Trzydzieści sześć dusz - Sam Bourne - E-Book

Trzydzieści sześć dusz E-Book

Sam Bourne

0,0

  • Herausgeber: Skinnbok
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2023
Beschreibung

Księga Ezechiela: 25, 17. "Ścieżka sprawiedliwych wiedzie przez nieprawości samolubnych i tyranię złych ludzi. Błogosławiony ten, co w imię miłosierdzia i dobrej woli prowadzi słabych doliną ciemności…" Dwa morderstwa po przeciwnych stronach Stanów Zjednoczonych - jedno na małej nowojorskiej uliczce, drugie na prowincji w Montanie. Seria zabójstw przetacza się przez cały świat - wydaje się, ze ofiary są zupełnie przypadkowe. Co bowiem mają wspólnego indyjskie slumsy i rajskie plaże Cape Town? To proste - nic. A jednak łączy je coś więcej niż tylko sprawca... Will Mourne, młody reporter New York Timesa żył spokojnie, bezpieczny w kokonie złudzeń do dnia, w którym znikła jego żona. Zadzwoń na policję i nie zobaczysz jej już nigdy - oznajmili mu porywacze i dziennikarz nie miał wątpliwości, że nie zawahają się przed niczym.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 498

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Trzydzieści sześć dusz

Trzydzieści sześć dusz

© Jonathan Freedland 2006

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2023

Tytuł oryginału: The Righteous Men

ISBN: 978-9979-64-591-7

Dla Sama, który urodził się w kochającej rodzinie

Rozdział 1

Piątek, 21.10

Manhattan

Noc pierwszego zabójstwa rozbrzmiewała śpiewem. Mury katedry Świętego Patryka drżały od dźwięków Mesjasza Haendla, arcydzieła muzyki chóralnej, którego finał potrafi wyrwać z odrętwienia nawet najbardziej senną publikę. Nabrzmiałe mocą głosy wznosiły się ku sklepieniu katedry, jak gdyby chciały przebić się wyżej i poszybować pod niebiosa.

W środku, w pierwszych rzędach ławek, siedzieli ojciec z synem; ten starszy z przymkniętymi oczami, jak zawsze poruszony swą ulubioną kompozycją. Wzrok syna wędrował od artystów — ubranych na czarno śpiewaków i dyrygenta z burzą szpakowatych włosów — do siedzącego obok mężczyzny. Lubił na niego patrzeć, obserwować jego reakcje; lubił tę ich bliskość.

Tego wieczoru świętowali. Miesiąc wcześniej Will Monroe junior dostał wreszcie pracę, o której marzył od przyjazdu do Stanów. Jeszcze przed trzydziestką został jednym z najbardziej obiecujących reporterów w „New York Timesie”. Monroe senior przebywał w innej krainie. Był prawnikiem, jednym z najwybitniejszych w swoim pokoleniu, a obecnie zajmował stanowisko sędziego federalnego w sądzie apelacyjnym drugiej instancji. Lubił okazywać podziw dla cudzych osiągnięć, a ten młody człowiek przy jego boku, którego dzieciństwo właściwie go ominęło, dotarł do punktu zwrotnego w swoim życiu. Monroe poszukał dłoni syna i mocno ją uścisnął.

W tej właśnie chwili, niecałe czterdzieści minut jazdy metrem od tego miejsca, lecz w zupełnie innym świecie, Howard Macrae po raz pierwszy usłyszał za sobą kroki. Nie przestraszył się. Obcy trzymali się z daleka od Brownsville, dzielnicy Brooklynu opanowanej przez handlarzy narkotyków, ale Macrae znał tu każdą ulicę i zaułek.

Był częścią tutejszego krajobrazu. Jako alfons z dwudziestoletnim stażem miał Brownsville we krwi. Działał z wyczuciem, starając się zachować neutralność w nawiedzających okolicę wojnach gangów. Różne odłamy ścierały się ze sobą i przepychały, a Howard pozostawał niewzruszony. Nikt nie tykał jego dziwek, które uprawiały swą profesję od wielu lat.

Dlatego odgłos kroków za plecami wcale go nie przestraszył, chociaż zdziwiło go, że nie ucichł. Wręcz się przybliżał. Po co ktoś miałby za nim iść? Spojrzał za siebie przez lewe ramię, wydał zduszony okrzyk i natychmiast potknął się o własne nogi. Takiego pistoletu jeszcze nie widział. W dodatku broń wycelowana była prosto w niego.

We wnętrzu katedry chór stał się jak jedna istota, płuca śpiewaków pracowały niczym wielki miech potężnych organów. Muzyka brzmiała coraz natarczywiej.

I chwała Pana odkryta zostanie, i ujrzy ją wszystko, co żyje: albowiem wypowiedziały ją usta Pana.

Howard Macrae patrzył teraz przed siebie, chciał instynktownie rzucić się do ucieczki. Czuł jednak dziwne kłucie w prawym udzie, jak gdyby noga odmawiała mu posłuszeństwa, uginała się pod jego ciężarem. Uciekać! — myślał. Lecz ciało nie chciało słuchać. Poruszał się jak w zwolnionym tempie, jakby brnął przez wodę.

Po chwili paraliż dosięgnął jego rąk, które najpierw zdrętwiały, a potem obwisły bezwładnie. Umysł analizował gorączkowo sytuację, lecz także był bezradny, jakby utonął w fali powodziowej. Howard czuł straszliwe zmęczenie.

I nagle leżał już na ziemi, trzymając się za lewą nogę, która poddała się odrętwieniu tak jak reszta ciała. Podniósł wzrok, lecz ujrzał tylko błysk stalowej klingi.

We wnętrzu katedry puls Willa zaczął bić szybciej. Mesjasz osiągał kulminację, czuli to wszyscy słuchacze. Nad ich głowami popłynął sopran:

Gdy Bóg jest z nami, któż przeciw nam?

Kto się sprzeciwi bożemu wybrańcowi?

Co Bóg rozsądził, któż by potępił?

Macrae mógł tylko patrzeć na nóż, wiszący nad jego piersią. Próbował dojrzeć twarz oprawcy, lecz nie mógł. Oślepiał go błysk metalu, jakby twarda, lśniąca powierzchnia klingi skupiła cały blask księżyca. Wiedział, że powinien czuć przerażenie, i głos w jego głowie mówił mu, że je czuje. Brzmiał jednak obco, jak głos komentatora nadającego sprawozdanie z meczu. Howard widział, jak ostrze się przybliża, lecz ciągle miał wrażenie, że to przydarza się komuś innemu.

Orkiestra grała z pełną mocą, muzyka Haendla potężniała, zdolna przebudzić bogów w niebiosach. Alt z tenorem pytały jednym głosem: O śmierci, gdzie twe żądło?

Will nie zachwycał się klasyką tak jak jego ojciec, ale przemożna siła tej muzyki sprawiała, że włoski na karku stawały mu dęba. Patrzył przed siebie, lecz wyobrażał sobie wyraz twarzy ojca, jego rozanieloną minę, z nadzieją, że pod maską zachwytu skrywa się także przyjemność z dzielenia tej chwili z jedynym synem.

Ostrze opadło, najpierw na pierś. Macrae ujrzał szkarłatną krechę, jak gdyby nóż był po prostu czerwonym flamastrem. Na skórze wykwitły bąble i pęcherzyki i nie rozumiał, dlaczego nie czuje wcale bólu. Nóż przesuwał się ku dołowi, rozcinał jego brzuch jak worek z ziarnem. Zawartość, miękki ciepły kłąb lepkich wnętrzności, wylewała się na zewnątrz. Howard przyglądał się temu aż do chwili, gdy ostrze skierowało się pionowo w górę. Dopiero wtedy ujrzał twarz mordercy i z jego krtani zdołał się jeszcze wyrwać okrzyk zaskoczenia... rozpoznał napastnika. Nóż trafił w serce i zapadła ciemność.

Misja się rozpoczęł

Rozdział 2

Piątek, 21.46

Manhattan

Spocony dyrygent kłaniał się razem z całym chórem. Will słyszał jednak tylko jeden dźwięk: klaskanie ojca. Zdumiewał go poziom decybeli, jaki umiały wytworzyć te dwie wielkie dłonie, uderzające o siebie niczym drewniane klepki. Wróciło stare wspomnienie, jeszcze z Anglii. To było podczas szkolnej akademii, jedyny raz, gdy ojciec zjawił się w szkole. Will miał wtedy dziesięć lat. Szedł odebrać nagrodę za zwycięstwo w konkursie poezji i był pewien, że ponad gwar tysiąca rodziców wznosi się wyraźnie słyszalne klaskanie ojca. W tym dniu był dumny z tych mocarnych dłoni, w jego przekonaniu najsilniejszych na świecie.

Ich moc nie osłabła, gdy ojciec, obecnie już po pięćdziesiątce, wkroczył w wiek średni. Nadal był w świetnej formie, szczupły, o krótko ostrzyżonych białych włosach. Nie biegał, nie gimnastykował się, lecz utrzymywał kondycję, pływając co weekend żaglówką w okolicach Sag Harbor. Will spojrzał na niego, nie przestając klaskać, lecz ojciec nie odwrócił głowy. Nos miał lekko zaczerwieniony i Will ze zdumieniem zauważył, że w oczach starszego mężczyzny błyszczą łzy: muzyka go wzruszyła, lecz nie chciał pokazać synowi, że płacze.

Will uśmiechnął się. Mężczyzna o rękach mocnych jak konary drzewa placzący po wysłuchaniu anielskiego chóru.

Nagle poczuł w kieszeni wibrację. Sięgnął po swój palmtop BlackBerry i okazało się, że to wiadomość z działu miejskiego: „Masz temat. Brownsville, Brooklyn. Zabójstwo”. Willowi żołądek podszedł do gardła; to była reakcja na stres i ekscytację. W dziale miejskim zajmował się „nocnymi kryminałkami”, był to tradycyjny etap na drodze do wielkiego dziennikarstwa. W przyszłości mógł zostać korespondentem na Bliskim Wschodzie albo szefem biura w Pekinie, ale najpierw musiał się nauczyć podstaw. Taką logiką kierowano się w redakcji „Timesa”. „O zamachach stanu będziesz pisał, jak nauczysz się pisać o wystawach kwiatów — mawiał jego szef, Glenn Harden. — To my cię nauczymy podejścia do ludzi”.

