Pielgrzymi - Jerzy Bandrowski - E-Book

Pielgrzymi E-Book

Jerzy Bandrowski

0,0

Beschreibung

Jesień 1916 r. W rosyjskiej miejscowości Biełow, w zaniedbanych daczach osiedlili się uchodźcy z Galicji - jest m.in. doktor z kuzynką Helenką oraz podkochujący się w niej jeszcze w czasach pokoju poeta Niwiński. Polacy uciekli tu z przyczyn politycznych i znaleźli schronienie, ale pogrążają się w coraz większym marazmie. Wyobcowani, mieszkający w fatalnych warunkach, wciąż myślą, jak przyłączyć się do walk o wolność. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 248

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jerzy Bandrowski

Pielgrzymi

 

Saga

Pielgrzymi

 

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1920, 2021 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728050675

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

W GMINIE WYGNAŃCZEJ.

I.

Zauchę zbudziło głośne pukanie w ścianę.

Otworzył oczy i przez chwilę nie wiedział gdzie się znajduje.

Otaczała go absolutna ciemność.

Pukanie ponowiło się.

— Dobrze, dobrze, dziękuję, już wstaję! — zawołał.

Westchnął głośno, poleżał chwilę, a potem zerwał się i dygocąc z zimna zaczął się ubierać. Napół ubrany otworzył okno i kilku uderzeniami ramy okiennej odepchnął okiennicę.

Był jasny, zimny, jesienny poranek. Na trawie leżał szron.

Myjąc się Zaucha myślał z irytacją, iż tydzień już mija, jak przyjechał do Biełowa a dotychczas nie udało mu się zdobyć odpowiedniego mieszkania. Czuł, że wchodziła tu w grę Helenka i nie wiedział, jak wybrnąć z tej trudnej sytuacji. Nie chciał być brutalnym, przyznając może w duchu pewną słuszność zresztą nieuzasadnionym podejrzeniom, z drugiej strony jednak nie mógł rozpakować koszyka ujętego w chytrze skombinowaną sieć sznurów, nie mógł wypakować bielizny, książek, nie mógł się zabrać do pracy. Denerwował go brud i nieporządek w tym obcym pokoju, wyznaczonym mu czasowo na mieszkanie.

Ubierał się z nerwowym pośpiechem. Nie miał zegarka, nie wiedział która godzina. Wreszcie zły, przemarznięty, ze zgrabiałemi rękami, szamocąc się z rękawem nieposłusznego płaszcza, wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, i szybkim krokiem skierował się przez ogród ku kuchni.

W drzwiach jednej z dacz 1 ) pojawił się jakiś drągal w brudnej i oberwanej koszuli, z miednicą w rękach i patrząc sennie, chlusnął brudną wodą na ścieżkę. O mało nie oblał Zauchy, który go zmierzył oczami i już chciał zwymyślać, gdy wtem usłyszał głos:

— Dzień dobry kochanemu panu doktorowi! Jakże się spało?

Z za węgła „daczy“ wyszedł wójt gminy wygnańczej radca Kondolewicz, wysoki w rozpiętym żółtym płaszczu i w sportowej czapeczce, z pod której aż na kołnierz, niekoniecznie zresztą czysty, sięgały mu kosmyki dawno nie podstrzyżonych włosów.

— Jedziemy? — spytał, witając się z Zauchą z przesadną, nieszczerą serdecznością.

— Tak. Muszę załatwić pewne sprawunki. Tak mieszkać trudno. Tu najniezbędniejszych rzeczy brakuje.

— Zapewne. Skromnie żyjemy! — z dziwnie fałszywym akcentem rzekł Kondolewicz.

Szli w stronę kuchni gminnej, pobielanej szopy, wciśniętej w kąt ogrodu za obdrapanemi dworkami. Z komina kuchni biło prosto w blado-błękitne niebo jesienne białe pasmo dymu, na końcu rozczapierzone i złotawo-różowe w świetle rannego słońca.

— Ostrożnie, panie doktorze, niech pan idzie po desce, bo tu zawsze błoto — napominał radca. — Pomyje i nieczystości Michalinka wylewa wprost przed kuchnię.

— Jak pan to może tolerować! — sarknął Zaucha.

— Cóż, bezsilny jestem, nie mam żadnej egzekutywy!

— Wpływu moralnego na ludzi pan nie ma!

— Moralnego! — zaśpiewał drwiąco radca Kondolewicz.

— Pan nie wierzy w siłę moralną, pan wierzy w rózgi — rzucił mu Zaucha, otwierając drzwi do kuchni, z której buchnął ckliwy, mdły zapach tanich potraw, tłuszczu, letniej wody, wyziewów ludzkich i starej odzieży.

Kuchnia dość duża i wybielona, przypominała czeladnią. Środek jej zajmował ogromny piec. Ściany wylepione szarym, grubym papierem i gazetami, czyjś naiwny gust przybrał jedliną i upstrzył taniemi widokówkami. Na jednej ścianie wisiała mapa Polski i Matka Boska Częstochowska w czerwonej i niebieskiej sukience, obramowana sosnowym wiankiem, w który powtykano różyczki z różowej bibułki. Pod ścianami ustawiono długie, proste, czysto umyte stoły na krzyżakach. Na stole stał dzbanuszek z więdnącemi, jesiennemi kwiatkami. Od pieca rozchodził się zapach prażonego mleka i chleba, który, pokrajany na cienkie kostki, suszył się na blasze.

Zaucha usiadł w kącie przy stole, a po chwili dziewczyna kuchenna przyniosła mu potężną kromkę czarnego chleba i szklankę słodzonej herbaty z mlekiem. Posolił chleb i jadł, popijając gorącą „bawarką“.

