Arsène Lupin. Osiem uderzeń zegara - Leblanc Maurice - E-Book

Arsène Lupin. Osiem uderzeń zegara E-Book

Leblanc Maurice

0,0

Beschreibung

Przebiegłość, bezwzględność i... honorowość. Arsène Lupin znowu w akcji!Słynny ze swoich podbojów wytworny włamywacz tym razem zaprezentuje swoje zdolności detektywistyczne. W kolejnych opowiadaniach podąży za kryminalnymi zagadkami, jak np. seria następujących w równych odstępach czasowych morderstw przy użyciu siekiery, dwie matki jednego chłopca czy trupy w wieży zamkowej. Szarmanckiemu bohaterowi towarzyszyć będzie olśniewająca Hortense Daniel. W 2021 r. na platformie Netflix premierę miał serial "Lupin" zainspirowany książkowymi przygodami Arsène'a Lupina.Gratka dla fanów twórczości Arthura Conana Doyle'a.Arsène Lupin to szarmancki, czuły na wdzięki kobiet mistrz charakteryzacji. Wrodzony spryt pozwala mu wychodzić z największych opresji. Żyje z kradzieży, ale trzyma się etosu, zgodnie z którym rabuje jedynie złoczyńców, wymierzając im tym samym sprawiedliwość. Postać tego dżentelmena-włamywacza była inspirowana historią Mariusa Jacoba - anarchisty, który dokonał ponad 150 włamań, za co został skazany na 23 lata więzienia.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 194

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Maurice Leblanc

Arsène Lupin. Osiem uderzeń zegara

Tłumaczenie Wiktor Zieliński

Saga

Arsène Lupin. Osiem uderzeń zegara

 

Tłumaczenie Wiktor Zieliński

 

Tytuł oryginału Les Huit coups de l’horloge

 

Język oryginału francuski

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1923, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728463062 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Te osiem historii opowiedział mi kiedyś Arsène Lupin, który przypisał je jednemu ze swoich przyjaciół, księciu Rénine’owi. Ja jednak, biorąc pod uwagę ich przebieg, procedury, gesty, sam charakter postaci, nie mógłbym pomylić ze sobą tych dwóch przyjaciół. Arsène Lupin jest fantastą, na równi zdolnym zaprzeczyć niektórym ze swoich przygód, jak i przyznać się do tych, których bohaterem nie był. Czytelnik sam oceni.

I  Na szczycie wieży

Hortense Daniel otworzyła okno i szepnęła:

– Jest pan tam, Rossigny?

– Jestem tutaj – głos dobiegał z kępy drzew u podnóża zamku.

Wychyliwszy się nieco, zobaczyła raczej grubego mężczyznę, który unosił ku niej szeroką, czerwoną twarz, obramowaną brodą w kolorze intensywnego blondu.

– I co? – powiedział.

– No cóż! Wczoraj wieczorem odbyłam wielką dyskusję z moim wujkiem i ciocią. Postanowili odmówić podpisania umowy, której projekt przesłał im mój notariusz i oddania mi posagu, który mój mąż roztrwonił, zanim go zamknięto.

– Przecież pani wuj, który nalegał na to małżeństwo, jest do tego zobowiązany warunkami umowy.

– To nie ma znaczenia. Odmawia.

– A zatem?

– A zatem, czy dalej jest pan zdecydowany, aby mnie porwać?

– Bardziej niż kiedykolwiek.

– Jako przyjaciel. Proszę o tym nie zapominać!

– Czego tylko pani zechce. Wie pani, że szaleję na jej punkcie.

– Tyle że, niestety, ja nie szaleję za panem.

– Nie proszę o to, a jedynie, by choć trochę mnie pani polubiła.

– Trochę? Jest pan zdecydowanie zbyt wymagający.

– W takim razie, dlaczego wybrała pani akurat mnie?

– Przypadkiem. Byłam znudzona... W moim życiu brak niespodzianek... Więc zaryzykowałam... Proszę, to mój bagaż.

Spuściła ogromne skórzane torby, które wpadły w ręce Rossigny’ego.

– Kości zostały rzucone – mruknęła. – Proszę już iść i poczekać na mnie w samochodzie na skrzyżowaniu do If. Ja przyjadę konno.

– Cholera, nie mogę przecież zabrać pani z koniem!

– Wróci sam.

– Wspaniale! Ach, przy okazji...

– Co takiego?

– Co to za książę Rénine, który jest tu od trzech dni? Nikt go nie zna.

– Nie wiem. Mój wujek spotkał go podczas polowania u przyjaciela i zaprosił go do siebie.

– Wpadła mu pani w oko. Wczoraj wybrała się z nim pani na długi spacer. Coś mi się w nim nie podoba.

– Za dwie godziny opuszczę zamek w pańskim towarzystwie. To skandal, który prawdopodobnie ostudzi zapał Serge’a Rénine’a. A zatem dość gadania. Nie mamy czasu do stracenia.

Przez kilka minut patrzyła, jak potężny Rossigny, uginając się pod ciężarem toreb, oddala się niepostrzeżenie opuszczoną alejką, po czym zamknęła okno.

