W białym miasteczku - Jerzy Bandrowski - E-Book

W białym miasteczku E-Book

Jerzy Bandrowski

0,0

Beschreibung

Pan Zagórski - inteligent, tłumacz słowników - spędza życie w rozdarciu między wielkim miastem, gdzie pracuje, a małym miasteczkiem, gdzie mieszka jego żona i dzieci. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia wraca w rodzinne strony i zachwyca się urokami spokojnego życia prowincji. Na miejscu dowiaduje się jednak od żony, że realia nie wyglądają tak kolorowo - ceny idą w górę, wiejscy robotnicy się bogacą, a z pensji pracownika umysłowego coraz trudniej utrzymać rodzinę, a co dopiero zafundować sobie jakąś rozrywkę. W domu Zagórskich to nie będą spokojne Święta. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 318

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jerzy Bandrowski

W białym miasteczku

POWIEŚĆ

Saga

W białym miasteczku

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1930, 2021 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728050644

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ I.

Pociąg odszedł, nieliczni podróżni rozproszyli się, służba stacyjna zaszyła się w ciepłe kąty; Zagórski został sam.

Słychać było bezustanne „dziń-dziń-dziń!“ dzwoneczków stacyjnych, jakgdyby zmarznięta, dygocąca na mrozie stacyjka dzwoniła z zimna zębami. Zresztą panowała uroczysta, majestatyczna cisza zimowa, głęboka, niczem niezamącona. Na białych polach nie było widać żywej duszy. Las skostniały, zwarty w ciemne, śniegiem przyprószone czworoboki, stężał i przysiadł twardemi bokami na pochyłych zboczach górskich, tak nasyconych światłem, że lśniły jak szklane. Był bardzo mroźny, ale przecudny poranek zimowy, słoneczny i pełen promiennej światłości.

Oczekując niecierpliwie koni, które lada chwila powinny były nadejść, Zagórski przechadzał się żywym krokiem po torze kolejowym. Napróżno jednak próbował się ruchem rozgrzać. Mróz szczypał w uszy, następował na palce od nóg, jak w śrubie ściskał palce rąk. Zmęczony, niewyspany i głodny, Zagórski po kilkunastu turach zrezygnował i rzuciwszy okiem na swe kuferki, marznące na ławce przed stacją, schronił się do poczekalni, maleńkiej, ale za to na wieki wieków objętej zabójczym odorem tanich, żydowskich cygar i wszystko trawiących, niezwyciężonych chłopskich fajek. Mały, żałobnie czarny, smętny piecyk kadził duszącym fetorem węglowym, aż się ciemno w oczach robiło. Było ciepło, ale ciepło chłopsko-żydowskie, niemal namacalne i bijące w nozdrza. W tej zgęszczonej a charakterystycznej atmosferze prawie że się słyszało przyciszony szwargot żydów, bezustanne, basowe buczenie chłopów, strzykających śliną przez zęby, pewne siebie głosy jowialnych handlarzy nierogacizną, krępych, barczystych, z brutalnemi twarzami i oczami czerwonemi z przepicia, zanoszący się, uparty płacz niemowlęcia i ciche chlipanie dziewczyn, złożonemi chusteczkami obcierających zapłakane oczy, spocone, świecące policzki i zaślinione kąty ust.

Było ciemnawo i nawet świetny blask zimowego słońca gasł, widziany przez brudny kir rzadko mytych szyb.

Zagórski usiadł i w sennej ciszy poczekalni zamyślił się. Ta stacja — to była jego stacja ostatnia. Dalej już tylko koniki, fury chłopskie, wsie, pola i to małe miasteczko, dwie mile od kolei, a sto lat poza życiem. Zapewne, żyć można wszędzie. Zależy od tego, co kto życiem nazywa i jak sobie to życie urządzi. Zagórski nie poddawał się jeszcze, przerabiał życie po swojemu, czasem uciekał od świata ― i wówczas ta mała stacyjka była dla niego odskocznią, punktem, w którym obliczał swe siły, po raz ostatni kontrolował plany i podniecał w sobie energję. — Wracał jednak za każdym razem coraz bardziej zmęczony, jakgdyby, mimo pewnych powodzeń, uciekał — a wtedy ta mała stacyjka była niby przedsionkiem jego domu, bramą, za którą zaczynał się jakiś odrębny świat, niby mały, zacofany i napół dziki, a przecie po swojemu pełen życia, różnobarwny, uzasadniony do najmniejszego szczegółu tradycją, historją i własną kulturą, opartą na odwiecznych, niezniszczalnych fundamentach. Rozważał Zagórski nieraz znaną sobie aż nadto dobrze szumną, pieniącą się i błyskotliwą treść wielkomiejskiego życia, oraz cichą treść poczerniałych od starości niskich domków małego miasteczka, ale choć starał się wniknąć we wszystko, nie mógł dociec, po której stronie jest więcej prawdy, która strona bliższa będzie rzeczywistości.

Kiedy tak siedział, dumając, przyszła mu naraz na myśl scena, którą na tej stacji widział przed kilku miesiącami. Było to w pierwszych dniach września, wczesnem popołudniem, przed nadejściem pociągu, jadącego do Krakowa. Dzień był piękny, gorący, jeden z tych cudnych, dobrodusznych dni wrześniowych, jakby rozmyślnie wyładowujących z siebie gorliwie całą słoneczną gorącość dobiegającego do końca lata, aby ziemi i ludziom oddać wszystko należne im światło i ciepło. Na ławce przed stacją, w cieniu starych, wielkich drzew, siedziało kilka odświętnie wystrojonych dziewczyn. Rumiane ich twarze błyszczały od potu, z pod chustek wyglądały przylizane, żółte włosy o zielonkowatym odcieniu, grube palce miętosiły chusteczki, nosy były czerwone, a oczy pełne łez. Zwłaszcza jedna z nich, siedząc w pośrodku, a ubrana w kapelusz i naiwnie skombinowany pstrokaty strój miejski, oblewała się wprost strumieniami łez i coraz to którąś ze swych towarzyszek brała w ramiona i całowała ją zaślinionemi usty. Przysiadłszy się do płączącej gromadki, Zagórski dowiedział się, iż płaczka wyjeżdża do Ameryki, gdzie ma krewnych; nie było tedy nic dziwnego w tem, że rozstając się z domem rodzinnym, płakała. Ale nagle stanął przed nią jakiś jej znajomy parobek, który, widząc jej łzy, zaczął ją pocieszać.

— Co płaczesz, głupio! Do Ameryki jedzie i płacze! Śmiać się powinnaś, cieszyć! Tam życie! Jo, gdybym tak móg do Ameryki pojechać, tobym przez najwyższy mur przeskoczył, choćby się ziemia za mną miała zawalić. Niechby się zawaliła! Tu życia nimo!

