Arsène Lupin. Dwa uśmiechy jednej pani - Leblanc Maurice - E-Book

Arsène Lupin. Dwa uśmiechy jednej pani E-Book

Leblanc Maurice

0,0

Beschreibung

Dziewczyna gangstera i wianuszek wielbicieli - to nie może się dobrze skończyć!Ona - Klara Blondynka, przedstawiająca się czasem jako Antonina, jest kochanką znanego bandyty. On - Monsieur Raoul mieszka w kamienicy, do której pewnego razu przychodzi Klara. Roztargniona kobieta myli piętra i przez pomyłkę puka do drzwi Raoula. Mężczyzna najchętniej zaprosiłby ją do środka i już nigdy stamtąd nie wypuścił. Tymczasem po piętach uwikłanej w ciemne interesy Klary depczą nadinspektor Gorgeret oraz - a jakże! - Arsène Lupin.W 2021 r. na platformie Netflix premierę miał serial "Lupin" zainspirowany książkowymi przygodami Arsène'a Lupina.Powieść zachwyci miłośników kryminalnych intryg wychodzących spod pióra Arthura Conana Doyle'a. Arsène Lupin to szarmancki, czuły na wdzięki kobiet mistrz charakteryzacji. Wrodzony spryt pozwala mu wychodzić z największych opresji. Żyje z kradzieży, ale trzyma się etosu, zgodnie z którym rabuje jedynie złoczyńców, wymierzając im tym samym sprawiedliwość. Postać tego dżentelmena-włamywacza była inspirowana historią Mariusa Jacoba - anarchisty, który dokonał ponad 150 włamań, za co został skazany na 23 lata więzienia.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 183

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Maurice Leblanc

Arsène Lupin. Dwa uśmiechy jednej pani

Tłumaczenie Wiktor Zieliński

Saga

Arsène Lupin. Dwa uśmiechy jednej pani

 

Tłumaczenie Wiktor Zieliński

 

Tytuł oryginału La Femme aux deux sourires

 

Język oryginału francuski

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1933, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728463093 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

I  PROLOG

Dziwna rana

Dramat, wraz z prowadzącymi do niego okolicznościami i towarzyszącymi mu zwrotami akcji, można streścić na kilku stronach, nie ryzykując przeoczeniem choćby najmniejszego epizodu, który należy wziąć pod uwagę, by dotrzeć do nieprzystępnej prawdy.

Stało się to w sposób najnaturalniejszy na świecie. Obyło się bez podstępnych gróźb, które los czasem wysuwa, zwiastując nadejście wydarzeń o wielkiej wadze, bez duchoty zapowiadającej burzę, bez obawy. Niepokoju nie było nawet wśród zdezorientowanych widzów tego maleńkiego wydarzenia, tak tragicznego w ogromie otaczającej go tajemnicy.

Oto fakty: państwo de Jouvelle oraz goście, których przyjmowali w swoim zamku Volnic w Owernii – rozległym dworze z wieżyczkami, pokrytym czerwoną dachówką – uczestniczyli w koncercie wydawanym w Vichy przez wspaniałą śpiewaczkę Elżbietę Hornain. Następnego dnia, trzynastego sierpnia, na zaproszenie pani de Jouvelle, która znała Elżbietę, zanim ta złożyła pozew o rozwód z bankierem Hornainem, śpiewaczka przyjechała na obiad do zamku, położonego zaledwie kilkanaście kilometrów od Vichy.

Był to bardzo wesoły obiad. Pan i pani dobrze wiedzieli, jak połączyć gościnność z wdziękiem i delikatnością, nadającymi wagi wszystkich gościom. Tych przybyło ośmioro, wszyscy pełni werwy i dowcipu. Były to trzy młode pary oraz emerytowany generał i markiz Jean d’Erlemont, dżentelmen po czterdziestce, o wielkim powabie i uwodzicielskim uroku, na które żadna kobieta nie była obojętna.

Ale podziw tych dziesięciu osób, ich wysiłek włożony w to, by podobać się i błyszczeć, kierowały się ku Elżbiecie Hornain, tak jakby w jej obecności nie można było wypowiedzieć żadnego słowa, którego celem nie byłoby wywołanie jej uśmiechu lub przyciągnięcie jej spojrzenia. Ona sama nie dążyła jednak do tego, by podobać się czy błyszczeć. Rzuciła tylko kilka dziwnych zdań, sensownych i subtelnych, ale nie dowcipnych czy ekspresyjnych. Po cóż zresztą? Była piękna, jej piękno dominowało nad wszystkim. Mogłaby poruszyć i najgłębsze kwestie, a te od razu zginęłyby w blasku jej urody. Stojąc naprzeciw można było myśleć wyłącznie o jej błękitnych oczach, zmysłowych ustach, blasku cery, kształcie twarzy. Nawet w teatrze, mimo że obdarzona była ciepłym głosem i prawdziwym talentem śpiewaczki operowej, podbijała publiczność przede wszystkim urodą.

