Czerwona rakieta - Jerzy Bandrowski - E-Book

Czerwona rakieta E-Book

Jerzy Bandrowski

0,0

Beschreibung

Wiosna 1917 roku. Młode małżeństwo rozmawia przy stole o trwającej rewolucji. Hela jest przestraszona gwałtownością zmian, podczas gdy Wojciech popiera taką formę przewrotu. Woli jednak oglądać rozwój sytuacji z bezpiecznej odległości - przebywając w Kijowie z młodą żoną, cieszy się urokami małżeństwa, delektuje wizją wspólnej przyszłości, rodzicielstwa... Żona ma jednak poczucie, że to chwilowa ucieczka. Zna swojego męża i wie, że to mężczyzna sprawczy i zaangażowany w politykę. Jak długo potrwa sielanka tych dwojga?-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 219

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jerzy Bandrowski

Czerwona rakieta

POWIEŚĆ

1—5 TYSIĄC

Saga

Czerwona rakieta

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1921, 2021 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728050507 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Rozdział I.

OBOWIĄZEK SZCZĘŚCIA.

— Co ty tak ciągle czytasz?

Niwiński spojrzał na żonę, położył książkę na kolanach, przeciągnął się zlekka i dyskretnie ziewnął.

Hela stała za stołem, zajęta przygotowywaniem podwieczorku. Jak przez fjoletową mgłę widział Niwiński jej smagłą, okrągłą, dziewczęcą twarz ze spuszczonemu oczami, wynurzającą się z poza wielkiego bukietu bzu.

— Co czytam? Dobrą książkę starego Fenimora Coopera. Opowieść o rozbitku, który, wylądowawszy na gołym, skalistym kraterze, gdzie nawet trawy nie było, zmienił go w raj.

— Znowu jakiś Robinson Cruzoe?

— Każdy jest sobie Robinsonem Cruzoe i każdy, jak on, ma koło siebie swą ukochaną papugę.

— No, no! — pogroziła mu młoda kobieta.

— Pomyśl jednak, co za niezwykła historja! Po pewnym czasie wulkan zaczyna działać, przychodzi trzęsienie, nie tyle ziemi ile morza, uważasz? I otóż z tego morza, spienionego jak woda w balji, wyłania się nowy ląd, wyspa nowa, urodzajna, żyzna. A kiedy się wszystko już uspokoiło, rozbitek pewnego pięknego, słonecznego poranku idzie obejrzeć swoje nowe królestwo, jeszcze ociekające wodą morską. Dziewiczy ląd! Ach, co za rozkosz, co za raj!

Patrzyła na niego zaniepokojonemi, podejrzliwemi oczami.

Nie zauważył tego.

— Doprawdy, chciałbym być świadkiem narodzin nowej ziemi — mówił.

Rozgłośne „uraaaa!“, tysiącem głosów rzucone w niebo, rozsypało się migotliwym pyłem radości w powietrzu.

Młoda kobieta wzdrygnęła się.

— Czegóż się lękasz? — uspokajał Niwiński żonę, zauważywszy ten jej odruch. — To wolność śpiewa! Wyzwoleni niewolnicy wznoszą wdzięczne okrzyki na cześć życia i szczęścia. Cóż za cudne czasy! Złotemi głoskami zapisze historja wiosnę 1917-go roku...

— Mnie się zdaje, że ta wolność niekiedy trochę zanadto hałasuje...

— A no, rozumie się, wolałabyś taką grzeczną rewolucję, malutką, dobrze ubraną, z czerwoną kokardką na głowie i deklamującą z laurką w rączce słodkie wierszyki. Tak nie może być. Rewolucja ma prawo hałasować i krzyczeć i musi głośno krzyczeć... Ale to zdrowo...

— Może ona da ci sposobność oglądania „narodzin nowej ziemi?”

— „Nowej ziemi?” Masz słuszność o tyle, że mimo wszystko, mimo, że to dotychczas tak gładko idzie, żyjemy na wulkanie, który lada dzień może wybuchnąć...

Westchnął.

— Ale żeby rewolucja mogła mi dać te „nową ziemię” — nie wierzę. Człowiek się powtarza — nie rodzi się nowy. „Nowa ziemia?” A jeśli z chaosu i odmętów wyłoni się znów pogrzebana przed wiekami jakaś Atlantyda? Co ty tam właściwie robisz, Helenko?

— Truskawki dzielę — dla siebie i dla ciebie.

— Jak skrupulatnie, z jakiem skupieniem na twarzy! Żeby tylko się nie pomylić i nie dać mi o trzy więcej. Łakomczuchu obrzydliwy!

Roześmiała się.

— Dlaczegóż mam być pokrzywdzona?

Podała mu talerz wielkich, czerwonych truskawek, obsypanych cukrem i oblanych białą, gęstą śmietaną, a potem usiadła przy nim i jedząc pośpiesznie, jak chłopak, mówiła urywanemi zdaniami:

— Wojciechu... Wojtuś... nie gniewaj się... Wiesz co?... Ja myślę... że ty masz jakieś zmartwienie...

— Zmartwienie? Nie. Nie mam żadnych zmartwień. Przeciwnie. Dobrze mi jest z tobą.

— A mnie się zdaje, że się kwasisz wciąż ze mną w tym banalnym pokoju...

— Niech Bóg broni. Pokój jest jak pokój, głupi trochę, ale mniejsza z tem, a to podwórze lubię ogromnie... Typowo kijowskie!

