Przez jasne wrota - Jerzy Bandrowski - E-Book

Przez jasne wrota E-Book

Jerzy Bandrowski

0,0

Beschreibung

Jesień 1918 roku, Władywostok, urocze miasto nad zatoką, jest w tym czasie miejscem, którym zarządzają i w którym mieszkają żołnierze z najróżniejszych państw - od Czechów, przez Szkotów, Kanadyjczyków, aż po Japończyków. Bohater jest członkiem armii zorganizowanej na Syberii i wyrusza, by nawiązać osobisty kontakt z Komitetem Narodowym w Paryżu. Szlak jego podróży wiedzie przez Daleki Wschód i Amerykę. Wraz z nim możemy zwiedzać kolejne państwa i kontynenty w przededniu wybuchu wielkiej wojny.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 273

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jerzy Bandrowski

Przez jasne wrota

 

Saga

Przez jasne wrota

 

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1923, 2021 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728050477

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

NA DALEKIM WSCHODZIE.

Władywostok. — „Międzynarody“ we Władywostoku. — Dzikie zabawy. — Bankiet „a la russe“. — Wojska polskie w służbie francuskiej.

 

Miły i piękny jest Władywostok ze swoim „Złotym Rogiem“, błękitną zatoką, po której jeździłem „Smielczakiem“, małym czeskim parowcem. Jest to „łupina“, doskonała do przejażdżek po zatoce, ale oczywiście pod czeską banderą, którą też wojenne statki sojusznicze salutowały. Za moich czasów stało w zatoce kilka krążowników sojuszniczych, między nimi jeden japoński.

Miasto właściwe zgrupowało się dokoła jednej długiej ulicy, biegnącej nad zatoką. Tu są wszystkie ważniejsze instytucje, domy rządowe, magazyny, kawiarnie, teatry. Z drugiej strony, ponad dachami domów, spadającemi stromemi, krótkiemi uliczkami ku morzu, widać świetlisto - błękitną zatokę. Na niej statki, grające różnobarwnością flag. Oto sunie statek pocztowo - pasażerski — na Sachalin, do Japonji lub do Szangaju — na pokładzie czerni się mrowie ludzkie, a statek przyśpieszonym dzwonkiem daje znać, że odjeżdża, że te brzegi opuszcza. Tam na krążowniku japońskim widać marynarzy gimnastykujących się i słychać dziwną, gardłową komendę japońską. A dalej szeroko rozstawione inne statki, szare, ostrokanciaste, zarozumiałe machiny. Lecz przedewszystkiem lśnienie zatoki pociąga i rozmarza, błękitny żar, tlejący ponad wodą i pryskający srebrnemi iskrami. Zaś po drugiej stronie ulicy, biegnącej względnie równym paskiem ziemi nad wodą, skaliste, różowawo-szare szczyty, poryte głębokiemi jarami, a tu i owdzie zabudowane białemi willami, wyglądającemi zupełnie jak gniazdka przylepione do skały. Te wąwozy zaczynają już dziś udawać ulice, zdaje mi się jednak, że mieszkając w takiej willi na górze, w krótkim przeciągu czasu można się wyrobić na znakomitego „taternika“, do czego ja zresztą czuje niczem nieprzezwyciężoną awersję.

Na jednym końcu tej nieskończenie długiej ulicy — nazywa się ona Świetlańska — są małe, niskie domki portowe, różne i liczne warsztaty i przeróżne międzynarodowe restauracje i herbaciarnie — dalej, już za miastem, koszary wspaniałe i olbrzymie. Na drugim końcu jest dzielnica niemniej zajmująca, mianowicie — bazar, wielki, za moich czasów zalany towarami japońskiemi i również międzynarodowy. Widać tam było Anglików, Amerykanów, Rosjan, Japończyków w eleganckich futrach, a także ludzi z Północy w „dochach“ z myszowatej skóry reniferów z pięknemi białemi intarsjami. Za grzbietem skał, okalających miasto, a które żołnierze czescy przezwali „Karpatami“, była dzielnica mniej szanowna, a zato bardzo wesoła. Stały tam jeden obok drugiego niskie domki z małemi lampkami elektrycznemi nad bramą. Biała lampka oznaczała, iż dom jest rosyjski, czerwona — japoński.

Ulica Świetlańska jest zajmująca. Mieści się tam gmach admiralicji rosyjskiej, przed którym u drzwi wchodowych zawsze stało na warcie dwóch wyprężonych jak struny, czarnych żołnierzy marynarki rosyjskiej. Albowiem we Władywostoku był jeszcze jakiś oddział nie-bolszewickich marynarzy. Z wieżyczki gmachu admiralicji dawano w dzień sygnały flagami, wieczorem świetlne. Dalej przed jakimś gmachem rządowym rosyjskim stało znów na warcie dwóch kozaków z obnażonemi „szaszkami“. Jeszcze dalej, przed niskim, żółtym budynkiem, na którym powiewała flaga francuska i czesko-słowacka, prezentował broń żołnierz czeski w rosyjskim mundurze i w białej „papasze“ z biało-czerwoną wstążeczką. Z wielkim hałasem i ferworem wywijał w powietrzu swym krótkim karabinem żołnierz kanadyjski w bajecznym płaszczu w kratkę i w pięknej futrzanej czapie z klapami na uszy. „Międzynarodów“ było w moim czasie co niemiara.