* * *

Powiedział te słowa z taką furją i z taką siłą przekonania, że Zagórskiemu aż się przykro zrobiło. — Krzywdzi ten niewdzięcznik biedną Polskę — pomyślał. — Krzywdzi ten swój piękny kraj! — powiedział sobie, rozglądając się po górach i lasach cichych i przywodząc sobie na myśl wszystkie piękności słonecznego kraju.

— I cóż ci ta ziemia złego zrobiła, że chciałbyś kopnąć ją tak, aby się zawaliła za tobą! — mówił w duchu, patrząc z żalem na parobka. Ale już po chwili przyszło zwątpienie. Oto on, Zagórski, jest wykształcony, duchowo i umysłowo bogaty i silny, a przytem ma mnóstwo namiastek życia, a ten chłopak? Któż wie, czy jego ta ziemia nie krzywdzi, czy nie jest mu katem, kaleczącym życie, bezlitosnym, nieubłaganym? I co to może być za życic w ciężkiej, twardej pracy tylko i właściwie w pierwotnem obcowaniu z surowemi, zupełnie jeszcze nieujętemi w karby techniki, żywiołami.

A jednak kwestja została nierostrzygnięta! — powiedział sobie Zagórski. — On się tej ziemi wyrzekał, lecz dziewczyna za nią płakała. Po czyjej stronie słuszność?

Nagłe uczucie głodu przerwało mu te rozmyślania. Wyszedł na drogę i stał przez dłuższą chwilę, patrząc, czy wóz jaki nic jedzie. Wysypany śniegiem gościniec, choć niemal grzał swym różowym blaskiem, był pusty i cichy. Tuż nad ziemią przelewały się fale światła, lekko nasycone delikatnemi barwami, złotawe, różowe, srebrno-niebieskie, brylantowe. Fala leciała za falą, jak jasne, różnobarwnemi blaskami świecące akordy szczęśliwej muzyki. Góry białe skrzyły się w słońcu, mieniąc się miękkimi, świetlistymi odcieniami. Świat był niesłychanie promienisty, powietrze przeczyste, upajające, uśmiech słońca boski, cisza pogodna, łaskawa i kojąca.

— Nareszcie! — westchnął z ulgą Zagórski.

Daleko przed nim pojawił się na gościńcu dziwny, czarno-żółty potwór. Potwór pędził ku stacji szybko i w krótkim czasie zmienił się w rwącego cwałem czarnego konia, za którym pojawił się woźnica w żółtym płaszczu.

— Sanki! — mruczał Zagórski. To dobrze. Nie będzie trzęsło. Ale kto to jedzie? Oj, szkapa Dudy.... I Janek Duda!

Woźnica stał w sankach i słychać było, jak poganiał konia głosem, wreszcie z brawurą zajechał Zagórskiemu pod bok tak zręcznie, że sanki stanęły w miejscu, jak wryte. Z pod czarnej barankowej czapy wyjrzały wesoło podłużne, szeroko rozstawione, opalowe oczy i pociągła, gładka twarz, z zimna różowa, jak u dziewczyny.

— Leciałem co koń wyskoczy! — wołał śmiejąc się młody chłopak. — Ledwo pośniadałem, zaraz zaprzągłem. Ale mróz!

― Osiemnaście stopni!

— Osiemnaście!! Chorroba ciężka!

— A ja już myślałem, że chyba telegram nie przyszedł i będę musiał czekać na pocztę.

— Telegram przyszedł, ale rano —

— Psiakrew z tą pocztą!

— Pani zaraz rano przyleciała.... Bała się, że nikt nie pojedzie, bo jarmark —

— Prawda, poniedziałek.

— Stary chciał sam jechać.

— Stary zdrów?

— A coby mu brakowało, dziękuję, zdrów. Chciał sam jechać, choć jarmark, ale się rozmyślił.

— Pewnie. Woli z chłopami pić.

— Juści. Ale konia dał.

— Dla mnieby nie dał! Tylko że ja się, psiakrew, tym waszym arabem jechać boję. Bestja zawsze do rowu ciągnie i to w najniebezpieczniejszych miejscach.

Chłopak roześmiał się.

— Jużeśmy go tego oduczyli.

— Ale jak on tym swoim karawaniarskim krokiem pójdzie, to mnie na kość w saneczkach zamrozisz.

— Nimo strachu, jak go mróz popędzi, to pójdzie jak djabeł. A kabat pon mo wdziać.

— Mnie nie zimno.

— Zimno, nie zimno, pani dała, kazała, ażeby pon wdział, mo pon wdziać. Prawdo jest, zimna dziś nimo, ale mróz wielki.

To mówiąc, ściągnął z siebie płaszcz i podał go Zagórskiemu. Zagórski bez szemrania już pozwolił się ubrać, wsadzić w sanki i przykrywać kocami i derkami. Rozbroiła go zupełnie serdeczna, prostoduszna życzliwość i troskliwość chłopca. Zadarmo tego nie robi, to prawda — myślał, kiedy chłopak pobiegł na stację po rzeczy — ale jest rad, że może mi oddać przysługę.

Nareszcie ruszyli.

— W domu u mnie wszystko zdrowe? — pytał Zagórski.

— Zdrowe.

— Nie przygodziło się co złego?

Janek odwrócił się i spojrzał na Zagórskiego zdziwiony.

— Złego? — zapytał. — A cóżby się u nas złego mogło stać?

I krzyknął na konia.

* * *

Minęli domy malutkiej osady, rozbite w pierwszym roku wielkiej wojny; wciąż jeszcze nieodbudowane. Błyskające złociście okienkami jak z miki, tonące całe w gronostajach, wyglądały niby chałupiny z bajki. Sączący się cicho z kominów blado różowy dym pośpiesznie mknął w górę i wsiąkał w błękit.

Zaczęli się piąć pod górę. Po lewej stronie drogi leżały głębokie, lodowato-niebieskie cienie, po prawej żarzył się złocisto-biały blask; przed nimi nie było widać nic, prócz cudnie lazurowego nieba. Prosto w ten lazur, wszystko ogarniający, jechali tam właśnie, gdzie gościniec z nim się spływał.

— Kąpiel lazurowa! — mówił sobie w duchu Zagórski, patrząc w tę otchłań błękitną i oddychając głęboko czystem, zimnem powietrzem.

— Wio, Czarny Orle, wio! — pokrzykiwał na konia młody woźnica.

Jechali złotym, skrzypiącym gościńcem, mijając drzewa stężałe, nieruchome, przerażone, naiwne wierzby o czuprynach zjeżonych zabawnie a fioletoworóżowych, jak wrzos jesienny, i krzyże lub obrazy przydrożne, przybrane w wieńce brylantowe, całe blaskami usiane. Najmniejszy ruch w przyrodzie budził świetne ognie. Sroka spłoszona, załopotawszy skrzydłami, sfrunęła z wierzby i przeleciała smugę słoneczną — i oto szafirem błysnął jej grzbiet, a metaliczną, złocistą zielenią zagrało podbrzusze i ogon, tak, iż wierzyć się nie chciało, że ten ptak mieniący się blaskami, ten klejnot latający — to zwykła sroka.