Chór nadal delektował się owacją, a Will odwrócił się do ojca i przepraszającym gestem pokazał na palmtop.

— Mam robotę — powiedział, biorąc płaszcz.

To małe odwrócenie ról sprawiło mu przyjemność. Po latach życia w blasku świetlanej kariery ojca teraz to jego wzywały ważne obowiązki.

— Trzymaj się — szepnął starszy mężczyzna.

Na ulicy złapał taksówkę. Kierowca słuchał wiadomości na NPR i Will poprosił, by zrobił głośniej. Nie spodziewał się, że powiedzą coś o Brownsville, po prostu zawsze tak robił. W taksówkach, w kafejkach, nawet w sklepach. Czuł niemal narkotyczny głód informacji, i to od wczesnej młodości.

Przegapił temat dnia; leciały już wiadomości z zagranicy, pierwsza z Wielkiej Brytanii. Will zawsze się ożywiał przy wieściach z kraju, który uważał za swoją ojczyznę. Urodził się wprawdzie w Ameryce, lecz najważniejsze lata, między ósmym a dwudziestym pierwszym rokiem życia, spędził w Anglii. Teraz nadstawił ucha, słysząc, że Gavin Curtis, minister skarbu, ma jakieś kłopoty. Już drugiego dnia pracy, chcąc dowieść, że jego talent wykracza poza dział miejski, i wbić szefowi w pamięć, że skończył wydział ekonomiczny w Oksfordzie, Will napisał artykuł do „Przeglądu tygodnia” i nawet zaproponował tytuł: „Poszukiwany: bankier świata”. Międzynarodowy Fundusz Walutowy szukał nowego prezesa, a głównym kandydatem był właśnie Curtis.

„...pierwsza ujawniła skandal brytyjska gazeta — mówił głos w radiu — według której na kontach Skarbu Państwa wykryto nieprawidłowości. Rzecznik pana Curtisa stanowczo odrzucił oskarżenia o korupcję”. Will zapisał to w notesie, tłumiąc wspomnienie, które pojawiło się w tym momencie.

Miał teraz na głowie pilniejsze sprawy. Wygrzebał z kieszeni telefon i wysłał krótką wiadomość do Beth, która przejęła jego brytyjskie upodobanie do słowa pisanego. Poruszającym się z nadprzyrodzoną szybkością kciukiem wystukiwał wiadomość.

Moje pierwsze morderstwo!

Wrócę późno.

Kocham cię.

Dojechali już na miejsce. Wrześniowy mrok rozświetlały obracające się bezgłośnie czerwone lampy na dachach dwóch wozów policyjnych. Samochody tak stały, że tworzyły „V”, przegradzając ulicę w poprzek. Dalej pospiesznie rozciągnięto żółtą taśmę policyjną. Will zapłacił taksówkarzowi, wysiadł i rozejrzał się. Zobaczył zaniedbane, walące się domy.

Podszedł do taśmy, gdzie zatrzymała go policjantka w mundurze. Miała znudzoną minę.

— Przejścia nie ma, proszę pana — powiedziała.

Will wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki legitymację prasową.

— „New York Times” — rzucił z uśmiechem; miał nadzieję, że budzącym sympatię.

Policjantka odwróciła głowę i zdawkowym gestem zezwoliła mu na przejście.

Will zanurkował pod taśmą i znalazł się w ciasno zbitym stadku kilkunastu osób. Dziennikarzy. Za późno przyjechałem, pomyślał z irytacją. Jeden był w jego wieku, miał niemożliwie proste włosy i dziwnie pomarańczowy odcień skóry. Will wiedział, że go zna, ale nie pamiętał skąd. Przypomniał sobie, gdy ujrzał w jego uchu spiralny kabelek. Carl McGivering z NY1, całodobowej telewizji miejskiej. Pozostali byli starsi, a sfatygowane identyfikatory na ich szyjach ujawniały nazwy redakcji: „Post”, „Newsday”, kilka pomniejszych gazet dzielnicowych.

— Co tak późno, młody? — zapytał najbardziej pomarszczony z mężczyzn. — Zabłądziłeś?

Will już w poprzedniej pracy, w redakcji „Bergen Record” w New Jersey, zdążył się nauczyć, że docinki ze strony starych wyjadaczy to część frycowego, jakie muszą zapłacić nowi.

— Nie ma się czym przejmować — powiedział Stary Ojciec Czas z „Newsday”. — Zwyczajne porachunki gangów, żadna sensacja. Chyba już nawet nie stać ich na pistolety.

— Mam tytuł: „Ostrze zamiast lufy”. Można by to puścić w dziale mody — dowcipkował gość z „Posta”. Odpowiedział mu wybuch śmiechu całego Klubu Zasłużonego Reportera, którego comiesięczne zebranie Will chyba właśnie zakłócił. Przypuszczał, że to aluzja do niego (a może nawet do redakcji „Timesa”), sugerująca, że nie potrafi należycie docenić tego męskiego sportu, jakim jest morderstwo.

— Widzieliście trupa? — zapytał, pewien, że istnieje żargonowe określenie, którego nie zna. Prawdopodobnie „sztywniak”.

— Widzieliśmy, tam jest — odparł pomarszczony dziennikarz, wskazując na policyjne auta i podnosząc do ust styropianowy kubek z kawą.

Will podszedł do miejsca między dwoma samochodami, swoistej polany, wytyczonej przez człowieka w tej miejskiej dżungli. Kręciło się tam kilku niezbyt podekscytowanych policjantów, ale nie było widać fotografa. Widocznie już sobie poszedł.

Zwłoki leżały na ziemi, przykryte kocem. Will chciał się im lepiej przyjrzeć, ale jeden z gliniarzy zastąpił mu drogę.

— Nieupoważnionym wstęp wzbroniony, redaktorze. Informacji udziela DCPI, o tam stoi.

— DCPI?

— Deputy Commissioner of Public Information, nasz rzecznik prasowy — padła odpowiedź jak do tępego dziecka, które zapomniało plan lekcji.

Will zrugał się w myśli za to, że się odezwał. Powinien był udawać, że wie.

Rzeczniczka stała po drugiej stronie zwłok i rozmawiała z reporterem z NY1. Will obszedł ich i znalazł się tuż przy martwym Howardzie Macrae. Wpatrywał się intensywnie w koc, z nadzieją, że odgadnie, jaka twarz się pod nim kryje. Może koc ukaże mu jakiś kształt, jak te gliniane maski używane przez rzeźbiarzy? Patrzył i patrzył, ale szary całun niczego mu nie ujawnił.

— ...przypuszczamy — mówiła właśnie pani rzecznik — że były to albo porachunki pomiędzy gangami SVS i Wrecking Crew, albo sieć prostytutek z Houston próbowała przejąć teren Macrae’a.

Dopiero teraz spostrzegła Willa i na jej twarzy natychmiast pojawił się wyraz obcości. Żaluzje zostały spuszczone. Will zrozumiał przesłanie: lekki ton zarezerwowany był wyłącznie dla McGiveringa.

— Czy poda mi pani najważniejsze szczegóły? — zapytał.

— Mężczyzna, Afroamerykanin, czterdzieści trzy lata, waga około dziewięćdziesięciu kilogramów, zidentyfikowany jako Howard Macrae, znaleziony martwy na rogu Saratoga Avenue i St. Marks Avenue o 20.27. Policję wezwała mieszkanka dzielnicy, która znalazła ciało po drodze do sklepu. — Pokazała głową pobliski 7-Eleven. — O tam. Przyczyna śmierci to prawdopodobnie uszkodzenie tętnicy, krwotok wewnętrzny i niewydolność serca, spowodowane przez brutalnie zadane rany kłute. Komenda policji w Nowym Jorku uznaje to przestępstwo za zabójstwo i dołoży wszelkich starań dla postawienia sprawcy przed sądem.

Ten zdawkowy ton uświadomił Willowi, że słucha przygotowanej z góry formułki, wygłaszanej przez wszystkich rzeczników policji. Bez wątpienia tekst był autorstwa specjalistów z zewnątrz, którzy zapewne ułożyli również deklarację ideową NYPD. Dołoży wszelkich starań.

— Jakieś pytania?

— Tak. O co chodzi z tą prostytucją?

— Nieoficjalnie?

Will skinął głową, zgadzając się, że będzie mógł użyć wypowiedzi rzeczniczki pod warunkiem, że jej dosłownie nie zacytuje.

— Facet był alfonsem, dobrze znanym zarówno nam, jak i okolicznym mieszkańcom. Prowadził burdel na Atlantic Avenue koło Pleasant Place. Taki w starym stylu, dziewczynki, pokoje, wszystko pod jednym dachem.

— Rozumiem. A dlaczego został znaleziony na środku ulicy? Czy to nie dziwne, że sprawca nie próbował ukryć ciała?

— To robota gangu, oni tak działają. To tak jakby go zastrzelili z jadącego samochodu. Otwarcie, na oczach przechodniów. Nie ukrywa się ciała, bo o to właśnie chodzi. O przesłanie, które ma dotrzeć do wszystkich. „My to zrobiliśmy i mamy gdzieś, że o tym wiecie. Możemy tak postąpić z każdym”.

Will notował w pośpiechu, po czym podziękował DCPI i sięgnął po komórkę. W redakcji powiedzieli mu, żeby przyjeżdżał, to jeszcze zdąży napisać kilka akapitów do najnowszego wydania. Nie zdziwiło go to; czytywał „Timesa” już dość długo i wiedział, że dla takich informacji nie trzyma się miejsca na pierwszej stronie.

Nie ujawnił oczywiście prowadzącemu numer ani rzeczniczce policji, ani obecnym na miejscu dziennikarzom, że po raz pierwszy opisuje morderstwo. W „Bergen Record” zabójstwa trafiały się rzadko i nie marnowano takich tematów dla nowicjuszy. Szkoda, ponieważ był pewien szczegół, który zwrócił uwagę Willa. Jednak natychmiast o nim zapomniał. Starzy wyjadacze byli zbyt zblazowani, żeby w ogóle go zauważyć. On zauważył, ale niestety uznał, że to coś typowego.

Wtedy jeszcze nie wiedział, że jest wręcz odwrotnie.