Nosiła zawsze bardzo proste suknie, na które, gdyby były bardziej eleganckie, i tak nie zwrócono by większej uwagi, bo myślano tylko o wdzięku jej ciała, harmonii gestów i wspaniałości ramion. Po jej dekolcie spływały cudowne naszyjniki, które przeplatały się ze sobą w olśniewającym nieładzie rubinów, szmaragdów i diamentów. Gdy ktoś je komplementował, studziła zachwyty z uśmiechem:

– Biżuteria sceniczna... Ale muszę przyznać, że to dobra imitacja.

– Przysiągłbym, że...– mówiono.

Na co odpowiadała:

– Ja też... Wszyscy dają się nabrać!

Po obiedzie markiz d’Erlemont tak manewrował, że udało mu się zatrzymać śpiewaczkę dla siebie i porozmawiać z nią w cztery oczy. Słuchała z zainteresowaniem i pewną dozą zamyślenia.

Pozostali goście utworzyli grupę wokół pani domu, która wydawała się zirytowana tą pogawędką.

– Marnuje swój czas – mruknęła – Znam Elżbietę od lat. Żaden zakochany nie ma szans. Ona jest jak piękny, obojętny posąg. Ależ proszę, dobry człowieku, możesz odegrać swoją małą komedię i pokazać swoje najlepsze sztuczki... Nic nie wskórasz.

Wszyscy siedzieli na tarasie w cieniu zamku. U ich stóp rozciągał się w słońcu pusty ogród, jego prosty rozkład, zielone trawniki, alejki wysypane żółtym piaskiem, kwietniki obsadzone przyciętymi cisami. Na dalekim końcu znajdowały się ruiny starego zamku, wieże, strażnica i kaplica; wznosiły się na kopcach, gdzie ścieżki pięły się przez gąszcz laurów, bukszpanu i ostrokrzewu.

Miejsce to było majestatyczne i monumentalne, a widok imponował tym bardziej, że za olbrzymią hałdą czaiła się pustka przepaści. Niewidoczna strona wniesienia przechodziła stromo w wąwóz, który otaczał posiadłość, a w zagłębieniu, pięćdziesiąt metrów w dole, szumiały burzliwe wody potoku.

– Co za widok! – rzuciła Elżbieta Hornain. – Wyobraźmy sobie tę scenerię namalowaną na tekturze! Drżące płótno ścian i gobelin z podciętych drzew! Tu by się dobrze grało.

– Kto pani broni przynajmniej zaśpiewać, Elżbieto? – zapytała pani de Jouvelle.

– Głos ginie w tym bezmiarze.

– Nie pani – zaprotestował Jean d’Erlemont. – To byłoby takie piękne! Proszę nas zaszczycić...

Roześmiała się. Usprawiedliwiała się i broniła przed wszystkimi, którzy nalegali na nią i błagali.

– Nie, nie – protestowała. – Nie powinnam była tak mówić... Ośmieszyłabym się, wypadłabym tak słabo!

Ale jej opór słabł. Markiz chwycił ją za rękę i próbował odciągnąć.

– Proszę iść ze mną... pokażę pani drogę... Proszę, to będzie taka przyjemność!

Zawahała się jeszcze raz, a potem podjęła decyzję:

– Niech tak będzie. Proszę mi towarzyszyć do podnóża ruin.

Nagle zdecydowana, ruszyła przez ogród, powoli, tym samym lekkim, rytmicznym tempem, którym zwykła przemieszczać się w teatrze. Minąwszy trawniki, wspięła się po pięciu kamiennych stopniach, które zaprowadziły ją na taras naprzeciwko zamku. Reszta stopni była węższa, z poręczą, stały tam na przemian doniczki z pelargoniami i stare kamienne wazony. Po lewej stronie zaczynała się aleja aukub. Skręciła, za nią markiz, i zniknęła za zasłoną z krzewów.

Po chwili ujrzano ją, tym razem samą, gdy wspinała się po stromych schodach, podczas gdy Jean d’Erlemont ponownie przeszedł przez pusty ogród. Wreszcie Elżbieta wyłoniła się znowu, jeszcze wyżej, na platformie, na której stały trzy gotyckie łuki zburzonej kaplicy, a u dołu przestrzeń odgradzała ściana bluszczu.

Zatrzymała się. Stojąc na przypominającym piedestał kopcu, zdawała się bardzo wysoka, obdarzona nadludzkimi proporcjami, a kiedy wyciągnęła ręce i zaczęła śpiewać, jej gesty i głos wypełniły rozległą kopułę liści i granitu odcinającą się od błękitu nieba.

Państwo de Jouvelle oraz ich goście słuchali i patrzyli z napiętymi twarzami, przepełnieni wrażeniem, jakie towarzyszy ludziom, gdy w ich głębi powstają wspomnienia, o których wiadomo, że nigdy nie zostaną zapomniane. Personel zamku oraz obsługa gospodarstwa, przylegającego do murów posiadłości z jednej strony, a także kilkunastu chłopów z sąsiedniej wsi, zgromadzili się przy furtkach i w zagłębieniach nasypów, i każdy z nich w pełni doceniał wartość tej chwili.

