Jesteś od niej wielce czczony.
Rafał.
Moja daje świętą wiarę.
Leon.
Pisać można — nawet wróżę, Iż mój bilet wiele wskóra,
Tylko że to w mojém biurze Łatwiej flaszki niźli pióra. Prawda — jest od kart ołówek, Zaraz skreślę parę słówek. (odchodzi)
TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.
TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.
TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.
TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.
TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.
TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.
Wydawnictwo Avia Artis dziękuje serdecznie wszystkim ludziom zaangażowanym w powstanie tej książki.
*****
Aleksander Fredro
DOŻYWOCIE
Projekt okładki: Avia Artis
W projekcie okładki wykorzystano zdjęcie Aleksandra Fredry.
Autor: Teodor Szajnok
Wszystkie prawa do tego wydania zastrzeżone.
©Wydawnictwo Avia Artis
2019