Na zewnątrz, daleko w parku, rozległ się dźwięk rogu: dzwoniono na alarm. Wataha rozszczekała się wściekle. Tego ranka w zamku La Marèze miało miejsce oficjalne otwarcie: co roku na początku września wielki myśliwy hrabia Aigleroche wraz z hrabiną gromadzili kilku przyjaciół i okolicznych dziedziców.

Hortense powoli zakończyła swoją toaletę, założyła amazonkę, która podkreślała smukłość jej talii, nasunęła filcowy kapelusz, którego szeroki brzeg obramował jej piękną rudowłosą głowę i zasiadła przy sekretarzyku, gdzie napisała pożegnalny list do swojego wuja, pana d’Aigleroche, który miał być dostarczony tego wieczoru. Był to trudny list: zaczynała kilkakrotnie i w końcu się poddała.

Napiszę do niego później, pomyślała, kiedy minie mu złość.

Poszła do górnej jadalni.

Ogromne polana płonęły w palenisku. Ściany zdobiła kolekcja strzelb i karabinów. Zewsząd zbiegali się goście, aby uścisnąć dłoń hrabiego d’Aigleroche, jednego z tych tęgich, wiejskich dżentelmenów o potężnej szyi, którzy żyją tylko dla polowania. Wznosił toast, stojąc przed kominkiem z dużym kieliszkiem wybornego szampana w ręku.

Hortensa ucałowała go roztargniona.

– Jakże, wujku, wujek zwykle tak trzeźwy...

– Ach! – rzucił. – Raz w roku... Można sobie pozwolić na drobny wybryk...

– Moja ciotka wujka zbeszta.

– Twoją ciotkę boli głowa i nie chce zejść. Poza tym – dodał cierpko. – To jej nie dotyczy, a już na pewno nie ciebie, moja droga.

Książę Rénine podszedł do Hortense. Był to młody człowiek, bardzo elegancki, o szczupłej, lekko bladej twarzy, którego oczy przybierały na zmianę to najdelikatniejszy, to najsurowszy wyraz, to najsympatyczniejszy, to najbardziej ironiczny. Ukłonił się młodej kobiecie, pocałował ją w rękę i powiedział:

– Przypominam o pani łaskawej obietnicy.

– Mojej obietnicy?

– Tak, uzgodniliśmy między sobą, że wznowimy nasz wczorajszy, piękny spacer, i że spróbujemy obejrzeć ten stary, zabarykadowany dom, którego wygląd nas zaintrygował... Posiadłość Halingre, jak się zdaje.

Odpowiedziała z pewną dozą oschłości:

– Przykro mi, proszę pana, ale to byłaby długa wyprawa, a ja jestem trochę zmęczona. Wybiorę się do parku i wrócę.

Zapadła między nimi cisza, po czym Serge Rénine, wpatrzony w nią i uśmiechnięty, odezwał się tak, że tylko ona mogła usłyszeć:

– Jestem pewien, że dotrzyma pani słowa i zaakceptuje moje towarzystwo. Tak będzie najlepiej.

– Dla kogo? Dla pana, czyż nie?

– Dla pani również, zapewniam panią.

Zarumieniła się lekko i odparła:

– Nie rozumiem, proszę pana.

– Nie opowiadam przecież żadnych zagadek. Droga jest urokliwa, posiadłość Halingre interesująca. Żaden inny spacer nie sprawiłby pani równej przyjemności.

– Nie brak panu buty, proszę pana.

– Ani uporu, proszę pani.

Wykonała zirytowany gest, ale nie raczyła odpowiedzieć. Odwróciwszy się do niego plecami, obdarzyła kilka osób uściskiem dłoni i wyszła.

Stajenny pilnował jej konia u dołu schodów. Wsiadła na niego i ruszyła w kierunku lasu, który rozciągał się za parkiem.

Było chłodno i spokojnie, pomiędzy ledwo drżącymi liśćmi przebijał się czysty błękit nieba. Hortense jechała krętymi ścieżkami, które po pół godziny doprowadziły ją do przeciętego główną drogą obszaru wąwozów i skarp.

Zatrzymała się. Cisza. Rossigny musiał wyłączyć silnik i ukryć swój samochód w zaroślach przy skrzyżowaniu do If.

Od ronda dzieliło ją najwyżej pięćset metrów. Po kilku chwilach wahania zsiadła z konia, przywiązała go niedbale, aby bez najmniejszego wysiłku mógł uwolnić się i wrócić do zamku, owinęła twarz długą brązową chustą, która spłynęła po jej ramionach i ruszyła przed siebie.

Nie pomyliła się. Na pierwszym zakręcie zobaczyła Rossigny’ego. Podbiegł do niej i wciągnął ją do zagajnika.

– Szybko, szybko. Ach! Tak się bałem spóźnienia... Albo nawet zmiany decyzji! A tu proszę... Czy to możliwe?

Uśmiechnęła się.

– Jak pan się cieszy, że może zrobić coś głupiego!