Co śpiewała Elżbieta Hornain, nie bardzo wiedziano. Jej głos wznosił się i rozchodził w niskich, pełnych dźwiękach, chwilami tragicznych, ale pulsujących nadzieją i życiem. I nagle...

Należy jednak pamiętać, że scena ta rozpoczęła się absolutnie bezpiecznie i nie było żadnego powodu, możliwego do przyjęcia przez ludzki rozum, dla którego nie miałaby równie bezpiecznie trwać i równie bezpiecznie się zakończyć. To, co się wydarzyło, było nagłe, natychmiastowe. Nawet jeśli odczucia widzów różniły się między sobą, to nie w tym punkcie: wszyscy mieli pewność – o której zeznali – że wydarzenie to przypominało wybuch bomby, której istnienia nie można się było domyślić ani przewidzieć (to samo wyrażenie powtarzało się w oświadczeniach).

Tak, katastrofa wydarzyła się nagle. Magiczny głos urwał się niespodziewanie. Żywy posąg, śpiewający w odgrodzonej przestrzeni, zachwiał się na swoim piedestale z ruin i nagle runął, bez krzyku, bez gestu świadczącego o strachu, bez najmniejszego ruchu wyrażającego chęć obrony, bez świadomości zagrożenia. Natychmiast i nieodwołalnie przekonano się, że nie było tu walki ani agonii, i że nie śpieszyło się do kobiety umierającej, tylko takiej, którą śmierć dosięgła w ułamku sekundy.

Rzeczywiście, kiedy goście dotarli do górnej esplanady, Elżbieta Hornain leżała bezwładna i blada... Wylew? Atak serca? Nie. Po jej nagim ramieniu i gardle obficie spływała krew.

Czerwona krew, która od razu rzucała się w oczy. Tak jak i niezrozumiały fakt, który powitano okrzykiem zdumienia:

– Naszyjniki zniknęły!

Przywoływanie szczegółów śledztwa, które w tamtym czasie pasjonowało wszystkich, byłoby nużące. Co więcej, śledztwo to, całkowicie bezużyteczne, szybko zakończono. Prowadzący ją sędziowie i policjanci już na początku natrafili na ślepą uliczkę, w której wszystkie ich wysiłki okazały się daremne. Wszyscy byli szczerze przekonani, że nic nie da się zrobić. Zbrodnia, kradzież. To wszystko.

Niewątpliwie była to zbrodnia. Oczywiście nie znaleziono żadnej broni, żadnego pocisku ani żadnego mordercy. Ale nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, żeby zaprzeczać, że doszło do przestępstwa. Spośród czterdziestu dwóch obecnych osób pięcioro zeznało, że widziało jakiś rozbłysk, chociaż te pięć wypowiedzi nie zgadzało się co do jego lokalizacji i kierunku. Pozostałe trzydzieści siedem nie widziało nic. Trzy osoby twierdziły, że słyszały huk; pozostałe trzydzieści dziewięć nie słyszało nic.

W każdym razie sam fakt zbrodni był bezdyskusyjny, bo przecież była rana, straszna, przerażająca rana na szczycie lewego ramienia, tuż pod szyją, rana, którą musiał zadać potworny pocisk. Pocisk? W takim wypadku morderca musiałby kryć się w ruinach, ponad śpiewaczką, a ta kula musiałaby wbić się głęboko w ciało i spowodować obrażenia wewnętrzne, co nie nastąpiło.

Wyglądało to tak, jakby ranę, z której wylewała się krew, zadano tępym narzędziem, młotkiem lub pałką. Ale kto chwycił ten młotek czy pałkę? I jak ten gest mógł pozostać niezauważony?

A z drugiej strony, co się stało z naszyjnikami? Jeśli doszło do zabójstwa i rabunku, to kto popełnił oba te przestępstwa? I jakim cudem napastnik zdołał uciec, skoro służący, stojący w oknach na ostatnim piętrze, nie spuszczali z oczu śpiewaczki, esplanady, na której występowała, jej ciała, gdy upadła, jej zwłok, gdy leżała na ziemi? Oni wszyscy z pewnością zobaczyliby nadejście i odejście napastnika, jego ucieczkę między kępami, jego szaleńczy bieg. Przecież tuż za ruinami czyhało strome urwisko, na które nie można było się wspiąć, ani z którego nie można było zejść...

Czy ukrył się w bluszczu, w jakiejś dziurze? Teren przeszukiwano przez dwa tygodnie. Z Paryża sprowadzono młodego, ambitnego i nieustępliwego policjanta, Gorgereta, który już wcześniej po mistrzowsku rozwiązał kilka spraw. To była strata czasu: dochodzenie nie przyniosło rezultatu. Sprawa została zamknięta, ku wielkiemu zdenerwowaniu Gorgereta, który obiecał sobie, że nigdy jej nie porzuci.

Państwo de Jouvelle, przerażeni tym zajściem, opuścili Volnic, zapowiadając oficjalnie, że nie zamierzają nigdy wracać.

Zamek wystawiono na sprzedaż, w pełni umeblowany, tak, jak stał.