Podwórze było istotnie prześliczne, olbrzymie, całe otoczone drzewami. W głębi, na małem wzgórzu, rosły trzy smukłe, gęsto liśćmi pokryte, jakby kosmate kasztany, teraz, w świetle popołudnia czerwcowego, podobne do rozgorzałych kolumn malachitowych. Nieraz wołała z ich gęstwiny zielonej kukułka, a wieczorami odzywał się puszczyk. Cudne były te drzewa w dzień, cudne w ciemnym szafirze wieczoru, gdy młody księżyc się o nie ocierał, a jak Szopenowski „Nokturn” tajemnicze i żałobne w nocy, czarne i groźne na tle ścigających się, posępnych chmur. Najprzedziwniej wyglądały jednak nad ranem, zamyślone, patetyczne i smutne zarazem. Księżyc, uciekając przed dniem, chował się w ich konary, otulał liśćmi i zasypiał, przed zgaśnięciem miotając dokoła siebie pęki białych promieni tak silnych, że Niwiński, który sypiał na balkonie na łóżku polowem, budził się z załzawionemi oczami.

Helenka postawiła na stole talerz i oparłszy głowę o ramię męża przez chwilę patrzyła w złoto - zielone podwórze.

— Nie myśl, że ja znowu jestem taka głupia! — zaczęła po namyśle. — Wiem ja swoje... Cóż to są za marzenia o jakiejś wyspie dziewiczej, o raju... Rozumiem, domyślam się — że ty w ten sposób uciekasz gdzieś, gdzie jesteś sam... Od kogo możesz uciekać, od czego? Nie zdaje mi się, żebyś był stworzony do takiego wiecznego przesiadywania w pokoju.... Miałeś pewne ambicje, rwałeś się do czegoś, chciałeś coś zdobywać... Nie sądź, że zapomniałam... Kiedyśmy tu jechali, byłeś taki rozpromieniony, taki pewny siebie, prawie dumny, mówiłeś mi, że „zdobędziemy wszystko — widzisz? — pamiętam!

— O mój Boże! — westchnął młody człowiek. — Byłem dumny, szczęśliwy i promieniejący, ponieważ zdobyłem ciebie — to znaczy — cały świat. W pierwszej chwili zdawało mi się, że w posagu należy mi się jeszcze willa na jakiej gwieździe, ogród w Persji i połowa zapasu złota Rosji. Potem zrozumiałem, że to nieprawda, że w tobie jednej to wszystko jest. Nie masz pojęcia, jak cię kocham i jak mi z tobą dobrze.

— A ja mimo wszystko mam wrażenie, jak gdybyś się przezemnie marnował, jak gdybyś przezemnie coś stracił.

— Stałem się — jak to mówią — solidnym człowiekiem, a ty mnie takim nie widywałaś. Pamiętasz mnie człowiekiem rozbitym i przygnębionym, który z dna swej nędzy moralnej wzrokiem błagalnym przyzywał twoje serce na pomoc. Dziś, kiedy przestałem być Łazarzem duchowym, a stałem się człowiekiem szczęśliwym, nie podobam ci się. Ładna historja!

— Słuchaj, Wojtuś... A może ty tylko dla mnie, dlatego, że jestem już...

Zmięszała się.

— Rozumie się! — odpowiedział zupełnie poważnie. — A cóż ja mam świętszego i ważniejszego na świecie?

— Kiedy dla mnie nie potrzeba, ja sobie sama wystarczę.

— Gadaj zdrowa!

Objął ją wpół i przycisnął do siebie.

— Zdobywać! Zdobywać! — mówił, głaszcząc ją po twarzy. — Jak kto ma na imię Wojciech, orłem z pewnością nie będzie! Więc niema co... tam, wielkich ambicji... Ot, trzeba żyć... A najtrudniej na świecie zdobyć sobie swego człowieka. I ten ukochany człowiek powinien to zrozumieć, cenić się. Wszak ty jesteś dziś dla mnie wszystkiem, całym światem, moją Polską. Cóż ja prócz ciebie mam? Za nic mi ciebie oddać nie wolno. Przez ciebie i tobą ja żyję, przez ciebie i dzięki tobie wszystko w życiu mojem zaczyna nabierać jakiegoś sensu.

Mówił tak, a ona, uradowana i szczęśliwa, całowała go w szyję, poniżej ucha. A naraz uczuła, że się zmięszał i że głos mu drgnął, zmienił się, zachrypł zlekka. Jedną ręką rozpiął jej szlafrok i odkrył piersi. Chciała go odsunąć od siebie — nie dał się. Widziała, jak całując ją, zamyka oczy z dziwnie bolesnym, przemęczonym wyrazem, widziała, że się w pieszczotach zapamiętuje, że pieszcząc ją coraz wyrafinowaniej, szuka silnych wstrząśnień. Zlękła się. Poznała, że on chce w niej zginąć, że chce się przed czemś za nią schować. Pełna miłości i współczucia oddala mu bez zastrzeżeń całe swoje ciało, cały wstyd... Jęcząc zcicha obejmował ją ramionami, a ona czuła, że to nie jęk bólu rozkoszy. Żałość ją wielka zdjęła i litość, więc gdy uczuła jego wargi na swych ustach, oddała mu się tak, aby mógł o całym świecie zapomnieć.

W podwórzu ognistym rytmem huczała „Marsyljanka.”

A potem rozmawiali leżąc koło siebie.

— Nie denerwuj się — mówiła do niego łagodnie. — Ja wiem, że się niepokoisz, ale wszystko będzie dobrze. Nie trzeba się zaraz tak przejmować...

Niwiński zapalił powoli papierosa.

Namyślał się.

