Czas śmierci - Mark Billingham - E-Book

Czas śmierci E-Book

Mark Billingham

0,0

Beschreibung

Małym miasteczkiem Polesford, w którym dorastała funkcjonariuszka Helen Weeks, wstrząsa tragedia – zaginięcie dwóch nastolatek. Gdy do prasy przecieka informacja o aresztowaniu statecznego męża i ojca rodziny, Stephena Batesa, Helen wraz z detektywem Thorne'em przybywa po latach w rodzinne strony, by odkryć prawdę o uprowadzeniach, ale też zmierzyć się z własną mroczną przeszłością. Okazuje się, że żoną podejrzanego jest przyjaciółka Helen z lat szkolnych, która potrzebuje wsparcia w tej niezwykle trudnej sytuacji. Podczas gdy mieszkańcy i media domagają się krwi Batesa, Thorne nabiera przekonania, że wbrew zgromadzonym dowodom zdającym się świadczyć o winie zatrzymanego, policja aresztowała niewinnego człowieka, a wyjątkowo przebiegły przestępca wciąż jest na wolności. Niezłomny detektyw postanawia stawić czoła miejscowej policji, prasie oraz mieszkańcom Polesford i udowodnić, że zaszła straszliwa pomyłka w policyjnym śledztwie. W miasteczku nadal czai się bezlitosny, ale inteligentny przestępca, który robi wszystko, by uniknąć kary. Thorne po raz kolejny musi zmierzyć się z przeciwnikiem o wiele sprytniejszym niż zwykli przestępcy.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 501

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Czas śmierci

Czas śmierci

© Mark Billingham 2015

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2021

Tytuł oryginału: Time of Death

Przełożył Robert P. Lipski

ISBN: 978-87-428-6024-3

Tom Thorne

KokonMięczakOfiaryPodpalonaZapomnianiUprowadzonyMścicielNaśladowcaPułapkaPresjaPerswazjaKościCzas śmierci

–––

Dla Caroline Braid. Ona wie za co

Prolog

Wszyscy i każdy

–––

Siedzi w jedynej w miarę przyzwoitej kafejce w okolicy. Pije herbatę i pojada muffinkę, gdy dostrzega, jak samochód zwalnia i zatrzymuje się przy chodniku, po drugiej stronie ulicy. Do samochodu podchodzi dziewczyna, taka jak ta, o której właśnie myśli, uśmiechając się. I wtedy szyba od strony pasażera zostaje opuszczona.

Oczywiście, że dziewczyna się uśmiecha, przecież zna kierowcę.

Czemu miałaby się nie uśmiechać?

Nachyla się w stronę kierowcy. Zarzuca włosami i uśmiecha się, gdy ten coś mówi; ściąga ramiona, wypina pierś. Kiwa głową, słucha.

On kończy muffinkę, przymyka oczy na kilka sekund, ciesząc się energią, jaką daje cukier. Euforią pośród euforii. Kiedy znów je otwiera, obok pojawia się kelnerka i pyta, czy może zabrać pusty talerzyk, i czy życzy sobie kolejną herbatę.

Mówi, że nie, rzucając krótkie „Dziękuję”.

Ona, rzecz jasna, wie, jak on się nazywa, a on zna ją. To takie miejsce. Ona zaczyna mówić, szybko i z zapałem, coś o rzece, która znów wystąpiła z brzegów, a może przerwała wały o dwadzieścia kilometrów stąd, i o tym, jakie to musi być straszne dla tych nieszczęsnych ludzi, którzy mieszkają w okolicy. Te pokoje zalane błotnistą, cuchnącą wodą. Smród, ubezpieczenie i ceny nowych dywanów.

On we właściwych momentach potakuje i mówi coś w odpowiedzi, ukradkiem spogląda na samochód i dziewczynę. Zerka na kelnerkę, aż ta zrozumie aluzję i oddali się, zabrawszy talerzyk.

Dziewczyna prostuje się i cofa na chodnik, spoglądając w prawo i w lewo, gdy kierowca sięga ponad fotelem i otwiera drzwiczki od strony pasażera. Nawet ona, choć go zna i ufa mu, wie, że nie powinna wsiadać do jego auta, nie powinna. Nie martwi się, że stanie się coś złego, takie rzeczy tu się nie zdarzają. Pewnie po prostu nie chce, żeby ktoś ją przyuważył, nie ma ochoty wysłuchiwać połajanek od rodziców.

Trzymając w dłoniach kubek, przysuwa krzesło bliżej okna i patrzy bez mrugnięcia. Rozkoszuje się jej niepewnością i wahaniem, tymi cennymi sekundami, i świadomością, że to tylko kilka sekund, bo przecież tak naprawdę nie ma powodu, aby musiała zachowywać ostrożność. I to daje mu do myślenia, jak naprawdę tu się żyje i ile czasu minęło, od kiedy wyprowadził się z miasta.

Myśli o powodach, dla których przybył w to miejsce.

To dla niego spory wstrząs, bez dwóch zdań. Przez całe życie mieszczuch, i nagle budzi się, czując w nozdrzach smród krowiego łajna. Ptaki, których nie potrafił nazwać, i dźwięk dzwonów niosący się ponad polami. Dopiero po paru tygodniach uświadomił sobie, że dźwięk, którego NIE SŁYSZY, to zawodzenie klaksonów naciskanych przez kierowców, wściekłych, zestresowanych i balansujących na granicy rozstroju nerwowego, jak do niedawna jeszcze on.

Najważniejsze były odczucia związane z tym miejscem. Poczucie wspólnoty duchowej, czy jak to tam zwać.

Można powiedzieć, że panowały tu silne więzy, w każdym razie w porównaniu z tym, do czego przywykł. Tu jedni nie siedzieli u innych w kieszeni, ale wszyscy wiedzieli, kto z kim, jak i dlaczego. Wynikało to z wielkości osady. Znamienne były więc bliskość i poczucie troski. Królowały powtarzane szeptem plotki i brak poczucia zagrożenia.

Ale kłopotów nie brakowało; w piątkowe wieczory podpici goście nieraz wszczynali burdy i rozróby. Zdarzali się też idioci, jak wszędzie, a on wiedział, że dwóch czy trzech z nich mogło mieć w kieszeni noże i byliby gotowi ich użyć, gdyby nie spodobała się im czyjaś facjata. Mimo to wkrótce poznał z nazwiska większość z nich, dowiedziawszy się przy tym, kim byli ich przyjaciele oraz rodzice.

Dziewczyna zamyka drzwiczki od strony pasażera.

Odchyla głowę. Widzi, że śmieje się z czegoś, gdy kierowca włącza migacz i spogląda w lusterko. Sięga, by zapiąć pasy, jak na grzeczną dziewczynkę przystało. Bo przecież wszyscy jej przyjaciele i przyjaciółki, nauczyciele z publicznego St. Mary’s oraz rodzice i brat mieli ją właśnie za grzeczną dziewczynkę.

Ona zna kierowcę, i on też zna kierowcę, a kierowca zna kelnerkę, a kelnerka zna dziewczynę.

Tak tu właśnie jest. I dlatego to mu się podoba. Opróżnia kubek. Przy drzwiach odwraca się, by pożegnać się z kelnerką, zanim wyjdzie na chłód i przystanie pod markizą, zapinając kurtkę, i stale obserwuje samochód, zanim ten zniknie za rogiem.

To jedno z tych miejsc, gdzie wszyscy się znają i wiedzą wszystko o wszystkich. Znają swoje sekrety.

Ale nie wiedzą wszystkiego o nim.

Część pierwsza

Wszystko pięknie i przeraźliwie

1

– To jak, w niedzielę wielka pieczeń? – spytał Thorne. – Tego typu rzeczy?

– A w sobotę herbata z mlekiem.

– I nie ma szwendania się po sklepach ze starociami.

– Nie ma.

Przerwali, wstrzymując oddech, i nasłuchiwali pokasływania Alfiego w sąsiednim pokoju. Na szczęście się nie obudził.

Poprawił poduszkę. Pociągnął nosem. – Porządny pub, z ogniem buzującym w kominku.

– Mam nadzieję, że tak.

– I absolutnie żadnego łażenia?

– Tylko do pubu i z powrotem.

Odchrząknął ostrożnie i przyciągnąwszy Helen, zamyślił się nad tym, co właśnie usłyszał. – I tylko ten jeden weekend, tak...?

Teraz, pierwszego wieczoru na wyjeździe, miesiąc po ich delikatnych i wrażliwych łóżkowych negocjacjach, wracając do hotelu, po kolacji w bardziej niż przyzwoitym pubie, Tom Thorne uznał, że poradził sobie ze wszystkim całkiem sprawnie. Potrzeba było niezłego zorganizowania, nie mówiąc już o przysługach wyświadczonych przez kilkoro wiernych przyjaciół, by mogli wyjechać na zasłużony, z dawna wyczekiwany urlop. I wiedział, że Helen pragnęła choćby na tydzień zaszyć się właśnie tu, w Cotswolds.

– Jedzenie było smaczne, prawda? – spytała.

– Tak, niezłe.

Pokręciła głową. – Ty żałosny stary łgarzu.

Dostrzegł cień jej filuternego uśmiechu, ale nie mógł wiedzieć, że Helen Weeks też uważała to, co się stało, za nie lada wyczyn. Thorne nie należał do miłośników dłuższych wyjazdów. Wiedziała, że nawet przejście na drugą stronę Tamizy było dla niego sporym wyzwaniem, i gdyby dano mu wybór, wolałby, żeby łamano go kołem, niż miałby wyjechać na urlop, na zacisze, gdzieś w głębi kraju. Gdy słyszał temat The Archers, z miejsca zbierało mu się na mdłości.

– Chutney własnej roboty i domowe przetwory – powiedział kiedyś – Mogę się bez nich obejść.

Koniec końców, uznała, że właśnie ten długi walentynkowy weekend był nagrodą za przekonanie go do kilkudniowego wyjazdu za miasto. Kilka dni we dwoje, zanim wyruszą gdzieś indziej, by zaszaleć przez tydzień, do kurorciku z ośrodkiem opieki nad dziećmi, gdzie będą mogli zbijać bąki, cieszyć się słodkim próżnowaniem i sobą dopóty, dopóki nie nadejdzie czas powrotu do pracy. Była gotowa przystać na jego warunki, ograniczyć spacery i dłuższe przechadzki, ale dzięki temu mogli pobyć razem i to jej odpowiadało. Dlatego buty do wędrówek zostawiła na razie w bagażniku. Tak się złożyło, że po drugiej stronie ulicy był całkiem miły sklepik ze starociami.