Kupiec znalazł się pół roku później. Nie było wiadomo, kto to, ponieważ pan Audigat, notariusz, negocjował warunki sprzedaży w wielkiej tajemnicy.

Odprawiono wszystkich służących, chłopów i ogrodników. Jedynie wysoka wieża, górująca nad bramą wjazdową, zamieszkana była przez starszego mężczyznę, który przeniósł się tam z żoną: to był Lebardon, były żołnierz. Przeszedłszy na emeryturę, przyjął to zaufane stanowisko.

Mieszkańcy wioski na próżno próbowali nakłonić go do mówienia: ich ciekawość nie została zaspokojona. Czujnie pełnił straż. Zauważono jedynie, że niejednokrotnie, być może raz w roku, o różnych porach, jakiś dżentelmen przyjeżdżał samochodem wieczorną porą, spał w zamku i wyjeżdżał następnego dnia w nocy. Bez wątpienia właściciel, który przyjeżdżał porozmawiać z Lebardonem. Ale pewności nie było. Nic więcej na ten temat nie wiedziano.

 

Jedenaście lat później stróż Lebardon zmarł.

Jego żona została sama w wieży wejściowej. Tak samo małomówna jak mąż, nie opowiadała nic o tym, co działo się w zamku. Ale czy coś działo się w ogóle?

I tak minęły kolejne cztery lata.

II 

Klara blondynka

Dworzec Saint-Lazare. Strumień podróżnych płynął przez bramki między poczekalnią a wejściem na perony, rozwidlał się na przyjeżdzających i odjeżdżających, wirował niespokojnie i spływał gwałtownie ku drzwiom i przejściom. Punkty docelowe wyznaczały okrągłe plakietki z wbitymi igłami, a pracownicy sprawdzali i dziurkowali bilety.

Dwóch mężczyzn, zdających się nie brać udziału w tym gorączkowym pośpiechu, przechadzało się między grupami, rozpościerając wokół siebie roztargnioną aurę spacerowiczów, których zajęcie nie miało nic wspólnego z zamieszaniem tłumu. Jeden z nich był gruby i potężny, z niesympatyczną twarzą o surowym wyrazie, drugi wątły i tyczkowaty; obaj mieli wąsy i meloniki.

Zatrzymali się przy wyjściu pod pusta plakietką, gdzie czekało czterech pracowników. Chudszy podszedł do nich i zapytał grzecznie:

– O której godzinie przyjeżdża pociąg z piętnastej czterdzieści siedem?

Pracownik odpowiedział szyderczo:

– O piętnastej czterdzieści siedem.

Grubas wzruszył ramionami, jakby ubolewając nad głupotą towarzysza, a następnie zapytał:

– To jest pociąg z Lisieux, czyż nie? Numer trzysta sześćdziesiąt osiem?

– Numer trzysta sześćdziesiąt osiem, w rzeczy samej – odpowiedziano mu. – Będzie tu za dziesięć minut.

– Bez opóźnień?

– Bez opóźnień.

Spacerowicze odeszli i oparli się o filar.

Minęły trzy, cztery, potem pięć minut.

– To irytujące – powiedział grubas. – Nie widzę gościa, którego przysyłają nam z Prefektury.

– Potrzebuje go pan zatem?

– Do licha! Jeśli nie przyniesie nakazu, jak mamy sobie poradzić z podróżniczką?

– Może nas szuka? Może nas nie zna?

– Idioto! To naturalne Flamant, że cię nie zna... Ale mnie, Gorgereta, nadinspektora Gorgereta, zawsze czujnego od czasu afery w zamku Volnic, musi!

Człowiek o nazwisku Flamant, urażony, skomentował:

– Sprawa z zamku Volnic jest stara. Piętnaście lat!

– A napad na ulicy Saint-Honoré? A zasadzka, w której złapałem Dużego Paula, czy to są sprawy z czasów wypraw krzyżowych? Nie, nie mają nawet dwóch miesięcy!

– Złapał go pan, złapał...Tyle że on zawsze ucieka, ten Duży Paul...

– Tyle że wszystko tak dobrze poukładałem, że to znowu mnie zmobilizowano. Słuchaj, czy w poleceniu służbowym nie wymieniono mnie z nazwiska?

Wyciągnął z portfela kartkę, rozłożył ją i razem przeczytali.

Komenda Główna Policji

Polecenie służbowe (Pilne)

4 czerwca

 

Kochanka Dużego Paula, Klara Blondynka, była widziana w pociągu 368, który przyjeżdża z Lisieux o 15.47. Wyślijcie natychmiast głównego inspektora Gorgereta. Nakaz zostanie mu wysłany na dworzec Saint-Lazare, przed przyjazdem pociągu.

Opis młodej damy: faliste blond włosy, niebieskie oczy. Między 20 a 25 rokiem życia. Ładna. Ubrana zwyczajnie. Elegancka postawa.

– Widzisz, jest na nim moje nazwisko. Ponieważ to ja zawsze zajmowałem się sprawą Dużego Paula, powierzono mi opiekę nad jego przyjaciółką.