Władywostok właściwie już nie ma rosyjskiego typu. W jesieni 1918 r. był zupełnie międzynarodowy. Komendę nad miastem sprawował oficer czeski, również komendantem garnizonu był Czech, podczas gdy zwierzchnią komendę nad wojskami Dalekiego Wschodu sprawował jenerał japoński, Otani. Wojska były wszystkich sojuszniczych kolorów. Dużo jest Chińczyków, trudniących się handlem, zaś głównie uliczną sprzedażą owoców. Dobrze, czysto i ciepło ubrani „chodje“, przeważnie wesoło dowcipkujący i skłonni do śmiechu, na każdym kroku sprzedają piękne owoce, sprowadzane z Mandżurji lub z Japonji. Są winogrona, śliczne jabłka, mandarynki, pomarańcze, znakomite gruszki, banany i japońskie „kaki“, złoto-brunatne, słodkie i mięsiste. To znów widać tych żółtych „chodjów“, jak w szerokich, płaskich koszach, przyczepionych do długich nosideł, niosą guzowate, biało nakrapiane kraby. Dużo Japończyków, męzczyźni przeważnie w nienagannych kostjumach europejskich, ale kobiety, uparcie i słusznie zresztą, chodzą w strojach narodowych, trzymając się mody tokijskiej, i skrzypią po bruku swemi drewnianemi „getami“, jakby garbate z powodu sterczących pod ciemnemi płaszczami wielkich kokard jedwabnych „obi“. Twarzyczki oczywiście poprawnie wymalowane, brwi estetycznie „poprawione“, usta karminowe, zachowanie się skromne. ale „oko“ robią niego zej od Paryżanek. Zwłaszcza są kokietliwe, kiedy niosą na plecach dzieci. Taki młody człowiek — japońskie dzieci są nieproporcjonalnie tęgie i ciężkie — siedzi sobie w worku na plecach mamy i opiera się na niej całym ciężarem — a mama, pochylona naprzód i nieraz zarumieniona ze zmęczenia, drepce powoli ze swym skarbem i jakby zawstydzona czy dumna, uśmiecha się i czarnemi oczkami strzela do przechodniów z podełba. Obojętni, brodatemi twarzami przypominający chłopów rosyjskich — choć zarost mają rzadki — wałęsają się po ulicach bezradnie Koreańczycy w białych, dziwnych strojach i jeszcze dziwaczniejszych kapeluszach, podobnych do drucianych fasonów z malutkiemi, czarnemi cylinderkami na wierzchołku głowy. Niebrak jednakże i ludzi z południa i nierzadko ujrzeć można bronzową twarz Hindusa pod czerwonym lub żółtym turbanem.

A wśród tego żołnierze angielscy i Szkoci, wysocy, dobrze ubrani, bardzo dobrze płatni, więc pewni siebie, błękitne mundury Francuzów, wśród których we Władywostoku niemało było żydów, krępi i niscy żołnierze japońscy w „kaki“ z wściekle czerwonemi wyłogami i z białemi, futrzanemi kołnierzami, od których odbijały czarniawe twarze dziwne i z błyszczącemi oczami, zmarznięci i żółci strzelcy anamiccy, rozbuchani Kanadyjczycy, wiecznie nieszczęśliwi, śniadzi Serbowie, Włosi w zielonawych, operetkowych pelerynkach — i tu i owdzie jakaś panieneczka o czystym, angielskim owalu różowej twarzyczki ze złotemi włosami, niania chińska w czarnych jedwabnych spodniach krocząca powoli na pokracznych nóżkach, suchą żółtą ręką ze złotą bransoletą trzymająca za rączkę malca, który się jej wyrywa i klnie ją mięszaniną chińskiego i „międzynarodowego“ języka...

Kultura intellektualna miasta jest oczywiście słaba mimo, że Władywostok jako taki ma wszelkie warunki, aby mógł się stać pewnem środowiskiem jakiejś twórczości. Tę kulturę za moich czasów obniżyła znacznie obecność wojsk cudzoziemskich, szukających rozrywki jak najgrubszej i najbardziej zrozumiałej. Jednakże teatr, w którym grała jakaś rosyjska trupa prowincjonalna, był zawsze wysprzedany, a aktorzy, choć wyraźnie prowincjonalni, więc zmanierowani, pretensjonalni kabotyni, grali sumiennie i z zapałem. Pism wychodziło kilka — różnych odcieni. Redagowane były wielkim nakładem pracy, druku i papieru, lecz — jak zwykle pisma rosyjskie — z nieproporcjonalnie małym nakładem inteligiencji i temperamentu dziennikarskiego. Rozumie się, pisma te, pisma narodu, który tak upadł, że za zbawienie musiał uważać, gdy obcy przyszli, aby gospodarować po swojemu, pisma narodu po 1.000 latach powtarzającego znów swoje „władiejtie nami“, stały na stanowisku zasadniczo-krytycznem i nieufnem wobec wszystkiego, co drudzy robili.

Sposób zachowania się „międzynarodów“ we Władywostoku nie był ani budujący, ani ujmujący. Żołnierze cudzoziemscy doskonale płatni i rozmieniający swe dollary, funty, czy franki na olbrzymie ilości rubli, byli we Władywostoku znakomicie sytuowani i mogli żyć po pańsku. Sypali pieniądzmi na prawo i lewo, szukając jednak za nie rozrywek grubych i niskich. To samo przez się nie byłoby jeszcze tak nadzwyczajnem, bo ostatecznie żołnierz nigdy nie przyczyniał się do obyczajności lub oszlifowania obyczajów. Nie interesowałem się tak bardzo oddziałami, przysłanemi przez sojuszników na Daleki Wschód, jednakże mam wrażenie, że to nie był kwiat rycerstwa. Co jednak uderzało w tej zbieraninie, to wyniosłość i brutalne, pogardliwe lekceważenie, mina wyższości, z jaką żołnierze cudzoziemscy raczyli niewłaściwie zachowywać się we Władywostoku nie dbając zupełnie o to, że ludność miejscową tem drażnią. To też wciąż gdzieś w odleglejszych ulicach, a zwłaszcza w dzielnicy lampek różnobarwnych, na „Karpatach“, na cudzoziemskich żołnierzy napadano. Bójki, bitki i zabójstwa były na porządku dziennym.