Zmęczony, senny, Zagórski przechylił się w tył i tak, napół leżąc, zapatrzył się w niezgłębioną toń lazurową. Było mu, jakgdyby zasypiał — nie fizycznie, lecz duchowo. Oczy miał otwarte, słyszał i widział wszystko, ale coś tam głęboko w nim grało, ścichało, przestawało się burzyć i osiadało na dnie, Powstawał w nim wielki, kojący, pogodny spokój.

— Wio, Czarny Orle, leć! — krzyknął chłopak i koń ruszył z kopyta. — Nie mówiłem, że pójdzie jak djabeł? To cugowy koń, proszę pana! — dodał, śmiejąc się.

— Poślijcie go do Krakowa na wyścigi! — odpowiedział Zagórski, wiedząc, iż Czarny Orzeł, zmanjerowany jak Rosynanta, jest nietylko zwierzęciem pociągowem, lecz też czemś w rodzaju błazna domowego, którego figlami i psotami bawi się całe miasteczko. Teraz już za każdym krokiem było widać coraz więcej światła. Ciągnęły się po prawej stronie na zboczach wzgórz długie rzędy chat rozlicznych wiosek, o przecudnych, starych nazwach. Śnieg był bardzo biały, ale ściany tych chat były jeszcze bielsze. Prawie, że promieniowało z nich słońce, bił od nich ciepły blask, nad każdą zaś trójkątną strzechą, niby nad stosowanym kapeluszem grenadjera, powiewała pyszna, złoto-różowa kita. Gdzieindziej tuż koło strzechy sterczała smukła, strzelista topola — rzekłby kto — tatarski minaret na śnieżnych polach; tylko że na tych minaretach zamiast półksiężyców siedziały czarne wrony. Tu i ówdzie widziało się szerokie, piękne ogrody, obwiedzione starannie równemi, niskiemi murami. Leżały na zboczach wzgórz, jak na dłoni, ciche, milczące cmentarze wojenne, katolickie, protestanckie, prawosławne, mahometańskie, żydowskie. Oto gdzie się podziały niezliczone armje cudzoziemców, depcących, zdawało się, bezkarnie bezbronną ziemię polską. Ta ziemia niczem nikomu nie była straszna — nie groziła ognistemi wybuchami wulkanów, ani szumiącą powodzią wód, wypuszczonych z uwięzi kanałów, ani topielami, ani piaskami pustyni, nie bronił jej żaden żywioł, przeciwnie, oddawała najeźdźcom pokornie ludzi, zwierzęta, chleb, wszystko, co miała — a przecie wkońcu pochłonęła cudzoziemców i oto wszystko, co po nich pozostało, to na cmentarzach cichych lasy krzyżów, żydowskie płaskie płyty i wycięte z kamienia turbany z dziwnemi napisami na blaszanych tablicach. Ale i to zapadnie się w ziemię, rozsypie się zwietrzały kamień, a blaszane tablice z nazwiskami nieszczęsnych bohaterów pójdą na drzwiczki do pieców, przysłonią dziury w rozbitych oknach chłopskich chat lub zawisną na szyjach krów. Blacha droga, poco się ma marnować, szkodaby było.

― Kiedy tu te wojska szły — odezwał się Zagórski do woźnicy — zdawało się, że cały świat zaleją, że niema siły, coby im dała rady.... A teraz? Gdzie one są, te wojska? Myśmy wolni, a po nich tylko gnijące trupy po cmentarzach.

— Pan Bóg wszystkiemu da rady! — odpowiedział chłopak. — Ale mróz! Uszu już nie czuję.

— Ja też zmarzłem. Tu gdzieś musi być po drodze jakaś karczma!

— Kapliczki by nie było! — zażartował zuchwale chłopak. — Zaraz tu będzie chrześcijańska gospoda.

— To jedź prędzej, napijemy się wódki.

Nie weszli nawet do karczmy. Szynkarz wyniósł im na drogę kieliszki i flachę doborowej wiśniówki. Błysnął w słońcu rubinowy płyn, żywiej zaświeciły oczy, rozgrzała się krew.

— A teraz jedź bracie, bo mi się strasznie jeść chce!

Droga szła z góry na górę, z kopca na kopiec. Jak wygrywane na ksylofonie groteskowe melodje, dzwoniły głosy kobiet, niosące się bez wysiłku na większe nawet odległości. Słowa ślizgały się po śniegu i aż na gościniec wynosiły z dalekich chat ich drobne tajemnice. Niby dźwięczny głos trąbek rozlegało się donośne, czyste, zawsze wyzywające pianie kogutów.

Czasami, niewiadomo skąd, mignął w powietrzu drobny, złoto-srebrny pyłek, zaświecił czarownym blaskiem na tle błękitnego nieba i znikł, jakby się w tym błękicie roztopił.

— Leć, Czarny Orle, dobry Czarny Orle! Leć! —

Zagórski ujrzał wieże kościołów, samotne ruiny zamku na górze, w gęstwinie bezlistnych drzew swój wysoki, czarny modrzew przed domem, białe miasteczko na równinie, a za niem trzy smukłe topole. Po chwili zaś uczuł dobrze sobie znany zapach dymu z wysuszonego brzozowego drzewa i ujrzał targowisko pełne czarnych, gestykulujących figur, i ciężkie, białe wieprze, i biegające niespokojnie warchlaki i długi rząd czerwonych lub łaciatych, zrezygnowanych krów, a po prawej stronie obozowisko fur i wśród nich skłębione dymy ognisk, oraz ludzi, grzejących ręce nad czerwonemi płomykami.

Wjechali w sam środek ciżby.

― Hej! — z głębi potężnych płuc wołał woźnica.

— Heej! — odpowiedziało mu wielkie echo, a w niem, jak w jednym ogromnym akordzie, słychać było zmieszany gwar głosów ludzkich, rżenie koni, ryk krów, kwik nierogacizny, gęganie przerażonych gęsi i śmiechy i klątwy — w jednym wielkim akordzie całe miasteczko.

* * *

Zagórski przeszedł cicho przez sypialnię i stanął w progu tak zwanego „salonu“.

Pokój ten miał niby pozory salonu, w gruncie rzeczy jednak służył Zagórskiemu za pracownię, a całej rodzinie za punkt zebrań. Zwykła podłoga z desek, nawet nie pokostowana i nosząca na sobie ślady podków koni kozackich, które tu czasu wielkiej wojny stały, pokryta była wielkim choć tanim, czerwono-żółtym dywanem, pociętemi resztkami chodników i małemi dywanikami. Fotele były stare i kulawe, kanapy wytarte i zniszczone, ściany pobielane, ale za to ze ścian patrzyło dużo obrazów, w jednym kącie stało wysokie łóżko, drzwi ujęte były portjerami, w oknach wisiały piękne, pożółkłe od starości firanki, przez które światło słoneczne sączyło się do pokoju łagodnie, wywołując jednocześnie na starym muślinie przejrzyste, jasne wzory. Nie było w tym pokoju nic kosztownego, ani rzucającego się w oczy, a jednak ustawienie sprzętów i różnych ozdobnych, pamiątkowych drobiazgów, czyniło go miłym i nadawało mu spokojny, pogodny charakter.