– Zna ją pan?

– Słabo. Zauważyłem ją, gdy tylko wyważyłem drzwi do pokoju, w którym złapałem ją podczas zasadzki na Dużego Paula. Tyle, że tego dnia miałem pecha. Kiedy go wiązałem, ona wyskoczyła przez okno, i kiedy za nią pobiegłem, Duży Paul uciekł.

– Był pan zdany tylko na siebie?

– Było nas trzech. Ale Duży Paul zaczął od wyeliminowania tamtych dwóch.

– To twardy facet!

– A ja mimo to go złapałem!

– Na pana miejscu bym go nie puścił.

– Gdybyś był na moim miejscu, mój drogi, dostałbyś w łeb, jak tamci dwaj. Poza tym, masz reputację idioty.

Był to decydujący argument w ustach nadinspektora Gorgereta, dla którego wszyscy jego podwładni byli idiotami, i który szczycił się tym, że jest nieomylny i ostatnie słowo w sprzeczce zawsze należy do niego.

Flamant jakby się ukłonił i rzekł:

– Sumując, miał pan szczęście. Na początek dramat w Volnic... Teraz pańskie historie z Dużym Paulem i Klarą... Czy wie pan, czego brakuje w tej kolekcji?

– Czego?

– Aresztowania Arsène’a Lupina.

– Dwa razy był o sekundę szybszy – mruknął Gorgeret. – Ale do trzech razy sztuka. Co do dramatu Volnic, to nadal mam oko na tę sprawę... Tak samo jak na Dużego Paula. A co do Klary Blondynki...

Chwycił ramię kolegi.

– Uwaga! Nadjeżdża pociąg...

– A pan nie ma nakazu!

Gorgeret obejrzał się dookoła. Nikt się do niego nie zbliżał. Co za porażka!

Tam jednak, na samym końcu jednej z linii, wyłonił się masywny dziób lokomotywy. Pociąg powoli wjechał na peron i zatrzymał się. Drzwi otworzyły się i gromady ludzi wypadły na platformę.

Przy wyjściu przepływ podróżnych zwężał się i rozszerzał pod poleceniami kontrolerów. Gorgeret zatrzymał Flamanta: po co się spieszyć? Nie było innej drogi, grupy musiały się przerzedzić. Każda osoba przechodziła po kolei. Jak w takim razie mieliby przeoczyć kobietę, której dokładny opis został im podany?

Rzeczywiście, wyłoniła się z tłumu, policjanci byli pewni, że to ona. To o tej kobiecie doniesiono. Była to, bez wątpienia, Klara Blondynka.

– Tak, tak – mruknął Gorgeret. – Poznaję ją. Ach, ty kokietko, nie ujdzie ci to na sucho.

Miała naprawdę ładną twarz, na poły uśmiechniętą, na poły przestraszoną, ozdobioną falującą blond czupryną i oczami, których jasny błękit widać było z daleka. Jej białe zęby ujawniały się lub chowały w zależności od ruchu ust, które zdawały się wiecznie roześmiane.

Ubrana była w szarą sukienkę z białym płóciennym kołnierzykiem, przez co przypominała małą pensjonarkę. Jej sylwetka była przygarbiona, jakby próbowała się ukryć. Miała przy sobie małą walizkę i torebkę, obie czyste, ale bardzo skromne.

– Pani bilet, panienko?

– Bilet?

To była wielka sprawa. Jej bilet? Gdzie go trzymała? W kieszeni? W torbie? W walizce? Onieśmielona, zażenowana obecnością ludzi, którym kazała czekać, których z kolei bawiło jej zażenowanie, odłożyła walizkę, otworzyła torbę i w końcu znalazła swój bilet przypięty do wyściółki jednej z rączek.

Potem, przedostawszy się przez podwójny szpaler, który się utworzył, przeszła.

– Niech to! – jęknął Gorgeret. – Co za fiasko z tym nakazem! Od razu byśmy ją mieli!

– Przecież i tak pan może.

– Głupcze! Pójdziemy za nią. Tylko bez fałszywego ruchu, jasne? Usiądziemy jej na ogonie.

Gorgeret był zbyt mądry, by „usiąść na ogonie” młodej osoby, która już raz złośliwie prześlizgnęła mu się przez palce, i której nieufności nie należało wzbudzać. Trzymał się w pewnej odległości i zauważył wahanie – udawane lub naturalne – Klary Blondynki, która próbowała się odnaleźć, jak ktoś, kto po raz pierwszy wchodzi do poczekalni na dworcu. Nie miała odwagi pytać i kręciła się w nieznanym kierunku. Gorgeret mruknął:

– Niezła bezczelność!

– Z czym?

– Nie chce mi uwierzyć, że nie wie, jak wydostać się z dworca! Jeśli więc się waha, to dlatego, że myśli, iż możemy ją śledzić, i że powinna zachować ostrożność.

– W istocie – zauważył Flamant. – Robi wrażenie, jakby ktoś ją śledził. Ileż ona ma wdzięku!