Głównem miejscem rozrywki szlachetnych Wikingów nowożytnych było jakieś „varietè“, nie wiem już, „Apollo“, czy „Aquarium“ niedaleko Świetlańskiej, tuż przy najsłynniejszej restauracji, zwanej „Złoty Róg“. W owym „Złotym Rogu“ schodziła się śmietanka ówczesne o towarzystwa — sztabowcy i żandarmi wszystkich możliwych nacji, członki różnych ciał dyplomatycznych, a tu i owdzie widać było kucające na fotelach damy chińskie lub kudłatych, ponurych i zdziczałych oficerów Siemionowa, grasującego w Mandżurji i Kałmykowa z nad Amuru. Stąd, najadłszy się istotnie obficie a tanio i nasłuchawszy się powtarzającej się bezustannie „It is long the way to Tipperary“, towarzystwo przenosiło się do wspomnianego już a niedalekiego szantanu na rzekomą „czarną kawę“. Oczywiście piło się koniak i wino Tam było zawsze pełno i piekielnie wesoło a „szczerze“. Skromni Anglicy zachowywali się najzupełniej nieprzyzwoicie podczas przyzwoitych numerów programu, zresztą nudnych — zato wszyscy Anglo-sasi wyli z radości, kiedy jakaś dama zaczynała sobie zanadto na scenie pozwalać. Przypominam sobie jakąś większą orgję w dzleń zawarcia rozejmu z Niemcami — bo wieść o tem tam nas zaskoczyła. Żołnierze angielscy i amerykańscy powłazili z nogami na poręcze lóż, wyli jak wyjcy i wyprawiali niesłychane awantury, ale pod koniec przedstawienia wybrali delegację i wysłali ją do siedzących przy stolikach oficerów. Delegaci przychodzili, kłaniali się i z uprzejmym uśmiechem na ogolonych, czerwonych, twardych gębach, mówili: — Zechciejcie nam darować, żeśmy się popili i narobili trochę hałasu, ale oto zawarto rozejm z Niemcami, wygraliśmy wojnę i dlatego jesteśmy weseli.

Szalenie komiczne były te rosyjskie aktorki w tym jakimś tynglu. Rozumie się, że przychodzący tam z nudów oficerowie wojsk sojuszniczych, nieraz wyżsi, nie znający Rosjan ani Rosji, chcieli coś rosyjskiego zobaczyć. Ludzie, którzy dużo już świata widzieli i mieli znakomicie wyrobiony zmysł spostrzegawczy, bawili się poprostu tem naiwnem chamstwem pornograficznem aktorek, wyobrażających sobie naturalnie, że frenetyczne oklaski i wycie zanoszących sie od śmiechu cudzoziemców, są dowodami zachwytu, jaki wywołuje ich olśniewająca i czarująca a wdzięczna ciętość. Więc kompromitowały się coraz bardziej i brnęły coraz dalej, zupełnie poważnie myśląc o wielkoświatowych „tournée“. O ile mogłem zauważyć, to nieporozumienie jest typowem dla stosunku do świata cywilizowanego Rosjanina, który — według wyrażenia Kiplinga — czarujący jako człowiek wschodni, staje się niemożliwym do pożycia w chwili, gdy, zamiast uważać się za naród najbardziej zachodni ze wszystkich wschodnich, pragnie, aby go traktowano jako naród najbardziej wschodni ze wszystkich zachodnich.

Pokazało się to też w końcu w tym właśnie lokalu. Kiedy na Syberję przybył przeznaczony na głównodowodzącego całym frontem wschodnim jenerał francuski Janin z ministrem wojny czeskosłowa kim, zacnym jenerałem Sztefanikiem i z odpowiednim sztabem, wyjechali na jego spotkanie do Władywostoku także i jenerałowie rosyjscy, więc jen. Chorwat, jen. Iwanow-Rynow. który wówczas, o ile pamiętam, po Griszin-Ałmazowie był syberyjskim ministrem wojny, jen. Romanowskij i jeszcze inni. Jen. Janin przyjął ich zimno, a zwłaszcza źle obszedł się z jen. Iwanowem - Rynowem, któremu w porcie podczas oficjalnego powitania nie podał ręki. Mimo to jenerałowie ci postanowili jakoś się wobec Francuzów postawić i wydali dla nich i dla innych jeszcze sojuszników wielki bankiet w sali tego tam tynglu. W obiedzie tym wzięli udział oficerowie przeróżnych armji rosyjskich — więc byli: Syberyjczycy, oficerowie Chorwata, Siemionowa i Kałmykowa, jenerałów prowadzących głównie operacje nie tyle wojenne, ile finansowe. I tak: Chorwat, oprócz żołdu od sojuszników, zarabiał przez to, że miał kolej w swych rękach mandżurską, Siemienow zrobił miljony na spekulacji cukrowej, przyczem w puch rozbił giełdę charbińską, Kałmykow znów, biorąc pieniądze od Francuzów, Anglików i Amerykanów, szachrował z Japończykami i eksploatował kolej amurską — jednem słowem każdy tu miał swe interesy małopolityczne. Rozumie się, że różnice zdań, jakie na tak konkretnym gruncie powstawały, miały charakter znacznie ostrzejszy, niż różność poglądów politycznych, a przeto i bankiet z uroczystej biesiady zamienił się zwolna w jedną straszną kłótnię. Szlachetni wodzowie sojuszników starali się z początku pogodzić rozindyczonych, gdy im się to nie udawało, uciekli; wówczas niektórzy z biesiadników dobyli szabel i ciężko się poranili, zaś reszta skończyła bankiet jeneralnym „bojem kułacznym“.