– Owszem, cieszę! I pani też będzie, przysięgam!

– Być może, ale ja sama nic głupiego nie zrobię!

– Zrobi pani, co zechce, Hortense. Pani życie zamieni się w bajkę.

– A pan w księcia z bajki!

– Będzie pani miała wszystkie luksusy, wszystkie skarby...

– Nie chcę luksusów ani skarbów.

– Czego zatem?

– Szczęścia.

– Odpowiadam za nie.

Zażartowała:

– Mam trochę wątpliwości co do jakości szczęścia, które mi pan zapewni.

– Zobaczy pani... Zobaczy pani...

Dotarli do samochodu. Rossigny, jąkając się radośnie, uruchomił silnik. Hortense wsiadła i okryła się dużym płaszczem. Samochód podążał po trawie wąską ścieżką, która prowadziła z powrotem do skrzyżowania. Rossigny przyśpieszył, po czym musiał naglę zahamować.

Z prawej strony, w pobliskim lesie, rozległ się strzał. Samochód zaczął zbaczać.

– To pewnie flak na przedniej oponie! – orzekł Rossigny, wyskoczywszy na ziemię.

– Ależ skąd! – wykrzyknęła Hortense. – Przecież strzelali!

– Niemożliwe, droga przyjaciółko! Co też pani mówi!

W tym momencie nastąpiły dwa lekkie wstrząsy i rozległy się, jeden po drugim, kolejne dwa wystrzały, dość daleko, nadal w lesie.

Rossigny pisnął:

– Tylne opony przebite! Do cholery, kim jest ten bandyta? Niech ja go dorwę!

Wspiął się na nasyp graniczący z drogą, ale nikogo tam nie było: widok zasłaniały zresztą liście zagajnika.

– Cholera jasna! – klął. – Miała pani rację... Strzelali do samochodu. Ach! Stromo... Utkniemy na wiele godzin! Trzy opony do naprawy! Ale co pani robi, droga przyjaciółko?

Młoda kobieta wysiadła z samochodu i pobiegła w jego kierunku, wzburzona.

– Idę tam.

– Ale dlaczego?

– Chcę wiedzieć. Ktoś strzelał. Chcę wiedzieć, kto.

– Proszę, nie rozłączajmy się, błagam panią...

– Czy myśli pan, że będę na niego czekać godzinami?

– Ale nasz wyjazd... nasze plany...

– Jutro... Wrócimy do tego. Proszę wrócić do zamku... Zabrać torby...

– Proszę panią, proszę... To przecież nie moja wina. Chyba ma mi pani za złe.

– Nie obwiniam pana o nic. Ale, do diabła, jak się porywa kobietę, to nie łapie się gumy, mój drogi. Do zobaczenia później.

Szła szybko, szczęśliwie odnalazła swojego konia i pogalopowała w kierunku przeciwnym do La Marèze.

Nie miała żadnych wątpliwości: te trzy strzały musiał oddać książę Rénine...

– To on – wyszeptała gniewnie. – To on... Tylko on mógł to zrobić...

Czyż nie ostrzegał jej, zresztą z władczym uśmieszkiem? „Przyjdzie pani, jestem pewien... Czekam na panią”.

Płakała z wściekłości i upokorzenia. Gdyby w tym momencie znalazła się przed księciem Rénine’em, oplułaby go.

Przed nią rozciągała się surowa i malownicza kraina, znana jako Mała Szwajcaria, którą na północy wieńczył departament Sarthe. Nierówne zbocza często zmuszały ją do zwalniania, a przecież żeby osiągnąć założony cel, musiała pokonać około dziesięciu kilometrów. Lecz mimo że jej impet osłabł, a wysiłek fizyczny malał, jej bunt wobec ksiecia Rénine’a trwał. Była na niego zła, nie tylko za skandaliczny czyn, którego się dopuścił, ale również za jego zachowanie wobec niej w ciągu ostatnich trzech dni, za jego zapał, pewność siebie, jego nadmiernie uprzejmą minę.

Zbliżała się. Na dnie doliny za starym, popękanym, pokrytym mchem i chwastami murem obronnym widać było dzwonnicę zamku i kilka okien z zamkniętymi okiennicami. To była posiadłość Halingre.

Podążyła wzdłuż muru i skręciła. W samym środku półkola, zbiegającego się przy bramie wejściowej, czekał Serge Rénine, stojąc przy swoim koniu.

Zeskoczyła na ziemię, a kiedy on podszedł do niej z kapeluszem w ręku i podziękował za przybycie, wykrzyknęła:

– Najpierw jedno słowo, proszę pana. Przed chwilą wydarzyła się niewytłumaczalna rzecz. W kierunku samochodu, w którym się znajdowałam, oddano trzy strzały. Czy to pan strzelał?

– Tak.

Wyglądała na oszołomioną.

– A zatem przyznaje się pan?

– Zadała mi pani pytanie, a ja na nie odpowiadam.

– Ale jak pan śmiał? Jakim prawem?

– Nie skorzystałem z prawa, proszę pani, dopełniłem obowiązku.