Stojąc przy stołach, szybko i w milczeniu pili herbatę młodzi chłopcy, którzy jechali do szkoły. Wyglądali wszyscy mizernie, a w tanich, nieeleganckich i nie nowych płaszczach, nawet biedno.

Koło pieca z pretensyonalnem namaszczeniem kręcił się kucharz gminny, Dyrcz, trzydziestoletni blondyn o porcelanowej twarzy, w której płonęły szafirowym ogniem olbrzymie słodkie a bezmyślne oczy, z długiemi jak u panny rzęsami. Takież panieńskie rumieńce, symetryczne, okrągłe, purpurowe, gorzały na jego gładkich policzkach. Jasne wąsiki były wybrylantynowane i podkręcone starannie nad różowemi wargami. W śnieżno-białym długim fartuchu, Dyrcz był w istocie niepospolicie przystojny, różowy i gładki, zupełnie jak śliczna lalka fryzjerska. Mówił rzewnym, wysokim tenorem lirycznym z wyraźnym lwowskim akcentem. W kącie dziewka kuchenna pochylona nad cebrzykiem, w którym myła naczynie, nuciła godzinki, bystremi oczami obrzucając obecnych lub też zerkając ukradkiem na Dyrcza.

Zaucha śpiesznie wypił swą szklankę herbaty, podziękował za drugą, którą mu usłużnie podsunął Dyrcz i wyszedł z kuchni.

— Pan doktor już na stację? Taże jeszcze czas! — powstrzymywał go radca.

— Wolę być na powietrzu — mruknął Józef i ruszył ku furtce ogrodowej.

Odetchnął głęboko, kiedy się znalazł za obrębem gminy. Dusił się w tej wygnańczej atmosferze.

Na stacji przed okienkiem kasjera stał już długi „ogonek“. Szumiał i brzęczał małoruski djalekt. Baby szeroko i wymownie opowiadały sobie plotki, giestykulując przytem wyraziście rękami i strojąc komiczne miny. Przekupki podcinały ludziom nogi twardo wypakowanemi koszykami, zwisającemi z długich nosideł. Zamyśleni, obojętni, jakby wyszarzali stali w tłumie panowie w urzędniczych czapkach. W jednym kącie żołnierz-urlopnik z krzyżem św Je rego na piersiach i w kudłatej „papasze“ opowiadał młodym parobkom o kampanji karpackiej, a słuchający go chłopcy zuchowatemi minami starali się dać mu do poznania, iż dorośli do zrozumienia sytuacji. Obok stała grupa cyganów polskich z Kieleckiego. Ubrani po miejsku lecz dość dziwacznie, z jakimś nieokreślonym, kolorowym szykiem, otaczali swego naczelnika, małego, dostatnio ubranego człowieka o śniadej twarzy i skośnych oczach w wysokiej barankowej czapie i z nabijaną srebrem palisandrową laską w rękach. Tuż w czarnych i niskich czapeczkach, rozmawiało półgłosem kilku Tatarów z ponuremi i ciemnemi, zadumanemi twarzami. A wśród tłumu kręcili się mizerni, biedno ubrani i jakby onieśmieleni milczący mieszkańcy gmin wygnańczych, porozumiewający się między sobą półgłosem lub giestami.

— Pan doktor także do miasta? — spytał jakiś głos.

I przed Zauchą stanął biedno lecz czysto ubrany grubas w jesiennym płaszczu i szarej czapce sportowej, z pod której lekko falującemi puklami spływały długie włosy, mające uchodzić zą artystyczną fryzurę. Grubas miał twarz zupełnie ogoloną, szeroką, żółtawą i uśmiechającą się poczciwie i łagodnie. W zębach trzymał krótką fajeczkę angielską.

Zaucha uśmiechnął się zakłopotany trochę.

— Pan doktor mnie nie poznaje?

— Ależ owszem...

Przypominał sobie tę twarz ze Lwowa, z Akademickiej ulicy... Grubas wystawał tam stale w południe przed jakimś sklepem z tąż samą fajeczką w ustach i z tymsamym uśmiechem, przyglądając się maślanemi z zachwytu oczami promenującej tam i nazad płci pięknej.

— Pan Gwoździk, nieprawdaż? — przypomniał sobie naraz i podając mu rękę, mówił: — A ja słyszałem, że pan już w Kijowie na posadzie...

— Owszem, byłem, ale władze powiedziały „nie lzia!“, wobec czego musiałem wracać do gminy. Niezbyt mile mnie tu przyjęto — lecz cóż robić?

— I teraz znowu, niezmordowany w poszukiwaniach, do miasta?

— Właściwie to nawet nie do miasta, a tylko — na dworzec. Tam są w oddziale pocztowym bardzo wygodne pulpity z wszystkiemi przyborami potrzebnemi do pisania. Załatwiam tam swoją korespondencję albo też tak — piszę sobie. Bardzo przyjemnie. Dokoła ruch, ludzie — a ja do pisania stojąco przyzwyczajony jestem. I tak mi się tam zdaje, że pracuję u siebie w księgarni przy Akademickiej, hehehe...

Pociąg wjechał na stację. W ścisku Józef zgubił gdzieś Gwoździka, wbił się klinem między przekupki i tak jechał, słuchajęc ich plotek i układając sobie plan bieganiny po mieście.

II.

Wysiadł na ogromnym dworcu i odrazu utonął w strumieniu ludzkim. Pociągi ze wszystkich stron pozwoziły ludzi i wysypywały teraz na dworzec przekupki, urzędników, młodzież szkolną, rzemieślników, kupców i kupcowe. Znajomi witali się i nawoływali, urzędnicy poszczególnych departamentów zbierali się w grupy, słychać było gwar rozmów, krzyki i — jak zawsze — stłumiony trochę powszechną wrzawą śpiew żołnierzy, jadących na front. Nad głowami publiczności lśniły długie bagnety wojskowego szpaleru.