— Byłem dziś w pewnej naszej instytucji wojskowej — opowiadał niechętnie, opornie. — Spotkałem tam jednego z naszych polskich jenerałów. Bardzo go cenią, bo dotychczas nikt nie wiedział, że on jest Polakiem... emeryt... Było więcej ludzi, jeden z naszych literatów, zecer w mundurze wojskowym, jakiś nieznajomy pan, jeszcze ktoś tam... Przedstawiono mnie temu panu jenerałowi. Zdzieciniały starzec, poczciwina, trapiony newralgją czy czemś tam innem, łysy staruszek o przypłaszczonej, jakby przyklepanej czaszce — „dziecina” i „pierzyna” zarazem. Mówi rozwlekle, bez sensu, bardzo złą polszczyzną. Widziałem też jego rękopis, a w nim słowa: „Do Polaków - żołnierzów.” Wie, że po polsku nie umie, ale — wybacza to sobie z pełnem miłości pobłażaniem. Irytował się na tego literata o to, że on mu poprawił jego fatalny styl w odezwie, którą się właśnie miało oddać do drukarni. Mimo to starowina wyciągnął z kieszeni gruby skrypt, dalszy ciąg jakichś tam „Gawęd starego żołnierza,” czy coś podobnego. „Kobyłę” tę napisał — jak mówił — dlatego, że mu newralgja spać nie dawała. Także konieczność pisania! Stary jest grafoman. Nie omieszkał też podać nam bardzo pochlebnej i wszechstronnej charakterystyki twórczości poetyckiej i rzekomo wybitnego talentu swej córki, trzynastoletniej poetki.

— Poczciwy jakiś staruszek! — łagodziła Hela.

— Takim ludziom w czasach rewolucji, w chwili tworzenia armji polskiej i szalonej kontragitacji niemieckiej i socjalistycznej powierzać — propagandę! Dziś, kiedy nie szkielety ożywiać trzeba, ale nowych ludzi tworzyć!

— Idź, wejdź między nich, mów prawdę.

— Cóż ja znaczę?

— Znajdzie się was więcej.

— Nie. Role rozdane już. Oni wszyscy wierzą, że Francja obejmie komendę nad tym frontem, a potem automatycznie przeleje wszystkich Polaków z wojsk rosyjskich do nowej armji polskiej. Jaka to ma być armja — nie myślą. Dla nich to mają być — pułki, oficerowie, jenerałowie. To już Francuzi zrobią. Kto mówi co innego — chce „zbolszewizować,” wojsko, oczywiście. Niema co!

Machnął ręką.

Milczał chwilę, zapatrzony w zielone podwórze.

— A pamiętasz wymarsz tego pułku dywizji polskiej z Kijowa? Jaki to był śliczny pułk, jakie rasowe chłopaki, jaki wytworny, sportowy styl w każdem poruszeniu! Nieśli stare bojowe sztandary...

Spojrzała na niego rozszerzonemi, pociemniałemi z niepokoju oczami.

— Co się z nimi stało? — spytała.

— Nie wiem, co się tym chłopcom stało, ale dowiedziałem się, że pono sprawdziły się pogłoski, donoszące, iż dywizja polska odmówiła posłuszeństwa i nie chciała iść na pozycję. Tłomaczono mi to tem, że w dywizji ma być do pięciu tysięcy katolików, którzy jednak nie tylko nie są Polakami, ale nawet odnoszą się wrogo do wszystkiego, co polskie. Przekonani, że pułki polskie nie pójdą na front, wstępowali do nich, żeby się „obijać!” Prócz tego jeden z naszych własnych jenerałów miał tam nasłać oficerów - agitatorów. Po ustąpieniu tego jenerała znaleziono w jego kancelarji mnóstwo zgłoszeń do wojska nie załatwionych, a nawet nie rozpieczętowanych.

— Czemuż to?

— Bo są ludzie, którzy tu wojska polskiego sobie nie życzą.

— Dlaczego?

— Zadużoby gadać. Potem byłem w redakcji. Tam też już wiedziano o „buncie.” Żebyś ty wiedziała, jak tam jeden z tych panów przytupywał nogami, z radością i ogniem w oczach naśladując mazurskie „Nie pójdziewa na Niemców, nie pójdziewa!”, jak zachwycał się tem, że podobnoś któryś Mazur zamachnął się na jenerała bagnetem! Prawdopodobnie jednak te Mazury mówiły rusko - litewskim akcentem!

Żartował ten pan z mego starego kapelusza. Powiedziałem mu, że nie chcę niepotrzebnie wyrzucać pieniędzy na głupstwa.

— Kup sobie nowy kapelusz! — oburzyła się Hela.

Niwiński, odpowiadając przeczącym ruchem głowy, mówił dalej:

— Na to on: — Mam w domu kask pruski, mogę panu ofiarować. Odpowiedziałem, że aczkolwiek kask pruski wśród ukraińskich „żubrów” uchodzi za coś w rodzaju konfederatki, ja nigdy nosić go nie będę.

— Doskonale! — roześmiała się Hela.

— A tymczasem zdarzył się taki fakt: „Pewien pan, człowiek poważny, dostał z frontu list od swego kuzyna, oficera. Kuzyn doniósł mu, iż w tych dniach między innymi przeszło na stronę rosyjską dwuch żołnierzy niemieckich, Polaków, obu z Sosnowca, gdzie pracowali w fabryce. Dezerterzy ci zeznali, że Niemcy wzięli z Sosnowca stu młodych ludzi, których, po trzymiesięcznej mustrze we Wrocławiu, po kilku wcielili do pułków, głównie na francuskim froncie. Widzisz!

— To bardzo smutne wszystko! — zasępiła się Hela. — Ale może istotnie wojsko po tej stronie jest niepotrzebne?