Rozdział 3

Sobota, 00.30

Manhattan

Will stuknął w klawisz „wyślij”, odsunął krzesło i przeciągnął się. Było wpół do pierwszej w nocy. Rozejrzał się po redakcji: większość boksów była pusta, pełną obsadę miał tylko dział techniczny — skracał, dopasowywał i cyzelował teksty w gazecie, która za kilka godzin otwierana będzie przy śniadaniach, jak Manhattan długi i szeroki.

Przeszedł się po biurze, czując lekki przypływ adrenaliny zmieszany z ulgą, zawsze tak reagował po oddaniu tekstu. Po drodze zerkał na biurka kolegów, skąpane w migotliwej poświacie lecących bez dźwięku wiadomości CNN.

Pomieszczenie redakcyjne było dużą halą, podzieloną systemem ścianek na boksy, z których każdy mieścił cztery biurka. Will jako nowicjusz siedział w odległym kącie. Najbliższe okno wychodziło na ceglaną ścianę, tył jednego z teatrów przy Broadwayu ze spłowiałą reklamą najdłużej granego musicalu w mieście. Razem z nim siedział w boksie Terry Walton, były szef biura w Delhi, który powrócił do Nowego Jorku w niejasnych okolicznościach; Will jeszcze nie odkrył, na czym dokładnie polegało jego przewinienie. Na biurku Terry’ego leżały stosy równo poukładanych papierów, otaczające liniowany bloczek do pisania z żółtymi kartkami. Pokryty był pismem tak gęstym i drobnym, że dało się je odczytać tylko z bardzo bliska.

Will przypuszczał, że to rodzaj zabezpieczenia, które Walton stosował, żeby nikt nie podejrzał jego pracy. Dopiero w przyszłości miał się dowiedzieć, dlaczego dziennikarz, którego degradacja do działu miejskiego oznaczała, że raczej nie pisywał tekstów ważnych dla bezpieczeństwa narodowego, tak starannie je chronił.

Obok siedział Dan Schwarz, którego biurko mogło się w każdej chwili złamać. Dan był dziennikarzem śledczym i jego kawałek podłogi zastawiony był niemal w całości pudłami, wśród których ledwo mieściło się krzesło. Z jednych papierów wysypywały się inne, a monitor komputera otaczała rama zapisanych karteczek samoprzylepnych.

Na biurku Amy Woodstein nie panował taki porządek jak u Waltona, ale też nie stanowiło ono zagrożenia dla zdrowia publicznego jak u Schwarza. Było po prostu zabałaganione, jak przystało na właścicielkę pracującą według własnego, specyficznego rozkładu godzin. Amy zawsze się spieszyła — przeważnie, żeby zwolnić nianię, wpuścić opiekunkę albo odebrać dziecko ze żłobka. Na ściance działowej poprzypinała nie pliki kartek jak Schwarz i nie eleganckie, choć dość stare widokówki, jak Walton, lecz fotografie swojej rodziny. Dzieciaki miały kręcone włosy, szczerzyły zęby w uśmiechach i były, jak zaobserwował Will, nieustannie upaprane farbami.

Wrócił do swojego biurka. Jeszcze się nie odważył zadbać o jego bardziej osobisty wygląd; na ściance nadal wisiały firmowe komunikaty, które tu zastał pierwszego dnia. Komórka zasygnalizowała wiadomość.

Cześć kochanie. Wiem, że jest późno,

ale nie jestem śpiąca. Mam fajny pomysł, zadzwoń, jak skończysz.

Już prawie pierwsza, czekam niecierpliwie.

Natychmiast się ożywił. Zamierzał wejść na palcach do mieszkania i spałaszować przed snem miskę chipsów, tymczasem Beth coś wymyśliła. Ciekawe co?

Zadzwonił do niej.

— Czemu ty jeszcze nie śpisz?

— Nie wiem, może dlatego, że po raz pierwszy dostałeś temat morderstwa? A może z powodu wszystkiego, co się dzieje. Tak czy inaczej nie mogłam zasnąć i wymyśliłam, żebyśmy się spotkali na nocną przekąskę.

— Teraz?

— Mhm. W Carnegie Deli.

— Zaraz?

— Mhm. Wezmę taksówkę.

Willowi bardzo przypadł do gustu pomysł spotkania w Carnegie Deli. Pomysł na bar, który nigdy nie śpi, gdzie starzy komedianci z Broadwayu mogą się spotkać po przedstawieniu z młodymi chorzystkami i zjeść kanapkę z pastrami, gdzie artyści przeglądają pierwsze wydania dzienników, szukając recenzji na temat najnowszego hitu albo kitu i dolewając sobie ciągle parującego brązowego płynu do kubka, był bardzo nowojorski. Podobały mu się zmęczone kelnerki, podobało mu się, gdy ludzie popychali się w kolejce przy bufecie — wszystko to pasowało do wyobrażeń turysty o wielkim mieście. Czuł, że powinien mieć to już za sobą, bo w końcu mieszkał w Ameryce od pięciu lat. A jednak nie potrafił udawać, że jest stąd.

Przyszedł pierwszy i zajął stolik obok kilku hałaśliwych par w średnim wieku. Docierały do niego strzępy ich rozmów, dość, żeby się domyślić, że to nie manhattańczycy, lecz mieszkańcy New Jersey. Jak nic byli na przedstawieniu, zapewne jakimś długim musicalu, a teraz chcieli poczuć atmosferę miasta przy nocnej przekąsce w sławnym lokalu.

Zjawiła się Beth i Will odczekał sekundkę, zanim do niej pomachał, chciał po prostu trochę na nią popatrzeć. Poznali się, gdy kończył dziennikarstwo na Columbii. Zakochał się szybko i bez reszty. Wciąż czuł skurcz serca na jej widok: jasna twarz w obramowaniu długich ciemnych włosów i duże zielone oczy. Wystarczyło spojrzeć, żeby nie móc oderwać wzroku. Te oczy były jak głębokie, chłode jeziora — i chciał się w nich zanurzyć.

Zerwał się, by ją powitać, i natychmiast poczuł jej zapach. Zaczynał się od włosów, aromatem słońca i jeżyn, który pochodził wprawdzie z szamponu, lecz w połączeniu z zapachem jej skóry tworzył zupełnie nową woń. Epicentrum znajdowało się kilka centymetrów poniżej ucha. Wystarczyło wtulić nos w ten zakątek, by się napełnić jej zapachem.

Jego uwagę przyciągnęły teraz usta. Wargi Beth były wydatne i pełne, czuł ich pulchność przy całowaniu. Rozchyliły się bez ostrzeżenia i delikatnie wsunęła mu język w usta. Jęknęła cichutko, tak cicho, że tylko on mógł to usłyszeć, i ten odgłos błogości natychmiast go podniecił. Will stwardniał, a ona to poczuła i znów wydała jęk, tym razem zaskoczenia i aprobaty.

— Chyba jest ci miło, że mnie widzisz. — Usiadła naprzeciwko niego i sugestywnym ruchem ramion zsunęła z siebie płaszcz. Widziała, że się jej przygląda. — Gapisz się na mnie?

— Można by tak powiedzieć.

Uśmiechnęła się.

— Co jemy? Myślałam o serniku i gorącej czekoladzie, chociaż herbata też byłaby fajna...

Will wciąż się gapił na żonę, patrzył, jak jej bluzeczka układa się na piersiach. Rozważał, czy nie mogliby darować sobie posiłku i udać się prosto do dużego, ciepłego łóżka w mieszkaniu.

— No co? — rzuciła z udawanym oburzeniem. — Skup się, chłopie!

Jego kanapka z pastrami, wielowarstwowa i skąpana w musztardzie, przybyła akurat, gdy opowiadał Beth o tym, jak go potraktowali starzy wyjadacze na miejscu zbrodni.

— No i ten Carl jakiśtam...

— Ten z telewizji?

— Mhm, odgrywał przed tą policjantką cwanego detektywa jak z powieści Chandlera. A ja robiłem za mięczakowatego Pana Żółtodzioba z „New York Timesa”...

— Nie takiego znów mięczakowatego, wnioskując z tego, co czułam przed chwilą. — Beth uniosła znacząco brwi.

— Mogę dokończyć?

— Przepraszam. — Wróciła do swego sernika, nie dłubiąc w nim widelczykiem jak większość kobiet, które widywał w Nowym Jorku, lecz pochłaniając potężne kęsy.

— Tak czy inaczej wyglądało to tak, że on ma dojście do różnych szczególików, a ja nie. Zastanawiam się, czy nie powinienem sobie wyrobić jakichś układów w policji.

— Na przykład uchlać się z porucznikiem Columbo, aż spadniesz pod stół? Jakoś tego nie widzę. Poza tym i tak niedługo z tym skończysz. Ten Carl dalej będzie gadał o korkach na Staten Island, a ty zostaniesz korespondentem w Białym Domu albo w Paryżu, albo w innym ważnym miejscu.

— Twoja wiara we mnie jest wzruszająca — odparł z uśmiechem.

— Wcale nie żartuję, Will. Mam pełną buzię sernika, więc to może tak wyglądać, ale naprawdę tak myślę. Wierzę w ciebie. — Will wziął ją za rękę. — Wiesz, jaką piosenkę słyszałam dzisiaj w pracy? Dziwne, bo w radiu nigdy nie nadają takich rzeczy, ale była piękna.

— Co to było?

— Coś Johna Lennona, nie pamiętam tytułu. Ale on tam śpiewa o wszystkich rzeczach, w które ludzie wierzą, jakoś tak: „Nie wierzę w Jezusa, nie wierzę w Biblię, nie wierzę w Buddę” i tak dalej, wiesz, w Hitlera, w Elvisa i co tam jeszcze, a na końcu jest tak: „Nie wierzę w Beatlesów. Wierzę tylko w nas, Yoko i mnie”. I aż się zatrzymałam, na samym środku poczekalni w szpitalu. Na pewno pomyślisz, że to kiczowate, ale ja właśnie też tylko w to wierzę.

— W Yoko Ono i Lennona?

— Nie, Will, nie w Yoko Ono, tylko w nas, ciebie i mnie. W to właśnie wierzę.

Will był zbyt angielski, by tak wylewnie dawać wyraz swym uczuciom. Nie miał w ogóle doświadczenia w mówieniu o miłości, więc nie bardzo wiedział, co robić w takich sytuacjach. Tym razem jednak powstrzymał się od dowcipkowania lub zmiany tematu.