W tłumie ujrzał Zaucha znowu różową twarzyczkę radcy Kondolewicza.

Zetknęli się.

— Idę teraz po gazety — mówił radca — a potem przyjdę do „Warszawskiej“. Spotkamy się?

Zaucha kiwnął mu głową.

Tłum wlał się w długi, ciemny korytarz, strzeżony po obu stronach przez ajentów policyjnych, wreszcie rozprysnął się w okrągłym mrocznym westybulu, aby znowu ścisnąć się u wyjścia, skąd słychać było pisk, klątwy i śmiechy.

— Jak sie macie, doktorze! — zawołano na niego mazurskim akcentem.

Niesiony tłumem płynął koło niego Zarań, wójt gminy wygnańczej w Liłowiczach. Jego wygolona mazurska twarz, choć sina od chłodu, uśmiechała się dobrodusznie.

— Nie witajcie sie, dajcie se pokój, rękom w ty ciżbie nie ruszyć — mówił, widząc, że Zaucha stara się podać mu rękę. — Siedzicie u Kondolewicza? Jakże wam ta?

Ale tłum ich rozerwał i rzucił Zauchę w najgęstszy ścisk. Po chwili stężenia, podczas którego Zaucha naprężył wszystkie mięśnie, aby się nie dać zgnieść, zrobiło się przestronniej i wolniej.

Już ze schodów, wiodących z dworca na ulicę, widać było tłumy, skombinowanemi atakami napadające na otwarte wozy tramwaju konnego. Na chodniku stało kilku tragarzy, między nimi i przysadkowate mocne kobiety. Rozlegały się nieustannie krzyki „Wańka! Wańka!“ To wołano na „izwoszczyków“, których oczywiście nie było.

Zaucha poszedł do miasta piechotą.

Tuż koło dworca, na schodach, przed wejściem do olbrzymiego, szarego budynku w berlińskim, nowoczesnym stylu, siedzieli ranni żołnierze. Służba szpitalna wynosiła nosze z rannymi, których układano w karetkach samochodowych. Na chodniku przed bramą ranni ustawiali się jakby do przeglądu. Widok tych połamanych i posklejanych ludzi był tak bolesny, że Zaucha odwrócił oczy.

Naprzeciw niego w rozpiętym popielatym płaszczu, w „papasze“ zasuniętej na tył głowy, szedł z rozmachem młodziutki chorąży, zerkający od czasu do czasu z dumą na swe, błyszczące jak lustro, wysokie buty z cholewami. Niósł się dumnie i widać było z jego uśmiechniętej twarzy, iż czuje się szczęśliwym.

Na rannych żołnierzy oczywiście ani nie spojrzał. To — oni! A z nim nie ma to nic wspólnego. On — to co innego!

Zaucha uśmiechnął się i powędrował dalej.

Na skręcie ulicy uderzył nań gwałtowny, zimny wiatr stepowy. Uderzenie było tak wściekłe, że Zaucha aż się zatoczył i szybko chwycił ręką za kapelusz. Wiatr owinął mu szczelnie dokoła łydek cienkie spodnie, wyproszone z trudem w kijowskiej „Sekcji odzieży“ a szyte niedbale przez więźniów, dmuchnął mu zimnem za kołnierz i w rękawy, gołe ręce oparzył piekącym ogniem, szpilki wetknął w oczy i usta. Biedny, licho ubrany wygnaniec aż syknął i skuliwszy się pokornie, szedł naprzód, z zazdrością patrząc na tłuste, rumiane „kupczychy“, których drobne kopytkowate nóżki plątały się w długich połach pluszowych palt. Im dalej wchodził w miasto, tem zimniej się robiło i z ulic wiał chłód, jak z przemrożonych korytarzy kamiennych.

— Trzeba wstąpić do „Warszawskiej“, bo zmarznę na kość! — pomyślał Zaucha.

Był to wprawdzie wydatek kilkudziesięciu kopiejek, ale szklanka gorącej kawy z prawdziwym rożkiem warszawskim, przedstawiała ponętę zbyt kuszącą.

Wyrzucając sobie w duszy słabość i brak charakteru, wszedł po drewnianych schodkach do małej mleczarenki, nad którą widniał szyld „Warszawskaja Bułocznaja“. Usiadł przy wolnym stoliku i zamówił szklankę gorącej kawy.

Kilka stolików mleczarni obsiedli młodzi ludzie w wytartych, dziwnie skombinowanych ubraniach i niemodnych, podniszczonych paltotach — jak to od jednego rzutu oka można było poznać — wygnańcy. Pili kawę, rozmawiali półgłosem lub czytali dzienniki, zacierając czerwone, zziębnięte ręce. Za ladą, na której jednym końcu złociła się piramida „kajzerek“i rogalków, królowała niemłoda już, zawiędła lecz pełna godności pani, traktująca gości z chłodną wyniosłością. Dwie panienki roznosiły mleko i kawę. Na ścianach tablice z rosyjskimi napisami podawały ceny potraw.

Po chwili, do mleczarni z szumnym hałasem wpadła nowa grupa: mieszkańcy trzech gmin wygnańczych: Lesowego, Sośnicy i Liłowicz. W małej salce zrobiło się gwarno, od stolika do stolika rzucano sobie żarty i ploteczki, akcent lwowski zmięszał się z mazurskim. Ludzie z Sośnicy, gdzie znajdowała się najlepiej sytuowana gmina inteligencji, byli lepiej ubrani, zachowywali się śmielej, szumniej, zaś na mieszkańców innych gmin spoglądali z wysoka, jak na ubogich krewnych.