– Nie daj się ponieść, Flamant! To bardzo popularna dziewczyna. Duży Paul za nią szaleje. Cóż, znalazła schody... Pospieszmy się.

Wyszła, dotarła na Cour de Rome i wezwała taksówkę.

Gorgeret przyśpieszył kroku. Zobaczył, jak wyciąga z torebki kopertę i czyta kierowcy adres. Choć mówiła cicho, udało mu się usłyszeć:

– Proszę mnie zabrać na Quai Voltaire sześćdziesiąt trzy.

I wsiadła. Gorgeret wezwał samochód, ale w tym samym momencie zaczepił go wysłannik z Prefektury, na którego tak niecierpliwie czekał:

– Ach, to pan, Renaud? Ma pan nakaz?

– Tak, proszę – powiedział agent.

Po czym udzielił kilku dodatkowych wyjaśnień, o które poprosił Gorgeret.

Ten ostatni zauważył, że wezwana przez niego taksówka odjechała, a samochód Klary skręcił za róg placu.

Stracił kolejne trzy lub cztery minuty. Ale co z tego, skoro znał adres!

– Panie kierowco – zwrócił się do mężczyzny, który podjechał. – Poproszę na Quai Voltaire sześćdziesiąt trzy.

Ktoś kręcił się wokół obu inspektorów od chwili, gdy stanęli pod filarem obserwując przyjazd pociągu numer trzysta sześćdziesiąt osiem. Był to raczej stary człowiek, o chudej, owłosionej twarzy, śniadej cerze, ubrany w zbyt długi i połatany oliwkowy płaszcz. Człowiek ten, niezauważony przez funkcjonariuszy, zdołał podkraść się do samochodu w chwili, gdy Gorgeret podawał adres.

Sam wskoczył do taksówki i zarządził:

– Na Quai Voltaire sześćdziesiąt trzy, proszę.

III 

Dżentelmen z półpiętra

Quai Voltaire sześćdziesiąt trzy okazało się prywatną rezydencją, której stara, szara fasada z bardzo wysokimi oknami wznosiła się nad Sekwaną. Prawie cały parter i trzy czwarte antresoli zajmowały antykwariat i księgarnia. Na pierwszym i drugim piętrze znajdowało się obszerne i luksusowe mieszkanie markiza d’Erlemontą, do rodziny którego budynek należał od ponad wieku. Niegdyś bardzo bogaty, teraz w nieco przykrej sytuacji na skutek spekulacji, musiał ograniczyć swoje wydatki domowe i zredukować personel.

Z tego powodu wydzielił na półpiętrze małe samodzielne mieszkanie składające się z czterech pokoi, które jako człowiek interesu zgadzał się wynająć, gdy jakiś ochotnik subtelnie podtykał mu pokaźną łapówkę. W tym czasie, od miesiąca, lokatorem był niejaki pan Raoul, który rzadko sypiał i zjawiał się na ledwo godzinę lub dwie każdego popołudnia.

Mieszkał nad lożą konsjerżą, pod pokojami sekretarza markiza. Wchodziło się przez ciemny przedpokój, który prowadził do salonu. Po prawej stronie znajdowała się sypialnia, po lewej łazienka.

Tego popołudnia salon był pusty. Stało w nim kilka mebli, które sprawiały wrażenie ustawionych przypadkowo, bez ładu ani przytulności. Pokój sprawiał wrażenie obozu, do którego przywodzą chwilowe okoliczności, i który opuszcza się niespodziewanie pod wpływem kaprysu.

Między dwoma oknami, z których roztaczał się godny podziwu widok na Sekwanę, stał fotel odwrócony tyłem do drzwi wejściowych, imponujący obszernym, wyściełanym oparciem.

Tuż przy fotelu, na małym trójnożnym stoliku po prawej, stała przypominająca barek szkatułka.

Zegar wiszący na ścianie w wąskiej wnęce wybił czwartą. Minęły dwie minuty. Potem od sufitu dały się słyszeć, w równych odstępach, trzy stuknięcia, podobne do tych, które zapowiadają podniesienie kurtyny w teatrze. Kolejne trzy. Nagle w okolicach barku rozległ się szybki dźwięk, jakby telefonu, ale cichy, stłumiony.

Cisza.

Wszystko zaczęło się od nowa. Trzy stuknięcia. Stłumiony dzwonek telefonu. Ale tym razem na tym się nie skończyło: rozmowa popłynęła ze skrzynki jak z pozytywki.

– Szlag by to, szlag, szlag! – warknął w salonie zachrypniętym głosem ktoś, kto dopiero się obudził.

Zarys zwróconego w stronę okien fotela zakłóciło powoli wysuwające się w prawo ramię, ramię, które sięgało do skrzynki na stoliku, którego dłoń podniosła wieczko i chwyciła leżącą w kasetce słuchawkę telefoniczną.

Słuchawkę przeniesiono na drugą stronę oparcia, a wyraźniejszy już głos niewidocznego człowieka zatopionego w fotelu utyskiwał:

– Tak, to ja, Raoul... Zatem nie pozwolisz mi spać, Courville? Co za głupi pomysł, żeby połączyć twoje biuro z moim! Nie masz mi nic do powiedzenia, prawda? Cholera, przecież śpię.