Helen wyjęła z kieszeni dłoń w rękawiczce i wsunęła pod ramię Thorne’a. Była przekonana, że staroświeckie obszerne łóżko czekające na nich w hotelu może okazać się atutem, gdy wrócą do dyskusji o dłuższych wędrówkach.

– Na żałosnego jeszcze mogę się zgodzić – powiedział. – Ale na starego już nie.

Skręcili w brukowaną boczną uliczkę prowadzącą do ich hotelu. W połowie drogi minęła ich kobieta w średnim wieku, ze spanielem, który wydawał się równie przemarznięty jak oni. Thorne uśmiechnął się do niej, a ta natychmiast odwróciła wzrok.

– Widziałaś? – Pokręcił głową. – Sądziłem, że na prowincji ludzie będą bardziej przyjaźni. Poznałem kilku seryjnych zabójców, którzy byli przyjemniejsi niż ta zgorzkniała, stara raszpla.

– Pewnie ją wystraszyłeś – stwierdziła Helen. – Masz taką twarz, że można się ciebie przestraszyć.

– Że co?

– O ile się ciebie nie zna, ma się rozumieć.

– Pięknie – mruknął. – A więc nie dość, że żałosny i stary, to jeszcze przerażający.

Uśmiechnęła się, gdy ją wyprzedził, ramieniem otworzył hotelowe drzwi i przytrzymał je.

– To twoje plusy.

Thorne uśmiechnął się do dziewczyny za stołem recepcyjnym, ale nie odwzajemniła jego uśmiechu, podobnie jak pani z pieskiem. Wzruszył ramionami i skinął głową w stronę niedużego baru. – Może jednego szybkiego przed snem?

– Myślę, że powinniśmy pójść od razu na górę – odparła. – Myślałam raczej o szybkim numerku przed snem.

– Ach tak...

– Choć w sumie to wcale nie musi być SZYBKI numerek.

Jak dla mnie może być długi i powolny.

Thorne mimowolnie opuścił dłoń do brzucha. W jednej chwili pożałował, że zdecydował się na deser. – Dałabyś mi dwadzieścia minut...

– To za dużo.

– No to kwadransik. Ale będziesz musiała zająć się wszystkim.

Ruszyła w stronę schodów, a kiedy odwracał się, by podążyć za nią, uchwycił spojrzenie dziewczyny z recepcji. Domyślił się, że usłyszała, o czym rozmawiali, i mimo wszystko się uśmiechnęła.

Thorne był w łazience, kiedy Helen go zawołała. Mył zęby, uśmiechając się, podczas gdy ona pieczołowicie wyjmowała poupychane w kosmetyczce przybory toaletowe i układała je w walizce.

– Tom...

Przeszedł do sypialni, wciąż szczotkując zęby. Pobrudził pastą podkoszulek z wizerunkiem Hanka Williamsa, kiedy wykrztusił bełkotliwie: – Tak? Co jest?

Helen przycupnęła na pufie, przy łóżku. Ruchem głowy wskazała na telewizor. – Właśnie doszło do aresztowania.

Śledzili tę sprawę od trzech tygodni, od czasu zaginięcia pierwszej dziewczyny. Nie był to już temat z pierwszych stron gazet, nie mówiono też o tym w wiadomościach, aż do wczoraj, kiedy zaginęła druga dziewczyna. Zaginioną nastolatkę widziano wsiadającą do auta. Nagle media znów zaczęły wykazywać zainteresowanie.

Thorne wrócił do łazienki przepłukać usta. Dołączył do Helen, siadając obok niej, a gdy wskazała na pilota, podkręcił dźwięk.

– Można się było tego spodziewać – stwierdził.

Helen oczywiście uważnie śledziłaby przebieg i rozwój tego rodzaju dochodzeń. Jako policjantka pracująca w zespole do spraw molestowania i krzywdzenia dzieci. Jako ktoś aż nazbyt świadomy cierpień, jakich zaginięcia przysporzyły tym, którzy pozostali, czekając z niepewnością i nadzieją.

Jako rodzic.

Ale tym razem było trochę inaczej.

Na ekranie młoda reporterka w eleganckim płaszczu i szaliku mówiła wprost do kamery. Była ponura i poważna, ale i z oczywistą ekscytacją mówiła o najnowszym „znaczącym przełomie w śledztwie”. Z tyłu za nią, na placu targowym, który Helen Weeks tak dobrze znała, zebrała się albo raczej, dla lepszego efektu, zebrano przez ekipę telewizyjną sporą grupę gapiów.

To było miasteczko, w którym dorastała.

Reporterka mówiła, podczas gdy na ekranie pojawił się ten sam zapis z kamery co wczoraj wieczorem: grupa funkcjonariuszy w ciepłych kurtkach przemierzająca nierówną tyralierą ciemne pole; zatroskani rodzice, pocieszani przez krewnych; równie zatroskana i zaniepokojona para osaczona przez tłum dziennikarzy z kamerami i mikrofonami.

Reporterka powiedziała, że zgodnie z informacjami pozyskanymi od źródła będącego blisko śledztwa miejscowy, mężczyzna po trzydziestce, został zatrzymany jako podejrzany. Podała nazwisko tego mężczyzny. Powtórzyła je powoli i wyraźnie.

– Policja – stwierdziła – nie potwierdza ani nie zaprzecza, że zatrzymała niejakiego Stephena Batesa.

– Auć – jęknął Thorne. – Starszy śledczy zaraz dobierze się komuś do tyłka.

– Przeciek mógł pochodzić skądkolwiek – zauważyła Helen.

– Ale nie jest dobrze, co nie?

– Niewiele można na to poradzić. Nie TAM. Ktoś na pewno zna kogoś, kto widział, jak zabierano go na komendę, no wiesz. – Nie odrywała wzroku od ekranu. – To nie jest miejsce, w którym łatwo zachować tajemnicę.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale go uciszyła. Na ekranie pojawiło się zdjęcie, a reporterka z dumą stwierdziła, że fotografię mężczyzny, który był obecnie przesłuchiwany, redakcja otrzymała od źródła będącego blisko rodziny.

– Kolejne źródło – mruknął. – No jasne.

Znów go uciszyła. Wstała powoli i podeszła do ekranu.

To było zdjęcie ślubne, wyglądało na zrobione niedawno, szczęśliwa para pozowała przed gmachem urzędu stanu cywilnego. Pan młody z zakolami, ubrany w granatowy, prosty garnitur, uśmiechał się, trzymając papierosa między palcami. Panna młoda miała na sobie nieco zbyt szykowną, w porównaniu z nim, suknię.

– Wygląda na czarusia – burknął.

– Cholera!

– Co?

– Ja ją znam – Helen wskazała palcem na ekran. – Chodziłam z nią do szkoły. Z żoną podejrzanego.

Wstał i podszedł do niej. – Niech to szlag.

– Linda Jackson. To znaczy wtedy nazywała się Jackson.

– Jesteś pewna?

Pokiwała głową, nie odrywając wzroku od ekranu. – Byłyśmy w jednej klasie...

Oglądali wiadomości jeszcze kilka minut, ale nie usłyszeli nic nowego, a gdy reporterce zabrakło zatrwożonych miejscowych, z którymi mogłaby przeprowadzić wywiad, i redakcja po raz trzeci puściła ten sam materiał, Helen poczłapała do łazienki.

Thorne ściszył telewizor i zaczął się rozbierać. Zawołał: – Ta reporterka wygląda na bardzo zadowoloną z siebie. Chyba liczy na rychły awans!

Helen mu nie odpowiedziała, a kilka minut później, kiedy wślizgnął się do łóżka, wyszła z łazienki. – Chciałabym tam pojechać – powiedziała.

– Że co?

– Chcę pojechać do domu.

Usiadł na brzegu łóżka. – Ale po co?

– Zastanawiam się, co ona musi teraz przechodzić. Ma dzieci.

Machnęła ręką w stronę telewizora. – Tak powiedzieli.

– Chwila, od jak dawna jej nie widziałaś?

– I co z tego?

– Minęło prawie dwadzieścia lat, zgadza się?

– Wiesz, jakie są małe mieściny, Tom.

– Cóż, nie mogę cię powstrzymywać, ale uważam, że to głupie.

Milczeli. Helen otworzyła szafę i wyciągnęła walizkę.

– Ejże, chyba nie zamierzasz jechać tam JUŻ DZIŚ?

– Tato spodziewa się, że nie będzie nas przez cały weekend – odparła. Wysunęła szufladę, wyciągnęła naręcze skarpet i bielizny i przerzuciła je do walizki. – Więc nie ma sprawy, zajmie się Alfie’m.

– Wiem, ale mimo wszystko...

– Możemy być na miejscu za... niecałe półtorej godziny.

Wróciła po więcej ciuchów. – Na drogach nie powinno być korków.

Thorne wstał z łóżka i zdjął jeden z dwóch szlafroków wiszących w szafie.

Był dla niego za mały, ale i tak go założył. Stanął pomiędzy Helen a jej walizką. – Nie masz już tam rodziny, prawda? Gdzie zamierzasz się zatrzymać?

– Coś wymyślę.

– Tam się musi roić od gliniarzy i reporterów, nie znajdziesz noclegu.

Czekał, aż ona się zastanowi nad jego słowami. – Czemu nie mielibyśmy zrobić tego jutro?

Pokiwała głową z wahaniem. – Tak czy inaczej, pojadę.

– Jak chcesz.

Raz jeszcze spojrzała na ekran telewizora. Wciąż nie było nowych doniesień. Ruszyła w stronę łazienki i zatrzymała się przy drzwiach.

– Nie musisz ze mną jechać.

– Wiem, że nie muszę, ale co miałbym tu robić sam?

– Mógłbyś pojechać do domu – odparła. – I spędzić kilka dni w towarzystwie Phila.

– Porozmawiajmy o tym rano – poprosił.

– Zamierzasz mnie odwieść od tej decyzji?