— Ja wciąż mam wrażenie, że przeciwnie, właśnie tu jest potrzebne! — odpowiedział Niwiński. — Z drugiej strony jednak pewny jestem, że Polska będzie tak czy siak! Wolałbym, żebyśmy sami ją zdobyli, ale wkońcu... Cóż poradzę? A widząc, że nie poradzę nic, nie chcę się do niczego mieszać i dbam tylko o własną małą łódkę na tych wzburzonych odmętach. Myślę o tobie, o tej dziecince małej, o naszem szczęściu...

— Czy to wypada w takich czasach myśleć o własnem szczęściu?

— Będę się pytał! A kto ci powie, jak długo ono jeszcze potrwa, co potem przyjdzie? Kto zaręczy, że jutro cały Kijów nie stanie w ogniu? To wulkan przecie!...

— Jaki ty jesteś strasznie lekkomyślny! Cieszyć się szczęściem, gdy jutro może śmierć grozi!

— Ona grozi zawsze, tylko że w „normalnych” czasach o tem się rzadko myśli. Rewolucja nauczyła mnie żyć intensywniej. Doprawdy, czuć się dziś szczęśliwym, to istotnie trochę pikantna historja. A to jest psi obowiązek człowieka.

— Obowiązek?

— Rozumie się. Bez szczęścia żyć nie można. Szczęśliwi, lub ci, którzy mogą być szczęśliwymi bodaj na mgnienie oka, niech skwapliwie korzystają ze sposobności, bo w ten sposób potwierdzają rację życia, powiększają wspólny, słoneczny skarb. Ich szczęście daje wiarę drugim...

— Ale gdy potem przyjdą szare dni...

— One i tak przyjdą, lecz dla tego, który był szczęśliwy, nie są już takie szare... Ach, „Marsyljanka!“ Szalenie lubię „Marsyljankę!” Tylko co ci Moskale z niej robią, to coś okropnego! Jakże można! Tu fanfara rycerska, strzeliste „aux armes, citoyens!” — a tam — wstawaj, podymajsa, raboczij narod — tyle niepotrzebnego gadania.

Zerwał się i usiadł na kanapie.

— Wiesz? Chodź, przejdziemy się trochę. Pójdziemy kupić co na kolację, wina...

— Znowu wina?

— A dlaczego-ż-by nie? Znalazłem wspaniale, kaukaskie. Dzikie trochę, ale ma taki mocny, korzenny zapach i taki ogień... Wieczór będzie piękny, siądziemy sobie na balkonie, będziemy gadali...

Westchnęła z cicha.

____________

Rozdział II.

TAŃCZĄCY POSĄG.

Szli powoli stromym Zaułkiem Kreszczatyckim na Plac Dumski.

— O, a to co znowu? — zdziwiła się Helenka.

W mundurze wojskowym, w czapce zuchowato zsuniętej na tył głowy i w spodniach krótkich do kolan, szła, prowadzona pod ręce przez kilka dziewcząt dziewczyna-żołnierz, nadająca sobie rubaszne ruchy starego wilka okopowego i z papierosem w ustach opowiadająca coś swym rozchichotanym przyjaciółkom. Błazeńsko odbijały od wojskowego munduru jej białe, jedwabne pończochy i półbuciki na wysokich korkach.

Przechodzący koło dziewcząt żołnierz stanął, obejrzał się za niemi, splunął i rzekł na cały głos:

— Sram! Czestnych ludiej tak pozorit!

— Co to za maszkara? — pytała Hela.

— Kobieca gwardja Kiereńskiego. To jakiś ordynarny „gruchot,” ale naogół nie można mieć nic przeciw wojskom kobiecym. Mogą się przydać...

— Tam pewnie zgromadzenie na Dumskim placu. Tyle ludzi...

— Oczywiście mityng.

Zatrzymał ich zator ludzki, przez który żadną miarą nie można się było przebić. To śpiewali śpiewacy uliczni.

Powoli, coraz bardziej napierana przez nowych słuchaczów, młoda para przecisnęła się przez tłum i stanęła w pierwszym szeregu.

Tenor, ślepiec, wyblakły blondyn w czarnym habigu, w ciemno-zielonej „rubaszce,” przepasanej czarnym, jedwabnym sznurem, międlił w rękach harmonję i śpiewał pracowicie, jednym kątem wykrzywiając usta i wyginając się jak kot. „Ona,” maleńka, brzydka, drobna kobiecina, w czarnym „szarfie” na głowie, patrzyła na ludzi żałosnym wzrokiem i z pewnem zażenowaniem. Śpiewacy to byli nieuczeni, tenorek słaby, zawodzący i sopran również slaby, lecz dość czysty i dźwięczny, a w wyższych tonach przejmująco jasnej barwy, prawie świecący. Mimo, iż słuchacze okrążyli śpiewaków kołem dość szerokiem, od oddechów zwartego tłumu szło poprostu duszne gorąco, wytwarzające podniecającą, jakby gorączkową atmosferę. Atmosfera ta, zdaje się, działała na ślepca, bo akompanjował na swej harmonji coraz karkołomniej i kunsztowniej i zmuszając swą towarzyszkę do coraz to nowych pieśni, jak gdyby zapamiętywał się w śpiewie. A w glosach tych artystów ulicznych był dziwny czar, bezpośrednia potęga poezji, zatrzymująca każdego i każąca słuchać pieśni wśród gwaru i huku wielkiego miasta.

Dokoła śpiewaków stał wielki tłum ludzki, milcząco, ze spuszczonemi głowami, z napół przymkniętemi lub zapatrzonemi gdzieś w przestrzeń oczami, zamyślony, skupiony. Oficer przy chłopie, inteligient w czapce urzędniczej i okularach przy łobuzie ulicznym, dama w jedwabiach i z brylantami w uszach przy stróżce z miotłą w ręku. Dziewczęta, zapomniawszy o chłopcach i chichotaniu, nawet o „siemiaczkach,” wziąwszy się pod ręce, stały nieruchomo i wzdychały, bosi ulicznicy, przestępując z nogi na nogę, porobili wystraszone, nabożne miny i wyciągali z tłumu głowy, zaś ten i ów, człek prostoduszny a miękkiego serca, wzdychał głośno jak spracowany koń i pociągał nosem, albo też olbrzymim, czarnym kułakiem łzę na policzku miażdżył.