Rozłączył się. Ale stukot obcasów i dzwonek telefonu wybrzmiały ponowie. Mężczyzna ustąpił i między panem Raoulem z półpiętra, a panem Courville’em, sekretarzem markiza d’Erlemonta, wywiązał się stłumiony dialog.

– Mów, paplo... Markiz jest w domu?

– Tak, a pan Valthex właśnie wyszedł.

– Valthex! Valthex, nawet dzisiaj! Niech to! Ta postać jest dla mnie tym nieprzyjemniejsza, że ewidentnie dąży do tego samego celu co my, tyle że on go zna, a my nie. Słyszałeś coś przez drzwi?

– Nic.

– Nigdy nic nie słyszysz. Więc dlaczego zawracasz mi głowę? Daj mi spać, do cholery! Jestem umówiony już na piątą, na herbatę z piękną Olgą.

Rozłączył się. Rozmowa musiała go jednak wybudzić, bo nie ruszając się z fotela zapalił papierosa.

Nad oparciem unosiły się kłęby niebieskiego dymu. Zegar wskazywał dziesięć po czwartej.

Nagle z korytarza, spod drzwi wejściowych, rozległ się dźwięk elektrycznego dzwonka. W tym samym momencie, pomiędzy dwoma oknami, pod gzymsem, rozsunęła się płyta, oczywiście za pomocą mechanizmu uruchamianego dźwiękiem dzwonka.

Odsłoniła się przestrzeń w kształcie prostokąta wielkości małego lustra, rozświetlona jak ekran filmowy i ukazująca twarz uroczej blondynki z falami na głowie.

Raoul aż podskoczył, szepcząc:

– Ach! Piękna dziewczyna!

Patrzył na nią przez chwilę. Nie, na pewno jej nie znał... Nigdy jej nie widział.

Pociągnął za sprężynę, która przywróciła płytkę na jej miejsce. Następnie przejrzał się w innym lustrze, które zaoferowało mu przyjemny obraz około trzydziestopięcioletniego dżentelmena, dobrze zbudowanego, o eleganckiej postawie i nienagannie ubranego. Dżentelmen tego pokroju mógł z powodzeniem przyjąć wizytę każdej ładnej dziewczyny.

Wybiegł na korytarz.

Blond gościni czekała z kopertą w ręku, walizkę postawiła na dywanie.

– W czym mogę pomóc, proszę pani?

– Panienki – odparła cicho.

Poprawił się:

– W czym mogę pomóc, panienko?

– Markiz d’Erlemont?

Raoul zrozumiał, że dziewczyna trafiła na złe piętro. Gdy przeszła dwa czy trzy kroki w głąb korytarza, chwycił walizkę i odpowiedział pewnie:

– We własnej osobie, panienko.

Zatrzymała się na progu salonu i mruknęła zdezorientowana:

– Ach! Powiedziano mi, że markiz jest... w pewnym wieku...

– Jestem jego synem – potwierdził zimno Raoul.

– Ale on nie ma syna...

– Nie ma syna? W takim razie, uznajmy, że nie jestem jego synem. To i tak nie ma znaczenia. Jesteśmy w świetnej komitywie z markizem d’Erlemontem, choć nie miałem zaszczytu go poznać.

Zręcznie wpuścił ją do środka i zamknął drzwi.

Zaprotestowała:

– Ależ, proszę pana, muszę iść... Pomyliłam piętra.

– W rzeczy samej... Proszę nabrać oddechu. Te schody są strome jak urwisko...

Jego usposobienie i styl bycia wydały jej się tak pogodne, że nie mogła się nie uśmiechnąć, próbując opuścić salon.

Ale w tej samej chwili na półpiętrze ponownie rozbrzmiał dzwonek, a między dwoma oknami przesunęła się płytka, ukazując ponurą twarz ozdobioną dużymi wąsami.

– Cholera, policja! – krzyknął Raoul, zamykając ekran. – Co on tu robi?

Dziewczyna była zaniepokojona i zdezorientowana pojawieniem się tego człowieka.

– Proszę, niech pan mnie puści.

– Ale to nadinspektor Gorgeret! Paskudny gagatek! Niedołęga! Jego gęba nie jest mi obca. Nie może pani zobaczyć i nie zobaczy.

– Nie obchodzi mnie, czy mnie zobaczy, proszę pana, chcę stąd iść.

– Za żadną cenę, panienko. Nie chcę, żeby się pani narażała.

– Nie narażę się.

– Ależ owszem... Proszę, proszę wejść do mojego pokoju. Nie? A zatem należałoby....

Roześmiał się pod wpływem pomysłu, który wpadł mu do głowy, szarmancko podał rękę dziewczynie i polecił jej usiąść w dużym fotelu.

– Proszę się nie ruszać, panienko. Tutaj nie dosięgnie pani niczyj wzrok, a za trzy minuty będzie pani wolna. Skoro mój pokój nie jest odpowiednim schronieniem, chyba przyjmie pani fotel, prawda?