– Naprawdę uważam, że to, co chcesz zrobić, jest głupie.

– To nie ma dla mnie znaczenia – Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale rozległ się sygnał jej komórki. Sięgnęła po telefon, a gdy się odezwała, jej głos brzmiał nieco inaczej, wyczuwało się w nim napięcie. Dzwoniła Jenny, siostra Helen. Nie przepadała za Thornem, skądinąd z wzajemnością. Helen też nie lubiła być traktowana protekcjonalnie przez swoją dwa lata młodszą siostrę.

– Tak – powiedziała Helen. – Widziałam. Wiem...

Wywróciła oczami, patrząc na Thorne’a, weszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi.

Położył się na łóżku i podkręcił dźwięk w telewizorze. Reporterka znów miała łączność ze studiem.

– Trudno jest opisać atmosferę, jaka tu dziś panuje – powiedziała. – Z pewnością dominują gniew i złość.

Słyszał Helen rozmawiającą w łazience, ale nie był w stanie wychwycić słów.

Reporterka coraz bardziej się nakręcała. Tłum za nią z każdą chwilą gęstniał, a podmuchy wiatru szarpały końcami jej szalika. Głos kobiety był modulowany, pełen stopniowanego dramatyzmu: – Podczas gdy dwie dziewczyny wciąż pozostają zaginione, a jeden z tutejszych jest przesłuchiwany w związku z ich uprowadzeniem, atmosfera w miasteczku jest bardzo napięta.

Obejrzała się przez ramię. – Mieszkańcy są w szoku.

Patrzył, jak kobieta próbuje zakończyć przekaz, ale coraz trudniej jest jej mówić pośród chóru przybierających na sile głosów rozlegających się tuż za nią. Wśród tego harmidru dało się wychwycić słowa „nasze dziewczynki” i „sprawiedliwości musi stać się zadość”. I że tego łajdaka należałoby powiesić.

Sięgnął za siebie i poprawił poduszkę.

Nie o takim urlopie marzył.

2

Jechali w stronę M40, na północ przez Oxfordshire, wąskimi drogami zatłoczonymi przez ubłocone traktory chelsea, a miłośników porannych sobotnich zakupów uniknęli, omijając Banbury. Pogoda nie poprawiła się, od kiedy wyruszyli w drogę. Nie ulegało wątpliwości, że przyjdzie im jechać dłużej niż półtorej godziny, ile mogło to zająć ubiegłej nocy.

– Tydzień w słońcu brzmi bardziej kusząco niż kiedykolwiek – powiedział. Odwrócił się od kurtyny deszczu chłoszczącej maskę BMW i spojrzał na Helen siedzącą na fotelu pasażera.

– Co powiesz na Portugalię? Albo Teneryfę? – Kolejne spojrzenie – Dave Holland stale ględzi o Teneryfie.

Tylko pokiwała głową, nie odrywając wzroku od mijanych sklepików, domów, skąpanych w deszczu murów i żywopłotów. Odkąd wymeldowali się z hotelu, po rozczarowującym śniadaniu i uszczypliwej wymianie zdań z menedżerem, prawie się nie odzywała. Przed śniadaniem pół godziny wisiała na telefonie, czyniąc niezbędne przygotowania, ale od tej pory wydawała się czymś nad wyraz zaabsorbowana, pogrążona w myślach. Choć była bardzo zdeterminowana, by wyruszyć na tę wyprawę, wyraźnie obawiała się tego, co mogło ich czekać, kiedy już dotrą do celu.

W radiu podawano akurat najświeższe wiadomości z Polesford.

Policja wciąż nie ujawniła tożsamości mężczyzny, którego aresztowała, i nadal go przesłuchiwała. Starszy oficer wydał krótkie oświadczenie. Stwierdził, że informacje dla opinii publicznej zostaną podane w stosownym czasie. Podobnie jak reporterka wczorajszych wiadomości, korespondentka mówiła dziś o panującej w mieście atmosferze.

Gniew, strach, szok.

Co więcej, z wypowiedzi kolejnych mieszkańców wynikało, że to nie było miasteczko, w którym mogłoby dojść do czegoś takiego.

W studiu zaczęto dyskusję nad najnowszymi doniesieniami o liczbie bezrobotnych w kraju, Thorne ściszył radio. – To jak to właściwie jest? – zapytał. – To miasteczko czy raczej duża wioska? Zawsze mówiłaś, że jest nieduże.

Kilka sekund później Helen odwróciła się do niego, jakby nie dosłyszała pytania. Pokręcił głową, dając znak, że to nieważne. Przełączył na iPoda i włączył składankę Lucindy Williams. Przełączył wycieraczki na szybszy tryb pracy i bardziej do siebie niż do Helen powiedział: – Tak, miło byłoby znaleźć się w jakimś słonecznym miejscu...

Dziesięć minut później, gdy sunęli mozolnie po zakorkowanej szosie, odwróciła się do niego i stwierdziła: – To w zasadzie mała targowa mieścina. Mieszkaliśmy w jednej z wiosek na jej obrzeżach. Jest ich kilka, o kilometr, dwa z każdej strony.

– Brzmi zachęcająco – przyznał.

– Nie przypomina miejsca, w którym byliśmy wczoraj.

– Nie ma sklepików ze starociami, doskonałych, by w nich pobuszować?

Parsknęła śmiechem. – Nie bardzo. To trochę jak Cotswolds, tylko bez mężczyzn w kolorowych sztruksowych spodniach i z nieco większą liczbą barów Chicken Cottage.

– Zatem nie jest aż tak źle.

Włączył kierunkowskaz i minął furgonetkę, która wlokła się środkowym pasem. Gdy przejeżdżał obok, posłał kierowcy srogie spojrzenie.

– Kiedy miałam piętnaście lat, to wydawało mi się ekscytujące – przypomniała sobie. – W piątkowe i sobotnie wieczory wybieraliśmy się do Polesford.

– Do klubów?

Pokręciła głową. – Napić się, jeżeli akurat była kasa, albo wypalić skręta na przystanku autobusowym, pod wiatą.

– Nie wiedziałem, że byłaś zbuntowaną nastolatką.

Uśmiechnęła się, po raz pierwszy, odkąd wyruszyli. – Za twoich czasów była jeszcze prohibicja? A papierosy racjonowano?

Uśmiechnął się.

Fakt, że bardziej zbliżał się do pięćdziesiątki niż Helen do czterdziestki, wciąż pozostawał dla nich wdzięcznym tematem do żartów. Udawał oburzenie, że nie pamiętała Sex Pistols. A ona pytała go, jak się czuł, gdy mógł na żywo oglądać Billa Haleya i The Comets. Sądząc po tym, co kilkakrotnie miał okazję od niej usłyszeć, domyślał się, że komentarze jej siostry i niektórych przyjaciółek w kwestii dzielącej ich różnicy wieku były o wiele bardziej uszczypliwe.

– To było miłe miejsce – powiedziała. – I wciąż ma wiele uroku. Znajduje się tam opactwo.

Próbował naśladować prowincjonalny akcent. – Ee... cóś mi się wydai, co za dużo tamuj przejezdnych, ni? Miastowe przyjeżdzajom i rujnujom szystko?

– To nie Kornwalia – skwitowała.

– Tylko tak potrafię naśladować prowincjonalny akcent.

– Więc obiecaj mi, że więcej tego nie zrobisz.

Odwróciła się do okna. – Na miłość boską, ta mieścina leży w Warwickshire. Jeżeli chcesz naśladować akcenty, to raczej te z The Archers.

– Wielkie nieba! – zawołał.

Godzinę później zjechali z autostrady i po dziesięciu minutach jechali już w żółwim tempie główną ulicą Dorbrook, trzy i pół kilometra na południe od Polesford. Wioski, w której Helen spędziła dzieciństwo. Thorne rozumiał, o co jej chodziło.

Było tu więcej kamienia niż dachów krytych strzechą i szczerze wątpił, aby z nadejściem lata nad wejściami do domów rozkwitały róże.

Zjechali z głównej ulicy, zwalniając, gdy mijali tarasy domków, co to wyglądały, jakby pochodziły z lat dwudziestych lub trzydziestych.

Auta parkowały o metr, dwa od frontowych drzwi, z kołami na chodniku, aby większe pojazdy bez problemów przecisnęły się wąskimi uliczkami. Naprzeciwko znajdowały się sklep spożywczy, chińska knajpa oraz nieduże asfaltowe boisko z huśtawkami i karuzelą.

Wskazała ręką i powiedziała: – Tam.

Zwolnił jeszcze. – Tam był nasz dom. – Nacisnęła przycisk i szyba po jej stronie opuściła się do połowy. – Kiedy tam mieszkaliśmy, frontowe drzwi były czerwone. I nie było podwójnego tynkowania.

Zatrzymał wóz, upewniwszy się, że nic za nim nie jedzie.

– Chcesz wysiąść i rzucić okiem?

– Przecież leje.

– Z tyłu jest parasol – stwierdził. – No dalej, idź, zapukaj do drzwi, sprawdź, kto tam mieszka.

Pokręciła głową. Jedynie patrzyła. – Nie, raczej nie.

– To zajmie ci tylko pięć minut.

– Kto, u licha, chciałby, żeby nieznajoma dobijała mu się do drzwi? – Podniosła szybę. – I myszkowała po domu?

– Pomyślałem, że może cię to zainteresować.

– Chcę pojechać i zobaczyć się z Lindą – powiedziała zbyt gwałtownie. Odwróciła się i spojrzała na Thorne’a, zamrugała powoli i wysiliła się na uśmiech. – W sumie po co miałabym to robić?

Deszcz zelżał, gdy przejechali kolejnych kilka kilometrów wzdłuż krętych uliczek z wysokimi żywopłotami lub ogołoconymi, chudymi jak szkielety drzewami po obu ich stronach. Ustał, zanim dotarli do rzeki i przejechali przez most, by znaleźć się w Polesford, a Thorne zobaczył tablicę z oznaczeniem placu targowego.