— Wiesz, że cię kocham, prawda? — powiedział.

— Wiem. — Milczeli przez chwilę, słuchając, jak widelczyk Beth skrobie o talerzyk.

— Czy coś się dzisiaj stało u ciebie w pracy, że jesteś taka... — zaczął w końcu.

— Pamiętasz tego dzieciaka, którego leczyłam?

— Dziecko X? — zażartował. Beth pilnie przestrzegała zasad tajemnicy lekarskiej i bardzo rzadko, w zawoalowany sposób, rozmawiała o swoich pacjentach poza szpitalem. Rozumiał to oczywiście i nawet szanował. W tej sytuacji trudno mu było jednak wspierać Beth z taką samą energią, z jaką ona wspierała jego. Kiedy w szpitalu zaczęły się personalne przepychanki, poznał wszystkie najważniejsze osoby dramatu i doradzał żonie, z którymi kolegami powinna się sprzymierzyć, a których unikać. W pierwszych miesiącach związku wyobrażał sobie, jak spędzają długie wieczory na omawianiu trudniejszych przypadków, a Beth radzi się go, jak postąpić z pacjentem, który nie chce się otworzyć, albo jak zinterpretować wyjątkowo dziwny sen. Widział siebie, jak masuje jej plecy i przy okazji skromnie podrzuca genialny pomysł na dotarcie do autystycznego dziecka.

Beth jednak funkcjonowała zupełnie inaczej. Nie potrzebowała rozmów na te tematy tak bardzo jak on. Dla niego żadne zdarzenie nie miało tak naprawdę miejsca, dopóki nie porozmawiał o nim z żoną. Ona natomiast działała własnym rozpędem, czerpała paliwo z własnego baku.

— No, niech będzie. Dziecko X. Wiesz, dlaczego go do mnie przysłali, prawda? Jest oskarżony — właściwie to jest na pewno winny — o liczne podpalenia. Popalił swoją szkołę, dom sąsiadów, spalił doszczętnie plac zabaw dla dzieci. Rozmawiam z nim od miesięcy i nie okazał choćby odrobiny skruchy. Musiałam zaczynać od podstaw, nauczyć go odróżniania pojęć dobra i zła. I wiesz, co on dzisiaj zrobił?

Beth odwróciła głowę, patrzyła na stolik służbowy, gdzie dwie kelnerki z nocnej zmiany też jadły posiłek.

— Pamiętasz Marie, recepcjonistkę? W zeszłym miesiącu zmarł jej mąż, wpadła w rozpacz, wszyscy o tym rozmawiali. No i ten chłopak, Dziecko X, chyba musiał coś usłyszeć, bo wiesz, co zrobił? Przyniósł dla Marie kwiat. Piękną, dużą czerwoną różę. Nie mógł jej zerwać z żadnego krzaka na skwerku, musiał ją kupić. Ale nawet gdyby ukradł, to nie szkodzi. Dał jej tę różę i powiedział: „To dla ciebie, na pamiątkę po twoim mężu”. Marie była zupełnie oszołomiona. Wzięła kwiat, wykrztusiła „dziękuję” i pobiegła się wypłakać do łazienki. I wszyscy, którzy to widzieli, pielęgniarki, salowe, wszyscy mieli łzy w oczach. Akurat weszłam, jak cały zespół to przeżywał. A na środku stał ten mały chłopiec — bo tak właśnie wyglądał, po prostu jak mały chłopiec — który właściwie sam nie wiedział, co zrobił. I to mnie przekonało, że jest autentyczny. Nie wyglądał na zadowolonego z siebie, na kogoś, kto sobie wykalkulował, że zarobi na tym punkty. Po prostu sam był tym zdumiony. Do tego momentu widziałam w nim tylko chuligana. Wiem, wiem, akurat ja nie powinnam przylepiać etykietek i w ogóle. — Wspominając o etykietkach, pokazała na migi cudzysłów, wyraźnie parodiując ludzi posługujących się takimi gestami. — Ale uczciwie przyznaję, że dla mnie był wstrętnym smarkaczem, nie lubiłam go. I nagle zrobił coś takiego, coś takiego, rozumiesz? Zwykły dobry uczynek.

Umilkła, a Will się nie odezwał, na wypadek gdyby miała jeszcze coś dodać. W końcu Beth przerwała ciszę.

— Sama już nie wiem — powiedziała tonem oznaczającym koniec opowieści.

Rozmawiali jeszcze trochę, mówiąc sobie, jak minął dzień. Will nachylił się kilka razy i pocałował ją w nadziei, że znów zostanie poczęstowany rozchylonymi ustami. Beth jednak była powściągliwa. Kiedy się przeciągnęła, zobaczył dół jej pleców i rąbek majteczek, widoczny między dżinsami a koszulką. Uwielbiał patrzeć na nią nagą, ale widok jej ciała w bieliźnie odurzał go jak narkotyk.

— Rachunek proszę! — zawołał, chcąc już znaleźć się w domu. Gdy wychodzili, wsunął dłoń pod jej koszulkę i zjechał po gładkiej skórze pleców do spodni. Nie broniła się, a on nie wiedział, że zanim tydzień się skończy, będzie odtwarzał to wrażenie w wyobraźni po tysiąckroć

Rozdział 4

Sobota, 8.00

Brooklyn

Przedstawiamy wydanie weekendowe. Dzisiejsze nagłówki: Właściciele domów mogą liczyć na pomoc, gdy rząd podniesie o ćwierć punktu stopy procentowe; Gubernator Florydy ogłosił w części półwyspu stan klęski żywiołowej po przejściu huraganu Alfred; Skandal w angielskim stylu. Na początek powiemy...

O ósmej rano Will był jeszcze wpółprzytomny. Zasnęli dopiero grubo po trzeciej. Z zamkniętymi oczami poszukał ręką żony. Nie było jej. Tak jak się spodziewał, wyszła już do pracy. Co czwartą sobotę prowadziła weekendową przychodnię i to właśnie była ta sobota. Energia Beth zawsze go zdumiewała. A dzieci i ich rodzice nie mieli pojęcia, że ich psychiatra jest często wyczerpany, bo kiedy była z nimi, dawała z siebie wszystko.

Will zwlókł się z łóżka i podszedł do stołu. Nie chciał jeść, tylko zobaczyć gazetę. Beth zostawiła karteczkę: Brawo, kochanie. Dziś wielki dzień, niech noc będzie jeszcze lepsza. Obok leżała gazeta, otwarta na właściwej stronie — „Miasto”, B3. Mogło być gorzej, pomyślał Will. „Zabójstwo w Brownsville ma związek z prostytucją” i pod tym jakieś dziesięć akapitów. Między jednym a drugim jego nazwisko. Kiedy się wziął do pisania, musiał podjąć decyzję; właściwie podjął ją jeszcze w Oksfordzie, pisząc do studenckiej gazety „Cherwell”. William Monroe junior czy po prostu Will Monroe? Duma podpowiedziała mu, że powinien dawać sobie samemu radę — a więc Will Monroe i nic więcej.

Spojrzał na pierwszą stronę dodatku miejskiego, a potem całego wydania, by sprawdzić, którym z jego kolegów — a więc rywali — dobrze się wiedzie. Zapamiętał nazwiska i poszedł pod prysznic.

Zakiełkował mu w głowie pewien pomysł, który nabierał kształtów, gdy Will się ubierał i wychodził z domu. Po drodze mijał młode pary pchające trzykołowe wózki albo siedzące przy śniadaniu w kafejkach na Court Street. Cobble Hill zamieszkiwali ludzie tacy jak on i Beth — dwudziesto — i trzydziestolatkowie robiący kariery, zamieniający podupadłą niegdyś dzielnicę Brooklynu w mały kawałek nieba dla yuppies. Dochodząc do stacji metra przy Bergen Street, uzmysłowił sobie, że idzie szybciej niż wszyscy inni. On też dziś nie miał wolnej soboty.

W redakcji od razu poszedł do Hardena, który tak szybko wertował „New York Posta”, że zakrawało to na kpinę.

— Glenn, co byś powiedział na taki tekst: „Anatomia mordestwa. Prawdziwe życie statystyk przestępczości”.

— Zamieniam się w słuch.

— Na przykład tak: „Howard Macrae być może zasługiwał tylko na notkę na ostatnich stronach gazety; był kolejną z wielu ofiar zabójstw w Nowym Jorku. Lecz kim ten człowiek był naprawdę? Jak wyglądało jego życie? Dlaczego został zabity?”.

Harden przestał przerzucać „Posta” i spojrzał na niego.

— Wiesz, Will, ja mam domek na przedmieściu w South Orange i moje największe zmartwienie to zawieźć rano dzieci do szkoły na czas. — To była szczera prawda. — Co mnie obchodzi jakiś martwy alfons z Brooklynu?

— Masz rację. To tylko nazwisko w kronice policyjnej. Ale czy nie uważasz, że nasi czytelnicy chcieliby wiedzieć, co się naprawdę dzieje, gdy ktoś w tym mieście zostaje zamordowany?

Widział niezdecydowanie Hardena. Brakowało mu ludzi, bo był żydowski Nowy Rok, co oznaczało, że redakcja jest mocno wyludniona. Wśród reporterów było wielu Żydów i większość z nich wzięła wolne, by uczestniczyć w uroczystościach religijnych. Jednak szef Willa nie chciał przyznać, że jest tak zmęczony pracą, że nie interesuje go nawet morderstwo.

— Zrobimy tak — powiedział Harden. — Podzwoń trochę, pojedź tam, zobacz, co się pojawi. Jak coś się wykluje, to pogadamy.

Will kazał taksówkarzowi zaczekać. W ciągu kilku następnych godzin musiał mieć pod ręką auto. Poza tym, prawdę mówiąc, czuł się bezpieczniej, widząc w pobliżu dodający otuchy żółty korpus samochodu. Wołał nie chodzić po tej dzielnicy zupełnie sam.

Po pewnym czasie zaczął się zastanawiać, czy w ogóle warto było tu przyjeżdżać. Posterunkowy Federico Penełas, który pierwszy przybył na miejsce zbrodni, należał do wyjątkowo powściągliwych rozmówców i jego odpowiedzi były zdawkowe.

— Czy zastał pan na miejscu zbiegowisko?