Kiedy Zagórski wszedł, światło słoneczne żółte, jakby bursztynowe, cedziło się cicho przez ażur firanek, a w starych, złotych ramach obrazów pełgały wesoło żywe iskierki. Błękit nieba, widziany stąd, miał stłumiony, seledynowy odcień gobelinu.

Tuż przy wysuniętej na środek pokoju otomanie, pokrytej ceglastym dywanem, wśród mnóstwa najrozmaitszych rupieci i szczątek zabawek, siedziały dwie małe dziewczynki — jedna ciemna szatynka, z twarzyczką matową, jak z kości słoniowej, druga malutka, złota blondynka o różowej buzi. Wśród kupy połamanych lalek, różnobarwnych szmatek, pudełek, jakichś kijków, deseczek, wśród całego tego świata, który starszym wydaje się kupką śmieci, dzieciom zaś królestwem skarbów, spokojnie spał mały, biały kotek. Na kanapie, zwinięty w kółko, drzemał sobie w plamie słonecznej żółty jamnik. Zajęte zabawą dzieci nie zauważyły wejścia ojca. Coś tam sobie wciąż, siedząc na ziemi, półgłosem wykładały i maleńkiemi rączkami przerabiały po swojemu i stosownie do swoich planów szczątki przedmiotów, nieodganionych już kształtów i przeznaczenia.

Zagórski stał cicho, przyglądając się dziewczynkom z rozrzewnieniem. W domu było słonecznie, cicho, ciepło, a z niedalekiej kuchni zalatywał smakowity aromat jabłkowej zupy.

Wtem żółty jamnik warknął, zbudził się, skoczył z kanapy i z głośnem szczekaniem rzucił się ku Zagórskiemu.

— Jak się pan ma, panie Guzik! — przywitał go Zagórski. — A, jeść panu dają, emeryturę wypłacają, co? Jak się macie, dziewusie! Cóż to, Basiu? Basieńko!

Mała szatyneczka stała chwilę nieruchoma, jak słup, patrząc na ojca szeroko otwartemi ciemnemi oczyma, a potem zatupała nóżkami, zatrzepotała rączkami i piszcząc głośno, zaczęła uciekać. Widząc to blondyneczka, która również wstała i stała tak w dziecinnem oszołomieniu, rozpłakała się głośno.

— Aj, wy cymbały, cymbały! — zawołał ojciec. — Basiuniu, to ty przed ojcem uciekasz? To takie kochanie? Elżuńciu, nie becz, ojciec przywiózł doskonałe papu, cizio, cizio, nie bój się!

Uspakajał dzieci a jednocześnie myślał:

— Zawsze to samo przeczulenie, ta sama nadmierna wrażliwość. Oj, nic będzie wam z tem, dzieci, na świecie dobrze, nie!

Zrzucił z siebie płaszcz i zaczął uganiać za Basią. Uciekła mu pod łóżko, wreszcie wcisnęła się za szafę, skąd już uciec nie mogła. Stała tak w ciemnym kącie, piszcząc, śmiejąc się i trzepiąc małemi rączkami, jakby się od ojca opędzała. On zaś szedł ku niej powoli, mówiąc łagodnie i pieszczotliwie:

― Przed ojcem za szafę uciekać — to ładnie?

— Łannie! Łannie! Łannie! — zapewniała go, machając wciąż rączkami.

Ociągającą się uparcie wyciągnął i przytulił do siebie. A wtenczas upór dziewczynki nagle zniknął, wiotkie, smukłe ciałko jakby się złamało i rzuciło swą wolę, przylgnęło zupełnie do ojca, śniade, delikatne policzki zarumieniły się zlekka a długie rzęsy przysłoniły ciemne, wzruszone oczy. Ale już w następnej chwili dziewczynka wyrwała się ojcu i podskakując jeszcze nerwowo, zapytała:

— A co ty przywiozłeś?

― Zagaduje wzruszenie. Bardzo słusznie! — pomyślał ojciec. — Bierzmy się do rzeczy konkretnych.

A głośno rzekł:

― Ja już sam zapomniałem!

— Może lalecie? — poddała mu. — Może zabawecie? Może piłeczkę?

— Może. Ale nawet nic wiem, gdzie to mam!

— A papu przywiozłeś, ojciecu?

— Pewnie że przywiozłem; dużo doskonałego papu. Chodź, rozpakujemy kuferki, będziemy szukali.

Dziewczynka złapała go za rękę i tak przeszli razem do salonu. Kiedy pootwierał kuferki i Basia zaczęła wyciągać z nich różne przysmaki i prezenty, wydreptała z jakiegoś kąta mała Elżunia ze złotą czuprynką i wielkiemi, niebieskiemi oczyma w różowej twarzyczce. Uściskał ją i wsunął jej w rączkę ciasteczko. Mała, uradowana, że obrzęd powitania nie trwał zbyt długo, natychmiast odwróciła się od niego i zajęła się energicznie wyciąganiem bielizny z jego walizki.

— A Elżunia była grzeczna, jak ojcieca nie było? — zapytał jeszcze.

— Grzecia! — bąknęła, aby się go zbyć.

Spojrzała na niego jednak niespokojnie i odwracając się, mruknęła coś niezbyt pewnym głosem.

― No to ślicznie! — pochwalił ją, głaszcząc po jasnych włoskach.

Już o nim zapomniała. Miała przed sobą tyle nieznanych rzeczy w kuferkach.

Przysiadł na kanapie i przyglądał się dzieciom. Bawiły się znowu spokojnie i cicho. W ich małym światku było wszystko w porządku i harmonji.

Teraz dopiero, w ciepłym, cichym pokoju, uczuł Zagórski, jak bardzo jest zmęczony. Wszystkie kości go bolały, opadały senne powieki.

— Basieńko, gdzie mama?

— Mamusia poszła na jarmark.

Wstał i ociężałym krokiem przeszedł przez pokoje. Wszędzie było jasno, ciepło, zacisznie. Cicha pogoda spokojnego domowego życia biła z pobielanych ścian, wysokie, kaflowe piece zdawały się promienieć ciepłą, dobroduszną życzliwością. W kuchni śpiewały na blasze garnki, trzaskało w piecu suche drzewo.

— A Milcia gdzie? — zapytał, wróciwszy do dzieci.

— Mamusia kazała jej iść z sobą na jarmark.

— Ale ty już mądra jesteś, Basieńko, wszystko wiesz, wszystko ojciecowi powiesz!

Dziewczynka aż westchnęła z radości, ale udała, że pochwały nie słyszy; tylko rączki jej zaczęły grzebać żywiej w kuferku.