Domyślał się, że było tu gwarniej i rojniej niż zwykle, może dlatego, że była sobota. Nie żeby wszyscy okoliczni mieszkańcy zjawili się na targowisku w poszukiwaniu używanych książek, podrabianych perfum czy co jeszcze tu oferowano. Nieliczni sprzedawcy, którym kapryśna pogoda nie była straszna, nie musieli oganiać się kijami od potencjalnych klientów. Większość, popijając z piersiówek na rozgrzewkę, siedziała pod pasiastymi plastykowymi markizami, które trzepotały i furkotały na silnym wietrze.

Zacięte twarze, przepełnione rozczarowaniem.

Tymczasem klienci, zamiast tłoczyć się przy kramach albo przeglądać oferowane produkty, stali zbici w zwarte grupki, to tu, to tam, tocząc ożywione dyskusje. Obserwował ich, objeżdżając powoli plac. Dostrzegł mężczyzn palących papierosy w bramach. I trzy kobiety z wózkami. Stały razem i rozprawiały o czymś, przesuwając wózki raz po raz, w przód i w tył. Zauważył potakujące i przeczące ruchy głowy, wskazywanie palcami i nawet tu, z daleka, wyczuwał, że targowisko aż huczało od plotek i spekulacji.

– Paula powiedziała, żebyśmy spróbowali zaparkować za supermarketem – Helen wskazała na skręt, a Thorne wykonał polecenie. – Stąd możemy pójść dalej.

Paula. Kobieta, w której domu najwyraźniej mieli spędzić noc, choć dotychczas nie dowiedział się wiele o niej ani o jej relacjach z Helen.

– Miałeś rację – powiedziała tego ranka Helen, pakując się pospiesznie, po tym jak zadzwoniła w kilka miejsc. – Nawet w Tamworlh nie znalazłam pokoju, a co dopiero mówić o noclegu w miasteczku. Ale chyba udało mi się z tego wybrnąć.

Gdy zbliżali się do supermarketu, dostrzegli spłachetek odgrodzonej siatką parceli, przylegającej do stacji benzynowej tuż obok. Mężczyzna w ociekającym zielonym płaszczu przeciwdeszczowym z kapturem stał przy wjeździe na plac. Skinął w stronę tabliczki, którą przyklejono do prowizorycznego szlabanu. PARKING CAŁODOBOWY 7,50 FUNTÓW.

– Jezu – powiedziała. – Zarabia na tym forsę.

Patrzyli, przejeżdżając powoli. Wielu już musiało zapłacić.

– Nie on jeden – mruknął.

Kiedy wjechali na legalny parking za supermarketem, zauważyli, że połowa dostępnych miejsc została zablokowana plastykowymi stożkami albo zarezerwowana dla pojazdów służb ratunkowych.

Furgonetki, radiowozy i karetki, dla nich miejsca na parkingu były zarezerwowane na okrągło. Helen wysiadła i przestawiła kilka stożków, aby Thorne mógł zaparkować obok dwóch motocykli policyjnych. Podczas gdy zabrała z tylnego siedzenia płaszcz i parasol, odstawił stożki na miejsce, a na desce rozdzielczej położył plakietkę z napisem: POLICJA.

Kilka minut szli w milczeniu, minęli szkołę i nieduży ciąg sklepików. Na ulicach tłum już stopniał, ale przed domami stało po parę osób, gwar dobiegał też z zatłoczonego pubu. Drzwi do niego były otwarte.

Dom, w którym mieszkała Linda Bates – nazwisko panieńskie: Jackson – mieścił się na osiedlu, podobnym do tego, które mieli okazję oglądać w Dorbrook.

Przed budynkiem znajdowała się grupka fotografów, ale większość dziennikarzy przebywała gdzie indziej, wiedzieli, że rodzina Stephena Batesa już tu nie mieszka.

Cyrk przeniósł się w inne miejsce.

Nieruchomość znajdowała się obecnie pod kuratelą policji w Warwickshire, i tak pozostanie dopóty, dopóki nie zostaną zakończone żmudne postępowania proceduralno-sądowe.

Thorne i Helen minęli budynek, szli chodnikiem po drugiej stronie ulicy i wymijali gapiów zaopatrzonych w smartfony. Dom otoczono taśmą policyjną, od frontu widok zasłaniał kordon pojazdów, radiowozów oraz furgonetek ekip techników śledczych. Umundurowany policjant stał na każdym rogu błotnistego frontowego ogródka, a dwaj kolejni na środku ulicy, aby nieuprawnieni nie zdołali zbliżyć się do budynku. Gliniarze wyglądali na bardzo znudzonych, choć Thorne zauważył, że przynajmniej jeden z nich miał dość przyzwoitości, aby zasłonić twarz, kiedy obok niego zaczęły błyskać flesze aparatów fotograficznych.

Staruszek z terierem szorstkowłosym powiedział: – Tak, tak, na pierwszej stronie „Daily Mail” będziemy mieć zdjęcie posterunkowego Ciamajdy.

Helen pokiwała głową, ale zarówno ona, jak i Thorne wiedzieli, że w kwestii mediów na pierwszy plan wysuwali się oficerowie prowadzący śledztwo.

Ruszyli w stronę domu.

To osiedle musiało wzbudzać oburzenie starszych mieszkańców okolicy, kiedy wybudowano je dwadzieścia czy trzydzieści lat temu. Skupisko identycznych bezkształtnych domów, przestarzałych, kiedy tylko powstały. Szpetne garaże, dachy pokryte czerwonymi gontami, najeżone antenami satelitarnymi.

Jak można się było spodziewać, naprzeciw domu pod numerem szóstym zebrała się spora grupka dziennikarzy oraz gapiów. Byli tam nawet rodzice z dziećmi. Gdy Thorne podszedł do kordonu i pokazał mundurowemu legitymację, słyszał, jak gwar przybiera na sile. Za nimi rozległy się trzaski aparatów fotograficznych, kiedy Helen błysnęła również swoją legitymacją i obydwoje, schyliwszy się, przeszli pod taśmą, ruszając w stronę frontowych drzwi.

Otworzyły się, zanim zdążyli tam dotrzeć.

Oficer śledcza była przed trzydziestką. Wysoka i chuda, o włosach popielatoblond, mocno ściągniętych do tyłu, ubrana w ciemne spodnie i żakiet. Thorne domyślał się, że była oficerem łącznikowym rodziny, i że w domu glin będzie więcej, zarówno mundurowych, jak i tych z kryminalnej.

Spojrzała na Thorne’a i Helen, przyjrzała się ich twarzom i legitymacjom, po czym zaprosiła do środka.

Kiedy tylko drzwi zamknęły się za nimi, odwróciła się i przedstawiła jako detektyw konstabl Sophie Carson. Nie wydawała się zbyt przyjazna. Wyglądało na to, że starała się zapamiętać szczegóły z legitymacji. Nie przejmowała się za bardzo tym, że miała przed sobą dwoje starszych rangą oficerów śledczych. Zaczekała, aż Thorne i Helen coś powiedzą, a po kilku sekundach niewygodnej ciszy odstąpiła od drzwi.

– Czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć?

– Nie ma – zapewnił, uznając, że jeśli ta kobieta FAKTYCZNIE była łącznikiem z rodziną, powinna starać się choć trochę ocieplić swój wizerunek. Przedstawił się pospiesznie, a gdy Helen zrobiła to samo, powiedział: – Detektyw sierżant Weeks jest dawną przyjaciółką Lindy.

– Jasne – stwierdziła Carson. Pokiwała głową, ale miała niepewną minę, i gdy zbliżała się do nich, odruchowo opuściła dłoń do przypiętej do pasa krótkofalówki służbowej typu airwave.

Korytarz był wąski. Thorne i Helen musieli stanąć tuż przy schodach, by przepuścić panią detektyw konstabl. Zapukała do drzwi i otworzyła je zdecydowanym ruchem. Zajrzawszy do środka, powiedziała coś, czego nie zdołali dosłyszeć, po czym zaprosiła ich, żeby weszli.

Podążyła za nimi i zamknęła drzwi.

Kobieta w dżinsach i workowatej bluzie dresowej siedziała wychylona do przodu na poobijanej czarnej skórzanej sofie, obok niej przycupnęła nastolatka. Dwoje mundurowych, mężczyzna i kobieta, siedzieli na prostych, drewnianych krzesłach, po przeciwnych stronach pokoju. Na niskim stoliku pomiędzy nimi stały kubki, karton mleka i otwarta paczka herbatników, pozostałości po niedawnej herbatce. Wyglądało, jakby oglądali telewizję, choć dźwięk był wyłączony.

Thorne i Helen stanęli pośrodku pokoju, czekając. W pomieszczeniu było parno i duszno, okna przysłonięto zasłonami.

Thorne słyszał dobiegające gdzieś z góry głosy; radio, a może drugi telewizor.

Carson skinęła w stronę Helen. – Mówi, że jest pani dawną przyjaciółką.

Kobieta na sofie przyglądała się Helen kilka sekund, po czym podniosła się powoli, zakłopotana. Po chwili rozpoznała nowo przybyłą.

– Helen?

– Zostawię państwa samych – powiedziała Carson. Gestem nakazała mundurowym, aby wyszli, i podążyli za nią do holu. Thorne kątem oka przypatrywał się Carson. Zauważył, jak włączyła krótkofalówkę, i usłyszał, że zgłasza do centrali operacyjnej, co się wydarzyło, a to wszystko, zanim drzwi przesunęły się z szelestem po grubym dywanie i zamknęły za nią przy wtórze cichego szczęknięcia.

Na kilka sekund przed tym, jak Linda Bates, szlochając, rzuciła się Helen w ramiona.

3

Próbuje spać, ale nie dlatego, że jest zmęczona.

Jest zziębnięta i nie może zasnąć, pomimo grubego płaszcza, który pozwolił jej zatrzymać; panujących ciemności. Usta ma wciąż zaklejone taśmą, a na dodatek straciła kontrolę nad pęcherzem, więc tam, na dole, jest coraz bardziej poocierana.