– Doprawdy! Jakiegoż to obowiązku?

– Obowiązku chronienia pani przed człowiekiem, który chce wykorzystać zmartwienie, które przypadło pani w udziale.

– Zabraniam panu mówić w ten sposób. Jestem odpowiedzialna za swoje czyny i podjęłam decyzję całkowicie dobrowolnie...

– Pani, słyszałem dziś rano z okna rozmowę z panem Rossignym i nie wydawało mi się, żeby była pani w dobrym nastroju. Zdaję sobie sprawę z brutalności i złego smaku mojej interwencji i pokornie za nią przepraszam, ale chciałem, ryzykując, że zostanę uznany za prostaka, dać pani kilka godzin do namysłu.

– To wszystko jest już przemyślane, proszę pana. Jak już coś postanowię, to nie zmieniam zdania.

– Czasami owszem, proszę pani, skoro jest pani tutaj, a nie tam.

Młoda kobieta zakłopotała się na moment. Cały jej gniew wyparował. Patrzyła na Rénine’a ze zdumieniem, które zwykle odczuwa się wobec istot różniących się od innych, bardziej zdolnych do niezwykłych czynów, bardziej wspaniałomyślnych i bardziej bezinteresownych. Doskonale zdawała sobie sprawę, że działał bez żadnego ukrytego motywu czy wyrachowania, a po prostu, jak powiedział, z obowiązku dżentelmena wobec kobiety, która pomyliła drogę.

Zwrócił się do niej łagodnie:

– Wiem o pani bardzo niewiele, ale wystarczająco, aby chcieć pani pomóc. Ma pani dwadzieścia sześć lat i jest sierotą. Siedem lat temu poślubiła pani siostrzeńca hrabiego d’Aigleroche, dość zdziwaczałego, który, na wpół szalony, musiał zostać zamknięty. Dlatego nie może się pani z nim rozwieść i jest zmuszona, ponieważ posag został roztrwoniony, żyć na koszt wuja w jego domu. To smutne miejsce, gdzie hrabia i hrabina nie dogadują się. Hrabiego porzuciła kiedyś jego pierwsza żona, która uciekła z pierwszym mężem hrabiny. Dwoje zaniedbanych małżonków złączyło swoje losy, ale w małżeństwie odnaleźli tylko rozczarowanie i wyrzuty. Pani ponosi konsekwencje. Monotonne, zaściankowe, samotne życie przez ponad jedenaście miesięcy z dwunastu. Pewnego dnia spotkała pani pana Rossigny’ego, który zakochał się w pani i zaproponował jej ucieczkę. Nie lubi go pani. Ale nuda, uciekająca młodość, potrzeba nowości, pragnienie przygody... Krótko mówiąc, przyjęła go pani z jasnym zamiarem odtrącenia kochanka, ale z nieco naiwną nadzieją, że skandal ten zmusi pani wuja do rozliczenia się z panią i zapewni pani niezależną egzystencję. To w tym miejscu się pani teraz znajduje. W tej chwili musi pani wybrać: albo oddać się w ręce pana Rossigny’ego... albo powierzyć się mnie.

Podniosła na niego wzrok. Co miał na myśli? Co oznaczała ta oferta, którą złożył z powagą przyjaciela, niedomagającego się rekompensaty?

Po chwili milczenia wziął oba konie za uzdy i spiął je. Następnie zbadał ciężkie drzwi, którego skrzydła wzmacniały dwie deski przybite na kształt krzyża. Afisz wyborczy sprzed dwudziestu lat wskazywał, że od tego czasu nikt nie przekroczył progu posiadłości.

Rénine oderwał jeden z żelaznych słupków podtrzymujących kratę wokół półkola i użył go jako dźwigni. Spróchniałe deski ustąpiły. Jedna z nich odsłoniła zamek, który zaatakował grubym nożem, wyposażonym w liczne ostrza i narzędzia. Minutę później brama otworzyła się na pole paproci, rozciągające się aż do długiego, zniszczonego budynku, nad którym górował rodzaj belwederu zbudowanego na wieżyczce pomiędzy czterema narożnymi dzwonnicami.

Książę zwrócił się do Hortense.

– Nie ma pośpiechu – zapewnił ją. – Dziś wieczorem podejmie pani decyzję, a jeśli panu Rossigny’emu uda się po raz drugi panią namówić, to przysięgam na swój honor, że nie stanę pani na drodze. Do tego czasu proszę pozwolić mi sobie towarzyszyć. Wczoraj postanowiliśmy zobaczyć zamek, odwiedźmy go, dobrze? To sposób na spędzenie czasu dobry jak każdy inny, i wydaje mi się, że nie będzie pozbawiony korzyści.

Sposób, w jaki się wyrażał, nakazywał posłuszeństwo: zdawał się rozporządzać i błagać jednocześnie. Młoda kobieta nawet nie próbowała otrząsnąć się z odrętwienia, które stopniowo paraliżowało jej wolę. Ruszyła za nim po na wpół zdemolowanych schodach, na szczycie których znajdowały się kolejne drzwi, również zabite deskami.