Zaucha, który swego czasu objeżdżał był gminy lwowskie, spotkał tu wielu znajomych. Witał się z nimi, rozmawiał i patrzył im w oczy, jak gdyby spodziewał się, że może wyczyta z nich coś, o co zapytać nie śmiał. Czem ci ludzie właściwie żyją? Bo jakżeż? Być tak zarzuconym w jakiś kąt na obczyźnie, żyć wciąż temi drobiazgami, jakie dzień powszedni podsuwał, dyszeć pustką w pustce i bawić się głupiemi intryżkami i ploteczkami? Przecie to na dłuższy czas wystarczyć nie może...

Zapłacił i wyszedł. Zimny wiatr dął z nieustającą siłą, omal, że nie zbijając z nóg przechodniów na skrzyżowaniu ulic.

Zaucha szedł, rozglądając się przez jakiś czas ciekawie. Widział „czasownie“, kaplice takie same jak w Kijowie i w Moskwie, w ulicach domy nierównej wysokości, jedne niskie, drugie posępne, wysokie z „podjazdami“, w moskiewskim stylu i z okazałymi szwajcarami w bramach. Na rogach ulic czyściciele butów rozmawiali z dorożkarzami i posłańcami, a przez ulicę wlókł się tramwaj konny, naładowany i obwieszony marznącymi ludźmi.

Zwolna Zaucha zapomniał, że jest w obcem, wielkiem a mało sobie znanem mieście i idąc przed siebie długą, prostą ulicą, zamyślił się. Myślał o tem, jakie to ogromne miasto i jak mało właściwie ono go obchodzi, jak nic nie ciągnie go zwiedzić je, poznać, i jak trudno wygnańcowi zaczepić się o coś życiem. Zobojętniały wędruje on przez świat, wpatrzony w siebie, jakby umierający i gasnący. Nie bawią go ani nie podniecają nowe widoki, nie zajmują go obcy ludzie, nic go nie obchodzą nawet nagromadzone tu i ówdzie bogactwa kultury, dziwne obyczaje. A przez to strumień życia, tryskający z duszy a pozbawiony wszelkich dopływów, staje się coraz niklejszy i biedniejszy i dusza zwolna zsycha się i słabnie.

— Sam Bóg zesłał mi w tej chwili tę dziewczynę — pomyślał Zaucha o Helence. — Cóż jabym bez niej tu począł! A tak — jest przynajmniej o kim myśleć.

Liczył na nią. Był pewny, że przy niej nie grozi mu ani ostateczne zaniedbanie, ani fatalne, tak bolesne osłabienie woli. Wierzył, iż przy jej pomocy będzie mógł nietylko znośnie się urządzić, ale nawet potrafi zabrać się do pracy i uratować choć odrobinę marnującego się czasu.

Wszedł na most, pod którym wśród żółtych, nieuregulowanych i zaśmieconych brzegów płynęła powoli rzeczułka zgniła, zielonawemi porostami pokryta. W powierzchni jej odbijały się czerwone i zielone ściany jakichś szop i złota czapka stojącej na wyniosłości wysokiej wieży białego soboru. Z niezamiecionych i niebrukowanych bulwarów, z ulic i skwerów niósł wiatr chmury pyłu i śmiecia, wśród którego wesoło fruwały kolorowe papierki.

Znalazłszy się w środku miasta Zaucha obszedł ogromny, ceglasto-czerwony, „prisutstwiennyj dom“, przed którym stały dwie stare, patyną pokryte armaty, minął bulwary wewnętrzne i stąpał ostrożnie po bruku ze śliskich, gładkich, drobnych kafli. Tu i ówdzie wzrok jego padł na przeraźliwie kolorowe afisze kinematografów, czasami znów wygnaniec ocierał się o długie „ogonki“ stojące przed sklepami z cukrem lub z naftą, brzęczące babiemi, gderzącemi głosami. Przed teatrem znowu „ogonek“.

A dalej już rozpoczęła się zwykła miejską „tura“.

III.

Załatwiwszy sprawunki na bazarze i kupiwszy trochę wędlin, bo wikt w gminie okazał się niewystarczającym, Zaucha wstąpił do „Domu Polskiego“ spytać się o listy. Jak wszędzie, we wszystkich „Domach Polskich“, tak i tu zastał w sieniach apatycznych, przygnębionych petentów, wśród których z wielce ważną miną rządził się typowy, opryskliwy woźny biurowy z ziemistą twarzą i aroganckiemi oczami, połyskującemi z za wielkich szkieł okularów. W obszernej sali, obstawionej dookoła stolikami, „funkcjonowali“ sekretarze, urzędnicy i urzędniczki różnych emigracyjnych instytucji, poważni, chłodni i surowo urzędowi wobec „stron“, pieszczotliwie koleżeńscy ze sobą. Na stolikach, jak olbrzymie granaty żerzyły się w promieniach słońca szklanki z mocną, ciemno-czerwoną herbatą. Urzędniczki kokietowały z omdlewającemi minami męczenniczek.

Stamtąd ruszył Zaucha do „Patronatu“ gdzie chciał zgłosić Helenkę po zapomogę, jaką wydawano podwładnym austrjackim. Co do siebie — narazie wahał się, uzależniając swe postępowanie od stosunków w gminie. Wypytawszy się o adres „w Domu Polskim“ wkrótce stanął przed niewielkim, białym domkiem, przed którym huczał i kłębił się tłum ludzki, sięgający zwartą masą do połowy ulicy. O tem, aby głównemi drzwiami wejść, nie można było nawet marzyć, więc Zaucha niezwłocznie zaczął szukać bocznych. Znalazłszy je, zapukał. Otworzył mu służący, który chciał coś mówić, ale Zaucha, nauczywszy się już na wschodzie „nachalstwa“, wszedł, nie zwracając nawet na niego uwagi.