Na początku to ją ogrzało, ale szybko wszystko stało się kleiste, wilgotne i zimne. Podłoże jest szorstkie i mokre pod jej palcami, a rura, do której przykuto ją łańcuchem, najeżona wystającymi bolcami, które wpijają się jej w kręgosłup. Minęło sporo czasu, odkąd ją tu sprowadzono. Co najmniej dzień lub dwa!, myśli. Trudno powiedzieć, bo przecież ciemno tu choć oko wykol, a słychać jedynie kapanie i ciurkanie wody. Wie, że jest gdzieś pod ziemią. Co do tego nie ma wątpliwości. Dał jej dostatecznie dużo tego, co miał w butelce – cokolwiek to było – aby mieć pewność, że nie będzie stawiała oporu, ale i tak nie straciła przytomności. Pamięta, jak wynoszono ją w deszcz, a potem przenoszono w jakieś ciche, cuchnące miejsce. Pamięta najdziwniejsze odczucie, że to było miejsce, które znała, i że była tu już, gdy była młodsza.

Po przebudzeniu jest osłabiona z głodu i czuje pieczenie w gardle, gdy próbuje przełknąć ślinę, a chociaż wie, że kiedy śpi, coś buszuje jej we włosach i przebiega po nogach, wszystko jest lepsze niż ból, który rozdziera jej żołądek, rozpaczliwe pragnienie jedzenia, którego na dłuższą metę nie jest w stanie zagłuszyć nawet smród wypełniający tę ciemną, ciasną norę.

Po przebudzeniu cierpi w każdej minucie i każdej sekundzie, przepełniona uczuciem osamotnienia, strachu i niepewności, kiedy może wrócić mężczyzna, który ją tu sprowadził. Początkowo bała się jego powrotu, tego, co on może jej zrobić. Teraz boi się, gdy jego tak długo nie ma. Boi się, że on może nie wrócić. Że zwyczajnie ją tu zostawił.

Po przebudzeniu na jawie próbuje tłumaczyć sobie, że to tylko sposób na złamanie jej ducha. Że on jednak przyniesie jej coś do jedzenia, choć w zamian będzie domagał się od niej czegoś, czego tak bardzo się obawiała. Ale nie złoży jej propozycji dopóty, dopóki ona porządnie nie zgłodnieje. Dopóki nie będzie w stanie odmówić. Za każdym razem gdy słyszy, jak coś pluska i przemyka w ciemnościach jeden ze szczurów, które, jak wie, są tu wraz z nią, zastanawia się, czy tamten mężczyzna powróci. Czy w jakiś sposób zdoła usłyszeć, tak jak szczury, jego kroki, powyżej, ponad tym wilgotnym, ociekającym wodą, cuchnącym miejscem. Ale tak się nie dzieje. On się nie zjawia.

Po przebudzeniu nie ma nic innego do roboty, jak tylko siedzieć, nucić pod nosem i szlochać oraz przekonywać siebie, że pewne osoby rozpaczliwie jej teraz poszukują. Nie ma do roboty nic więcej poza wyobrażaniem sobie piekła, jakie muszą przeżywać jej rodzice. Zmienia nieznacznie pozycję, aby było jej wygodniej. Łańcuch jest na tyle długi, że może się położyć. „Uznaj to za życzliwość z mojej strony”. Usłyszała od niego na koniec. Nie, to nie tak. To nie było ostatnie, co powiedział. „Przepraszam, że tak tu cuchnie”, rzucił, wchodząc po schodach.

Cuchnie...

Po przebudzeniu wstrzymuje oddech i, rozpaczliwie, mdłości z powodu tego smrodu.

Wyobraża sobie jego cząsteczki wirujące wokół jej twarzy i to, jak wciąga je do nosa.

Kładzie się, podsuwając jedną rękę pod głowę.

Tyle jest rzeczy, których nie wie ani nie rozumie. Tylu rzeczy może się jedynie domyślać. Ale wie, że nie jest tu sama, a przynajmniej nie w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Wie, że gdzieś niedaleko, tu, w tej wilgotnej ciemności, spoczywa także inne ciało.

4

Thorne został w domu jeszcze przez kilka minut, ale poczuł się niezręcznie, jak podglądacz. Zastanawiał się, po co tu w ogóle przyjechał. Sądził, że Helen potrzebowała towarzystwa, szybko jednak stało się jasne, że to nieprawda.

Czuł się jak piąte koło u wozu. Zbędny. Powiedział Helen, żeby zadzwoniła, gdy zdecyduje się wracać, wtedy po nią przyjedzie. Odparła, że zapewne trochę tu zabawi, i dołączy do niego później.

– To nieduża mieścina. Znajdę cię.

Wychodząc, nie odezwał się do nikogo. Sophie Carson wciąż rozmawiała przez policyjne radio.

Gdy wyszedł, kamery zaczęły pracować pełną parą. Kilkoro dziennikarzy zasypało go pytaniami, zanim zdążył przegramolić się pod policyjną taśmą i ruszyć w głąb ulicy.

Nie odezwał się ani słowem, patrzył przed siebie. Wątpił, aby długo pozostawał anonimowy. Jakiś czujny dziennikarz śledczy na pewno w końcu go rozpozna. Trafiał na łamy gazet dostatecznie często, kilka miesięcy temu było o nim głośno.

Kiedy zbiegł więzień, którego właśnie on miał eskortować. Kiedy zginęło czworo ludzi. Kiedy omal nie stracił najbliższego przyjaciela.

Wrócił do centrum miasta, by stwierdzić, że większość handlarzy już dało za wygraną i pakowało się, kończąc na dziś swoją działalność. Znów zaczęło padać. Gdy szedł główną ulicą, zdał sobie sprawę z tego, że Helen miała rację, mówiąc, jak niewiele wspólnego miała ta mieścina z typowym dla środkowej Anglii miasteczkiem targowym, które opuścili tego ranka. Były tu salony kosmetyczne i fryzjerskie. Były kawiarenka internetowa i salon gier. Naliczył też cztery fastfoody oddalone od siebie o pięćdziesiąt metrów. Ale nie zauważył żadnego sklepiku ze starociami.

Zajrzał do kiosku, nabył miejscową gazetę, a następnie udał się do kafejki Cupz po drugiej stronie ulicy. Zamówił kawę oraz kanapkę z kiełbasą i pogrążył się w lekturze. Pierwsze cztery strony poświęcono sprawie zaginionej dziewczyny, przedrukowano też rozpowszechnione już szeroko zdjęcie Stephena i Lindy Bates zrobione w dniu ich ślubu. Nagłówek był, jak to w bulwarówkach, krzykliwy i bulwersujący:

MIŁOŚĆ, HONOR I UPROWADZENIE?

Kilka kolumn poświecono powodzi pustoszącej wioski na nizinach, na północy. Artykułom towarzyszyły zdjęcia występującej z brzegów rzeki Anker, błotnistej wody wdzierającej się do domów i rodziny, która pontonem udaje się po zakupy.

Ta sytuacja miała wkrótce się pogorszyć, bo jak wieszczono w jednym z artykułów, nie zanosiło się na poprawę pogody, a stan wałów przeciwpowodziowych pozostawiał wiele do życzenia.

Wyjrzał przez okno, patrząc na ludzi gorączkowo szukających schronienia i strugi deszczu spływające po różnobarwnych parasolach.

Kelnerka przyniosła mu do stolika zamówiony posiłek. Skinęła głową, zerkając na rozłożoną przed nim gazetę.

– Strasznie, no nie?

– Ale co? – spytał. – Powódź czy te zaginione dziewczyny?

Lekko się zmieszała. – Jedno i drugie – odpowiedziała po chwili. – Nie próbuję porównywać tych spraw, broń Boże. Nie wyobrażam sobie, co muszą przechodzić ich rodziny.

Nieznacznie poczerwieniała. – Mam na myśli rodziny tych biednych dziewcząt, rzecz jasna.

Upił łyk kawy, nie była tak gorąca, jak lubił ani on, ani zapewne żaden z tutejszych gości. – Znałaś je?

– Widywałam obie, wpadały tu – odparła. – Po szkole, z koleżankami i kolegami.

Odwrócił gazetę, na pierwszej stronie widniało zdjęcie ze ślubu Batesów. – A on?

Skrzywiła się i pokręciła głową. – Bogu dzięki, nie.

– O nic go nie oskarżono – zauważył.

– Ale oskarżą.

Ugryzł kęs kanapki i czekał.

– No bo przecież byli świadkowie, co nie? Paru kumpli Poppy widziało, jak wsiadała do jego auta.

Poppy Johnston. To ona ostatnio zaginęła. Jej nazwisko wciąż pojawiało się częściej w artykułach prasowych niż nazwisko dziewczyny, która zniknęła trzy tygodnie wcześniej. Teraz była po prostu Poppy, nawet dla tych, którzy nie znali jej osobiście.

– To nie dowód, że on ją porwał – Spojrzał na kelnerkę, ale ta najwyraźniej miała swoje zdanie na ten temat.

– Zamierzałam zapytać, czy życzy pan sobie ketchup.

– Brązowy sos do mięs i pieczeni – odparł.

Po lunchu Thorne ponownie przeszedł przez plac targowy i za znakami dotarł do jednopiętrowego Memorial Hall nieopodal. Budynek, przylegający do niedużej biblioteki publicznej i lecznicy, pełnił funkcję głównej siedziby terenowej służb policyjnych. Przy wejściu na tablicach wyeksponowano numer telefonu do centrali policji, przed gmachem mundurowi rozmawiali z cywilami. To właśnie z tej siedziby koordynowano działania ekip poszukiwawczych, tu mogli się zgłaszać ochotnicy, ale raczej próbowano ich od tego odwieść: ich przydatność okazywała się zwykle mierna, za to zdarzało im się niszczyć, rzecz jasna niechcący, cenne dla policji dowody rzeczowe oraz ślady. To tu miejscowi mogli przekazywać policji informacje lub po prostu pogawędzić, częstując się darmową herbatą i herbatnikami, i zwykle właśnie tu media zbierały się na organizowane regularnie konferencje prasowe.

Wszedł do środka.

Często słyszał opowieści o dziennikarzach, którzy wracali ze stref ogarniętych wojną i nie potrafili odnaleźć się w normalnym życiu, i to do tego stopnia, że rozpaczliwie pragnęli tam wrócić. Najwyraźniej gorączkowo łaknęli adrenalinowego rauszu, który nieodmiennie wiązał się z niebezpieczeństwem. To było jak narkotyk. Czyste uzależnienie.

Nie opisałby tego, co sam czuł, w podobny sposób, ale wychwytywał atmosferę ekscytacji i poruszenia towarzyszącą śledztwom takim jak to, i z miejsca przepełniała go euforia wywołana napływem endorfin.