Posłuchała, wbrew sobie, bo jego pogodny, szarmancki głos, był zdecydowany i władczy.

Podskoczył lekko w miejscu, jakby chcąc okazać swoje zadowolenie: zapowiadała się przyjemna przygoda. Poszedł otworzyć drzwi.

Wszedł inspektor Gorgeret, a za nim jego kolega Flamant, i natychmiast warknął niegrzecznie:

– Jest tu pewna pani. Konsjerż widział, jak przechodziła i słyszał dzwonek.

Raoul delikatnie powstrzymał go przed ruszeniem naprzód i rzekł do niego z wielką grzecznością:

– Mogę wiedzieć, z kim...

– Nadinspektor Gorgeret z policji kryminalnej.

– Gorgeret! – zawołał Raoul. – Słynny Gorgeret! Ten, który prawie aresztował Arsène’a Lupina!

– I który zamierza aresztować go w przyszłości – powiedział z uśmiechem inspektor. – Ale dziś idzie o inną zwierzynę. Pojawiła się tu pewna dama, prawda?

– Blondynka? – rzucił Raoul – Bardzo ładna?

– No, powiedzmy.

– Czyli to nie ona. Ta, o której mówię, jest bardzo ładna, nadzwyczajnie ładna... Najwspanialszy uśmiech... Najurokliwsza twarz...

– Jest tutaj?

– Właśnie wyszła. Niecałe trzy minuty temu zadzwoniła dzwonkiem i zapytała, czy jestem panem Frossin, mieszkającym pod numerem sześćdziesiąt trzy na bulwarze Voltaire. Wyjaśniłem jej pomyłkę i dałem jej niezbędne wskazówki dotyczące dojazdu na bulwar. Natychmiast wyszła.

– Co za pech! – mruknął Gorgeret, który odruchowo rozejrzał się dookoła, rzucił nieobecnym wzrokiem na odwrócony fotel i przyjrzał się drzwiom.

– Otworzyć? – zaproponował Raoul.

– Nie ma potrzeby. Spotkamy się z nią tam.

– Z panem, inspektorze Gorgeret, jestem spokojny.

– Ja również – odparł naiwnie Gorgeret.

I dodał, zakładając z powrotem kapelusz:

– Chyba, że sama sobie wykręciła jakiś numer... Według mnie to niezłe ziółko!

– Ziółko, ta urocza blondynka?

– Tak, przed chwilą, na stacji Saint-Lazare, już prawie ją zgarnąłem, zameldowano nam, że przyjeżdża pociągiem... A teraz uciekła po raz drugi.

– Wydawała mi się taka spokojna, taka przyjazna!

Gorgeret zaprotestował i wyrzucił z siebie, wbrew sobie:

– Przeklęta kobieta, mówię panu! Wie pan, kto to jest? Kochanka Dużego Paula, ot co.

– Tego sławnego przestępcy? Włamywacza, kto wie, może mordercy, Dużego Paula, którego prawie pan aresztował?

– I którego zaaresztuję, tak jak jego kochankę, tę lisicę Klarę Blondynkę.

– To niemożliwe! Ta śliczna blondynka to Klara? Ta, o której piszą gazety, której szukają od sześciu tygodni...

– We własnej osobie. Widzi więc pan, że gra toczy się o wysoką stawkę. Idziesz, Flamant? A więc, proszę pana, jeśli chodzi o adres, uzgodniliśmy, że chodzi o pana Frossina, zamieszkałego na bulwarze Voltaire sześćdziesiąt trzy?

– Dokładnie ten adres mi podała.

Raoul odprowadził go i pożegnał się uprzejmie, z wielkim szacunkiem:

– Powodzenia – powiedział, pochylając się nad balustradą. – A skoro już przy tym jesteśmy, aresztujcie też pana Lupina. Łajdacy i spółka, co do jednego.

Kiedy wszedł do salonu, dziewczyna stała, trochę blada i lekko zaniepokojona.

– Co się dzieje, panienko?

– Nic... nic... Tyle, że na dworcu czekali na mnie mężczyźni! Zgłoszono mnie!

– A więc jest pani Klarą Blondynką, kochanką słynnego Dużego Paula?

Wzruszyła ramionami.

– Nawet nie wiem, kim on jest.

– Nie czyta więc pani gazet?

– Rzadko.

– A nazywa się pani Klara Blondynka?

– Nie znam tego nazwiska. Mam na imię Antonina.

– W takim razie, czego się pani obawia?

– Niczego. Ale przecież chcieli mnie aresztować... Chcieli...

Przerwała, uśmiechnęła się, jakby nagle zdała sobie sprawę z dziecinności swojego uczucia, i wyznała:

– Dopiero co przyjechałam z mojej prowincji, a już tracę głowę przy pierwszej lepszej komplikacji. Żegnam pana.

– Bardzo się pani spieszy? Chwileczkę, mam pani tyle do powiedzenia! Że ma pani taki radosny uśmiech... przerażający uśmiech... W uniesionych kącikach...

– Nie muszę tego słuchać, proszę pana. Żegnam!