W „Patronacie“ znów stoły, za niemi urzędnicy palący papierosy, żartujący i znikający — na herbatę. Uprzejme uśmiechy, serdeczne uściśnienia rąk dla znajomych, urzędowe, obojętne miny dla „hołoty“, w powietrzu woń dymu z papierosów i nieprzyjemny, ckliwy odór starych, znoszonych ubrań. Ciemny przedpokój natłoczony był biedakami, ustawionymi w szeregi. Starcy, kobiety, młodzi ludzie. Coraz to ktoś odrywał się w zmroku i zaduchu od łańcucha ludzkiego z różową karteczką w ręku, stawał przed stolikami, gdzie go brali w obroty urzędnicy. Długi łańcuch ludzki ciągnął się od kasy aż do drzwi, któremi wszedł Zaucha. Ludzie z kwitkami w rękach czekali na wypłatę zapomóg. Naogół atmosfera nie była tu zła. Szeleściły banknoty, wypłacano pieniądze, biedota czekała z nadzieją, wychodziła przeważnie ze wsparciem.

Z „Patronatu“ udał się Zaucha do Kawiarni „Kryształowej“ na drugie śniadanie. „Kryształka“ znajdowała się w głębi podwórza i była oczywiście ciemna jak noc. Okna jej wychodziły na ciasne, mroczne podwórze, na którem podoficerowie musztrowali rekrutów. W kawiarni, przy stolikach, za dziennikami siedzieli goście — przeważnie mający wiele wolnego czasu wygnańcy i rozmawiali półgłosem, nieraz szeptem. Niektórych znał Zaucha osobiście, innych z widzenia. Zauważył, że ludzie grupowali się według orjentacji politycznych i odrazu odnalazł stolik „germanofilski“, „austrofilski“, „rusofilski“, „koalicyjny“ „niepodległościowy“, a nawet „syberyjski“. Spoglądano na siebie z chłodną obojętnością, ledwo sobie kiwając głowami na powitanie. Były też stoliki różnych orjentacji emigracyjnych, więc „CKO“, „komitetowy“, „patronacki“ i „konsularny“. Jak się Zaucha dowiedział, nawet konsulat, żyjący w zgodzie z „Patronatem“ tu nie uniknął zatargu. Konflikt zaszedł na tle przemysłowem. Wybitny przedstawiciel konsulatu wyrabiał podeszwy drewniane, zaś wybitny przedstawiciel „Patronatu“, zarazem przypadkowy fabrykant obuwia, kupował te podeszwy od innych dostawców z pominięciem konsulatu — stąd wroga rozterka i nieprzyjaźń.

Zaucha nie przysiadł się do żadnej orjentacji, lecz usiadłszy osobno wypił szklankę czarnej kawy i przeglądał zagraniczne pisma ilustrowane.

Były one pełne wojny. Przynosiły grozą przejmujące obrazy z pola walki, z olbrzymich fabryk, pracujących nad wyrobem broni i amunicji, pokazywały olbrzymie działa i straszne pociski, rysowały pola bitw, na których czarnemi linjami znaczyły się nieskończenie długie fronty, pełne ludzi walczących i umierających, pełne gorączkowej pracy i ożywienia. Zaucha pogrążywszy się w tej lekturze, zapomniał gdzie się znajduje. Zapatrzył się w olbrzymią, wytężoną pracę wojny i twórczość człowieka na każdem polu, pod ziemią, pod wodą, w powietrzu, w ogniu, wmyślił się w tę szaloną, pełną niezliczonych cudów i bohaterstw epopeję stali hartowanej w krwi ludzkiej. A naraz ocknął się i ujrzał znów ciemną i chłodną kawiarnię, z zimną, gładką i śliską posadzką kamienną. Zdawało mu się, że jest na dnie studni.

Ścisnął rękami skronie.

— Co ja zrobiłem! Co ja zrobiłem! — powtarzał sobie w duchu przez chwilę. Bo przecie, jak wszyscy ludzie żywi, i on tak blisko już był kuźni, w której wykuwać się miało wspólnym wysiłkiem przyszłe wieki. Miał szablę w rękach, miał w rękach różdżkę czarodziejską swego losu i wypuścił ją z dłoni, sam ją na kolanie złamał i odszedł, odszedł daleko.

— Nie trzeba być egzaltowanym — uspokajał się. — Przecie nie można było inaczej. A zresztą — wszędzie jest co robić!

Coś nim szarpnęło. Zbrzydła mu naraz kawiarnia, orjentacje i ci zakonspirowani fabrykanci papierosów, drewnianych podeszew i pasty do obuwia.

Zapłacił i wyszedł, kierując się ku dworcowi kolejowemu.

Naraz zatrzymał się.

Między wielkim, czerwonym „Prisutstwiennym Domem“ a rjadami 2 ), do których prowadził krużganek, biegła spadzista ulica na wielki plac. Wgłębi płaca stała ogromna cerkiew, smukła, ciemno-szara, nakryta baniastą zieloną kopułą, z poza której strzelała wysoka wieża również w zielonej mycce. Cerkiew strzelista i lekka, przypominała zagraniczne kościoły barokowe, których przydymiony, szaro-złotawy ton tak pięknie harmonizuje z zieloną śniedzią kopuł. Widna, w czerwonem obramowaniu gmachu urzędowego i połączonych z nim krużgankiem „rjadów“, zamykająca perspektywę spadzistej ulicy, którą do góry i nadół ciągnął nieprzerwany łańcuch dorożek, cerkiew na wielkim placu wyglądała jak cacko na ogromnej tacy.