Zagórskiemu zrobiło się trochę przykro. Jakże to? To jarmark ważniejszy, niż on? Przypuśćmy, ale nawet służącej, któraby mu podała wody do mycia? I dzieci same, bez opieki.

Przeszedł się kilka razy po pokoju i stanął w oknie.

Naprzeciw okna, na gościńcu, u skrzyżowania dwóch dróg, pobierano opłatę od wozów, jadących na jarmark. Wozów tych lub ciężko ładownych sani, jechało wciąż jeszcze moc i od pierwszego spojrzenia widziało się, że jarmark musi być duży. Wozy były z butami, ubraniami i wysoko spiętrzonemi, białemi szafami, skrzyniami i łóżkami prostej, stolarskiej roboty i prymitywnych kształtów. Ponieważ mało kto miał pieniądze na opłatę przygotowane, jednocześnie zaś, nie mówiąc o wozach, jadących w odwrotnym kierunku, gościniec roił się od pieszych, koni, krów i miotających się na powrózkach świń, wskutek tego co chwila tworzył się zator, powiększany jeszcze przez żydów, którzy całą gromadą z pobliskiego domu wyległszy, zatrzymywali jadące wozy tuż za improwizowaną rogatką. Powstawał wtedy taki zgiełk, taki okropny alarm szwargotania żydowskiego, kwiku świń i koni, ryku krów, gęgania gęsi i klątw chłopów, to wywijających batami, to niby już porywających się do bicia, iż zdawało się, że w tej chwili wybuchnie ogólna bójka. Człek doświadczony wiedział jednak dobrze, że to tylko taki sobie zwykły rejwach jarmarczny i zamaszysty szyk, i omatulone szalami Żydóweczki bez najmniejszej trwogi a ze zwykłą sobie arogancką śmiałością, kręciły się w tym tłumie, zatrzymując chłopów prawie przemocą i macając indyki i gęsi, albo rewidując koszyki i półkoszki. Mimo straszliwego hałasu i wymyślań, oczy były wesołe, przedsiębiorcze, ożywione i rozbawione, a ludzie, żyjący przeważnie na mniejszych czy większych pustkowiach, chętnie ocierali się o siebie.

— Duży jarmark! — mruknął Zagórski.

Duży!

Więc w miasteczku aż wre! Już od soboty przygotowywano na ten dzień kiełbasy, specjalnie pieprzne, ale z krowiego lub cielęcego mięsa, z nieznaczną tylko domieszką wieprzowiny. Dawniej wstydziliby się taką kiełbasę podać, ale dziś — wszystko dobre, za wszystko można sobie kazać dobrze zapłacić. Zresztą — chłop zje wszystko, byle szczypało w język. Więc szynkarze nabijali piwo i przyprawiali specjalnie do chłopskiego smaku wódkę, taką, coby jaknajwięcej paliła — paprykówkę, pieprzówkę albo też „czystą“, wzmocnioną naftą i innemi, tym podobnemi ingredjencjami. Chłop zaś, nie taki-ta znów głupi, brał z sobą swój chleb i swoją kiełbasę lub wędzonkę, a tyle tylko, że od wódki, piwa i herbaty z „herbatonem“, zastępującym rum, powstrzymać się nie mógł. W końcu jednak i on dawał się skusić, na czem zresztą nie zależało, bo czego nie zjadł chłop, zjadał handlarz bydła i nierogacizny, przybyły z daleka kupiec, mieszczanin z sąsiednich miasteczek, a wreszcie i tarnowski rzezimieszek, pilnie i z niemałem powodzeniem operujący kieszenie i dyndające z wytwornym wdziękiem a tak łatwe do otwarcia, eleganckie torebki prowincjonalnych strojniś.

Jarmark? Właściwie bitwa ekonomiczna między małem miasteczkiem a wsią. Wieśniaka chce obedrzeć mieszczanin, czyli gulon1, uważający się za coś znacznie lepszego od chłopa i przezywający go chamem. Chłop wie o tem, ze swej strony gulona, półrolnika i półrzemieślnika, ma zupełnie za nic, wie też dobrze, że wszystko, co sprzedaje gulonowi, sprzedaje na spekulację, na wywóz do miast lub zagranicę, dlatego twardo trzyma się swej ceny, nie opuszcza nic i, choć na wszelki przypadek stawia ceny bardzo wysokie, jak tylko swą cenę uzyska, jest święcie przekonany, że go oszukano, okradziono i ograbiono. Wtedy, zwłaszcza gdy sobie dobrze popije, a jeszcze lepiej za to zapłaci, wybucha długo tajoną złością i pogardą dla gulona i albo, pijąc dalej, pyszni się w szynku i drwiąco woła: — Hej, gulony, potraficie tak żyć, jak my, chłopy? — albo, kreśląc niepewnemi nogami dziwne holendry po gościńcu, zaczepia i wymyśla wszystkim gulonom po drodze, prześmiewa ich, porywa się do bitki, a wreszcie, pomieszawszy ich sobie z Żydami, idzie do domu, wykrzykując głośno: — A, wy, złodzieje, to tak nas będziecie obdziroć? Cekoj-ciez! Cekoj-ciez! To sie wom nie uda! My som naród polski, ślachetny! Jo tu na was wszyćkich przyde! Ale jak jo na was przyde, to was żadne Niemce już nie obroniom! My som naród polski, ślachetny! A wy co?

Ale obie strony starają się jednocześnie utrzymać z sobą kontakt przyjacielski, interesowny, lecz nie pozbawiony cech pewnej niby życzliwej, w gruncie rzeczy nieszczerej, przyjaźni. Guloni i gulonki mają po wsiach swych niby przyjaciół, swych kumów i kumcie. Nic zawsze tylko klątwy słychać podczas jarmarku.

— Jak się mocie, kumciu!

— A witajcież, kumosiu! Niech będzie pochwalony, gosposiu! — śpiewają gulonki słodko, z nieopisanie pieszczotliwą przypochlebnością mazurską. Zziębnięte, z dobrze wypchanemi koszami, nie wiedząc, jak odpowiedzieć na te czułe powitania i z nieszczeremi minami, kumosie i gosposie wchodzą do ciepłej kuchni, wiedząc, iż czeka tam na nie „słodka“, gorąca herbata z rumem, mnóstwo ploteczek i ten zachwycający, szachrajski handel kobiet, z których jedna, spragniona jakiegoś fundusiku na własne potrzeby, utaiła przed „swoim“ kilka wiązek grzybów suszonych, ćwierć żyta, litr masła i pół kopy jaj, druga zaś, poza poczęstunkiem, może jej udzielić kilka bardzo intymnych rad, dać jej na pół znoszoną bluzkę, no i bez targu tę właśnie pożądaną gotówkę za towar po zniżonej cenie. Takich to gości wsiowych podczas jarmarku pełno jest po gulońskich kuchniach, zdobnych w festony i girlandy pajęczyn i czarnych od kopciu wiecznie żarzących się na blasze pieca węgielków pod trójnóżkiem, na którym parskają gorącą, jadowitą śliną garnki z cielęcemi kruszkami lub cielęcą głową. Zaniedbane i zapomniane garnki syczą ze złości, oburzają się i z głośnym brzękiem buntowniczo zrzucają na blachę pokrywki, ale w kuchni bezustannie trajkocą głosy rozgadanych kobiet, które, właśnie dlatego, iż pochodzą ze światów zupełnie odrębnych, mają mnóstwo spraw do omówienia i mnóstwo wspólnych interesów.