A śpiewacy śpiewali dumki ukraińskie, stare pieśni, nieledwie zapomniane, rozsypane po chatach i sadach wiecznie marzącej Ukrainy. Jakie w nich bóle grały, niewiadomo, ale smutek tych pieśni słodki i upajający, zakochany był w sobie, jakby świata poza sobą nie widział. W srebrną mgłę, w pianę śpiewającą rozbijała się tu dusza ludzka i naraz, wzlatując niespodziewanie na wyżyny, jęk jak gwiazdę rzucała w powietrze.

Hela długo nie mogła oderwać się od śpiewaków, wreszcie rozczulona i wzruszona poszła za Niwińskim, który ją niecierpliwie ciągnął za rękaw.

— Ci ludzie są opętani przez szatana muzyki — rzekła, kiedy się wreszcie z tłumu wydostali. — Dumkami duszę z człowieka wywlec mogą. Nic dziwnego, że nasi poeci tak ukochali Ukrainę.

— Patrz, a tam istotnie mityng na Dumskim placu! — ciągnął ją mąż. — Dużo ten plac już widział i dużo pamięta, dużo słyszał przemówień rozmaitych i Bóg wie, co jeszcze usłyszy i zobaczy. Być może, znajdzie się na nim miejsce i na gilotynę. Wielki balkon gmachu Dumy jest dziś ludową trybuną rewolucyjną... Widzisz na nim żółto-błękitną flagę ukraińską między dwiema czerwonemi?

— Coś tu się na placu zmieniło — mówiła Hela. — Zawsze mi się zdaje, że tu czegoś brakuje, że tu było inaczej. Co znaczy ten niedokończony pomnik?

Wskazała głową piedestał i cokół pomnika Stołypina.

— Niedokończony? — uśmiechnął się Niwiński. On już jest najzupełniej dokończony. To były pomnik Stołypina.

— A prawda, przypominam sobie! Cóż się z nim stało?

— Nie wiesz? Zaraz w pierwszych dniach rewolucji pomnik zwalono. Dziś jest ten cokół czemś w rodzaju loży dla żołnierzy i ciekawych, a także służy za trybunę podczas mniejszych zgromadzeń. Patrz, jak wszystkie jego stopnie gęsto oblepione są tłumem żołnierzy... Siedzą, kwadratowi i szarzy w swych szynelach, rzekłbym — granitowi i, wsparłszy brody na pięściach, milczą, wydmuchują chmury łupinek „siemiaczek” na głowy niżej siedzących i myślą...

— To ostatnie nie jest zupełnie pewne — wtrąciła Hela.

— Nie bój się, nie bój, oni z pewnością myślą, bądź pewna, i kto wie, czy z tego nieustającego mityngu na Dumskim placu nie powstanie jaki terrorystyczny „Klub Cokołu.”

— O ile tego towarzystwa nie zamkną do jakiego kryminału, to bardzo być może...

— Stało tu dawniej napisane: — Wam nużny wielikija potrjasienja, nam wielikaja Rossija... Zobaczymy, kto miał słuszność.

— A ty jak myślisz?

— Ja nic nie myślę, ja się bawię.

— I dlaczego oni właśnie ten pomnik zdemolowali! — dziwiła się Hela.

— Bo był pod ręką. Zresztą — pomnik jak pomnik. Pomnik, który właściwie jest nagrobkiem przeszłości, a nie drogowskazem dla przyszłych pokoleń, zawsze może być zdemolowany. A przyznasz, że figura Stołypina tym drogowskazem być nie mogła.

— Co ja tam wiem o Stołypinie! Wiem, że chodził w „anglezie,” bo tak był zrobiony na pomniku.

— Masz słuszność.

Usiedli obok siebie na ławce i w milczeniu przyglądali się tłumom, kipiącym nieustannie dokoła zdemolowanego pomnika. Było coś tragicznego w tym ziomku posągowej sławy, otoczonym przez szare mnóstwo.

Hela z podziwem i lękiem przyglądała się silnym, kwadratowym „towariszczom” i ich ogorzałym, śmiałym, skupionym twarzom. Wszyscy byli do siebie podobni i Heli to zdawało się, że tego lub owego gdzieś już może widziała, mówiła z nim i poznaje go, to znów, że nie zna wśród nich nikogo. To z jednych i tych samych bark coraz to inna twarz wyskakiwała, to znowu jedna i tasama twarz przeskakiwała z barków na barki jak ptak z krzaka na krzak.

— Doprawdy, jak gdybyś widział falowanie duszy tego tłumu, jego odpływ i przypływ — mówiła Hela.

— Lecz gdzie są pobudki, gdzie księżyc, który te fale przyciąga i odtrąca? — pytał Niwiński.

— Cóż można wiedzieć! — szczerze westchnęła młoda kobieta.

Tłum rozpadał się na grupy, drobił się na małe grupki, jak rtęć, i znowu zlewał się w morze głów, w szarą, tajemniczą przy zapadającym zmroku, ruchliwą ławicę ciał, brzęczących głosami ludzkiemi, echami śmiechów i sporów, a czasem wybuchającą niby fosforycznym blaskiem, wielkim, rozgłośnym okrzykiem.