Zapatrzył się na ten szaro-popielaty gmach biedny wygnaniec i myśl jego uspokojona łagodnym rytmem linji architektonicznych, jak gdyby zapomniała się i zapamiętała. Przechodzili koło niego ludzie, przejeżdżały dorożki, lecz on nie zwracał na nie uwagi, jeno w tę cerkiew wielką a cichą zapatrzony i w szare, posępne niebo poza nią. Ale snać i jej nie widział a myśl jego zasnęła lub może pomknęła gdzieś tak daleko — iż stracił ją z oczu.

IV.

Do odejścia pociągu było około trzech kwadransów czasu.

Zaucha usiadł w poczekalni, w której ustawiono wysokie ławki gęsto, jak w kościeie.

Było tam mnóstwo ludzi, głównie dzieci szkolnych i młodzieży.

Dzieci uganiały dookoła ławek lub kręciły się między niemi z krzykiem i piskiem. Gimnazjaliści obciągali na sobie swe siwe płaszcze i przybierali pozy oficerów, gimnazjalistki przeglądały się w małych, ręcznych zwierciadełkach, pudrowały się i zerkały w stronę chłopców. Malcy biegali od grupy do grupy, szepcząc coś do ucha to dziewczętom, to chłopcom.

— Postillons d’amour! — pomyślał Zaucha.

Pachło w powietrzu Arcybaszewem, Czirikowem, Winniczenką...

Obrzydzenie ogarnęło Zauchą. Kupiwszy numer „Russkiego Słowa“ wyszedł z poczekalni.

„Daczny“ pociąg stał już na stacji.

Zaucha wsiadł do pustego wagonu i usiadłszy przy oknie zaczął czytać.

Ale wkrótce zauważył, że czyta bezmyślnie, ani słowa nie rozumiejąc. Miał tu, taksamo jak w pismach ilustrowanych, echa i odblaski jakiegoś silnego, gwałtownego życia, ale to życie nie trafiało już do jego duszy. Za to w mózgu brzęczał mu wciąż rój drobnych, malutkich trosk, śmiesznych, a mimo to wybijających się na pierwszy plan i zakrywających sobą wszystkie inne. Monotonny i senny brzęk tego roju głuszył wszelkie odgłosy z daleka. Zaucha czuł, że drętwieje duchowo, że opada go jakaś niepojęta, bolesna i upokarzająca martwota.

W wagonie robiło się coraz pełniej. Tam i nazad przebiegały dzieci, schodziły się przekupki i chłopi w „armjakach“, czerwoną krajką przepasanych.

W tem ktoś położył Zausze rękę na ramieniu.

Stał nad nim wysoki, barczysty, elegancko ubrany elegancki mężczyzna. Pochylona nad Zauchą pogodna, oliwkowa twarz, zakończona ciemną, śpiczastą bródką, uśmiechała się życzliwie szaremi lecz i świecącemi, trochę skośnemi oczami. Zaucha pamiętał te oczy silne lecz spokojne, nad niemi równe, cienkie łuki brwi i krogulczy nos o rozszerzonych nad pełnemi wargami nozdrzach.

— Pan mnie sobie nie przypomina, doktorze? — mówił młody olbrzym miękkim, niskim basem. — Jestem Niwiński. Niejedną godzinę przegadaliśmy razem w „Szkockiej“, we Lwowie.

Zaucha zerwał się.

— Jakże, przypominam sobie doskonale, tylko tak w pierwszej chwili... Ale jakże! Oczom własnym wierzyć nie mogłem. Ze Lwowa znamy się, potem pan był plutono... a pardon — ale nikt nie słucha — potem spotkaliśmy się w Moskwie... Pan gdzieś na wschodzie był...

— W Azji centralnej, potem w Moskwie... We wiatskiej gubernji byłem też, w samarskiej... z krzaka na krzak...

— Zdawało mi się, że pan pracuje w Moskwie, w jakiejś redakcji...

— Pracowałem przez jakiś czas, ale nie mając pozwolenia na zamieszkanie w Moskwie, musiałem się przemalować na rosyjskie poddaństwo. Jako takiego powołano mnie do wojska. Cóż robić? Wojna, to straszna rzecz, ciągle trzeba uciekać! — jak mówił pewien austrjacki landszturmista. Musiałem wyrzec się Moskwy i posady i zmykać do Kijowa, gdzie przez jakiś czas byłem „poddanym szwajcarskim 3 ), aż dopiero tu mam nadzieję rozpocząć znowu udokumentowane, lecz smutne życie poddanego austrjackiego.

Opowiadał z lekko ironiczną intonacją w głosie, jak gdyby te przygody tułaczki bawiły go tylko.

— No, no! — zdziwił się Zaucha — któżby pomyślał. Literat, przyzwyczajony do biurka i kawiarni, tak to traktuje, jak gdyby nigdy nic... Wyrobił się pan, zdaje się... Ale też i olbrzym z pana...

Niwiński zamilkł.

— Nie wiadomo! — rzekł po chwili.

— Co nie wiadomo?

— Czy się wyrobiłem — czy też może, dzięki kulturze, potrafiłem tylko zachować jeszcze fason... A czy jestem silny? Bardzo-bym chciał to wiedzieć, mój panie, ale to też jeszcze nie jest pewne... Pan mieszka w Biełowie?

— W Biełowie.

— Ja też. Od sześciu tygodni już.

— Dziwna rzecz, żeśmy się nie spotkali.

— Nic dziwnego, bo ja cały dzień siedzę w mieście. Widziałem dziś pana w „Kryształce“, kłaniałem się, ale pan mnie nie zauważył.

— Istotnie. — Pracuje pan, pisze pan co może?

— Wie pan? Chciałem. To znaczy, nie tyle może ja sam chciałem, ile zdawało mi się, że powinienem coś robić.

— Zupełnie słusznie — skinął Zaucha poważnie głową. — Ja też mam jak najniezłomniejszy zamiar.