— Nie.

— Nikogo nie było?

— Jedna czy dwie osoby. Ta kobieta, która zadzwoniła.

— Czy pan z nią rozmawiał?

— Spisałem tylko, co widziała i kiedy go znalazła. Podziękowałem za postawę obywatelską.

Znów tekst z deklaracji ideowej.

— Czy do pana należało przykrycie ofiary kocem?

Penelas po raz pierwszy się uśmiechnął. Uśmiech był raczej kpiący niż sympatyczny. Nic nie wiesz, człowieku.

— To nie był policyjny koc. Policja używa plastikowych worków na zamek błyskawiczny. Koc już tam był, kiedy przyjechałem.

— Kto go położył?

— Nie wiem. Pewnie ktoś, kto znalazł trupa. Z szacunku dla zmarłego albo z jakiegoś innego powodu. Tak samo jak się zamyka zmarłym oczy. Ludzie tak robią, bo widzieli to na filmach.

Penelas nie chciał mu podać nazwiska kobiety, która wezwała policję, ale telefon do rzeczniczki załatwił sprawę. Oczywiście nieoficjalnie. Mając nazwisko, mógł szukać dalej.

Żeby ją znaleźć, musiał pochodzić po blokowisku. Na tym ubogim czarnym osiedlu czuł się idiotycznie — biały elegancki facet w spodniach z kantem i niebieskiej lnianej marynarce, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, widoczny był z daleka. Budynki nie popadły jeszcze w całkowitą ruinę, lecz były w kiepskim stanie. Graffiti, cuchnące moczem klatki schodowe, dużo wybitych szyb. Czekało go polowanie na przypadkowych przechodniów w nadziei, że któryś zechce z nim rozmawiać.

Od razu postanowił zaczepiać tylko kobiety. Wiedział, że to pachnie tchórzostwem, ale przekonał sam siebie, że nie ma się czego wstydzić. Czytał kiedyś wypowiedź sławnego dziennikarza, który twierdził, że najlepsi korespondenci wojenni to właśnie tchórze: ci odważni zanadto szarżowali i narażali życie. To nie był wprawdzie Bliski Wschód, lecz na ulicach też toczyła się wojna — rasowa, między gangami albo o narkotyki.

Pierwsza napotkana kobieta nic nie wiedziała, druga podobnie. Trzecia słyszała nazwisko, lecz nie znała adresu. Skierowała go do znajomej, ta zadzwoniła do sąsiadki i w rezultacie Will stanął twarzą w twarz z kobietą, która znalazła Howarda Macrae.

Czarna, po pięćdziesiątce, na imię miała Rosa. Will domyślił się, że jest osobą pobożną, jedną z tych, które chronią lokalne społeczności przed zupełnym upadkiem. Zgodziła się pójść razem z nim na miejsce zbrodni.

— Byłam w sklepie, kupowałam chyba coś do chleba i jak wyszłam, zobaczyłam, że na ulicy coś leży. W pierwszej chwili się zezłościłam, bo myślałam, że znowu ktoś wyrzucił mebel albo co. Ale podeszłam bliżej i okazało się, że to nie żadna kanapa, tylko...

— Zobaczyła pani, że to ciało?

— Nie od razu, dopiero po chwili. Po prostu leżało, no wie pan, coś dziwnego.

— Było ciemno?

— Tak, bardzo ciemno, noc. No więc stanęłam przy tym i pomyślałam sobie: pod tym kocem jest człowiek.

— Przepraszam, ale co pani zobaczyła najpierw, jak jeszcze nie było koca?

— Właśnie to zobaczyłam. Ciemny koc, a pod nim ludzki kształt.

— Czyli koc już tam był? To znaczy, że nie pani pierwsza go znalazła.

— Oczywiście, że ja. I ja zadzwoniłam na policję, nie kto inny. Ode mnie się dowiedzieli.

— Ale zwłoki już zostały przykryte?

— No tak.

— Policja chyba myśli, że to pani przykryła je kocem.

— No to źle myśli. A skąd ja bym wzięła koc w środku nocy? Pan myśli, że czarni to noszą przy sobie koce tak na wszelki wypadek? Wiadomo, że za dobrze się nie dzieje w tej dzielnicy, ale aż tak źle to nie jest. — Rosa mówiła to wszystko bez cienia goryczy w głosie.

— No tak. — Will zastanawiał się, o co ją jeszcze zapytać. — Kto go mógł przykryć kocem, nie wie pani?

— Mówię panu to samo, co powiedziałam policji. Tak go znalazłam, już przykrytego. A koc bardzo ładny, chyba wełniany. W każdym razie w dobrym gatunku.

— Przepraszam, że do tego wracam, ale czy jest możliwe, że to nie pani pierwsza go znalazła?

— Nie wiem, jakim sposobem. Na policji na pewno panu powiedzieli, że jak podniosłam koc, to gość był jeszcze ciepły. Właściwie nie trup, tylko jeszcze człowiek, rozumie pan? Był jeszcze ciepły, jakby to się stało przed chwileczką. Krew wciąż się z niego lała, tak ciurkała jak woda z przebitej rury. Okropnie to wyglądało. I wie pan, co było najdziwniejsze? Miał zamknięte oczy, jakby ktoś mu je zamknął.

— I to też nie pani?

— Nie ja. Absolutnie.

— A jak pani myśli, kto mógł to zrobić... to znaczy, zamknąć mu oczy?

— Pewnie pan pomyśli, że zbzikowałam, przecież zakłuli chłopinę nożem na śmierć... ale pomyślałam sobie... ee, nie, weźmie mnie pan za wariatkę.

— Nie, proszę mówić, pani Roso. Na pewno nic takiego nie pomyślę. Bardzo proszę.

Will instynktownie się przygarbił. Wysoki wzrost zazwyczaj mu pomagał, mógł górować nad rozmówcą. Na tę kobietę jednak nie chciał patrzeć z góry, chciał, by poczuła się bezpiecznie. Pochylił głowę, żeby mogła mu patrzeć w oczy, nie podnosząc wzroku.

— Proszę mówić — powtórzył.

— Wiem, że tego człowieka zamordowano w okrutny sposób — powiedziała Rosa. — Ale jak go znalazłam, wyglądał, jakby, no nie wiem, jakby ktoś go ułożył do snu.

Will się nie odzywał, ssał tylko obsadkę długopisu.

— A widzi pan, mówiłam, weźmie mnie pan za wariatkę. Może ja jestem wariatką?

Will podziękował jej i ruszył dalej przez osiedle bloków. Po przejściu kilku przecznic znalazł się w krainie zupełnej degrengolady. Mieszkania o oknach zabitych deskami służyły tu narkomanom jako meliny; młodzi mężczyźni przekazywali sobie brązowe paczuszki, patrząc ukradkiem na boki. To tutaj właśnie należało pytać o Howarda Macraego, lecz spotkał się tylko ze zdecydowaną niechęcią i oporem. Twarz miał zbyt białą, akcent zbyt obcy. Większość brała go za policjanta w cywilu, najpewniej z wydziału antynarkotykowego. Niektórzy zauważali jadący za nim samochód, co jeszcze pogorszyło sprawę. Przeważnie odchodzili, gdy tylko brał do ręki notatnik.

Pierwsza szczelina w tym lodzie pojawiła się, jak to zwykle bywa, dzięki jednej osobie.

Will znalazł człowieka, który znał Macraego. On też był odrobinę spłoszony, lecz przede wszystkim znudzony i nie miał nic lepszego do roboty, jak przebimbać trochę czasu na pogawędce z dziennikarzem. Gadał i gadał, opowiadając ze szczegółami o jakichś dawno minionych i nieistotnych lokalnych konfliktach, jakby dla „New York Timesa” to były nie wiadomo jakie sensacje.

— Musisz o tym koniecznie napisać, przyjacielu! — powtarzał mężczyzna, kwitując to rzężącym śmiechem nałogowego palacza. Will uznał, że znoszenie towarzystwa takich typków należy do ryzyka zawodowego reportera.

— No i co z tym Howardem Macrae? — zapytał, gdy jego nowy znajomy przerwał na chwilę opowieść o wadliwej sygnalizacji ulicznej na Fulton Street.

Okazało się, że facet właściwie znał Macraego bardzo słabo, ale wiedział, kim są znajomi denata. Zaproponował Willowi, że go z nimi pozna, za każdym razem przedstawiał go bezcennymi w tej sytuacji słowami: „Jest w porządku”.

W głowie Willa zaczął się powoli formować obraz. Macrae był bez wątpienia licencjonowanym rzezimieszkiem o długoletnim stażu. Od dawna prowadził burdel i cieszył się szacunkiem w lokalnym półświatku: najwyraźniej był dobrym alfonsem. Jego przybytek funkcjonował wzorowo, a Howard nawet sam zanosił ubrania dziewczyn do pralni. Will obejrzał sobie ten przybytek od środka — wyglądał niemal tak odpychająco, jak to sobie wyobrażał. Trochę jak przychodnia lekarska w biednej dzielnicy. Po podłodze nie walały się igły i zauważył nawet automat do wody.

Wszystkie dziwki odpowiadały mu tak samo. „Nie powiem panu nic więcej niż koleżanki: sprzedawał nasze tyłki i tyle. Zarabiał na tym kasę, część płacił nam, a resztę brał dla siebie”.

Howard Macrae był po prostu zadowolonym ze swego życia alfonsem. Mieszkał w burdelu i świetnie się spisywał w roli gospodarza. Wieczorami puszczał głośno muzykę i urządzał tańce.

Dopiero późnym wieczorem Will trafił na to, czego szukał cały dzień: kogoś, kto szczerze opłakiwał śmierć Macraego. Skontaktował się z karawaniarzami, którzy czekali na odebranie ciała z policyjnej kostnicy. Pojechał taksówką do zakładu pogrzebowego, zaniedbanego budynku, który robił wyjątkowo przygnębiające wrażenie nawet w tej okolicy. Will zastanawiał się, jak często musieli sprzątać po tych „zwyczajnych porachunkach gangów”.

Na miejscu zastał tylko recepcjonistkę, młodą czarną kobietę o najdłuższych i najbardziej niezwykle pomalowanych paznokciach, jakie w życiu widział. Były jedynym kolorowym miejscem w całym pomieszczeniu.