— Ależ ona lam długo siedzi! — pomyślał o żonie Zagórski.

Jeszczeby też! Wszak to ostatni jarmark przed świętami Bożego Narodzenia, jedyna sposobność zaopatrzenia się i uzupełnienia zapasów. W małem, daleko od kolei położonem miasteczku czasem nie można dostać najniezbędniejszych nawet towarów. Bezustanny wzrost cen, nie stojący w żadnym stosunku do zarobków, zmuszał2 do większych zakupów, które nieraz pochłaniały ostatni grosz. Mąż, bojąc się zostać bez pieniędzy, daje je niechętnie i po długich walkach.

— Więc cóż będziemy jedli, jeśli dziś nie kupię jaj, grzybów, masła, sera? — woła ze łzami w oczach żona. — Z czegóż zrobię coś na święta? Wiesz sam, że bielizny nie mamy. Jeśli dziś płótna nie kupię, za trzy tygodnie będę musiała dać dwa razy tyle!

Przyparty do muru mąż daje pieniądze i gdy żona, zabrawszy z sobą służącą, umyka czemprędzej, aby się przypadkiem nie rozmyślił, on, posępny i strapiony, chodzi z kąta w kąt po domu i rad jest gościowi, z którym się może na frasunek wódki napić. A po kilku kieliszkach robi mu się jakoś weselej na duszy, życzliwem okiem patrzy na piętrzące się na stole wianki cebuli, grzybów, czosnku, nawet cieszy się, jeśli żona przyniesie z jarmarku dzieciom coś na fartuszki czy na sukienki. Albo też idzie znajomych poszukać i oczywiście szuka ich w gęstwie ludzkiej po szynkach, gdzie też jakiś półkwatereczek czy piwo trzeba wychylić. Pełen życia gwar jarmarczny usposabia wesoło, w głowie zaczyna szumieć i wreszcie dzień zmienia się w jedną wielką, gromadną biesiadę, a gdy kupcy z wczesnym zachodem słońca zwijają z pośpiechem swe kramy — w pijacką bachanalję, brzęczącą bezustanną rozmową w takt głośnego bicia pięściami w stół.

W sionce rozległy się kroki.

— Mamusia przyszja! — obwieściła Elżunia.

* * *

Zagórski odwrócił się od okna.

W pierwszej chwili zamierzał zaznaczyć delikatnie urazę z powodu nieobecności żony, ale gdy usłyszał jej dźwięczny, piersiowy głos, twarz mu się rozjaśniła, uśmiechnął się i wyszedł naprzeciw niej.

Zarumieniona i tchnąca świeżością mroźnego dnia, z żywym blaskiem w wyrazistych ciemnych oczach, rękoma, zajętemi przez różne pakunki, starała się otworzyć drzwi do kuchni młodej dziewczynie, przepychającej się z trudem przez ciasną sionkę z wielkim, dobrze naładowanym koszem w ręku. Zagórski chciał żonie dopomóc, ale w tej chwili zamieszanie jeszcze się powiększyło, bo dzieci również wybiegły do sionki i ciągnąc matkę za poły płaszcza, to opowiadały jej o przyjeździe ojca i o nowych zabawkach, to znów pytały, czy dla nich co na jarmarku kupiła.

— Nie gniewaj się, Józieczku, że nie czekałam, ale —

Przerwał jej. Nie warto nawet mówić. Przecież musiała iść na jarmark jaknajwcześniej.

— Bardzo jesteś zmęczony?

— O, bardzo!

Wziął się za głowę.

— Wogóle przemęczony jestem. Miasto dzisiejsze bardzo męczy. Na mnie działa zabójczo. Ty się do miasta wyrywasz, a nie wiesz nawet, co tu masz. Teraz już nieprędko się stąd ruszę.

— Chorowałeś?

— Z przemęczenia. Myślałem, że to serce, potem — że płuca, pokazało się jednak, że to tylko przemęczenie.

— Odpoczniesz sobie kilka dni, przyjdziesz do siebie. A jak ja wyglądam?

— Ty, Anielciu?

Zagórski spojrzał w uśmiechniętą, rumianą twarz żony. Miała wciąż swój słodki dziewczęcy owal, wiśniowy, gorący kwiat ust i zmienną błyskotliwość wielkich oczu, naiwnych i wrażliwych.

— Wyglądasz doskonale.

― Istotnie, nieźle się czuję. To zima tak na mnie działa. Lato mnie męczy. Ale tyś pewnie głodny? Będziesz się mył?

Pomagała mu przy przebieraniu, opowiadając jednocześnie o dzieciach, domu, gospodarstwie, wreszcie zaczęła się skarżyć na drożyznę.

— Nie masz pojęcia, Józieczku, jak strasznie drogo się robi. Chciałam z tych pieniędzy, co mi przysłałeś, z kilka sągów drzewa dokupić —

Zagórskiemu serce zabiło żywiej.

— Więc drzewa nie dokupiłaś?

— Skądże? Niepodobieństwo!

— A ja liczyłem na to. Rozmyślnie więcej przysłałem.

― Kiedy jednocześnie wszystko podrożało i ja nie mogłam nadążyć. Za kilo mięsa płacę już —

Tu popłynęła długa litanja cen, recytowana płaczliwym, żałosnym głosem.

A gdy tak żona biadała, Zagórski milczał i mył się i mył, zapamiętale gorącą wodą spłukując ze swej zmęczonej głowy niezbyt wonną pianę ordynarnego mydła.

― A z pieniędzmi jak jesteś? — pytał, wycierając się półzniszczonym ręcznikiem. — Powinny ci conajmniej do pierwszego wystarczyć.

Żona aż się zlękła.

— Józieczku, co też ty mówisz! — wykrzyknęła.

— Przecież dopiero przed kilku dniami je odebrałaś!

— Ależ pomyśl tylko — jarmark, Józieczku! I święta za pasem. Trzeba będzie kupić cukru parę kilo, żeby choć tę struclę jaką móc upiec.

— Parę kilo cukru do tej jakiejś strucli! — warknął Zagórski, czerwony jak burak, prawdopodobnie wskutek gorącej wody.

— Ja przecież pieniędzy nie jem! — odpowiedziała niecierpliwie.

Przestał się obcierać i stojąc tak nagi do pasa, z rozłożonym ręcznikiem w rękach, patrzył na nią przez chwilę.