W tem otoczeniu tragiczny, złamany pomnik zaczynał nabierać nowych, dziwnych konturów. Cokół na tle szarych domów, czerwony w blaskach zachodzącego słońca, wyglądał jak żywa piramida, coraz to zmieniająca kształty; to ruszały się głowy ożywionych słuchaczów, którzy jego stopnie obsiedli. I naraz zdemolowany pomnik zmienił się w coś w rodzaju piedestału zbudowanego z ludzi, a na którego szczycie cokół był niby ołtarzem, czekającym na ofiarę i ofiarnika. I w tej chwili na cokole zamajaczyła ceglasto-czerwona sylwetka żołnierza w rozwianym płaszczu, narzuconym na ramiona. Żołnierz wyciągnął rękę nad głowami tłumu i uciszywszy go tem skinieniem, zaczął mówić.

Słów jego słychać nie było. Pochłaniał je i kruszył gwar miejski.

— Chodźmy! — prosiła Helenka, oszołomiona brutalnym zgiełkiem.

Zaś kiedy po kolacji Niwiński ustawił na balkonie swoje łóżko połowę i wyciągnął się na niem, a żona podała mu szklankę czerwonego jak krew, południowego wina, wspominał:

— Pamiętasz tego żołnierza na cokole pomnika? Ilu ja ich już tam widziałem, ile mów wysłuchałem! O czem mówią? O tem, co ich boli, słusznie lub nie, jak każdy z nich to rozumie. Mniejsza z tem. Widziałem na tym cokole „piechotyńców” takich jak ten, który tam stał niby z kamienia wyciosany, widziałem sylwetki kozaków, lewą ręką wspartych na rękojeści „szaszki” i wymachujących nahajem, trzymanym w prawej ręce, widziałem robotników i inteligientów i mówię ci, co mi na widok tego wszystkiego przyszło na myśl:

— Wyobraź sobie urzędniczynę rosyjskiego, takiego maleńkiego, cichego i zrezygnowanego, jak ów Akakij Akakijewicz Baszmakow z „Szynela” Gogola — a jest ich dużo w rosyjskiem społeczeństwie do dziś dnia i każdy z nas ich widział i każdy z nas ich zna. Pomyśl, że człeczyna ten, zapracowany i biedny, mógł sobie pozwolić na jedną jedyną rozkosz w swem życiu, a mianowicie na parę godzin wieczornego „soziercanja,” gapienia się na którejś z ławek na Dumskim placu. Do teatru nie chodził, bo się na tem nie znał, do szynku chodzić nie mógł, bo miał jakieś kamienie żółciowe, rodziny nie było... Wiec przesiadywał na Dumskim placu. Na upartego, z wyjątkiem niewielu dni słotnych w jesieni, łub zbyt mroźnych wieczorów w zimie, mógł to uprawiać regularnie przez cały rok. Uzupełnij sobie sama charakterystykę publiczności, wyobraź sobie mijające pory roku, lata, różne sceny — tych ludzi, obsiadujących ławki uliczne i tak obserwujących miasto jak z loży — to już jest literatura, ornamentyka literacka.

Lecz oto zdarza się naraz, że na placu — jak gdyby sam Bóg naszemu Akakijowi Akakijewiczowi chciał zesłać jakąś rozrywkę — zaczynają stawiać pomnik, Komu? Wszystko jedno. Czyż Akakij Akakijewicz może ocenić i zrozumieć wielkość czyjejś zasługi? Czy wogóle w jego głowę wielkość może się pomieścić? Rozumie się, że człowiek którego całą postać odlewa się w bronzie, musi być wielki. Tak więc staje on w wyprostowanej dumnie pozie przed Akakijem Akakijewiczem, a ten czci go za to, że go postawiono na cokole, że w nim uczczono cnotę i coś, czego Akakij Akakijewicz nie zna i nie rozumie, lecz kocha go za to wszystko, jak i zato, że on w jego oczach tu wyrósł, na tym jego placu, przed jego ławka.

Tak mijaja łata, szare, ciężkie, niezmienne. Aż naraz — płomień wybucha z serc ludzkich. Z trzaskiem wali się cały stary gmach życia, a ludzie nie tylko nie ratują, lecz śpieszą z siekierami i pochodniami, podpalają, tną i rąbią spróchniałe belki i cieszą się, radują. Wali się gmach, chmury pyłu wzbijają się w powietrze, otwierają się niebu i światu czarne lochy — i na plac ten śpieszą tłumy, długie szeregi, okraszone metalowemi trąbami orkiestr, okraszone płomieniami męczeńskich czerwonych sztandarów, huczące wielkim, natchnionym hymnem, wyciągające dłonie do słońca i... Akakij Akakijewicz z niewypowiedzianem przerażeniem spostrzega, iż tłumy te jego śpiżowemu bohaterowi jak psu wściekłemu zarzucają na szyję sznury i — zachęcając się okrzykami, tak, jak to czyniły ongiś, gdy przy dźwiękach muzyki windowano posąg na cokół, ściągają go teraz z niego, aż kolos zachwiał się i z głuchym jękiem padł na ziemie. Cóż nasz Akakij Akakijewicz na to?

Oczywiście płakał rzewnemi łzami.