— Ja nie tylko chciałem! — przerwał Niwiński nerwowo — Pościągałem książki ze wszystkich bibliotek gminnych i w ten sposób udało mi się zebrać wcale pokaźną bibljoteczkę. Mam Mickiewicza, Słowackiego, kilka tomów Wyspiańskiego, parę tomów Balmonta, klasyków rosyjskich... Ale — nie mogę czytać. Niema książki, która mogłaby mnie zająć.

— Jakto? — zapalił się Zaucha. — Pan masz komplet romantyków? Ach, mój Boże, a mnie tak potrzebny jest Mickiewicz!

— Mam, dam go panu, ja już nie potrzebuję.

— A mnie się zdaje, że tylko w Mickiewiczu można będzie znaleźć jakiś promyczek światła. Bo doprawdy — w ciemności toniemy. Straszny rok!

— O, jesień 1916-go! Nie prędko my ją zapomniemy. Rozpacz! Ani naprzód ani wtył. Psiakrew, doprawdy trzeba być bohaterem, żeby z tymi sojusznikami wytrzymać... Przeklęta jesień — ciemna, mokra i zímna, jak grób!

— No, cóż, wojna — rzecz niełatwa! — pocieszał Zaucha — wszystko zależy od nastroju. Pan tę jesień nazywa mokrą jesienią, a tymczasem pogoda jest ładna...

— A prawda!

— Więc — nie pisze pan?

— Nie mogę — odpowiedział Niwiński z westchnieniem.

— A przecież ta wojna, czasy, wreszcie przygody, podróże, to wszystko powinno wpłynąć na pana...

— I wpłynęło.

— Więc?

— Tak właśnie wpłynęło, że nie chce mi się już pisać, bo chciałbym raczej robić coś, żyć... Na froncie giną codzień dziesiątki tysięcy ludzi młodych, Bóg wie jak zdolnych, dzieją się rzeczy wielkie.

— Więc pan również uważa, że całe życie świata jest dziś na froncie?

— Rozumie się. Cała dusza uciekła na front. A tu znowu wygnanie i tułaczka... Małe słowa, ale ileż w nich treści! Aby całą tę rzeczywistość pokonać, aby nad nią wynieść jakąś wielką rzeczywistość własną, trzebaby być człowiekiem większym niż wszystko, co się dziś dzieje na świecie, albo ogromnie zarozumiałym.

Zaucha pokręcił głową, jakby niezadowolony.

— Pana uważano za zdolnego poetę.

Niwiński zmieszał się.

— Doktorze, przed wojną, w małych stosunkach szarego dnia powszedniego. Mogłem napisać sonet, dziesięć sonetów, sto. Mogłem za sto tysięcy ludzi chcieć czegoś, czego oni chcieć nie umieli. Naprzykład jakiegoś momentu szczęścia. Dziś miljony, narody całe krew z siebie toczą, nie bardzo pewne, że dokładnie wiedzą, czego chcą, a ja, ja mam wiedzieć i chcieć za te miliony? Niby jak? Czy ja jestem prorok?

— No, właśnie!

— Ale, panie, ja jestem człowiekiem wysokim a nie wielkim... Właśnie, dzięki wojnie to zrozumiałem, przed wojną mogłem się mylić... Trzeba się wżyć w to wszystko, a tu w dodatku, w tej dziurze, w której dziś mieszkać musimy, trupem śmierdzi...

— Aż trupem?

— Niewątpliwie. Tu rozkłada się obumarły za życia człowiek przedwojenny. Butwieje, jak liść zdarty z drzewa i zaniesiony wichrem w dalekie wąwozy...

— Trzeba się ratować, inaczej wrócimy do kraju jako kaleki duchowe... Trzeba coś obmyślić...

— Może pan zajrzy kiedy do mnie, to porozmawiamy... Tylko proszę mnie uprzedzić. A może dziś jeszcze, po obiedzie?

— Nie jestem sam. Czeka na mnie kuzynka.

— Kuzynka?

— Tak. Panna Olszewska ze Lwowa. Młoda panienka.

— Panna Olszewska? Zdaje mi się, że znam.

— Wątpię, to panienka młoda, która jeszcze nigdzie nie bywała.

— Może taka smagła szatynka, zdaje mi się Helena, smukła, wesoła...

— Tak, Helena...

— Znam ją doskonale ze ślizgawki. Kochałem się w niej nawet jakiś czas! — śmiał się poeta.

— Jeżeli to ta sama, to bardzo dobrze się składa. Może nas pan kiedy odwiedzi...

— A skądże panna Helena tu się wzięła?

— Przywiozłem ją z Kijowa.

Pociąg leciał przez kraj lekko pofałdowany, z przedmieścia stopniowo przechodzący w wieś. Uciekało gdzieś wstecz miasto, strzeżone przez białą wieżę soboru, nurzającą w pogodnym błękicie nieba swą złotą czapkę. Zaciszne dworki podmiejskie w sadach, bezlistnych teraz i smutnych, ustępowały zwolna miejsca nieporządnym ulicom dzielnicy robotniczej, niebrukowanej, zaniedbanej, o wielkich, nierównych, rozkopanych placach, do obozu raczej niż do miasta podobnej. Grupy niskich domków, pstrych, z jaskrawo malowanemi okiennicami lecz tandetnych, stały rozrzucone bez żadnego ładu i składu, niby zbiegowisko podmiejskiej hołoty, gapiowatych, przysadkowatych mężczyzn, w ubraniach nieokreślonego kroju i niskich, szerokich bab, w kieckach pstrych ale błotem u dołu zachlastanych.

Jeszcze ciągnął się wzdłuż toru brunatny parkan, na którym powtarzały się czarne litery reklamy fabrycznej, ale już widać było szeroko rozciągnięte w słońcu złote rżyska. Jeżyły się gęsto nastroszone, żółtawe czupryny nie ogłowionych jeszcze wierzb, sterczały w sadach nieruchomo bezlistne drzewa. Coraz szerzej otwierała się dolina, na której podniesionych krańcach ciągnęły się pasy złotawo-fjoletowych lasów.