Nie można powiedzieć, aby i sojusznicy bardzo się tam elegancko zaprezentowali. Wszyscy my na Syberji spodziewaliśmy się, że po ostatecznem opanowaniu przez nas kolei syberyjskiej, znajdziemy we Władywostoku przygotowane już dla nas składy amunicji, broni, dział, mundurów i innych potrzebnych rzeczy. Przypuszczaliśmy, że może poinformowane o nas władze nasze, to jest polskie i czeskie, przyślą swych ludzi dla utrwalenia sytuacji. Tymczasem przyjechało mnóstwo jenerałów, a broni, ani amunicji nie było. Chętnie obiecywano pieniądze, zwłaszcza ruble, ale pieniędzy nikt nie potrzebował, bo za nie nic nie mógł dostać. Przypominam sobie, że już wówczas jeden pułk czeski uzbrojony był w karabiny japońskie, do których w głębi Syberji nie mógł dostać amunicji. Nadchodziła jesień, potrzebne były płaszcze, kożuchy na gwałt, myśleliśmy, że już są — obiecywano nam zamówić te rzeczy w Szangaju, cośmy też bez niczyjej pomocy sami zrobić mogli, nie prosząc się wcale. Jednem słowem — była klapa z tem wszystkiem i za to do dziś dnia się pokutuje. Zaś wojska sojusznicy nie przysłali prawie wcale. Na froncie stali głównie Czesi, jeden pułk polski i wojska rosyjskie, niepewne i łatwo poddające się do niewoli. Japończycy i Kanadyjczycy siedzieli w Irkucku, ci pierwsi obsadzili też linję kolejową aż do Mandżurji. Tam znowu stali również i Chińczycy. Jeden pułk włoski, bardzo pięknie ekwipowany, a organizowany swego czasu z jeńców w Pekinie, stał w Charbinie. We Władywostoku garnizon był silny ale utrzymywany właściwie przeciw Japończykom. Linję amurską zajęli Amerykanie, na Amurze patrolowała rzeczna flotylla japońska. Francuzi mieli parę bataljonów alpinów i anamickich strzelców, prócz tego oddziałek piechoty morskiej. Frontu to wszystko nie oglądało, wyjąwszy Japończyków, którzy wraz z Czechami strasznie rozbili gdzieś na Dalekim Wschodzie bolszewików.

Czesi nie posiadali się z oburzenia. Myśleli, że jak tylko się droga uwolni, jeden za drugim polecą na front eszelony sojuszników, że nadpłynie jakich kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy albo zluzują Czechów, albo wraz z nimi i nami pójdą na Moskwę i rozbiją w puch bolszewików, nacisnąwszy na nich z czterech stron. Tymczasem sojusznicy zajmowali miasta, w nich co najlepsze koszary i domy i rządzili, wszystko wiedząc zawsze lepiej od innych, zaś Czesi po staremu musieli trzymać front. Jen. Sztefanik zorjentował się łatwo w tej sytuacji. Wojsko na froncie burzyło się. Austrja rozpadła się, powstawała wolna Polska, wolne Czechy — wszyscy chcieli wracać do domu, nikomu nie chciało się już umierać w dalekiej i tak już znienawidzonej Rosji. Wojsko czeskie, mające wprawdzie swą własną, oryginalną dyscyplinę, ale w gruncie rzeczy karne, tak się tem zaczęło jątrzyć, że wreszcie w jednym pułku na froncie przyszło do poważnych zaburzeń. Komenderujący pułkiem pułk. Szwec, z głębi duszy nienawidzący wojnę i militaryzm, z patrjotyzmu jeden z najdzielniejszych oficerów bojowych czeskich, chcąc do przytomności i opamiętania doprowadzić pułk, który mu się już z rąk wymykał, zastrzelił się, co też poskutkowało; żołnierze się uspokoili. Nic jednakże dziwnego, że Czesi denerwowali się coraz bardziej, a jen. Sztefanik raz na sojuszniczem posiedzeniu we Władywostoku, kiedy oficerowie ententy w czułych słowach znowu przyrzekali pomoc, nic zresztą konkretnego nie dając, rzekł podraźniony:

— Co wy mówicie o pomocy! Kiedy nas Niemcy gnietli, 300 lat nie chcieliście o nas sły zeć. Chcecie nam pomagać, kiedy już mamy broń w rękach? Teraz my sobie sami pomożemy.

Bo na Dalekim Wschodzie wówczas nie myślano bynajmniej o wojnie z bolszewikami, lecz o opanowaniu ekonomicznem nowych terenów. Kupcy amerykańscy w mundurach oficerów, włoscy, angielscy, japońscy, wagonami przeróżnych misji jeździli po Syberji, skupując co się gdzie da, kopalnie, domy, lasy, fabryki. Pod tym względem rozwinięto działalność niestrudzoną. Równocześnie bardzo zazdrośnie strzeżono sfery swych wpływów, zwalczając jak najbardziej stanowczo Japończyków. Jedni drugim płatali przeróżne figle, robiono intrygi, szpiegowano się wzajemnie. Władywostok roił się od wywiadowców wszystkich państw ententy.

Powiedzmy to poprostu: Dzięki istnieniu na Syberji wojsk polskich, eliminowanych zręcznie przez sojuszników z pod wpływu Komitetu Narodowego w Paryżu, a potem lekceważonych przez rząd polski pod zarzutem, że to są wspólnicy Kołczaka, Francuzi nie potrzebowali wysyłać na Syberję własnych wojsk. Wystarczyła im polska dywizja, która najlepiej w świecie ustaliła ich stanowisko na Dalekim Wschodzie, co Francuzi niewątpliwie wyzyskali też ekonomicznie, aczkolwiek nasi dyplomaci nie skorzystali z tego atutu na konferencji pokojowej. Do pewnego stopnia wpłynie to może na zmniejszenie naszego długu wobec Francji. Co się zaś tyczy punktów ekonomicznych, jakie cudzoziemcy w owym czasie na Syberji obsadzali, to na szczęście my mamy je już dawno w swych rękach, a co więcej, mamy też na Syberji liczne kolonje, których żaden z tych narodów mieć nie będzie. Czy my potrafimy to wyzyskać, to już inna rzecz, w każdym razie sytuacja przedstawia się tam dla nas korzystnie.