Rénine powtórzył swój manewr. Weszli do szerokiego przedpokoju, wyłożonego czarno-białą posadzką, na której stały zabytkowe komody i połączone ławki, a ścianę zdobiły resztki drewnianego herbu, przedstawiającego orła na kamiennym głazie. Wszystko przykrywała warstwa pajęczyn zwisająca znad drzwi.

– To na pewno drzwi do salonu – powiedział Rénine.

Te nie dały się tak łatwo otworzyć: jedno ze skrzydeł ustąpiło dopiero pod naporem jego ramienia.

Hortense nie odezwała się ani słowem. Nie bez zdumienia obserwowała tę serię włamań wykonanych z prawdziwym mistrzostwem. Odgadł jej myśl i odwróciwszy się, wyjaśnił poważnym tonem:

– Dla mnie to łatwizna. Kiedyś byłem ślusarzem.

Chwyciła go za ramię i szepnęła:

– Proszę posłuchać.

– Co? – zapytał.

Wzmocniła nacisk, nakazując mu ciszę. Prawie natychmiast wyszeptał:

– Rzeczywiście, to dziwne.

– Proszę posłuchać... proszę posłuchać... – powtarzała Hortense w zdumieniu. – Och, czy to możliwe?

Z niedaleka dobiegał głuchy dźwięk, odgłos cichego uderzenia, który powracał w regularnych odstępach i, wsłuchawszy się uważnie, rozpoznali tykanie zegara. Tak, to ten dźwięk burzył głuchą ciszę zaciemnionego pokoju, bardzo powolne tykanie ciężkiego mosiężnego wahadła w rytm metronomu. To było to. Nic nie wydałoby się im bardziej imponujące niż miarowe pulsowanie tego małego mechanizmu, który nadal żył w martwym zamku – ale jakim cudem? Za sprawą jakiego niewytłumaczalnego zjawiska?

– Przecież – jąkała się Hortense, nie odważywszy się podnieść głosu. – Przecież nikt nie wchodził?

– Nikt.

– To niemożliwe, żeby ten zegar mógł działać, skoro nikt nie nakręcał go przez dwadzieścia lat, prawda?

– Prawda.

– Co zatem...

Serge Rénine otworzył trzy z okien i popchnął okiennice.

Znajdowali się w salonie, a w pomieszczeniu panował nieskazitelny porządek. Siedzenia były na swoich miejscach. Nie brakowało żadnego z mebli. Ludzie, którzy tu mieszkali, którzy uczynili z niego najprywatniejszy pokój w domu, odeszli nie zabierając ze sobą niczego, ani książek, które czytali, ani bibelotów ze stolików i konsoli.

Rénine przyjrzał się staremu wiejskiemu zegarowi w wysokiej, rzeźbionej skrzyni: tarcza wahadła tkwiła za owalnym okienkiem. Otworzył je. Ciężarki, zawieszone na linkach, znajdowały się na końcu.

W tym momencie rozległo się kliknięcie. Zegar uderzył osiem razy, głębokim tonem, którego młoda kobieta miała nigdy nie zapomnieć.

– Cud! – wymamrotała.

– Prawdziwy cud – oświadczył Rénine. – Ponieważ ten prosty mechanizm pozwala na ledwo tydzień ruchu.

– Nie widzi tam pan nic szczególnego?

– Nie, nic... Albo przynajmniej...

Pochylił się i z dna skrzyni wyciągnął metalową rurkę, którą ukrywały ciężarki, i obrócił ją w kierunku światła.

– Luneta– powiedział zamyślony. – Dlaczego została tam schowana? Leżała tam przez cały czas... Dziwne... Co to oznacza?

Zegar zaczął bić po raz drugi, według zwyczaju. Rozległo się osiem uderzeń. Rénine zamknął skrzynię i, zachowawszy lunetę, kontynuował inspekcję. Wysokie przejście łączyło salon z mniejszym pomieszczeniem, czymś w rodzaju palarni, również umeblowanym, gdzie stała gablota z bronią: stojak był pusty. Na sąsiednim panelu wisiał kalendarz z datą piątego września.

– Ach! – Hortense wydała z siebie okrzyk zaskoczenia. – To dzisiejsza data! Odrywali kartki z kalendarza do piątego września... To rocznica tego dnia! Co za niewiarygodny zbieg okoliczności!

– Niewiarygodny – powtórzył. – To rocznica ich wyjazdu... Dzisiaj, dwadzieścia lat temu...

– Proszę przyznać – powiedziała. – Że wszystko to jest niezrozumiałe.

– Tak... oczywiście... Lecz mimo wszystko...

– Ma pan jakieś przypuszczenia?

Odpowiedział po kilku sekundach:

– Intryguje mnie ta ukryta luneta, wyrzucona w ostatniej chwili... Do czego służyła? Z okien na parterze widać tylko drzewa w ogrodzie... Z innych pewnie też... Jesteśmy w dolinie, widnokrąg jest ograniczony... Aby użyć tego przyrządu, trzeba było wspiąć się na górę... Chciałaby pani, żebyśmy weszli?