Dzień był chłodny, ale jasny, słoneczny. Powietrze krystalicznie czyste, grało delikatnym błękitem i ciepłemi złocisto-szkarłatnemi błyskami. Na polach leżała uśmiechnięta, słoneczna cisza jesienna.

Pociąg coraz to przelatywał przez gęste, małe osady, których różnobarwne dachy i ściany migały z za gęstwy sadów i gajów brzozowych, nareszcie zatrzymał się na małym przystanku. Zaucha patrzył na opuszczone dworki letnie z pozamykanemi oknami i zabitemi szczelnie drzwiami, na białe chaty chłopskie, kurczące się pod żółtemi i bronzowemi strzechami. Wyższe od chat, istne góry złote, wznosiły się ogromne sterty pszeniczne. Z kilku kominów prostym słupem szedł w niebo mleczno-opalowy dym, a na wieżyczce jakiejś pstrokatej willi wśród ciemno-złotych liści brzozowych lśniła szklanna ozdoba niby rozrżarzony blado niebieski djament.

— Tu ładnie — rzekł Niwiński — Zupełnie jak u nas w Galicji.

— Prawdopodobnie też dlatego umieszczono właśnie tutaj uchodźców z Galicji.

Wzdłuż toru pokazała się czysto utrzymana, ładna aleja wierzbowa.

Pociąg zaczął zwalniać biegu i stanął.

— Już Biełow? — zdziwił się Zaucha.

— Tak. Wysiadamy.

Trzeba było zaczekać, aż pociąg odjedzie. Stacyjny, wysoki chłop, z twarzą bizantyńskiego Chrystusa, zadzwonił i pociąg ruszył. Odjeżdżające wozy, wysokie i czarne, brudne, z napisami „Kiew-Cherson“, przesuwały się zwolna przed oczami Zauchy. Na jednej platformie widać było babę, mocującą się z koromysłami, które o coś zaczepiły. Malec w wielkiej czapce „obronnej barwy“, spadającej mu na obrotną twarzyczkę, zielonawą, jak gdyby również „obronnego koloru“, wędrował jak małpa po łańcuchach z wagonu do wagonu. Tam znów gimnazjalista w rozpiętym, szarym płaszczu, stał na stopniach wagonu i mutującym głosem ryczał: Wołga, Wołga, mat’radnaja“. Ktoś wołał z okna wagonu:

— Kierosin ja wam dam zawtra, a za sacharom prichoditie w subbotu!

Zaucha mimowoli odwrócił głowę i patrzył za odjeżdżającym pociągiem. Tył ostatniego wozu, niby brudno czerwony kwadrat, malał i zapadał w otchłań jasną, a przecież niezgłębioną. Trzech gimnazjalistów stało na tylnej platformie i śpiewało na głosy. Zaucha słyszał słowa:

„Mnie niekuda bolsze spieszit'“...

Uśmiechnął się.

V.

— No, chodźmy zobaczyć, jakie to dary boże zepsuł nam dziś kochany pan Dyrcz przy pomocy swej sztuki kucharskiej — rzekł Niwiński, gdy pociąg odjechał.

Przeszedłszy przez tor kolejowy i zmarznięte w grudę błoto na gościńcu, weszli na drewniany chodnik, biegnący wzdłuż pełnego zwiędłych liści rowu granicznego, za którym na nasypie dygotał stary parkan, czarny, miejscami mchem zielonym porosły. Za parkanem był obszerny sad. Wkrótce i z lewej strony pojawił się parkan, przez którego otwory widać było zabudowania gospodarskie, kryte słomą chaty w brzezinie, stodoły, szopy i dworki, bardzo ubogie, nieczyste i posępne. Zaucha ujrzał przez wyłamaną w parkanie lukę, znajomą sobie zabawną „daczę“ na palach, z gankiem czerwonym na szmaragdowych słupach i z ciemno-zielonemi okiennicami, pomalowanemi w białe dwadraty. Przed gankiem, w mrocznem już podwórzu stał samowar, z którego biły płomienie i gęsty snop siwego dymu. Warcząc, rzuciły się do parkanu psy i szczekały zajadle.

Szli tak wśród parkanów, jak gdyby ciemnym korytarzem.

— A psiakrew! — zaklął nagle Zaucha.

Noga uwięzła mu w głębokiej dziurze między deskami i omal sobie jej nie wykręcił. Wyjmował ją powoli i ostrożnie, zwłaszcza ze względu na cienkie, a już bardzo podarte trzewiki.

— Nogi można tu połamać — mówił Niwiński. — Masz pan znowu próbkę psychologji „bieżeńców“ 4 ) Rok cały tu już siedzą, chodzą tędy w dzień i w nocy i z pewnością wszyscy przeklinają tę dziurę, ale nikomu nie przyjdzie na myśl załatać ją dla wygody swojej i drugich. To ludzie obumarli najzupełniej.

Z ciemnego przejścia wyszli znowu w pole, na którego końcu ukazał się ogrodzony parkanem, a raczej palisadą, ogród, zaś w nim parterowe domki gminy o dachach różowych, zielonych, niebieskich. Domki te otoczone były młodym gajem, ale teraz drzewa bezlistne wyglądały jak żerdzie powtykane w ziemię.

— Uważa pan — odezwał się Niwiński — te letnie, jaskrawo pomalowane domki wyglądają trochę jak dzieci wypędzone na mróz w letnich sukienkach.

— Tak. Wygląda to... dość ponuro.

— A przecież — to wiśniowy sad!

Weszli przez otwartą furtę.