Zapytał ją, czy ktoś organizuje pogrzeb Howarda Macraego, może jacyś krewni. Nie, nikt się nie zgłosił. Recepcjonistka odniosła wrażenie, że nie miał w ogóle rodziny. Will naciskał: potrzebował bardziej osobistych akcentów, żeby historia nabrała kolorów. Czy nikt, kompletnie nikt, nie interesował się zmarłym?

— Ach, przypomniałam sobie — odparły Kolorowe Pazurki. Nareszcie, pomyślał Will. — Jakaś kobieta dżowniła koło południa. Pytała, kiedy będzie pogrzeb, bo chciała złożyć wyrazy szacunku zmarłemu.

Po chwili miał już numer telefonu i od razu zadzwonił. Powiedział, że dzwoni z domu pogrzebowego i chce porozmawiać o panu Macrae.

— Niech pan przyjdzie — odparła.

W taksówce Will od razu chwycił palmtop, by wysłać szybki e-mail do Beth. W całej tej elektronicznej komunikacji był swoisty rytm: e-maile z blackberry za dnia, gdy miała pod ręką komputer, SMS-y nocą, kiedy go nie miała.

Potrzebna szybka lekcja psychologii. Będę rozmawiał z kobietą, która znała ofiarę. Powiedziałem jej, że dzwonię z zakładu pogrzebowego. Teraz muszę się przyznać. Jak to zrobić, żeby się nie wściekła i nie wywaliła mnie z domu? Potrzebuję twojej światłej rady ASAP, za kilka minut tam będę. xx W.

Czekał, ale odpowiedź nie nadeszła.

Kiedy zapukał do drzwi, zapadał już zmierzch. W oknie na piętrze pokazała się głowa kobiety. Około czterdziestki, pomyślał Will; czarna, atrakcyjna. Miała wyprostowane włosy, ufarbowane na kasztanowo.

— Już schodzę.

Przedstawiła się jako Letitia, ale nie chciała mu podać nazwiska.

— Nazywam się Will Monroe i chciałem panią przeprosić — powiedział. Zaczął się mętnie tłumaczyć, że to jego pierwszy poważny tekst, że chce dobrze wypaść przed szefem; spostrzegł jednak, że kobieta nie zamierza niczego zrobić ani powiedzieć. Po prostu słuchała go z wyrazem lekkiego zaskoczenia na twarzy. Słabnącym głosem wypowiedział przygotowaną formułkę: — Posłuchaj, Letitio, być może to jedyna szansa, żeby prawda o Howardzie w ogóle ujrzała światło dzienne.

Widział już jednak, że nie jest to konieczne; wręcz przeciwnie, Letitia była wyraźnie zadowolona, że będzie mogła się wypowiedzieć.

Zachęciła go gestem, żeby wszedł do dużego pokoju, którego podłoga zarzucona była zabawkami.

— Czy jesteś krewną Howarda? — zapytał.

— Nie — odparła z uśmiechem. — Spotkałam tego człowieka tylko raz. — Tego człowieka, aha, pomyślał Will. Zaraz się dokopiemy do brudnej prawdy o tym Macraem. — Ale ten jeden raz mi wystarczył.

Will poczuł przypływ podniecenia. A może ta kobieta zna jakąś mroczną tajemnicę Macraego, która wyjaśni jego śmierć? Wyprzedziłbym policję!

— Kiedy to było?

— Prawie dziesięć lat temu. Mój mąż — niedługo wróci z pracy — siedział wtedy w więzieniu. — Spostrzegła minę Willa. — Nie, nie, nic nie zrobił. Był niewinny. Ale nie stać nas było na kaucję. Siedział w tej ciasnej celi dzień po dniu, a ja nie mogłam tego znieść. Byłam zdesperowana. — Jej oczy emanowały nadzieją, że sam zrozumie resztę, że nie będzie musiała o tym mówić. — Każdy wie, że tutaj istnieją tylko dwa sposoby na zarobienie szybkich pieniędzy. Handel narkotykami albo...

Will podjął wątek:

— Albo handel... albo idzie się do Howarda.

— Właśnie. Nienawidziłam siebie za myśl o tym. Za młodu śpiewałam w chórze kościelnym u metodystów, panie Monroe.

— Will. Rozumiem.

— Wychowano mnie jak należy. Ale musiałam wydostać męża z więzienia. No i poszłam do tego... do Howarda.

Will, nie opuszczając wzroku, zapisał w notatniku: Błyszczące oczy.

— To było jedyne, co mogłam sprzedać. — Głos jej zadrżał. — Nie mogłam się zmusić, by tam wejść, stałam w cieniu i czekałam nie wiadomo na co. Howard Macrae mnie zobaczył, chyba zamiatał akurat przed domem. Zapytał, czego chcę, zupełnie jakby mówił: Czym mogę pani służyć? Powiedziałam mu, o co chodzi, dlaczego muszę zarobić. Nie chciałam, żeby pomyślał... no wiesz. I wtedy ten człowiek, którego widziałam pierwszy raz w życiu, zrobił coś naprawdę niesamowitego.

Will nadstawił ucha.

— Odwrócił się na pięcie i zaprowadził mnie chyba do własnego mieszkania w tym... budynku. Wszedł i od razu zaczął zdejmować pościel z łóżka.

— Zdejmować pościel?

— Mhm. Przestraszyłam się, bo nie wiedziałam, co chce ze mną zrobić. Pozbierał te kołdry i poduszki, na tym położył odtwarzacz płyt kompaktowych, potem zdjął z ręki zegarek, zawinął to wszystko w tobół i chwycił za łóżko. To było bardzo dobre, drogie łóżko ze świetnym materacem. Ciężkie było, ale wywlókł je na dwór. Otworzył tył swojej półciężarówki, dosyć zdezelowanej, i załadował to łóżko, a potem tobół. Bóg mi świadkiem, że nie wiedziałam, co facet kombinuje. Opuścił szybę w oknie szoferki i mówi do mnie, żebyśmy spotkali się za pięć minut za rogiem, przy Fulton. Byłam zupełnie zdezorientowana, ale podeszłam za róg i jego samochód już tam stał, przed lombardem. Macrae pokazuje na te wszystkie rzeczy, z lombardu wychodzą faceci i je wyładowują, a szef wypłaca mu gotówkę. I za chwilę Macrae daje mi pieniądze, całą sumę.

— Dał ci pieniądze?

— Zgadza się. Strasznie dziwnie się czułam. Nie rozumiałam, dlaczego po prostu nie dał mi jakiejś kasy, skoro już chciał, tylko musiał urządzić to przedstawienie, jakby poświęcał cały swój majątek albo co. I nigdy nie zapomnę, co do mnie potem powiedział: „Masz tu pieniądze, zapłać kaucję i nie zostawaj dziwką”. Posłuchałam go oczywiście, wykupiłam męża i nie musiałam się sprzedawać, już nigdy. Dzięki temu człowiekowi.

Trzasnęły drzwi wejściowe. Will usłyszał głosy trójki czy czwórki dzieci i mężczyzny.

— Cześć, kochanie — powiedział mężczyzna, wchodząc do pokoju.

— Will, to mój mąż, Martin. A to nasze dziewczynki, Davinia i Brandi, i synek, Howard. — Letitia spojrzała znacząco na Willa, dając mu znak, żeby siedział cicho. — Martin, ten pan jest dziennikarzem. Właśnie miał wychodzić.

Kiedy podeszli do drzwi, Will zapytał szeptem:

— Twój mąż nic nie wie?

— Nie i nie zamierzam mu mówić. Nikt nie powinien wiedzieć takich rzeczy o własnej żonie.

Will już zamierzał odpowiedzieć, że wręcz przeciwnie, większość mężczyzn byłaby dumna, gdyby ich żona była zdolna do takiego poświęcenia. Zamiast tego rzekł tylko:

— A jednak twój synek ma na imię Howard.

— Powiedziałam Martinowi, że to imię zawsze mi się podobało. Wystarczy, że ja wiem, o co chodzi. Mój syn może z dumą nosić to imię. Mówię panu, panie Monroe, człowiek, którego wczoraj zabili, mógł grzeszyć codziennie przez całe swoje życie, ale dla mnie był najbardziej prawym człowiekiem na świecie.

Rozdział 5

Sobota, 21.50

Brooklyn

Tego wieczoru w kuchni, gdzie odbywali wszystkie rozmowy, Will grał swoją tradycyjną rolę. Beth przyrządzała spaghetti, a on jej pomagał, zmywając brudne garnki i łyżki. Była to sprytna strategia, unikał dzięki temu góry zmywania po kolacji. Jednocześnie relacjonował jej swój dzień.

— Facet był zwyczajnym alfonsem, a jednak kiedy zobaczył rozpacz tej kobiety, sprzedał własne rzeczy, żeby jej pomóc. Niesamowite, co?

Beth mieszała sos w milczeniu.

— Nie wiem, co Harden na to powie, ale ta kobieta, Letitia, uważa, że Macrae ją uratował, właściwie uratował jej życie. To przecież jest coś, no nie? Napiszę świetny tekst, zobaczysz.

Beth była jakaś zamyślona. Will uznał to za oznakę sukcesu, jak gdyby trafił w sedno, a jego spostrzeżenia wprawiły żonę w kontemplacyjny nastrój.

— No ale dość już o tym. A tobie jak minął dzień?

Beth podniosła wzrok; ręka z łyżką znieruchomiała. Zmierzyła go długim, chłodnym spojrzeniem.

— O rany, na śmierć zapomniałem... — Jej poranna notka: „Dziś wielki dzień”. Przeczytał ją i zapomniał. Natychmiast.

Beth milczała, czekała, aż się wytłumaczy.

— Poszedłem prosto do pracy, a potem wciągnęła mnie ta historia — powiedział. — Chyba wyłączyłem telefon przed wizytą u tej kobiety. Dzwoniłaś do mnie?

— „Na śmierć zapomniałem”. Jak możesz tak mówić? O takich rzeczach się nie zapomina, Will. O wielu innych można, ale nie o tym.

Mówiła tym swoim zimnym jak stal tonem, którego używała tylko w chwilach największego rozdrażnienia. Will prawie się go bał. Przypuszczał, że była to część jej psychologicznego treningu: nigdy nie tracić zimnej krwi. W pewnym sensie nawet to podziwiał, ale nie znosił, kiedy mówiła tak do niego.