Nie wahała się ani chwili. Tajemnica, która wyłoniła się z całej tej przygody, tak bardzo podnieciła jej ciekawość, że myślała tylko o tym, by iść z Rénine’em i wspomóc go w poszukiwaniach.

Wspięli się po głównych schodach i dotarli na drugie piętro, gdzie zaczynały się spiralne stopnie belwederu.

Na górze znajdował się taras na wolnym powietrzu, otoczony murkiem wznoszącym się na ponad dwa metry.

– To dawniej musiały być krenelaże, które od tego czasu zostały wypełnione – zauważył książę Rénine. – Proszę patrzeć, tu były otwory strzelnicze. Wypełniono je.

– Tak czy siak – orzekła. – Luneta i tutaj się nie przydała. Możemy po prostu wrócić na dół.

– Nie zgadzam się z panią – zaprzeczył. – Logicznie rzecz biorąc, musiał istnieć jakiś punkt, z którego widać wieś i logicznie rzecz biorąc, tam właśnie użyto lunety.

Silnymi nadgarstkami podciągnął się na szczyt murku i zobaczył stamtąd całą dolinę, park, którego wysokie drzewa ograniczały widnokrąg, a w oddali, na końcu polany odcinającej się od zalesionego wzgórza, inną zrujnowaną wieżę, bardzo niską, obrośniętą bluszczem, oddaloną o siedemset lub osiemset metrów.

Rénine wznowił badanie. Zdawałoby się, że w jego mniemaniu cały problem sprowadzał się do użycia lunety, i że zostałby od razu rozwiązany, gdyby odkrył, w jaki sposób się nią posługiwano.

Studiował otwory, każdy po kolei. Jeden z nich, a raczej jego położenie, przykuło jego uwagę. W warstwie tynku użytego do wypełnienia znajdowało się zagłębienie wypełnione ziemią, z której wyrastały rośliny.

Wyrwał je i usunął ziemię, ukazując otwór o średnicy dwudziestu centymetrów, który przebijał ścianę na wylot. Pochyliwszy się, Rénine zobaczył, że szczelina, wąska i głęboka, oferuje niewątpliwie, ponad gęsto upakowanymi wierzchołkami drzew, wzdłuż linii wzgórza, widok na wieżę pokrytą bluszczem.

W otworze, w wyżłobieniu przypominającym kanał, luneta ułożyła się na swoim miejscu, i to tak dopasowana, że niemożliwe byłoby przesunięcie jej ani w prawo, ani w lewo, choćby w niewielkim stopniu...

Rénine wytarł zewnętrzną część soczewki, uważając, aby ani odrobinę nie stracić na ostrości, i przyłożył oko do drobnej końcówki przyrządu.

Stał przez trzydzieści lub czterdzieści sekund, milczący i skupiony. Potem wyprostował się i powiedział zmienionym głosem:

– To przerażające... To naprawdę przerażające...

– O co chodzi? – zapytała z niepokojem.

– Proszę spojrzeć...

Pochyliła się, ale ponieważ obraz nie był wyraźny, musiała dopasować przyrząd do swojego wzroku. Zapytała, natychmiast przejęta dreszczem:

– To są dwa strachy na wróble, prawda? Siedzą tam na górze... Ale dlaczego?

– Proszę spojrzeć – powtórzył. – Proszę spojrzeć uważniej. Pod kapeluszami... Twarze.

– Och! – rzuciła, osłabiona. – Co za koszmar!

Pole lunety, wycięte na kształt okręgu jak projekcja świetlna, oferowało ten oto spektakl: ściana zburzonej wieży, wyższa w najdalszej części, tworzyła kotarę ze spływających kaskad bluszczu. Z przodu, w gąszczu krzewów, dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, opierali się o skruszały kamień.

Ale czyż można było te dwie formy, te dwie przerażające kukły, noszące ubrania i resztki kapeluszy, lecz pozbawione oczu, policzków, podbródków, choćby odrobiny ciała, te dwie formy, które były tak naprawdę, najściślej rzecz ujmując, szkieletami, nazwać mężczyzną i kobietą?

– Dwa szkielety – wybełkotała Hortense. – Dwa ubrane szkielety... Kto je tam zabrał?

– Nikt.

– Przecież...

– Musieli umrzeć na szczycie tej wieży lata temu... Ciało zgniło pod ubraniem, a wrony je pożarły...

– To jest potworne! To potworne! – powiedziała Hortense, blada, z twarzą wykrzywioną obrzydzeniem.

Pół godziny później Hortense Daniel i Serge Rénine opuścili zamek Halingre. Przed odejściem dotarli do wieży porośniętej bluszczem, pozostałości po starej baszcie, zburzonej w trzech czwartych. Wnętrze było puste. Stosunkowo niedawno ktoś musiał wspiąć się na nią po drabinie i drewnianych stopniach, których resztki leżały na ziemi. Wieża przylegała do muru wyznaczającego koniec parku.