Wracając do Władywostoku, muszę powiedzieć że gdybym mógł sobie wybierać, gdzie chcę mieszkać, chętnie na dłuższy nawet czas usadowiłbym się tam. Miasto wesołe i żywe, ma dużo wdzięku — wiele poezji nadaje mu morze, które zdrowego człowieka usposabia lekkomyślnie. Miasto tak jest położone, że niema miejsca, z którego nie byłoby widać zatoki i statków, ciągnących za sobą świetliste smugi. Tam skądyś, z nieznanych krańców świata morze wciąż coś przynosi, na pustynne swe, wiecznie tańczące stepy wciąż coś odnosi, jest się czego spodziewać, jest dokąd uciec. Port nie odznacza się specjalną pięknością a czuć go zabójczo rybami, ale życie w nim jest bardzo ciekawe. Słyszy się słowa dziwne i pieśni zupełnie nieznane, z Sachalinu, z Kamczatki, z pustyni Gobi i z Japonji. Klimat dobry i nie zimny, środków żywności, jak zwykle w porcie, dostatek, ludzie bardzo rozmaici i umieją pięknie opowiadać o ciekawych krainach. Moskale bardzo zajmująco opowiadają.

W kawiarniach, prócz wojskowych i wszędzie tych samych spekulantów międzynarodowych, spotykało się ludzi dziwnych. Jedni hodowali „panty“, słynne jelenie plamiste, których rogi odgrywają wielką rolę w farmaceutyce orjentalnej; drudzy mieli plantacje „żen-żen“, ziół leczniczych, których korzenie w kształcie człowieka są bardzo poszukiwane. Poznałem „gentlemana“, który pod nienagannym czarnym żakietem miał szeroki skórzany pas, a za nim zatknięty sztylet; przywykł do tej tualety w północcnych lasach. Znów inny opowiadał o polowaniu na „białe łabędzie“, jak dla ich strojów białych nazywa się Koreańczyków.

Zdaje mi się, że ten punkt znakomicie mógł się nadawać na centrum szerokiej działalności kulturalnoartystycznej. Dużo jeździłem samochodem po okolicy, która jest prześliczna. Było to jesienią, więc brakowało zieleni, a jednak jeżdżąc po tych pięknych i malowniczych dolinach i dolinkach wśród skał, czuło się ich wybujałą i rzeźką poezję, jak gdyby przecic zostało w powietrzu coś z uśmiechu, woni i blasku wiosny. Jeździłem po twierdzy, która dzięki bolszewikom przestała być twierdzą, a stała się wspaniałym, każdemu dostępnym, olbrzymim ogrodem. Przed dawnemi koszarami rosyjskiemi łomotali się po zębach, ćwicząc się w boksie, żołnierze angielscy, posterunek stojący przed jakąśtam budą, z karabinem na ramieniu oddawał cześć, uroczyście kładąc prawą dłoń na kolbie, wielkie minowe kotwice, czerwone od rdzy, okrągłemi brzuchami połyskiwały wśród trawy, podobne do wielkich, dojrzałych dyń. W jednej rozległej dolinie, opasanej żółtą wstęgą znakomitego fortecznego gościńca ujrzałem samotne w tem pustkowiu, opuszczone hangary lotnicze, wielką szopę na sterowiec i stanowiska dla aeroplanów. To gniazdo orle było martwe i ciche.

Ale nie zmniejszało to wcale piękności przyrody, istotnie przedziwnej właśnie w okręgu fortecznym. Pięknym także jest tak zwany „Scheldenfels“, góry za miastem, skąd otwiera się przecudny widok na całą zatokę i latarnie morskie, a po drugiej stronie na otwarte morze, gdzie już swobodnie bujają sobie stada „dżonk“.

Otóż ta poezja okolicy z jednej strony zrosłej z lądem, z drugiej przylegającej cichemi zatoczkami do oceanu, z nieprzebraną rozmaitością typów ludzkich, mogłaby być — według mego zdania — niewyczerpaną kopalnią dla malarza i dla poety. Powieściopisarz w rodzaju Kiplinga, powieściopisarz narodu, który istotnie jest obywatelem całego świała, mając do dyspozycji bliską a tak niezmiernie zajmującą Północ, dalej w dwóch dniach drogi Japonję, w 24 godzin jazdy Charbin, odległy o 150 wiorst od pustyni Gobi, stamtąd łatwo dostępny Pekin, Szangaj i Koreę, dysponuje również małerjałem prawie zupełnie nieeksploatowanym, bardzo mało znanym a dającym perspektywy niezrównanie głębokie.

Oczywiście, nie proponuję literatowi polskiemu, aby tam jechał zakładać „plantacje literackie“. My mamy co innego do roboty, choć, prawdę mówiąc, Władywostok i do nas trochę należy. Jest jednak charakterystycznem, że Rosjanie, do których ten port należał, w myśli swej narodowej nie umieli go sobie w żaden sposób przyswoić, nie zdołali go duchowo anektować. Jeśli powiemy, że i oni miel! co innego do roboty w domu — nie zaprzeczę, przeciwnie, na tej podstawie stwierdzę, że skoro we Władywostoku — prócz zwykłych interesów — nie mieli nic do roboty, on duchowo do nich nie należał.

A to znaczy, że ich wielkoświatowa ekspansja była im sztucznie przez rząd militarystyczny narzucona.

Zdobyć duszą ani eksploatować należycie nie umieli.

Może znajdą się zręczniejsi od nich.

Jakoś nie słychać nic o tem — ale przed mym wyjazdem mówiono głośno, iż Władywostok ma być umiędzynarodowiony. Źleby na tem nie wyszedł.

__________

DO JAPONJI.

Brak kontaktu z Paryżem. — Pasport. — Formalności. — Uprzejmość amerykańska. — Kasjerka. — Na morzu. — Curuga.