W drodze z hotelu upominał się w duchu, że miał jedynie dotrzymywać Helen towarzystwa, i że to nie miało nic wspólnego z nim. Zresztą jego jurysdykcja i tak tu nie sięgała. Wybierał się na urlop, skądinąd zasłużony po wypadkach na wyspie Bardsey kilka miesięcy temu. Nie umiał się jednak oszukiwać. Ten krótki objazd wokół placu targowego w zupełności wystarczył. Gwar rozbrzmiewający wokoło, zapach wilgotnych mundurów i parzonej herbaty sprawiały, że krew zaczęła szybciej krążyć w jego żyłach. Znalazł się daleko od sali odpraw w londyńskiej komendzie, ale tego podniecenia nie dałoby się pomylić z niczym innym. Pragnienie, by pokręcić się tu i posmakować tej atmosfery, było równie silne jak impuls nakazujący tonącemu, by spróbował wznieść się ku powierzchni.

Nie potrafił się powstrzymać.

Krępy i poczerwieniały na twarzy mundurowy zastąpił mu drogę i zapytał, jak może pomóc.

– Mógłby pan powiedzieć mi, gdzie jest przetrzymywany Stephen Bates? – zapytał.

Młody konstabl westchnął. – Zapraszam pana do wyjścia. Tym razem to Thorne westchnął i wyjął legitymację.

– Och, bardzo pana przepraszam. – Ton mundurowego diametralnie się zmienił. Konstabl podszedł do niego o krok i zniżył głos do szeptu. – Z tego co wiem, przebywa w Nuneaton.

– Dziękuję.

Thorne już miał się oddalić, gdy nagle konstablowi zaświtało w głowie, że każdy śledczy związany ze sprawą musiał znać odpowiedź na pytanie zadane przez Thorna.

– Czy mogę jeszcze raz zobaczyć pańską legitymację?

Wyjął ją i podsunął konstablowi pod sam nos.

– Od kiedy tą sprawą zajmuje się londyńska policja?

– Jestem tu w charakterze doradcy – odparł.

– No jasne – mruknął bez przekonania konstabl.

– Posłuchaj, znam waszego szefa, tak?

– Czyli kogo?

Starał się sprawiać wrażenie zirytowanego, a równocześnie rozpaczliwie próbował przypomnieć sobie nazwisko jednego z oficerów śledczych, które usłyszał podczas wymiany zdań przez służbową krótkofalówkę. W końcu się udało.

– Jestem kumplem Tima Cornisha.

– Może być.

– Zadowolony?

Gliniarz pokiwał głową i zszedł mu z drogi.

– Zuch chłopak – powiedział. – A teraz idź przeprowadzać staruszków przez jezdnię, czy co tam zwykle robisz...

W drodze powrotnej do swego auta Thorne poczuł wyrzuty sumienia po tym, w jaki sposób potraktował młodego konstabla. Już dawno pogodził się z tym, jakim człowiekiem się stawał wskutek pracy w Resorcie; znał efekty uboczne tej roboty. Zniecierpliwienie, nietolerancja, zachowywanie się jak ostatni kretyn.

Wyprowadził wóz z parkingu, włączył i podkręcił muzykę, a potem, zatracając się w jej dźwiękach, spróbował zapomnieć o tym, co się stało.

5

Córka Lindy miała szesnaście lat i mówiła o sobie Charli.

– Ona woli, żeby tak to wymawiać i zapisywać – wyjaśniła Linda, wzruszając ramionami: bezsilna matka. Dziewczyna była od niej wyższa, mocniej zbudowana. W przeciwieństwie do Lindy miała krótko obcięte włosy i mocny makijaż. Nic nie powiedziała, poza zdawkowym „Dzień dobry”, kiedy Linda ją przedstawiła, a po kilku minutach wlepiania wzroku w przestrzeń wstała i bez słowa wyszła z pokoju.

Helen usłyszała, jak jeden z policjantów w korytarzu zapytał dziewczynę, czy wszystko w porządku, ale nie doczekał się odpowiedzi. Słychać było tylko odgłosy ciężkich kroków dziewczyny wchodzącej na górę.

– Tam jest Danny – powiedziała Linda. – Jej brat. Prawie nie schodzi, odkąd tu się zjawiliśmy. Przychodzi tylko, żeby zabrać coś do picia albo do jedzenia i zaraz wraca na górę. Funkcjonariusz przyniósł im komputer, z którego mogą korzystać, to bardzo miłe z jego strony. Nie musiał tego robić, prawda?

Spojrzała na Helen. – Zabrali oba laptopy dzieciaków.

Pokręciła głową i strzepała ze spódnicy nieistniejący pyłek. – Zabrali wszystko.

– Wiem – odparła Helen.

– Nie uwierzyłabyś, co pozabierali. Płyty CD i DVD, no wszystko. Wynosili rzeczy całymi torbami.

– Wiem – powtórzyła. – Jestem policjantką.

Linda spojrzała na nią, na moment nieznacznie otworzyła usta.

– Ale nie dlatego tu jestem. Nie przyszłam służbowo. Jestem tu, bo zobaczyłam w wiadomościach twoje zdjęcie i pomyślałam, że potrzebujesz przyjaciółki.

– Naprawdę?

Helen zrozumiała, jak to musiało zabrzmieć. – To znaczy na pewno masz masę przyjaciółek i znajomych, ale... Pomyślałam, że mogłabym pomóc.

Linda pokiwała głową i sięgnęła w stronę stołu. Wzięła do ręki herbatnika, ale szybko go odłożyła.

– Nie wiedziałam, że jesteśmy przyjaciółkami – powiedziała. – Ile czasu minęło, odkąd wyjechałaś?

– Dwadzieścia lat – odparła. – Mniej więcej.

– I już tu nie wróciłaś?

Helen pokiwała głową.

– Mieliśmy szkolne spotkanie po latach. Taki zjazd. Myślałam, że się pojawisz...

– Chciałam...

Linda sprawiała wrażenie, jakby nie potrafiła się zdecydować, czy ma uwierzyć Helen, czy nie. Albo uwierzyła, albo uznała, że to bez znaczenia. – Tak się składa, że było naprawdę fajnie.

– Może zorganizują kolejny zjazd.

Linda przeczesała palcami gęste, kręcone włosy, mocno posiwiałe u nasady. Twarz miała ściągniętą, wokół oczu i ust mnóstwo drobnych zmarszczek. Wargi popękane.

Helen wiedziała, że i ona bardzo się zmieniła w ciągu dwudziestu lat, ale w kobiecie siedzącej obok niej trudno było dostrzec uśmiechniętą pannę młodą z niedawno zrobionej ślubnej fotografii.

– Teraz i tak raczej byśmy się tam nie wybrały – powiedziała Linda. – Poszłabyś?

Milczały przez minutę, może dłużej. Na zewnątrz policjanci rozmawiali o czymś, a na górze nagle rozległa się muzyka.

Sama melodia, bez słów, z powtarzalnym tematem, jak przyspieszone tętno.

– Boże, pewnie mówię jak niewdzięczna suka – stwierdziła Linda.

– Nic się nie stało.

– Naprawdę cieszę się, że przyjechałaś. Nie musiałaś.

– Ale chciałam.

Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju zajrzał mundurowy. Zapytał, czy ktoś życzy sobie herbaty. Odpowiedziały, że tak.

Kiedy drzwi znów się zamknęły, Linda wywróciła oczami.

– Cholerna herbata – powiedziała. – Już mi się uszami wylewa. Uczą was tego, prawda?

– Czego?

– W szkole kadetów czy jak to się nazywa. Jeżeli masz wątpliwości, poczęstuj żałosnego nieszczęśnika kolejną herbatą.

Helen uśmiechnęła się. – Wiem, że to wygląda, jakby udawali, że wszystko gra, ale tak nie jest. Czasami to przejaw życzliwości, zwykle jednak robimy tak, bo nie wiemy, co moglibyśmy uczynić innego.

– Przynajmniej szczerze – Linda znów wychyliła się i tym razem wzięła herbatnik.

Helen rozejrzała się po pokoju. Jak sofa, na której siedziała, większość mebli była nowoczesna, lecz mocno zużyta. Na jednej ze ścian wisiały kolorowe reprodukcje w antyramach, przedstawiały motocyklistów i wyścigi dragsterów. Dywan był jasnozielony, a zasłony o odcień ciemniejsze, z motywami liści. W imitacji kominka z marmuru buzował gazowy ogień. Obok stał telewizor i choć z pewnością spory, Helen nie znała tej marki.

– Czyj to właściwie dom? – zapytała.

– Niczyj – Linda włożyła do ust ostatni kawałek herbatnika. – To znaczy należał do kogoś, ale nie wiem do kogo. Został przejęty od właściciela.

Wzruszyła ramionami. – Kimkolwiek był, szczęście mu nie dopisało.

Wydęła policzki, uświadamiając sobie ironię tej sytuacji. – Nie sądzę, aby nasza obecność tutaj mogła coś zmienić. – Zanim Helen zdążyła odpowiedzieć, Linda uniosła wzrok i nagle się rozpromieniła, jakby bała się pogorszenia nastroju.

– A co u twego taty? – spytała. – Zawsze go lubiłam.

– Wszystko dobrze – odparła Helen. – Sprawia masę kłopotów i bywa upierdliwy, ale taka jest kolej rzeczy, czyż nie?

– A twoja młodsza siostra? Jenny, zgadza się?

– U niej też w porządku. Wyszła za mąż, ma dwoje dzieci.

– A ty?

– U mnie też w porządku.

– Pytałam o dzieci.

– Mam dwuletniego synka.

– Trochę późno jak na ciebie, nie uważasz?

– To przez pracę – odparła. – A właściwie, jeśli mam być szczera, niezupełnie.

Uśmiechnęła się na myśl o synku, który zapewne biegał teraz wokół jej ojca. – Mały jest świetny. I nieźle mi daje popalić.

– A co z tym facetem? – Linda skinęła głową w stronę drzwi. Wskazała ostatnie miejsce, gdzie stał Thorne. – To twój mąż?

– Nie jesteśmy małżeństwem – odparła. – I on nie jest ojcem Alfiego.