Rozumie się, że przez parę dni nie było go wieczorem na zwykłem miejscu — ale po jakimś czasie przyszedł i zobaczył zdemolowany pomnik takim, jakim dziś widzimy go my — obrosłym granitowemi postaciami żołnierzy, ludzi żywych, bez strachu zasiadających obok śpiżowych, czy granitowych figur alegorycznych, zdobiących piedestał posągu. Człowiek żywy ma dziś więcej treści niż alegoria. Zaś na cokół wspinali się mówcy, tacy, jak ten, któregośmy widzieli — dziś „piechotyniec,” jutro kozak, pojutrze robotnik, potem przekupka z koszem pełnym bzu, dziewczyna z głowa omotana kraśnemi wstążkami, może nasz ułan, może Sart zadumany — a każdy z nich mówił szczerze do ludzi o swych ludzkich sprawach, apelujac do serca, do duszy, do wszystkiego, co człowiekowi jest drogiem. Jużci niewłaściwem wydało się to w pierwszej chwili biednemu Akakijowi Akakijewiczowi, bowiem przywykł do tego, że na tem miejscu stał wyniosły i sztywny bronz — aż naraz zrozumiał i oczy mu się roześmiały radośnie i czoło zmarszczone wypogodziło się, bo spostrzegł, iż zamiast surowego i niemego kawałka metalu, odlanego w pewną niezmienną formę, życie dało mu posąg żywy, śpiewający wiecznie inną muzyką duszy ludzkiej, wciąż inny, jak dni nigdy nie powracające — posąg o świecących oczach, posąg tańczący...

— Tak, dobrze, rozumiem cię — rzekła Hela. — Sądzisz, iż wskutek tego posąg stał się bardziej ludzkim, a człowiek bardziej posągowym...

— Czy się istotnie stał?

— To trudno wiedzieć... Stwierdzić można tylko, że te posągi są dziś nie tyle tańczące, ile gadające...

Niwiński uśmiechnął się.

— Moja żona zaczyna być dowcipna...

____________

Rozdział III.

ISKRY.

Wracając nad wieczorem z miasta, Niwiński, który miał bardzo dobry wzrok, ujrzał w bramie swego domu oficera, dającego prawdopodobnie zlecenia swemu „dieńszczykowi,“ który stał przed nim w pozycji swobodnej, lecz wyprostowany.

Oficer był młody, dość wysoki, wcięty w pasie, zgrabny; u boku miał na długich rzemiennych rapciach krótki, pozłocisty sztylet, na którym często kładł lewą rękę. Na różyczce czapki, zuchowato zsuniętej na prawe ucho, coś świeciło czerwono.

— Czech! — pomyślał Niwiński.

Tem uparciej zdaleka już przyglądał się oficerowi. Miał krewnych Czechów, a prócz tego, spędziwszy kilka lat w Pradze na uniwersytecie, znał tam dużo ludzi, miewał przyjaciół, dobrze mówił po czesku i zawsze chętnie z Czechami utrzymywał stosunki.

Przyjrzawszy się lepiej młodemu człowiekowi, aż zaklął pod nosem ze zdziwienia i przyśpieszył kroku. „Dieńszczyk” zasalutował i odszedł. Oficer stał chwilę na ulicy, jak gdyby nie wiedząc, co począć. Wahał się prawdopodobnie, czy iść do domu, czy też może ruszyć gdzie na miasto. Tak stanął przed bramą niezdecydowany, młodym, łakomym wzrokiem goniąc mijające go kobiety w jasnych, miękkich, ponętnych sukniach.

— Jak Boga kocham, to Mirosław! — zdziwił się Niwiński.

Był to jego kuzyn, chłopak żywy, inteligientny, wiecznie „cupidus rerum novarum,” wiecznie neurastenicznie szukający nowych bogów, młodzieniec pełen temperamentu, szczery i miły. Niwiński często się z nim w Pradze spotykał i bardzo go lubiał.

Zbliżywszy się do niego, położył mu dłoń na ramieniu i spytał:

— Mirosław Ryszan, czy tak?

Oficer spojrzał na niego i krzyknął:

— Żiszmarjajozef! Wojciech!

I rzucił mu się w objęcia.

— Człowieku, co tu robisz? — wołał, puściwszy go wreszcie. — Myślałem, że jesteś w legjonach, u pana Piłsudskiego, po tamtej stronie...

Słowa „w legjonach, u pana Piłsudskiego” Czech podkreślił z ironiczną emfazą.

— Jak widzisz, jestem tutaj.

— Jako jeniec?

— Nie, jako „turysta.”

— Więc nie w wojsku, ty, taki gorący Polak?

— Właśnie. Ciebie nie potrzeba pytać. Jesteś oficerem brygady czeskiej.

— Dywizji!

— Tem lepiej. A, gratuluję, masz świętego Włodzimierza z mieczami i świętego Jerzego...

Ryszan zarumienił się, jak dziewczyna.

— Cóż tak będziemy stali na ulicy! — zagadywał. Dokąd idziesz.

— Do domu. Ja tu mieszkam.

— W tym domu? Ja też dostałem tu kwaterę. Dziś przyjechałem z frontu, jechałem cztery dni, zmęczony jestem. Właśnie posłałem Woborę po kolację i po wino. Chodź do mnie, porozmawiamy, wypijemy po szklaneczce... Wino z oficerskiego składu, znakomite, krymskie, „Udielnyje...”

— Z całą przyjemnością — zgodził się Niwiński, rad ze spotkania, a i z tego, że będzie się mógł dowiedzieć, co właściwie dzieje się na froncie. — Tylko pozwól, że skoczę na górę i dam znać żonie.

— Toś ty żonaty? — zdziwił się Ryszan. — Nic nie wiedziałem.

— Ożeniłem się przed kilku miesiącami.

— Z Rosjanką?

— Jeszcze czego! Z Polką, rozumie się.

A po chwili Niwiński już siedział w pokoju Ryszana.

— Więc tak mieszkasz! — mówił, rozglądając się po pokoiku bardzo skromnym i biedno umeblowanym. — Ha, żołnierz uczciwy jest zawsze biedny, jak poeta. Ale teraz chyba przestałeś pogardzać żołnierzami. Przypuszczam, że rozumiesz już i nasz „sen o kolorowym ulanie.”