— Ja od tygodni o niczym innym nie myślę, a ty po prostu zapomniałeś. Na śmierć! — Głos przybierał na sile. — Miałeś cały dzień...

— Pracowałem...

— Ty zawsze pracujesz albo myślisz o pracy. Nie pamiętasz nawet o najważniejszej sprawie w naszym życiu, a ja nie mogę zasnąć ani wziąć prysznica, ani nic zrobić, żeby o tym nie myśleć. — Jej oczy poczerwieniały.

— Co ci powiedzieli?

— O nie, tak łatwo się nie wywiniesz, Will. Jeżeli cię interesuje, co powiedzieli, to trzeba było towarzyszyć mi w szpitalu. Powinieneś tam ze mną być.

Każde z tych pięciu ostatnich słów ciążyło mu jak kotwica. Oczywiście, że powinien. Jak mógł o tym zapomnieć? Beth powiedziała prawdę: od przebudzenia nie myślał o niczym innym, tylko o swoim tekście.

Wiedział, że musi jakoś się wyrwać z tej wstępnej fazy rozmowy — dlaczego zapomniał o spotkaniu? — i jak najszybciej przejść do rzeczy: co powiedzieli lekarze? Ale jak to przeskoczyć? Znał tylko jedną osobę, która od razu dokonałaby tego manewru, wiedziałaby, jaką psychologiczną sztuczkę zastosować. Tą osobą była Beth.

— Kochanie, wiem, że zawiniłem. Sam nie rozumiem, jak to się mogło stać. Nie zasłużyłem, żebyś mi powiedziała, ale naprawdę chcę to wiedzieć. Później chętnie porozmawiam o moim zaangażowaniu w pracy, obiecuję. Ale teraz może po prostu mi powiesz, czego się dowiedziałaś.

Beth siedziała na stołku z drewnianą łyżką w ręce. W końcu przemówiła, ledwie słyszalnym głosem, jakby uszło z niej całe powietrze.

— Nie badali mnie, to była tylko taka pogawędka. Powiedzieli, żebyśmy próbowali jeszcze przez trzy miesiące, a potem zastanowią się nad jakąś kuracją. — Pociągnęła nosem i sięgnęła po papierowy ręcznik. — Powiedzieli, że oboje jesteśmy całkowicie zdrowi i powinniśmy dać sobie jeszcze trochę czasu, zanim „podejmiemy następne kroki”.

— No to chyba dobrze, co? — odrzekł Will, po części zdając sobie sprawę, że popełnia taktyczny błąd, przechodząc przedwcześnie od słuchania i potakiwania do fazy lżejszej, rozluźniającej. Rozum mu podpowiadał, że Beth przede wszystkim musi się wygadać, wyrzucić to z siebie. Nie chce się spierać, niczego wyjaśniać ani bronić. Głowa to wiedziała, lecz usta miały inną koncepcję; chciały natychmiast coś polepszać i naprawiać.

— Nie, Will, tak się składa, że ja nie uważam, że jest dobrze — odparła. — Jest bardzo niedobrze. To jakaś cholerna, niezrozumiała tajemnica. Skoro moje jajeczka są w porządku i twoja sperma też jest w takim doskonałym gatunku, to dlaczego, do kurwy nędzy, nie możemy mieć dzieci?!

Cisnęła drewnianą łyżką o ścianę, na której sos pomidorowy utworzył obraz Pollocka, po czym zerwała się z miejsca i pobiegła do sypialni. Will pognał za nią, ale zatrzasnęła drzwi. Usłyszał jej płacz.

Jak mógł tak strasznie spieprzyć sprawę? Obiecał jej, że pójdą do kliniki razem, że zrobi sobie po południu godzinkę czy dwie wolnego. I kiedy tylko rozpoczął pracę, wszystko wyleciało mu z głowy. Nawet wysłał e-mail do Beth — na temat swojej pracy! — w czasie, kiedy powinien już z nią być. Wiedział, co jego żona — psycholog — o tym sądzi. Uważała, że ucieka w pracę, żeby uniknąć zajmowania się sprawą najistotniejszą: po czterech latach od ślubu, po dwóch latach seksu bez zabezpieczeń i roku „poważnych” starań Beth wciąż nie mogła zajść w ciążę.

Wiedział, że tak to może wyglądać w jej oczach, ale nie miała racji. Nic nowego się nie działo; zawsze był bardzo ambitny. Nawet w latach studenckich pracował ciężko i gdy nie redagował „Cherwełla”, próbował sprzedać reportaże o życiu studenckim profesjonalnej prasie.

Zadzwonił telefon.

— Will?

— O, cześć tato.

— Dzwonię tylko, żeby zapytać, jak ci się podobał koncert.

— Był zachwycający — odparł, przeczesując palcami włosy i wbijając wzrok w podłogę. O ojcu też zapomniał. Jak mógł być tak głupi? — Miałem do ciebie zadzwonić — skłamał. — Chór był niesamowity.

— Masz jakiś smutny głos.

— Nie, tylko jestem zmęczony. Pamiętasz, jak mnie wezwali do redakcji na koniec koncertu, z powodu tego zabójstwa? Niby zwyczajne morderstwo, ale wymyśliłem, żeby się temu bliżej przyjrzeć. Portret ze statystyki przestępczości, za kulisami śmierci, coś w tym sensie.

Świadomość, że Beth siedzi za zamkniętymi drzwiami sypialni, nie dawała mu spokoju. Powinien natychmiast tam pójść i wciągnąć ją w dalszą rozmowę. Albo przynajmniej wkraść się do środka.

— Bardzo dobry pomysł. I co się okazało?

— Facet był zwykłym lumpem z Brooklynu, prowadził burdel.

— Można się było tego spodziewać w takim miejscu. Ala ja ciągle czekam na ten kawałek o Międzynarodowym Funduszu Walutowym, to bardziej do ciebie pasuje, tak uważam. Słuchaj, Will, Linda już na mnie kiwa. Mamy obiad dla Habitatu i przyszedł „wiesz kto”. Musimy się zająć gośćmi. Jeszcze pogadamy.

Nawet kiedy ojciec miał wolny wieczór, wraz ze swoją „partnerką” — Will nie potrafił użyć tego określenia bez cudzysłowu — robili zawsze coś pożytecznego dla ogółu. Habitat for Humanity była ulubioną organizacją charytatywną Monroego seniora.

— Podoba mi się sprawa, której trzeba poświęcić trochę czasu i emergii, a nie tylko pieniędzy — mawiał często. — Musisz otworzyć serce, a nie jedynie portfel.

W gabinecie sędziego wisiało jego zdjęcie z byłym prezydentem — owym „wiesz kto”. Obaj mężczyźni byli w połowie drogi na szczyt, obaj odziani w kraciaste flanelowe koszule, a eksprezydent trzymał w ręce młotek. Uczestniczyli w wydarzeniu, które było znakiem firmowym Habitatu — budowaniu w ciągu jednego dnia domu dla bezdomnych w Alabamie albo w jakimś innym miejscu.

Will zastanawiał się czasem nad tym upodobaniem ojca do spełniania dobrych uczynków. Właściwie traktował to podejrzliwie. Najbardziej cyniczna interpretacja była taka, że Williamowi Monroemu seniorowi chodziło po prostu o stworzenie wizerunku człowieka o wspaniałych cechach charakteru, wybitnie predestynowanego do objęcia najwyższych stanowisk sędziowskich w kraju. Szczególnie zaś o zdobycie przychylności ewangelickiego elektoratu, który miał znaczny wpływ na wybór sędziów Sądu Najwyższego. Kilku spośród rywali ojca było zagorzałymi chrześcijanami i taki świecki liberał jak William Monroe nie mógł się z nimi równać pod tym względem; gdyby mu się jednak udało nieco złagodzić wizerunek zatwardziałego bezbożnika, wyszłoby mu to na dobre. Tak w każdym razie sądził jego syn.

Will podszedł na palcach pod drzwi sypialni i odrobinę je uchylił. Beth spała głęboko. Wycofał się do kuchni i zjadł z patelni to, co udało się odzyskać z makaronu. Miał wrażenie, jakby w ich mieszkaniu wyrosła nagle niewidzialna ściana, a oni oboje znaleźli się po jej dwóch stronach.

Siegnął po pilota i włączył CNN.

„W wiadomościach z zagranicy powiemy więcej o kłopotach brytyjskiego ministra finansów Gavina Curtisa, który znalazł się dzisiaj w ogniu krytyki kościoła. Biskup Birmingham zaapelował do Izby Lordów o podjęcie stanowczych działań”.

Will wbił wzrok w ekran. Curtis wyglądał na zmęczonego i o wiele starszego niż wtedy, gdy go poznał. Było to w Oksfordzie, gdzie minister, wówczas jeszcze w opozycji, przemawiał jako kandydat na przyszłego ministra środowiska w ramach debaty Oxford Union Society: „Ta Izba uważa, że koniec świata jest bliski”. Will, jako redaktor „Charwella”, sam sobie zlecił zrobienie wywiadu z politykiem.

Przez lata zdążył o tym zapomnieć, lecz wówczas Curtis zrobił na nim wrażenie. Potraktował dziewiętnastoletniego dziennikarza zupełnie poważnie, jak profesjonalistę. Ciekawe było też to, że nie zachowywał się jak polityk, raczej jak nauczyciel. Wciąż przerywał rozmowę wtrąceniami na temat nowinek kulturalnych, pytając Willa, czy zna książkę jakiegoś holenderskiego teologa albo czy widział nowy, kontrowersyjny polski film. Po spotkaniu Will czuł się niedouczony, lecz jednocześnie przekonany, że Curtis skazany jest na porażkę: tacy intelektualiści nie radzili sobie w krwiożerczym świecie wielkiej polityki. Gdy później jego rozmówca zaczął się wspinać po szczeblach kariery w administracji rządowej, Will wyrzucał sobie brak politycznego wyczucia.

Na ekranie pojawił się teraz siwowłosy duchowny w szarym garniturze, pod którym widać było ledwie skrawek czerwieni. Twarz biskupa nabiegła gniewem, jak gdyby chciał dopasować ją kolorem do barwy koszuli. Spiker przedstawił go jako przełożonego brytyjskiego odpowiednika amerykańskiego Kościoła Jezusa Odrodzonego, skrajnie moralistycznego skrzydła ewangelizmu. „To człowiek grzechu! — zawołał biskup, pokazując na ministra, czemu towarzyszyły pomruki aprobaty i protesty ze strony posłów. — Jeżeli prawdą jest, że sprzeniewierzył fundusze publiczne, powinien zostać usunięty!”.