― Posłuchaj. Mam umowę dość korzystną z Nowakiem i przywiozłem pieniędzy tyle, abyśmy mogli pół roku żyć spokojnie. Dopiero za pół roku dostanę nowe pieniądze. Z tego jednak, co ty mówisz, widzę, że to, co ja przywiozłem, może nam wystarczyć na cztery miesiące.

— Jakto na cztery miesiące? Musi wystarczyć na sześć! — zapewniała gorąco.

— Nie mów-że takich głupstw! — żachnął się.— Na grudzień pieniądze już wydałaś, więc muszę dać drugi raz, drzewa niema, też się musi dokupić, no więc?

— E, cztery miesiące, czasu dość, postaramy się, żeby nam wystarczyło! — mówiła, pomagając mu wdziać czystą koszulę. — Może ci Nowak da zaliczkę!

— To znaczy, że mam zjadać własną substancję?

Nie zrozumiała.

— W każdym razie — poco się gryść naprzód?

— Oczywiście! — przyznał jej słuszność.

— Zjesz teraz co, czy zaczekasz na obiad? Będzie wnet.

Skrzywił się.

— Nie. Jakże tak — wprost z wagonu i sani — na obiad! Nie mógłbym jeść. Trzeba wprzód coś małego.

— Skusiła mnie gorąca kiełbasa. Widziałam pełne miski gorącej, dymiącej kiełbasy — chłopi jedli z takim apetytem — zapachniała mi. Nie mogłam wytrzymać. Może zjesz kawałek? Świeżutka, doskonała.

Uśmiechnął się.

— Jedli z apetytem, powiadasz? Ja go widzę, tego chłopa ogromnego, jak piec, w owczym kożuchu, z nogami jak słupy, z gębą kwadratową, stężałą od mrozu. Wejdzie do szynku, dłońmi twardemi, jak kijanki, po bokach się kilka razy uderzy, wypije kubek wódki, niedopitą resztą chluśnie na czarną podłogę, strzyknie śliną przez zęby a potem weźmie w łapę funt gorącej kiełbasy i je, aż mu skóra w zębach trzeszczy. Daj i mnie kiełbasy i kieliszek wódki.

Po chwili siedzieli już za stołem, w małej, jasnej jadalni.

Przez okna i prowadzące na werandę oszklone drzwi, widać było gościniec, czarny teraz od ludzi, fur i zwierząt, wirujący wciąż i huczący strumień.

— Ależ gwałt! — rzekła pani Zagórska, patrząc na to jarmarczne rojowisko.

— Na pierwszy rzut oka tylko. W rzeczywistości — najzupełniejszy porządek, od wieków ustalony i uświęcony. Każdy wie, gdzie ma zajechać, gdzie stanąć, gdzie bydlę zaprowadzić. Trzeba to znać, rozumieć. Kto tego nie rozumie, dopatruje się wciąż wszędzie nieporządku. A ono pod tym względem wcale znów tak źle z nami nie jest. I nie może być, bo przecie wszystko dyktuje życie, konieczność. Elżuniu, fe, nie palcami, jak ty jesz!

Widząc, że mąż nie jest w złym humorze, pani Zagórska postanowiła poruszyć drażliwy temat.

— Słuchaj, Józieczku! — odezwała się, gdy po nowym kieliszku domowej wiśniówki sięgał po kanapkę z szynką i sardynką. — Słuchaj, Józieczku! — powtórzyła błagalnie. — A możebyśmy przecie tym razem wieprzka kupili?

Pochylił głowę nad stołem.

— To wielka oszczędność! — tłumaczyła mu. — Z porządnego wieprzka możemy mieć tłuszczu na pół roku, nie mówiąc o kiełbasach, szynce, wędzonce i tak dalej. Basiu, uważaj, bo obrus poplamisz! A pomyśl, ile wydajemy na słoninę, która w dodatku będzie coraz droższa.

Ten wieprzek, to było dawne marzenie pani Zagórskiej. W miasteczku prawie nie było domu, gdzieby nie karmiono świni, która na całą zimę dawała tłuszcz, a na uroczyste przyjęcia mięso i wędliny. W osobliwszą praktyczność tego zwyczaju Zagórski bardzo nie wierzył, ale, ostatecznie, taki był już zwyczaj i wątpliwości nie ulegało, że mieć wieprzka w domu byłoby dobrze. Niestety, nie była to rzecz łatwa do urzeczywistnienia. Zagórscy nieraz próbowali uciułać potrzebną sumę, zawsze jednak okazywało się, że w danej chwili, kiedy już mieli do kupna przystąpić, ceny nierogacizny poszły w górę. W tym pościgu za wieprzkiem stanowczo nie mieli szczęścia.

Zagórski zawahał się.

— A po ileż teraz sprzedają wieprze? — zapytał.

Żona podała mu cenę.

Uśmiechnął się gorzko.

— Połowa moich kapitałów! — rzekł. — Basia, nie samą kiełbasę! Z chlebusiem, z chlebusiem!

― Ale dzięki temu będziemy mieli o połowę mniej wydatków — nastawała żona.

— Mylisz się! — odpowiedział jej. — Wydatki się nie zmniejszą. A w dodatku, gdyby nagle coś się zdarzyło, nie miałbym żadnej rezerwy. Nie mogę zostać bez amunicji. Muszę mocno trzymać w garści to, co mam, muszę się rządzić ekonomicznie.

— Ładna ekonomja! — oburzyła się żona. — A jeśli w styczniu słonina o sto procent podrożeje?

— To będę się starał kupować jej o połowę mniej.

— Ja i tak kupuję bardzo mało, tyle tylko, ile niezbędnie potrzebuję.

― Wiem o tem. Nóżki spokojnie, Elżuniu, nie wywijaj widelcem.

Zagórski zaczął się niecierpliwić. Odsunął talerzyk z niedojedzoną kanapką i zapaliwszy papierosa, osłonił się obłokiem dymu.

Pani Zagórska również zaczęła tracić panowanie nad sobą.

Jakto? Więc co ona właściwie ma robić? Po to jest gospodynią, aby gospodarować, ale jeśli niema czem gospodarować?

— Bo ty nic nie myślisz o przyszłości! — wybuchnęła. — Ty żyjesz z dnia na dzień i dlatego nigdy do niczego dojść nie możemy.

— A ty tak myślisz o przyszłości, że jak zacznicsz kupować na jarmarku, to potem na paczkę zapałek nie masz. Rezerwy muszą być! Basiu, bo klapsa dam!

— Rezerwy! Rezerwy! Te rezerwy leżą w szafie i nietykane nawet topnieją tak, że kiedy wreszcie po nie sięgasz, nie mają żadnej wartości.

— I o tem wiem. Tak, niestety, jest! Ale cóż na to poradzę? Nie jestem paskarzem, kobieto, zrozumiej to, jestem tylko ciężko pracującym inteligentem polskim, pojmujesz? Filologiem, filologiem, niczem więcej, artykułem luksusowym w tym biednym kraju.

— A zkądże inni biorą?