Ale Ryszan zaprzeczył.

— Wojna to świństwo, które wszelkiemi silami należy zwalczać!

Niwiński roześmiał się na całe gardło.

— Lubisz ty „Powiastki Małostrańskie” — spytał naraz kuzyna.

— Jeszczeby też!

— Słuchaj-że, opowiem ci coś à propos. Jak wiesz, jako student długo mieszkałem na Małej Stronie, tuż naprzeciw Hranczan. Sąsiadowałem z książętami Szwarzenbergami, to znaczy, mieszkałem w suterenie vis-à-vis ich pałacu. Rozumie się, miałem przyjaciół i przyjaciółki.

Raz — działo się to późną nocą lipcową na ławeczce pod akacjami, na jednym z tych cichych, małostrańskich placyków, udało mi się uszczknąć od towarzyszącego mi dziewczątka dowód łaski i najwyższych względów. „Post coitum omne animal triste est” — ale ta dziewczyna miała więcej szczerej siły od ciebie, bo ona powiedziała: — Jest to wprawdzie świństwo, ale przyjemne!

Ryszan zmięszał się trochę. Na szczęście wszedł „dieńszczyk” z jedzeniem i winem i młody oficer zaczął przygotowywać kolację.

Zaś Niwiński z przyjemnością patrzył na jego silnie zarysowaną krótką, kocią twarz o szerokich szczękach i wystającym podbródku.

— To jest twarz, której jednem uderzeniem pięści szczęki nie złamie! — myślał z zadowoleniem, bo jako namiętny „sportsman” nie lubiał ludzi słabych i degieneratów.

Ale ta twarz nie była brutalna. Czoło wysokie, gładkie i jasne, oczy szaro-zielone, silne, żywe i przenikliwe, cera oliwkowa z delikatnemi, młodocianemi rumieńcami, wreszcie dłonie, muskularne lecz długie i wąskie — wszystko świadczyło o inteligiencji, kulturze i rasie.

— Pisujesz jeszcze? — spytał Niwiński.

— Czasem, piosenki dla żołnierzy — uśmiechnął się Ryszan. — Zresztą, literatura przeżywa dziwne czasy... Sama czuje, że się zestarzała, nie umie żyć dzisiejszą rzeczywistością... Nie kocha jej, gardzi nią. Literaci tkwią jeszcze w przeszłości. A ty — nie piszesz?

— Nie piszę — przyznał się Niwiński. — Nie dlatego, abym gardził dzisiejszą rzeczywistością, ale ponieważ — złapać jej nie mogę. Tak wszystko leci...

Ryszan, jak wszyscy Czesi, lubiał dobrze zjeść i wypić. Apetyt miał, wilczy, jadł błyskawicznie.

— Znudził mi się kocioł wojskowy — mówił, jakby tłomacząc się. — Stęskniłem się za czemś przyzwoitszem i smaczniejszem...

— A co słychać na froncie?

— Jeśli pójdziemy naprzód, rozwalimy front austroniemiecki. Jeśli będziemy słabi, Niemcy nie będą potrzebowali ruszyć się ani na krok — front nasz ztaje jak śnieg.

— Jakże to?

Ryszan wypił duszkiem szklankę wina.

— To, widzisz, jest rewolucja, która... która wielu ludzi uszczęśliwiła! — mówił z błyszczącemi oczami. — Ja ci powiem: Chodziłem dziś po mieście, patrzyłem i nigdy jeszcze nie widziałem na ulicach tylu szczęśliwych ludzi, co teraz, od czasu wybuchu rewolucji. Zdaje się, że słońce jaśniej świeci, niż dawniej. — Pij, czemu nie pijesz. Wino dobre — a ja mam urlop.

Nalał sobie pełną szklankę i znowu wypił duszkiem.

— Lubię, wiesz, jak mną szarpnie. Lubię — pioruny. Dlatego lubię wino. Ach, jakie dobre! Otóż — okopy! Po rewolucji szczęście wielką burzliwą falą chlusnęło od ponurych okopów do wschodnich wybrzeży Azji. Kamień grobowy spadł Rosji z serca, a nam wszystkim też. Popatrz — jeden uczciwy wysiłek — i jakim ogromnym płomieniem natchnionej miłości w jednej chwili buchnęły miljony serc ludzkich. Jakże można kochać wojnę, gdy tak łatwo o szczęście, jeśli się zwrócić wprost do człowieka! A jaką potęgę ma to szczęście! Ja w dzień wybuchu rewolueji byłem na froncie i powiem ci: nasze zimne okopy stały się wówczas naraz, jakby na skinienie wróżki, wielką, od morza do morza ciągnącą się rzeką ognia najszlachetniejszego zapału. Szczęście wezbrało w nich, lawą chlusnęło przez płoty kolczaste ku okopom Niemców i przeraziło ich. Zamiast oczekiwanego złamania ducha nowy wybuch entuzjazmu! To było dla nich straszne. W tej chwili poczuliśmy się niezwyciężonymi.

— Tak, moment był wielki i piękny — zgodził się Niwiński. — Czy jednak po nim przyjdzie czyn i co z tego wszystkiego wyniknie...

— Niedowierzająco, a nawet mściwie patrzycie na rewolucję rosyjską, Polacy! — zapalał się Czech. — Przestrzegam cię przed tem! Trzeba wierzyć i pomagać, bo inaczej osłabia się rewolucję, a wraz z nią i wiarę w siebie narodu rosyjskiego. Jeśłi zaś on teraz przestanie wierzyć w siebie, to nie tylko zejdzie z frontu, ale narobi takich strasznych historji, że świat się od nich może zawalić.

— A ty wierzysz?