Linda czekała, ale Helen nie powiedziała nic więcej. Nie miała pewności, że to Paul – facet, z którym mieszkała i który zmarł, kiedy była w ciąży, był ojcem jej dziecka. Miała romans. Bolesny błąd, którego nie zdążyła naprawić, zanim Paul został zabity, choć od tamtej pory zapłaciła za niego z nawiązką wstydem i poczuciem winy.

No i zawsze był jeszcze Alfie.

– Ale on go zaakceptował, prawda?

– Tom? Tak, jest wspaniały. Co prawda jesteśmy razem od niedawna, jeszcze się docieramy.

– Też jest gliną?

Helen odparła, że tak.

– Sprawia takie wrażenie.

– A ja to nie?

Linda przekrzywiła głowę, przyglądając się dawnej koleżance, jakby próbowała się zdecydować. – Może – powiedziała. – Pod tym kątem – Zauważyła, że Helen sposępniała. – Spokojnie, żartowałam.

– Ale w sumie nie byłabym zbytnio zdziwiona – powiedziała Helen.

– A więc... mieszkasz w Londynie? Musi tam być naprawdę ciężko.

Helen uznała, że to dziwne, iż to właśnie ona odpowiadała na pytania i mówiła o swoim życiu. Domyślała się, że dla Lindy tak było prościej, niż gdyby miała zacząć mówić o sobie. Może uważała, że i tak krąży już dostatecznie dużo plotek i spekulacji dotyczących jej rodziny. Tak czy owak, to było Helen na rękę.

– Nie jest aż tak źle – powiedziała. – To znaczy nie jest gorzej niż gdzie indziej. Pracuję z dziećmi, więc...

Przerwała, zdając sobie sprawę, że mogła wprawić przez to Lindę w skrępowanie. Jeżeli tak, to kobieta nie dała tego po sobie poznać.

– Przestępczość na pewno musi tam być dużo bardziej nasilona i innego rodzaju – Kolejny ruch głową, kolejny herbatnik. – W każdym razie aż do teraz.

– A jak to jest z tobą? – spytała. – Jak długo ty i Stephen jesteście małżeństwem?

Zauważyła, że na dźwięk imienia męża Linda zesztywniała; po czym odchrząknęła. – Och, zaledwie od pięciu lat. On nie jest stąd. Charli i Danny nie są jego dziećmi.

Powstrzymała się od zapytania, jak sobie z nimi radził, ale Linda zrozumiała przyczynę nagłej ciszy.

– I tak, ma z nimi świetny kontakt. Jakby były jego dziećmi. Przecież widzę, o co chciałaś zapytać.

– Przepraszam – powiedziała. – Nie wróciłam tu po to, żeby ci dogryzać albo żebyś przeze mnie czuła się niezręcznie. Pragnę jedynie dotrzymać ci towarzystwa. O ile tego chcesz.

Twarz Lindy złagodniała. – Byłoby miło – Skinęła w stronę drzwi. – Z nimi raczej nie ma co liczyć na niezły ubaw.

Uniosła rękę, zanim Helen zdążyła cokolwiek powiedzieć. – Wiem, wiem, tylko wykonują swoją pracę. Ale czy naprawdę muszą wyrzucać śmieci i w nich grzebać? Muszą zajmować się moim praniem?

– Chodzi o skrupulatność – odparła. – Nawet najmniejszy drobiazg może wszystko zmienić, sama wiesz. Może pomóc w dotarciu do prawdy.

Odczekała chwilę, jakby bardzo jej zależało na tym, żeby Linda Bates w pełni doceniła to, co zaraz od niej usłyszy. – Obecnie interesuje ich udowodnienie niewinności twojego męża lub jego winy. Musisz o tym pamiętać, jasne?

Linda zamyśliła się nad tym, po czym usiadła wygodniej, jakby w końcu była gotowa na dyskusję, której temat był numerem jeden w miasteczku.

– On tego nie zrobił, rozumiesz? – Ujęła dłoń Helen i spojrzała na koleżankę z przejęciem. Jej palce wpiły się głęboko w dłoń Helen. – On nie porwał tych dziewczynek.

Rozległo się pukanie do drzwi, ktoś radośnie dał znać, że herbata jest gotowa.

Helen pokiwała głową, nie mogła zrobić nic innego.

6

Kiedy Bates i jego pani adwokat ponownie usiedli przy stole, detektyw inspektor Tim Cornish zamknął drzwi i dołączył do nich. Odsunąwszy krzesło, zaczął wyjmować zdjęcia z zielonej kartonowej teczki. Zaciągnął się jeszcze raz dymkiem z e-papierosa – czubek rozżarzył się na niebiesko – po czym wsunął go z powrotem do kieszonki na piersi.

Powiedział: – To jak, skończyliście? Możemy zaczynać?

Adwokatem Batesa, z urzędu, była młoda kobieta nazwiskiem Tasmina Khan. Dotychczas nie miała do czynienia z Cornishem, nie była zamieszana w śledztwo o tak wrażliwym profilu. Jeżeli czuła się zdeprymowana złą sławą otaczającą siedzącego obok niej mężczyznę, nie dawała tego po sobie poznać.

Usiadła wygodniej na krześle. – Mój klient ma prawo konsultować się ze mną na osobności, kiedy tylko uzna to za stosowne.

– Ma się rozumieć – zgodził się. – Chcę już zacząć, to wszystko. Im szybciej się z tym uporamy, tym szybciej pan Bates będzie mógł wrócić do rodziny – uśmiechnął się do Stephena Batesa. – Do Lindy i dzieci.

Khan nie odpowiedziała. Wystarczyło spojrzenie. Równie dobrze jak Cornish wiedziała, że Bates nieprędko zobaczy żonę i dzieci. Dwadzieścia cztery godziny, po których Cornish musiał postawić zatrzymanemu zarzuty lub go wypuścić, niedługo miną, ale zdawała sobie sprawę z tego, że detektyw inspektor wystąpi o przedłużenie aresztu wobec Batesa.

Cornish nacisnął czerwony przycisk bliźniaczych rejestratorów CD wbudowanych w ścianę pokoju przesłuchań, uniósł głowę, spoglądając na kamerę w rogu, po czym na lustro weneckie, za którym, jak wiedział, zebrał się tłumek jego kolegów i starszych rangą oficerów obserwujących przebieg wydarzeń.

– Przesłuchanie Stephena Olivera Batesa, przeprowadzone w sobotę, czternastego, o trzynastej trzydzieści siedem.

Przedstawił siebie i Khan, a jego palce zawisły w powietrzu na wysokości kieszonki na piersi. – Zatem czy był to pierwszy raz, kiedy podwoził pan Poppy Johnston? Przedwczoraj. Wcześniej jej pan nie widział?

Bates zawahał się, spojrzał na panią mecenas.

– To proste pytanie, panie Bates.

Stephen Bates miał czterdzieści trzy lata i przedstawił się policji jako pracujący we własnej firmie malarz i dekorator wnętrz. Miał bladą cerę, ciemne włosy, krótsze niż na ślubnym zdjęciu, oraz rudawą, szczeciniastą brodę. Był chudy, dżinsy wisiały na nim, podobnie jak upstrzona plamkami farby koszulka polo, którą miał na sobie, kiedy policja poprzedniego popołudnia zjawiła się u niego w domu, by go aresztować.

– Widywałem ją, owszem – odparł. Miał beznamiętny, cichy głos. I akcent z Midlands.

– Mówiliśmy sobie dzień dobry. I to w sumie tyle.

Khan odwróciła się, by na niego spojrzeć, a Cornish zrozumiał, że po ponadpółgodzinnej rozmowie na osobności, rozważając najbardziej adekwatne i dostępne opcje, mecenas i jego klient wciąż nie doszli do porozumienia w kwestii tego, co było dlań najodpowiedniejsze i czy w ogóle powinien odpowiadać na jakiekolwiek pytania.

Dobrze wiedzieć.

– Powiedział pan, że spędziła w pańskim aucie ile, piętnaście minut?

– Nawet mniej. Dziesięć, jakoś tak. Powiedziałem, że nie mogę jej odwieźć, ale że podrzucę ją na przystanek autobusowy przy Tamworth Road.

– To miło z pana strony.

– Miałem po drodze. Zanosiło się na deszcz.

– O czym rozmawialiście?

– Nie pamiętam.

– O szkole? O chłopakach?

– Nie pamiętam. Może.

– I nigdzie się pan po drodze nie zatrzymywał?

– Zawiozłem ją prosto na przystanek autobusowy, już mówiłem. Bez żadnych postojów.

– Bo uważał pan, że zanosi się na deszcz – dodał Cornish.

– Przecież ciągle leje, no nie?

Cornish burknął pod nosem i zajrzał do notatek. – Proszę powiedzieć nam, co pan zrobił, gdy Poppy wysiadła już z auta.

Bates westchnął, ale zabrzmiał dość pewnie: – Pojechałem do Atherstone obejrzeć robotę. Pewna kobieta chciała, żebym odmalował jej dom z zewnątrz. Pojechałem przyjrzeć się, jak to wygląda.

– O wpół do siódmej wieczorem? Musiało być już ciemno choć oko wykol.

– Chciałem rzucić okiem na dom. Zorientować się, z czym mam do czynienia.

– A potem?

– Już mówiłem, pojechałem na kufelek, do pubu nieopodal. Linda może potwierdzić, jeżeli pan ją o to zapyta.

– Już to zrobiliśmy i nie ulega wątpliwości, że tak właśnie jej pan powiedział, kiedy pan do niej zadzwonił.

Kolejny rzut oka do notatek. – Około wpół do siódmej, tak powiedziała.

Bates wyglądał na zadowolonego, jakby to powinno mu wystarczyć. – A nie mówiłem?

– Ale powiedziała nam, że do domu wrócił pan dopiero po dziewiątej.

– Wypiłem dwa piwa i musiałem coś przekąsić. Prawda jest taka, że nie spieszyło mi się do domu. Tego ranka pokłóciliśmy się z Lindą i...

– O co?

– Teraz już nawet nie pamiętam. Pewnie o bzdurę.

– Problem w tym, panie Bates, że nie zdołaliśmy odnaleźć w tym pubie kogokolwiek, kto mógłby potwierdzić, że pan tam był – Conrish odchylił się do tyłu. – Właściciel też pana nie pamięta.