 

Pomimo, iż z Syberji kilkakrotnie bez względu na koszta telegrafowaliśmy sążniste raporty do Komitetu Ndrodowego w Paryżu, nie tylko nikt stamtąd nie przyjeżdżał, ale nawet nikt nie odpowiadał. Mieliśmy gotową olbrzymią organizację i kilkanaście tysięcy żołnierzy, sytuację znakomitą i mnóstwo do roboty, a na czele tego wszystkiego stało kilku młodych ludzi bez żadnego właściwie autorytetu. Już zdarzały się starcia, które groziły nieprzyjemnemi komplikacjami w robocie, a o tem, w jak straszny sposób wykorzystać i nadużyć wojsk mogli obcy, nawet wspominać nie chcę. Otóż zobaczywszy, że czas mija, a depesze nasze pomimo, iż wysyła je rzekomo misja sojusznicza, nie budzą żadnego echa w przestrzeni, postanowiliśmy osobiście nawiązać kontakt z Komitetem Narodowym w Paryżu i w tym celu wysłano mnie do Europy. Ponieważ szło o pośpiech, miałem jechać drogą bliższą, na Kanadę ewentualnie przez San Francisco. Miało to na celu również zorganizowanie jakiejś doraźnej akcji dla Syberji wśród naszych ziomków w Ameryce, w danym zaśrazie spotkanie się z wybitnymi naszymi działaczami, którzy w owym czasie w Ameryce właśnie przebywali. W podróż tę wysłano mnie, z czego się oczywiście bardzo ucieszyłem.

Mniej przyjemną była zato perspektywa latania po Władywostoku i zbierania wiz przeróżnych komisarzy i konsulów.

Przedewszystkiem musiałem sobie wystawić pasport, do czego organizacja, której byłem członkiem, miała rzekomo prawo. To znaczy — nadaliśmy je sobie, bo któż nam je miał nadać? Napisaliśmy tedy pasport po polsku, po francusku i po angielsku — angielszczyzną bezprzykładnie okropną — poprzykładaliśmy pieczęcie z naszym orłem i było dobrze. Pasport ten podpisał wiceprezes organizacji inż. Zygm. Sadowski z Orenburga a umocnił swym podpisem jego sekretarz a mój kuzyn, Czesław Kaden, zresztą doskonały aktor kabaretowy w kraju. Takiemi to ważnemi podpisami opatrzony dokument miał mi być salwegardą na lądach i oceanach, no i wystarczył. Wobec tego czemprędzej postarałem się o wizy czeskie, co mi też bez żadnych trudności ani czekań zrobiono, poczem, poparty życzliwem słowem francuskiego jenerała Paris’a, udałem się do konsula Francji. Ten biedak, wielkiej zacności człowiek i wielce roztargniony uczony, prawdopodobnie „sinolog“ był niezmiernie zajęty, ponieważ przydzielono mu opiekę nad poddanymi greckimi, czyli — jak Hellenów u nas się nazywa — nad „gąbczarzami“. Nie miałem czasu w przyczyny rzeczy wnikać, zauważyłem jednak na drzwiach konsula napis głoszący, iż wszystkie nacje mają wstęp wolny, ale „gąbczarze“ muszą czekać na schodach. Siedziało ich też tam kilku z minami ludzi niewinnie wypuszczonych z kryminału.

Z wizą francuską poleciałem do Japończyków. Tam miałem — nie powiem pierwszą trudność — ale pierwszy niepokój. Na tak zwanem „nacjonale“ czyli po galicyjsku „rodowodzie“ (wykładanym w gwarze studenckiej jako „wodoród“), określiłem poddaństwo swe jako polskie. Co do tego, to z bardzo wielu przyczyn postanowiłem nie ustąpić za nic na świecie, a ponieważ Polska wówczas jeszcze nie była uznana, ryzykowałem wizę. Japończycy jednakże nie wchodzili w te subtelności i wizę bez żadnych przeszkód mi dali. Pierwszy raz byłem też wówczas w urzędzie japońskim, zresztą, co do zewnętrznego wyglądu niewiele różniącym się od innych. Uderzyło mnie, iż — jak mi się zdawało — wszyscy urzędnicy byli ogromnie młodzi, nieledwie chłystki. Załatwiano jednak klientów szybko i sprawnie.

Największe trudności miałem w konsulacie amerykańskim. Ci koehani sojusznicy w żaden sposób nie chcieli dać wizy bez spełnienia skomplikowanych formalności. Polegały one przedewszystkiem na wywaleniu kilkuset rubli na telegram do Stanów Zjednoczonych. W tym telegramie należało powołać się na jakichś wpływowych dwóch znajomych, którzy chcieliby przysiądz, że telegrafujący do nich osobnik jest porządnym człowiekiem. Pytam, jakim sposobem ktoś, kto nigdy w Ameryce nie był, może tam posiadać dwóch, chcących za niego ręczyć a wpływowych znajomych? Jakże można podać ich adresy?

Rostrząsałem tę kwestję z jakimś urzędnikiem konsularnym, który był Polakiem z Warszawy, obecnie poddanym amerykańskim, miał wodniste, policyjne oczy i jeszcze mówił po polsku. Nie było żadnego wyjścia z tej sytuacji, musiałem w mgnieniu oka znaleźć dwóch dobrych znajomych. Wobec tego podałem pana Dmowskiego, którego znałem i pana Paderewskiego, który znał mego ojca i stryja, ale o mnie z pewnością nigdy nawet nie słyszał. Obaj mieli być w tym czasie w Ameryce; jak w parę dni później telegramy doniosły, obaj właśnie wówczas z Ameryki wyjechali, tak, że pomyślne załatwienie mej sprawy było więcej niż problematyczne.

Zapłaciwszy ciężkie pieniądze za ów telegram, dowiedziałem się, że na odpowiedź mam czekać do sześciu tygodni, a oprócz tego otrzymałem kartkę, świstek wydrukowany w języku rosyjskim, ale z amerykańskiem prostactwem, malujący mi różne przyjemne perspektywy, wynikające z lekkomyślnego mego kroku. Wśród nieprzyjemnych rzeczy, jakich tam było pełno, napisano też, że nawet, jeśli dostanę pozwolenie na podróż do Ameryki od amerykańskiego ministerstwa spraw zewnętrznych, władze emigracyjne mogą mnie odesłać z powrotem do Japonji lub Władywostoku pod zarzutem, że jestem warjatem. Że zaś człowieka, który wobec takich perspektyw tę podróż przedsiębrał, istotnie nietylko można było, ale wprost należało brać za warjata, przeto było 99 przeciw 100, iż zostanę odesłany z powrotem.