Co dziwne, ku zaskoczeniu Hortense, książę Rénine zaniechał bardziej szczegółowego dochodzenia, tak jakby całkowicie stracił zainteresowanie sprawą. Nie mówił już nawet o niej, a w wiejskiej gospodzie, gdzie podano im jedzenie, to ona zapytała karczmarza o opuszczony zamek. Na próżno jednak, ponieważ człowiek ten, nowy w okolicy, nie był w stanie udzielić żadnych informacji. Nie znał nawet nazwiska właściciela.

Ruszyli w drogę powrotną do La Marèze. Hortense kilkakrotnie przywoływała odrażającą wizję. Z kolei Rénine, bardzo wesoły i pełen życzliwości wobec swojej towarzyszki, wydawał się nią całkowicie niewzruszony.

– No i co! – wykrzyknęła niecierpliwie. – Nie możemy tego tak zostawić! Musi istnieć jakieś rozwiązanie!

– Rzeczywiście – potwierdził. – Musi istnieć jakieś rozwiązanie. Pan Rossigny musi wiedzieć, na czym stoi, a pani musi podjąć decyzję w jego sprawie.

Wzruszyła ramionami.

– Ach, o to chodzi! Dzisiaj...

– Dzisiaj?

– Chodzi o to, żeby dowiedzieć się, skąd się wzięły te dwa trupy.

– Jednakże Rossigny...

– Rossigny będzie czekał. Ale ja nie mogę.

– Niech tak będzie. Tym bardziej, że może nie skończył jeszcze naprawiać opon. Co mu pani powie? To jest najistotniejsze.

– Najistotniejsze jest to, co widzieliśmy. Postawił mnie pan twarzą twarz z tajemnicą, poza którą nic innego się nie liczy. Słucham, jakie są pana zamiary?

– Moje zamiary?

– Tak, mamy dwa trupy... Zamierza pan powiadomić wymiar sprawiedliwości, prawda?

– Dobry Boże! – roześmiał się. – A po co?

– Mamy zagadkę, która musi zostać rozwiązana za wszelką cenę... Przerażający dramat...

– Nie potrzeba nam do tego nikogo.

– Co ma pan na myśli? Co pan mówi? Rozumie pan coś z tego?

– Mój Boże, mniej więcej tak jasno, jakbym przeczytał tę historię w ilustrowanej edycji książki! Wszystko tu jest proste.

Przyjrzała mu się kątem oka, zastanawiając się, czy sobie z niej żartuje. On jednak sprawiał wrażenie bardzo poważnego.

– A zatem? – zapytała, rozemocjonowana.

Robiło się ciemno. Poruszali się szybko i kiedy zbliżyli się do La Marèze, myśliwi już wracali.

– A zatem – odparł. – Uzupełnimy nasze informacje u mieszkańców... Zna pani kogoś, kto by się kwalifikował?

– Mój wujek. Nigdy nie opuścił tego regionu.

– Doskonale. Przesłuchamy pana d’Aigleroche i przekona się pani, jak ścisła logika łączy te wszystkie fakty. Kiedy trzyma się w ręku pierwszy pierścień, należy, czy się to komuś podoba, czy nie, sięgnąć i po ostatni. Nie ma dla mnie nic przyjemniejszego.

Rozstali się na zamku. Hortense znalazła swój bagaż i gniewny list od Rossigny’ego, w którym żegnał się z nią i zapowiadał swój wyjazd.

Co za błogosławieństwo, pomyślała Hortense, ten niedorzeczny człowiek wybrał najlepsze rozwiązanie.

Zapomniała o wszystkim: o flircie z nim, ucieczce, o swoich planach. Rossigny zdawał jej się teraz znacznie bardziej obcy niż ten niepokojący Rénine, który kilka godzin wcześniej wzbudzał tak niewiele sympatii.

Rénine zapukał do jej drzwi.

– Pani wujek jest w swojej bibliotece – powiedział. – Wybierze się pani ze mną? Powiedziałem mu, że przyjdę.

Poszła za nim.

– Jeszcze jedno słowo – dodał. – Dziś rano, udaremniając pani plany i błagając, by mi pani zaufała, podjąłem jednocześnie zobowiązanie, z którego wypełnieniem nie będę zwlekał. Dostarczę na to niezbitych dowodów.

– Podjął pan tylko jedno zobowiązanie – roześmiała się. – Zaspokojenia mojej ciekawości.

– Zostanie zaspokojona – zapowiedział poważnie. – I to bardziej, niż może sobie pani wyobrazić, jeśli pan d’Aigleroche potwierdzi moje rozumowanie.

Pan d’Aigleroche był sam: palił swoją fajkę i pił sherry. Zaoferował kieliszek Rénine’owi, który odmówił.

– Ach, Hortense – zwrócił się do niej, a głos miał lekko napięty. – Wiesz, że nie mamy tutaj zbyt wielu rozrywek poza tymi wrześniowymi dniami. Wykorzystaj to jak najlepiej. Miałaś przyjemny spacer z Rénine’em?

– Właśnie na ten temat chciałbym z panem porozmawiać, drogi panie – wtrącił się książę.