— Inni robią skarpetki, buty, krawatki, bluzki, kołnierzyki w których dziś omal, że krowy nawet już nie chodzą, a ja piszę podręczniki gramatyk zakazanych języków i układam słowniki. Jedni, widzisz, robią dla siebie, drudzy dla przyszłości.

— Powinienbyś i o swoich pamiętać! — żachnęła się.

A czyż ja zapominam? Elżuniu, smarkaczu jeden nieznośny! Czyż wam czego brakuje? Chodzicie może głodni, nieubrani, nie macie dachu nad głową?

— Tego nie mówię, ale popatrz, ty jesteś niby uczony człowiek a porządnego płaszcza zimowego nie masz! Ja mam właściwie jedną porządną sukienkę do wyjścia, podczas gdy pierwsza lepsza gulonka, co gulonka! dziwka ze wsi! wydaje na suknie krocie i miljony. Mnie wstyd czasem za siebie i za ciebie, kiedy się przeciskam przez tę postrojoną hołotę. One się poprostu śmieją ze mnie, z tej mojej czapki, w której już trzecią zimę chodzę, z tej staromodnej mufki!

― Niemądra jesteś! Przecież to, co ja robię, nie jest wcale głupie ani niepotrzebne. Porządny, solidnie zrobiony, wielki słownik angielski może też dać miljony. Poczekaj tylko trochę. Eee! Rozpuściłaś dzieci, co to za jedzenie, hukać człowiek musi na nie, jak policjant!

— Oczywiście — poczekaj. Ja czekam wciąż — mam już dwadzieścia sześć lat, życie mija i nie mam nic. Wszystko ucieka przede mną, jak ten wieprz, na którego nigdy nie możemy się zdobyć. Inne stroją się, chodzą na bale, do teatru, na koncerty, używają świata, ja siedzę w tej dziurze, haruję, nie mam nic, jak tylko kuchnię i dzieci, żywej duszy nie widzę, żadnych przyjemności, ani kina, ani nawet cukierni. Ja do tego nie jestem przyzwyczajona, ja się wychowałam w mieście, ja chcę żyć!

Brzydki grymas złości oszpecił jej ładną twarzyczkę, nos zaczerwieniony dźwignął się w górę jak semafor, wargi posiniały, na czoło wystąpiły żyły.

Zagórski pokiwał głową.

— Ja! Ja! Ja! Ja chcę żyć! I ja też. Ale wierz mi, że nieraz chciałbym też bardzo już umrzeć, i zdawałoby się, że do tego chyba mam prawo, a patrz, mnie nawet tego nie wolno!

― E, przesada! — burknęła szorstko.

— No, jak na pierwszy dzień po czteromiesięcznej nieobecności, będzie tego chyba dość — rzekł chłodno. — Pozwolisz, że się teraz trochę zdrzemnę. A wy, smarkacze, uważajcie! Ja was wciąż nawoływać nie będę!

— Pracuje człowiek, jak koń — myślał, idąc do swego pokoju — a wszystkiego wciąż mało, mało i mało!

* * *

Krótki zimowy dzień umierał w krwawych urywanych tchnieniach. Nad szarzejącemi dachami domów żarzyło się czerwono kilka dogasających obłoczków. Szybko gęstniał w oknach ciemno niebieski zmierzch, z poza bezlistnych konarów drzew przebłyskiwały małe, blade gwiazdki zimowe. Jarmark już ścichł, tylko od czasu do czasu rwały gościńcem wozy, pełne chłopów, pokrzykujących po pijanemu.

Zagórski spał. Przy obiedzie siedział chmurny, bez humoru i niewiele jadł. Skarżył się na kłucie w sercu i ból w piersiach. Na dzieci fukał tak, że się zlękły i do końca obiadu nie odezwały się ani słowem. Żona, chcąc go trochę udobruchać, tłumaczyła mu, że nie ma żadnych pretensji do niego, lecz nie może przecież wyskakiwać pod niebiosa z radości w tak nędznych i podłych czasach.

— Czasy nie są ani nędzne, ani podłe! — odpowiedział jej. — Są to rozrzewniające czasy dziecięctwa Rzeczypospolitej. Ale co ciebie to obchodzi! Ty pamiętasz, że dawniej ciastko z kremem kosztowało pięć centów i rozpaczasz, że dziś musisz płacić za mały bochenek chleba tysiące marek. W końcu — co tu dużo gadać! Wiem dobrze, że ci jest ciężko. Bardzo wielu ludziom w Polsce jest ciężko — niezasłużenie. Ale znoś złą dolę dobrze, bo inaczej będzie ci jeszcze gorzej. A zresztą, co za zła dola? Kto inny na kolanach dziękowałby Bogu za to, co ty masz.

Zaraz po obiedzie położył się do łóżka.

A teraz pani Zagórska chodziła znowu sama po domu, i, to sprzątając wyrzuconą z kuferków przez dzieci brudną bieliznę męża, to układając w kredensie przywiezione przez niego wiktuały, to wreszcie, bawiąc się z dziećmi, dość nieufnie przyjętemi, nowemi zabawkami bez żadnych jeszcze praw obywatelstwa, myślała długo i intensywnie o tym swym mężu, tak dobrym i tak szalenie czasem nieznośnym, o życiu na prowincji i o swych zawiedzionych nadziejach. A im dłużej o tem wszystkiem myślała, tem ciężej się jej robiło i tem bardziej nienawistnym i obcym stawał się jej dom, w którym żyć i mieszkać musiała.

Była pewną, że Józef utrzyma się w mieście i że prędzej, czy później cała rodzina się tam przeniesie. Czuła się na prowincji źle, wprost nieznośnie. Wychowana w mieście, bała się chłopów a nawet miała do nich niczem niewytłumaczoną odrazę, na małomiejskich, zacofanych gulonów patrzyła zgóry, a z paniami z inteligencji zżyć się nie mogła. Przyrody nie odczuwała, nie miała dla niej ani oczu, ani serca, nie mogła się w niej dopatrzyć poezji, piękna, wielkości. Przechadzek nie lubiła, zanadto się na błocie buciki niszczyły, zbyt niewygodnie było chodzić po górach na wysokich obcasach. Pozostawał dom, mąż, dzieci. Ale ten dom był dla niej nic tyle może obcym, ile niemiłosiernym, jakby nieprzyjaznym, nieustępliwym. Nigdzie nie mogła w nim przeprowadzić swej woli. Było prawdą, co Józef powiedział, że nic tu zmienić nigdy nie można było, wszystko musiało stać tak, jak stało, posłuszne woli nie jej, woli i koniecznościom obcych, niezłomnych, choć niby dawno zamarłych. Straszyły ją portrety rodziny, której nie znała, a które patrzyły na nią surowo i jakby niechętnie. Drażnił ją upór sprzętów, które, gdy je raz inaczej rozstawiła, miały w całości wyraz tak głupi, jak gdyby się z niej wyśmiewały. Wogóle — miała wciąż wrażenie, że ten dom zupełnie się z nią nie liczy, w niczem się do niej nie chce zastosować.