Will wyłączył telewizor i usiadł przy komputerze. Wiedział, że Beth będzie spała do rana, i zastanawiał się, czy jej nie zbudzić i nie spróbować jeszcze rozmowy. Mieli zasadę, że nie kładą się do łóżka w trakcie sprzeczki, spała jednak tak głęboko, że gdyby zakłócił jej odpoczynek, tylko pogorszyłby sytuację. Widział jej twarz, a we śnie potrafiła przybierać różne miny: łagodną, marsową, nawet ironicznie zdziwioną. Zdarzało się, że budził go jej śmiech, który wywołał jakiś wyśniony żart. Lecz teraz, chociaż jej buzię przysłoniły brązowe włosy, spostrzegł pionową bruzdę na czole, jakby myślała nad czymś w skupieniu. W wyobraźni wygładził tę zmarszczkę delikatnym ruchem dłoni. Może powinien to właśnie zrobić? Lepiej nie, pomyślał. A jeśli się obudzi i kłótnia rozgorzeje na nowo? Lepiej niech śpi.

Mógł przynajmniej posiedzieć w nocy, napisać tekst o Howardzie Macrae i oddać go z samego rana. Zrobiłby wrażenie na Hardenie i miałby wymówkę, żeby nie iść do sypialni.

Patrzył na klawiaturę, lecz jego umysł unikał Letitii, Howarda i ulic Brownsville. Wiedział, czego pragnie Beth, ale biologia czy coś innego w tym przeszkadzały. Podobało mu się podejście lekarzy: próbować dalej. Jednak Beth nie przywykła do roli pacjentki, wolała siedzieć naprzeciwko. I domagała się konkretów — diagnozy, wskazówek.

Poza tym kwestia ciąży nie wyczerpywała wcale tematu. Beth coraz bardziej doskwierał jego zawodowy fanatyzm, ambicja w dązemu na szczyt. Kiedy się poznali, mówiła, że to jego zaangażowanie bardzo jej się podoba; uznała nawet, że jest seksy. Podziwiała go za to, że chce do wszystkiego dojść samodzielnie. Mógł sobie ułatwić życie — wrócić do Stanów jako osiemnastolatek i dzięki prestiżowi ojca dostać się do Yale, i podobało jej się, że tego nie zrobił. A teraz domagała się od niego pohamowania tych ambicji, przyjęcia innych priorytetów.

Sen zmorzył go po czwartej nad ranem. Śniło mu się, że pływa po jeziorze płaskodenną łodzią, wystrojony jak gondolier. Naprzeciw niego, kręcąc parasolką, siedziała kobieta, prawdopodobnie Beth, chociaż nie widział jej wyraźnie. Wytężał wzrok, chcąc dojrzeć twarz pasażerki, lecz słońce świeciło mu prosto w oczy.

Rozdział 6

Poniedziałek, 10.47

Manhattan

„Dobry grzesznik: historia jednego życia — i śmierci — w Nowym Jorku”.

Will wpatrywał się w nagłówek, nie na stronie B6 czy B 1l, nawet nie na B3, ale na pierwszej stronie „New York Timesa”. Przyglądał mu się, jadąc metrem, patrzył co kilka kroków, idąc do redakcji, a potem przez większość czasu przy biurku udawał, że na niego nie spogląda.

E-maile z gratulacjami spływały od siedzących metr od niego kolegów z redakcji i od starych przyjaciół ze świata. Ci ostatni czytali tekst w internetowym wydaniu dziennika. Przyjmował właśnie kolejne pochwały przez telefon, gdy poczuł nagły przepływ energii. To sam Townsend McDougal zstąpił — co było u niego rzadkością — ze swego olimpu, by poprzechadzać się wśród wojska. Nagle zaczęły się prostować plecy i rozchylać w uśmiechach usta. Amy Woodstein odruchowo poprawiła włosy. Weteran felietonu usiłował jednym ruchem ręki posprzątać swoje biurko, na skutek czego kilka pustych pudełek po marlboro wylądowało w szufladzie.

Pracownicy „Timesa” wciąż jeszcze nie przywykli do zwierzchnictwa McDougala. Mianowany redaktorem naczelnym zaledwie kilka miesięcy wcześniej, był na tym stanowisku osobą nietypową. Jego poprzednicy należeli z reguły do tej warstwy nowojorskiej społeczności, z której wywodziło się wiele znanych postaci i która przyczyniła się do rozwoju specyficznego poczucia humoru i języka tego miasta: do liberalnych Żydów. Wszyscy poprzedni szefowie gazety wyglądali i zachowywali się jak Woody Allen albo Philip Roth.

Z Townsendem McDougalem było zupełnie inaczej. Arystokrata z Nowej Anglii, z korzeniami sięgającymi Mayflower i manierami WASP-a1, nosił latem panamę, a zimą mokasyny, ale nie to najbardziej niepokoiło redakcyjnych weteranów.

Nie, „New York Times” i jego naczelny tworzyli niezwykłą parę wyłącznie dlatego, że ten ostatni należał do Kościoła Odrodzonych Chrześcijan.

Nie zarządził jeszcze obowiązkowych kursów studiowania Biblii ani nie kazał dziennikarzom składać rąk do modlitwy przed posłaniem gazety do druku. Lecz dla świątyni sekularyzmu, za jaką uchodził „Times”, był to szok kulturowy. Felietoniści i krytycy dziennika przyzwyczajeni byli do tonu może nie skrajnie prześmiewczego, ale z pewnością pełnego dystansu wobec religii. Ewangeliczne chrześcijaństwo istniało dla nich gdzieś na zewnątrz, w tej części kraju, nad którą przelatywało się samolotem w drodze na Zachodnie Wybrzeże. Żaden z nich nie powiedziałby tego głośno ani tym bardziej nie napisał, lecz milcząco zgadzali się co do tego, że Odrodzeni Chrześcijanie to rezerwat ludzi prostych. „Zaufaj Jezusowi” było hasłem dobrym dla kobiet w poliestrowych spodniach, oglądających w telewizji kaznodzieję Pata Robertsona, albo dla alkoholików po terapii, potrzebujących „punktu zwrotnego” w życiu i oznajmiających światu o swym wybawieniu tekstami nalepek na zderzakach. Absolwenci prestiżowych uczelni, tacy jak dziennikarze „Timesa”, z pewnością do tego świata nie należeli.

Townsend McDougal zburzył wszystkie te wyobrażenia. Redaktorzy musieli zweryfikować swój arytmetyczny pewnik, według którego „świecki” równało się „inteligencki”. Od tej pory religia przestała być przejawem kiepskiego gustu jak mrożonki na obiad albo trwała ondulacja. Należało ją traktować z szacunkiem. Zmiana stała się oczywista już kilka tygodni po przyjściu McDougala, począwszy od tekstów o modzie, a skończywszy na sporcie. Nowy redaktor naczelny nie wydał żadnego oficjalnego zalecenia w tej sprawie. Nie musiał.

A teraz szedł przez dział miejski, patrząc dokładnie w jednym kierunku.

— Muszę kończyć — powiedział Will do telefonu, najciszej, jak się dało. Kiedy odłożył słuchawkę, McDougal przemówił.

— Witamy w świętym miejscu, Williamie. Na pierwszej stronie najlepszej gazety na świecie. — Will poczuł, że się czerwieni. Nie był bynajmniej zakłopotany samym komplementem ani nawet donośnym głosem McDougala, który obwieścił swą pochwałę wszem wobec z akcentem tak arystokratycznym, że niemal angielskim. Chodziło o „Williama”. Will sądził, że jego ojciec porozumiał się z McDougalem co do tego, że ich przyjaźń pozostanie sprawą prywatną. Jeżeli nie, czekała go niechęć ze strony kolegów: oto młody dziennikarski „pistolet”, pnący się w górę dzięki działaniu wypróbowanego specyfiku na przyspieszenie kariery — nepotyzmu.

No i stało się, dzięki decybelom McDougala. Po redakcji zaczną teraz krążyć e-maile: „Zgadnij, do kogo nasz szef zwraca się po imieniu?”. Prawda była taka, że Will postarał się o tę pracę tak samo jak wszyscy: wysłał list motywacyjny, a potem przyszedł na rozmowę. Ale teraz już nikt w to nie uwierzy. Poczuł, że pali go kark.

— To bardzo dobry początek, Williamie — ryczał dalej naczelny. — Z niezbyt obiecującej historii zrobiłeś materiał zasługujący na pierwszą stronę. Nie byłoby źle, gdyby niektórzy z twoich bardziej doświadczonych kolegów wykazali się podobnym poziomem pracowitości i zapału.

Will zastanawiał się czy McDougal celowo chce zamienić jego życie w piekło. A może był to jakiś rytuał inicjacyjny, praktykowany przez bractwo Skulls and Bones na Yale, gdzie szef i jego ojciec tak się zaprzyjaźnili? Redaktor naczelny mógł równie dobrze namalować Willowi tarczę na plecach i wręczyć pozostałym dziennikarzom po kuszy.

— Dziękuję — powiedział Will.

— Czekam z ciekawością na dalszy ciąg tej historii, Williamie. I oczekuję następnych świetnych tekstów.

Po tych słowach Townsend McDougal oddalił się z cichym szelestem swego świetnie skrojonego szarego garnituru. Dziennikarze, którzy siedzieli dotąd na baczność, przybrali swobodniejsze pozy. Weteran felietonu wysunął szufladę, sięgnął po papierosy i ruszył do schodków przeciwpożarowych.

Will poczuł, że musi porozmawiać z Beth. Wybrał jej numer. Po drugim dzwonku jednak zrezygnował. Jeśli zadzwoni, żeby się pochwalić sukcesem w pracy, potwierdzi jej opinię na swój temat. Lepiej będzie jeszcze trochę odpokutować.

— No i tak, Williamie. — To był Terence Walton, który obrócił się w jego stronę na krześle. Spoglądał w górę z lekceważącym uśmieszkiem i wyglądał jak planujący psotę uczniak.