Nie zrażając się tem wszystkiem, poprosiłem, aby mi odpowiedź zadepeszowano do konsulatu amerykańskiego w Jokohamie, w Japonji postanowiwszy na nią czekać, a w danym razie starać się o możliwość dalszego przejazdu.

Była jeszcze jedna władza, niezbyt wprawdzie dla mnie miarodajna, ale nibyto uznawana — władza rosyjska, jakiś tam komisarjat morski. Czesi mówili mi, że się bez pieczęci tego komisarjatu mogę zupełnie obejść, że jednak miałem jechać rosyjskim statkiem, więc dla grzeczności chciałem już tę wizę mieć. Przytem — na pasporcie mym, wizowanym przez pp. Sadowskiego i Kadena miałem tak piękną kollekcję pieczęci, że zapragnąłem mieć komplet.

Przechodząc koło komisarjatu, wstąpiłem.

Pokazałem pasport urzędnikowi.

— Wam wiza komisarza nie potrzebna — rzekł sucho.

— Ja wiem. Ale popatrzcie, tu już tyle wiz, a Władywostok to przecie jeszcze miasto rosyjskie. Ja przez grzeczność zaszedłem — niema, widzicie, wizy rosyjskiej. Jakoś to nie tego...

— Charaszo! — odezwał się urzędnik, zrozumiawszy, w czem rzecz i wdzięcznie spojrzawszy mi w oczy. — Dajcie pasport, zaniosę komisarzowi.

A wróciwszy po chwili oddał mi pasport, mówiąc:

— Wy naprzód napiszcie podanie do „morskiego wiedomstwa“, a potem —

To a owo, tu podanie, tam „zachoditie“ i t. d.

Osłupiałem.

— Izwinitie, cztoż eto takoje? To ja z grzeczności przychodzę do was, sposobność daję pokazać światu, że wy niby jeszcze władzą jesteście, coś tam pieczętować możecie, a wy mnie do wszystkich djabłów, do jakichś „wiedomstw“ odsyłacie, podania pisać każecie, w „ogonkach“ wystawać? Suma spjatiliś, czto-li?

Urzędnik znowu wziął mój pasport, po chwili przyniósł zaopatrzony wszelkiemi podpisami i pieczęciami i wręczył mi go w milczeniu.

Tak dostałem wizę rosyjską „przez grzeczność“.

Do Japonji w każdym razie mogłem już jechać.

Jeszcze bilet!

Nie była to sprawa trudna, dla pewnej przyczyny jednakże chcę jej poświęcić kilka słów.

Między Władywostokiem a Japonją kursują statki rosyjskiej tak zwanej „Floty ochotniczej“. Chodzą one dwa razy na tydzień. Przystań i gmach „Floty ochotniczej“, nędzny i brudny, znajduje się niedaleko dworca kolejowego, bardzo zresztą do niego podobny. Są tam jakieś magazyny, jak zwykle i wszędzie, biura, kasy i kantory, a po korytarzach wałęsa się przyjemna wschodnia publiczność: Rosjanie, Chińczycy, Japończycy, Koreańczycy, czarni i t. p. To wszystko mówi różnemi językami i poci się na całą tęczę ostrych fetorów.

Po prawej stronie od wejścia jest ciasny korytarz, odgrodzony wysoką siatką drucianą od zastawionej biurkami sali, dzielącej się na różne kasy, w których sprzedaje się bilety na statki. W lokalu tym siedzi kilkanaście postaci prawosławnych i należących do fauny Czechowa, urzędników zapieczonych już w dwudziestem pokoleniu, a przeto w nic nie wierzących i po kretyniu złośliwych. Siedzą oni, popijają „czaj“ i kurzą „papiroski“, nietylko wyssani przez swe szare „bumagi“, ale także odurzeni i otumanieni przez bezustanne obcowanie z tłumem wschodnich ludzi, prawie że nie mówiących po rosyjsku a posiadających zgoła odmienną logikę i sposób myślenia.

W tym lokalu, za drucianą siatką przy kasie pierwszej klasy siedziała jakaś dama. Dość otyła, ale jeszcze w pretensjach, wymalowana z pewną brawurą i w pstrej bluzce, miała przed sobą również „stakanczyk czaju“, a zresztą sprzedawała bilety, mówiąc przytem bardzo wiele i nie tak chaotyczne jak mglisto, prawie nieprzytomnie. Z popod sztucznych rumieńców pokazywały się ceglaste wypieki zmęczenia. Kiedy nas zobaczyła — a towarzyszył mi pewien oficer polski — aż usta otworzyła w pierwszej chwili.

— Co to? Co to? — spytała, jakby się przelękła — Orzełki? Panowie Polacy? Polscy oficerowie? — dodała już po polsku.

— Tak jest.

— Więc jest jeszcze polskie wojsko?

— Rozumie się. A pani Polka?

— Ależ oczywiście, z Warszawy jestem. Więc panowie Polacy! A czy Polska będzie?

— Już jest, proszę pani.

Kilku słowy opisaliśmy jej sytuację.

— Mój Boże! Mój Boże! — powtarzała wzruszona — Więc Polska jest! O mój Boże! A oni!

Ruch ręki w stronę urzędników.

— Oni mi tak tu zawsze tem dokuczają. Zawsze mi powtarzają, że z Polski nic nie będzie, że oni tam znowu wrócą, że Warszawa musi należeć do Rosji... Tak mi dokuczają...

W dzień wyjazdu zaszedłem do kasy. Przy okienku nie było nikogo. Kasjerka siedziała i coś tam majstrowała, udawała, że pisze, czy liczy.

— Proszę pani!

— A, to pan! — zerwała się gwałtownie. — Pan dziś odjeżdża!

— Tak. Może pani chce wysłać list do Warszawy. Niech mi pani da. Ja zawiozę.

— Ach list, tak, list, napiszę zaraz!

Zaczęła czegoś szukać. przewracała na stole.

— List...

Zadumała się, a po chwili popatrzyła na mnie.