– Niby czemu miałby mnie zapamiętać? Pub pękał w szwach. W telewizji leciał ważny mecz.

To akurat Cornish zdołał zweryfikować. Chelsea pokonała Arsenal na Stamford Bridge. I faktycznie tego wieczoru w pubie było więcej klientów niż zazwyczaj.

Cornish wyjął trzy fotografie Poppy Johnston i ułożył jedna obok drugiej. Na dwóch z nich pozowała z przyjaciółmi w miejscowym pubie. Była najatrakcyjniejsza z grupy – niebieskooka blondynka, szykownie ubrana na wieczorne wyjście. Gazety postanowiły opublikować jej znacznie skromniejsze zdjęcie, w zdecydowanie najładniejszej sukience, jaką miała. Na tym zdjęciu uśmiechała się szczerze, choć z lekkim wahaniem.

Cornish postukał palcem w fotografię. – Miała na sobie strój na wieczorne czwartkowe wyjście, zgadza się? Błyszczący top i mini – zbyt krótką, jak mawia jej ojciec.

– Nie pamiętam, co miała na sobie – odezwał się Bates. – Zresztą i tak była w kurtce. Pikowanej, puchowej.

– A więc nie dlatego zatrzymał się pan, żeby ją podwieźć? Nie dlatego, że się panu spodobała? Nie dlatego, że świetnie wyglądała?

Bates pokręcił głową.

– Zrobił to pan z dobroci serca.

– Mówiłam – Khan zwróciła się do Batesa. – Nie musi pan odpowiadać na żadne z tych pytań, jeśli pan nie chce.

Bates spojrzał na Cornisha. – Chce pan, żebym powiedział, że nie uważam, iż była piękna? Jezu, przecież nie jestem ślepy, no nie?

Dźgnął palcem jedno ze zdjęć. – Oczywiście, że jest atrakcyjna. To chciał pan usłyszeć?

Cornish odczekał chwilę, po czym wyjął kolejną fotografię i przesunął po porysowanym czarnym blacie.

– Czy zechciałby pan spojrzeć na to zdjęcie?

Po kilku sekundach Bates rzucił okiem na fotografię.

– Proszę się lepiej przyjrzeć – nakazał Cornish.

Kiedy Bates spojrzał raz jeszcze, nachylił się w stronę rejestratora CD. – Pan Bates patrzy na zdjęcie Jessiki Toms.

– To pierwsza dziewczyna, która zaginęła. Znał ją pan?

– Mówiliśmy sobie „Dzień dobry”.

– Wielu piętnastolatkom mawia pan „Dzień dobry”, panie Bates?

– Radzę to panu zignorować – odezwała się Khan.

– Widuje pan wielu ludzi, zgadza się? – spytał Bates. – W pubie, na ulicy i w ogóle.

– Czy podwoził pan Jessikę Toms dwudziestego trzeciego stycznia tego roku?

Bates pokręcił głową. – Nie podwoziłem.

– Czy Jessica Toms kiedykolwiek była w pańskim aucie?

– Nie.

– Jest pan pewien?

– Nigdy nie była w moim aucie.

– Wie pan, że mamy pański samochód.

– Jeżeli go uszkodzicie, zapłacicie mi za to, rozumiemy się?

– Wie pan, że rozbierzemy go na części i jeśli ona jednak była w pańskim samochodzie, dowiemy się tego. Musiała zostawić tam jakieś ślady, wszyscy je zostawiają. W obecnych czasach wystarczy, że ktoś pocałuje cię w policzek, a my możemy pobrać DNA tej osoby. Mówię to na wypadek gdyby jednak zechciał pan zastanowić się i może zmienić swoją odpowiedź.

– Nigdy jej nie podwoziłem.

– Pamięta pan, gdzie był dwudziestego trzeciego stycznia?

– A pan?

– To nie ja jestem zatrzymany – odparł Cornish.

– Nie, niestety nie pamiętam – stwierdził Bates. – Pracowałem.

Cornish pokiwał głową, odpuszczając to pytanie, choć zapewne zamierzał wkrótce do niego wrócić. Spojrzał w stronę lustra weneckiego, a następnie wziął do ręki zdjęcie Jessiki Toms. Patrzył na nie kilka sekund, po czym znów je odłożył. – I jak, uważa pan, że ona też jest atrakcyjna?

– A pan? – Bates uśmiechnął się pod nosem. Wyglądał na zadowolonego z siebie.

– Naprawdę? Uważa pan, że to mu służy, kiedy tak odpowiada pytaniem na pytanie?

Bates podrapał się po brodzie, uśmiech znikł z jego ust, na jego twarzy widniała niepewność.

Khan wychyliła się do przodu. – Dobrze. Potrzebuję jeszcze trochę czasu, by skonsultować się z klientem na osobności.

– Znowu? – zapytał Cornish.

Bates odwrócił się do pani adwokat. – Sęk w tym, że jeśli nic nie powiem, pomyślą, że mam coś do ukrycia.

– Ma pan prawo do odmowy składania zeznań.

Bates nie słuchał. Skinął na Cornisha. – Zgadza się, prawda?

Cornish uniósł ręce.

– Jeżeli nic nie odpowiem albo rzucę: „Bez komentarza”, uzna pan, że to dlatego, iż to zrobiłem.

– To nie działa w ten sposób – odezwała się Khan.

– Panna Khan ma rację – przyznał Cornish. – Może pan tu siedzieć i przez cały dzień milczeć jak zaklęty, ale i tak nie wolno nam na tej podstawie wyciągać zbyt daleko idących wniosków. – Zaczekał, aż Bates zrozumie, co chciał przez to powiedzieć. – Pamięta pan, co powiedzieliśmy, kiedy pana aresztowaliśmy?

– Przerabialiśmy to z moim klientem – ucięła Khan. – Już to robiłam.

Cornish nachylił się do Batesa. – Mam na myśli prawo do odmowy składania zeznań i powiedzenia czegoś, co mogłoby potem zostać wykorzystane w sądzie. O tym, że mogłoby to zniweczyć pańską obronę.

Usiadł wygodniej, zaplatając ramiona. – Ale rzecz jasna, wszystko zależy wyłącznie od pana.

Bates wlepił wzrok w blat stołu.

Khan znów odwróciła się do niego. – Kiedy rozmawialiśmy wcześniej, panie Bates. Pamięta pan te trzy opcje? – Mówiła z emfazą, niemal protekcjonalnym tonem.

Cornish ucieszył się, stwierdzając, że najwyraźniej uznała swojego klienta za niezdolnego do przyjęcia dobrych rad. A może nie był zbyt bystry. – Może pan odpowiadać na wszystkie pytania, jeśli pan zechce, albo nic nie mówić. Trzecia możliwość to przedstawienie policji oświadczenia na piśmie i odmowa odpowiedzi na jakiekolwiek inne pytania, które zostaną panu zadane później.

– Tak, pamiętam – stwierdził Bates. – Uważa pani, że powinienem się na to zdecydować? Na to ostatnie rozwiązanie?

– To właśnie gorąco panu doradzam.

Cornish stłumił uśmiech cisnący mu się na usta. Ponieważ martwisz się, że wyglądasz na winnego, ale nie potrafisz, za cholerę, trzymać języka za zębami.

Bates zamyślił się, po czym skinął głową i przeniósł wzrok na Cornisha. – Niech będzie, pójdę na to.

Detektyw inspektor znów popatrzył na szybę lustra weneckiego. – Jak pan sobie życzy – mruknął.

Cornish zakończył nagranie z przesłuchania i zaczął zbierać zdjęcia. Wziął do ręki fotografię Jessiki Toms i znów na nią spojrzał. Powiedział: – Jest naprawdę ładniutka, każdy głupi potrafi to dostrzec.

Sięgnął po e-papierosa. – Szczerze mówiąc, Stephenie, byłbym wobec ciebie o wiele bardziej podejrzliwy, gdybyś powiedział, że ona nie jest atrakcyjna.

7

Thorne czekał w sali odpraw na posterunku w Nuneaten przez dobre pół godziny, zanim Cornish wreszcie się pojawił. Thorne nie przejął się ani trochę. Zabijał czas, rozmawiając z tyloma osobami pracującymi przy tym śledztwie, z iloma tylko zdołał, i nawet jeśli nie dowiedział się niczego, o czym już by nie wiedział, kawa była tu o niebo lepsza niż lura, którą serwowano w Becke House.

Szybko stało się dlań oczywiste, że to miejsce było o wiele lepiej wyposażone niż sale odpraw, do których przywykł. Komputery wydawały się nowsze, a tablice jakby bielsze.

To miejsce nie emanowało aurą kompletnego znużenia. Zapewne to kwestia funduszy albo lepszego gospodarowania dostępnymi środkami. Możliwe zresztą, że tu po prostu mniej się działo. Czekając na przybycie Cornisha, Thorne mimowolnie się jednak zastanawiał, ile z tej atmosfery było skutkiem oddania i energii osób, które tu pracowały. Czy niektórzy z tych, z którymi pracował, po prostu się wypalili albo zbytnio popadli w rutynę? Zastanawiał się, czy nadejdzie taki dzień, kiedy sam stanie się rutyniarzem, a jeżeli tak, to czy ktokolwiek mu to wypomni. Holland? Zapewne nie. Hendricks?

Tak, uznał, że Phil Hendricks byłby do tego zdolny.

Cornisha nietrudno było zauważyć. Gdy detektyw inspektor wszedł do sali, natychmiast podszedł do niego jeden z mundurowych i wskazał czekającego nań Thorne’a.

Tom wstał, a Cornish przywołał go do siebie i gestem zaprosił do gabinetu.

– Napije się pan kawy? Ja po kilku godzinach w pokoju przesłuchań mam ochotę na kubek mocnej, czarnej kawusi...

Cornish był o kilka lat młodszy od Thorna i jeśli miał siwe pasemka we włosach, starannie je ukrywał.

Był krępy i żylasty, jak bokser wagi muszej.

W garniturze i okularach w drucianych oprawkach zdaniem Thorne’a wyglądał jak księgowy, choć jeden z tych, którzy mogliby cię znokautować, gdybyś zakwestionował jego obliczenia. Kiedy tylko usiadł za zagraconym biurkiem, Cornish zapytał: – Czemu tak późno?