– Proszę wybaczyć, ale za dziesięć minut muszę jechać na dworzec po przyjaciółkę mojej żony.

– Och, dziesięć minut to więcej, niż potrzebuję.

– A zatem tyle, ile potrzeba na wypalenie papierosa?

– Nie więcej.

Wziął papierosa z pudełka ofiarowanego mu przez pana d’Aigleroche, zapalił go i powiedział:

– Być może domyśla się pan, że podczas spaceru trafiliśmy do starej posiadłości, którą pan oczywiście zna, do posiadłości Halingre?

– Owszem. Ale jest zamknięta, zabarykadowana od ćwierć wieku, jak sądzę. Nie mógł się pan dostać do środka?

– Przeciwnie.

– O, proszę! Interesująca wizyta?

– Całkowicie. Odkryliśmy przedziwne rzeczy.

– Jakie rzeczy? – zapytał hrabia, zerkając na zegarek.

Rénine wyliczył:

– Zabarykadowane pokoje, salon pozostawiony tak, jak musiał wyglądać na co dzień, zegar, który w cudowny sposób rozdzwonił się na nasze przybycie...

– Interesujące szczególiki – wymamrotał pan d’Aigleroche.

– W rzeczy samej, jest tego więcej. Weszliśmy na szczyt belwederu i ujrzeliśmy stamtąd na dość oddalonej od zamku wieży... Zobaczyliśmy dwa trupy, raczej dwa szkielety... Mężczyznę i kobietę jeszcze w ubraniach, które mieli na sobie, gdy zostali zamordowani...

– Och! Zamordowani? To chyba tylko przypuszczenie...

– Oczywiście, i właśnie o to chcieliśmy pana spytać. Czy wiadomo panu coś o tych dramatycznych wydarzeniach, które musiały rozegrać się około dwudziestu lat temu?

– Cóż, nie – zaprzeczył hrabia Aigleroche. – Nie słyszałem nigdy o żadnej zbrodni, o żadnym zniknięciu.

– Ach! – powiedział Rénine, który wydawał się nieco zakłopotany. – Miałem nadzieję uzyskać jakieś informacje...

– Przykro mi.

– W takim razie proszę mi wybaczyć.

Wymienił się spojrzeniem z Hortense i ruszył w kierunku drzwi. Zmienił jednak zdanie:

– Czy nie mógłby pan przynajmniej, drogi panie, skontaktować mnie z jakimiś ludźmi z pana otoczenia, członkami rodziny, którzy mogliby coś wiedzieć na ten temat?

– Rodziny? Dlaczego?

– Ponieważ zamek Halingre należał, i prawdopodobnie nadal należy, do rodziny d’Aigleroche. Herb przedstawia orła na kamiennym głazie, na skale. Natychmiast przyszło mi do głowy to skojarzenie 1  .

Tym razem hrabia wydawał się zaskoczony. Odstawił butelkę i szklankę i powiedział:

– Co też pan mówi? Nie wiedziałem o tym połączeniu.

Rénine skinął głową i uśmiechnął się:

– Wolałbym raczej wierzyć, że nie spieszy się pan do przyznania się do jakiegokolwiek stopnia pokrewieństwa między panem ... a tym nieznanym właścicielem.

– To jakiś podejrzany człowiek?

– Człowiek, który zabił, tyle.

– Co pan mówi?

Hrabia wstał. Hortense odezwała się, poruszona:

– Czy naprawdę jest pan pewien, że doszło do przestępstwa, i że popełnił je ktoś z zamku?

– Całkowicie pewien.

– Ale skąd ta pewność?

– Ponieważ wiem, kim były te dwie ofiary i co było przyczyną morderstwa.

Książę Rénine wypowiadał tylko twierdzenia, a słysząc go, można by pomyśleć, że opiera je na niezbitych dowodach.

Pan d’Aigleroche chodził po pokoju z rękami założonymi za plecami. W końcu powiedział:

– Zawsze miałem przeczucie, że coś się stało, ale nigdy nie próbowałem się dowiedzieć... Tak, rzeczywiście, dwadzieścia lat temu jeden z moich krewnych, daleki kuzyn, zamieszkiwał Halingre. Miałem nadzieję, że ze względu na nazwisko, które noszę, ta historia, o której, powtarzam, nic nie wiem, której jednakże się domyślałem, pozostanie na zawsze w cieniu.

– A zatem to ten kuzyn zabił?

– Tak, został zmuszony do zabicia.

Rénine potrząsnął głową.

– Z przykrością muszę sprostować to zdanie, drogi panie. Prawda jest taka, że, wręcz przeciwnie, pana kuzyn zabił beznamiętnie i tchórzliwie. Nie znam żadnej zbrodni, która zostałaby przeprowadzona z większą przebiegłością i zimniejszą krwią.

– Co pan wie na ten temat?

Nadeszła chwila, aby Rénine się wytłumaczył, chwila poważna, ciężka od udręki, której powagę Hortense rozumiała, chociaż jeszcze nie domyśliła się przebiegu tragedii, w którą książę w pełni się zaangażował.