— List... nie... Ja nie mam do kogo pisać... Dziękuję panu... nie, nie mam do kogo. Ale proszę pana, ja im mogę powiedzieć, że oni łżą, a Polska jest i będzie, wielka, potężna i że jeśli zechcą Warszawę wziąć, to dostaną baty...

— Może im pani to mówić dziesięć razy na dzień z czystem sumieniem...

— Bo oni mi tem tak dokuczają... Wiecznie wyśmiewają...

— To raczej pani może się z nich wyśmiewać…

— O, ja się odcinam, ale im to wszystko jedno... Można wygadywać na Rosję, jeszcze pomagają, ich to nie boli... Ale wiedzą, co mnie boli...

Szlachetna, nieśmiertelna rozrywka biurowa. Napół szaloną jakąś sierotę dręczą, poniewierając jej to jedyne może, co ona ma: promienne wspomnienie Ojczyzny i jej miłość.

__________

Dnia 23-go listopada, o godzinie trzeciej popołudniu, po sprawdzeniu papierów przez „zatrzęsienie“ różnńch ajentów i po zejściu z pokładu mięszanej straży rosyjsko - kanadyjskiej, parowiec pocztowopasażerski „Floty ochotniczej“, zwany „Penza“ odbił wreszcie od brzegu, na którym stali odprowadzający mnie koledzy z polskiemi amarantami na mundurach i z błyszczącemi orzełkami na czapkach, okoleni tłumem przysiadających w uprzejmym ukłonie Japończyków i Japonek.

Dął zimny wiatr od morza, ale dzień, choć chłodny, był słoneczny i jasny, niebo błękitne, Władywostok połyskujący szkłem, metalami i białością swych murów. Za statkiem leciały białe mewy, wrzeszcząc żałośnie i rzucając się na odpadki, wyrzucane z kuchni. Fizjognomję mają te ptaki tępą, żarłoczną a okrutną, najzupełniej „nastojaszczeje lico bolszewitskawo sałdata“.

Ponieważ ja osobiście odjeżdżać lubię, więc wyznaję, że bynajmniej nie spoglądałem żałośnie ku niknącym w oddali brzegom rosyjskiej Azji. Może być, iż kiedyś będę tęsknił, bardzo mi to nawet będzie przyjemnie, wolę jednakże tęsknić z daleka, mimo, iż istotnie — tam było życie! Ale co było, to było — „sempre avanti“!

Wolałem z przodu okrętu patrzyć przed siebie, gdzie otwierał się widok na lśniąco-błękitną nieskończoność morza. Słońce rzucało gorejące plamy na wodę, która zdawała się kipieć srebrem. Czarne dżonki tańczyły na falach.

Wkrótce i „Penza“ zaczęła tańczyć.

Zimny wiatr, przerzucający rozpienione, białe fale przez statek, spędził mnie z przodu okrętu. Ustąpiłem, postanowiwszy wobec tego zająć się własną wygodą.

Pokład był prawie pusty. Wiatr, zimno i kołysanie się spędziło pasażerów z pokładu, po którym oganiało tylko dwóch Amerykanów z odznakami Y. M. C. A. Dalej, trzymając się poręczy i chwiejąc się jak kłos na cienkich, długich nogach, stało drabisko w urzędniczej czapce rosyjskiej.

I ani żywej duszy.

Siadłem na ławce i zapatrzyłem się na morze. Patrzyłem w nie pilnie i badawczo, jak się patrzy w twarz interesującego nieznajomego — albowiem niema na naszym świecie rzeczy bez fizjognomji. Z oddziału maszynowego wydobywały się jakieś metaliczne szczęki i jęki, jeszcze za nami goniły mewy, jeszcze, jak mgiełkę, widać było brzegi Azji. Ale tam daleko, gdzie ja patrzyłem, nie było już nic, prócz wiecznego falowania zielonej wody, pianami białemi skrzącej i prócz nieba. Samotność straszna, niewypowiedzianie smutna, fascynująca swą dziką pustką, przerażająca niezmienną odwiecznością swego rytmu. Daleko na horyzoncie wstają fale, zrywają się jak psy lub wilki do słońca, tępemi pyskami błękit niebieski chciałyby ugryźć, rozłamują się w białe bukiety piany i giną... Jest dzika chciwość w skoku tych fal, jest konający wdzięk w rozpękaniu się fali w pianę. Wsłuchawszy się dobrze w muzykę morza, czasami wyraźnie słyszy się mlask i pluśnięcie takiej dalekiej fali, jedyne pierwsze i ostatnie jej słowo w muzyce wieków. I tylko ta świetlista pustka dokoła...

Nie można, zdaje mi się, mówić o morzu, dopóki nie zniknie z oczu wszystko ludzkie. Przypuszczam, że gdyby się straciło z oczu ostatni dymek okrętowy, najmniejszy okrętowy kształt i gdyby było możliwem zupełnie samemu znaleźć się na tem pustkowiu wodnem oko w oko z oceanem, bez żadnych, ale to absolutnie żadnych świadków, dopiero wówczas możnaby odczuć i zrozumieć całą żywiołową dzikość morza, usłyszeć pełną jego pieśń, cały akord, niczem niezłagodzony. I wyobrażam sobie, że to musiałoby być okropne. Człowiek patrzący na morze z pokładu statku chociażby nawet w czas burzy, ma mniej więcej to samo wrażenie, co widz, przyglądający się białym niedźwiedziom przez cyrkową kratę.

Jednakże statek tańczył coraz zawzięciej i ja zacząłem się bać, żebym nie dostał morskiej choroby. Nie znoszę bólu głowy, bólu zęba, boleści, ani mdłości. Postanowiłem się znieczulić trochę.

Wiedziałem, że uganiający po pokładzie Am rykanie w moim interesie nic mi nie pomogą. Z pewnością trzymający się kurczowo poręczy statku „paragraf“ rosyjski prędzej mógł dać potrzebną informację.

— Skażitie, pożałujsta — czy na statku jest bufet?

— A to kakże!

— A można tam dostać co do picia?

Spojrzał na mnie. Z rozrzewnieniem, zdumieniem, miłością i lekceważeniem promiennem...