Niezwalczone sztandary - Jerzy Bandrowski - E-Book

Niezwalczone sztandary E-Book

Jerzy Bandrowski

0,0

Beschreibung

Niwiński jest typem artystycznego lekkoducha, który spędza życie na grze na pianinie i pisaniu poematów. Niestety kończy się jego dobra passa i na skutek coraz bardziej odczuwalnej biedy postanawia znaleźć dla siebie jakieś zajęcie. A czasy są dość niespokojne... Nieco z przypadku Niwiński dołącza do zorganizowanej wyprawy słowackich konspiratorów do Penzy. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 375

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jerzy Bandrowski

Niezwalczone sztandary

POWIEŚĆ

Saga

Niezwalczone sztandary

 

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Copyright © 1921, 2022 SAGA Egmont

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728050637

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

I.

Sprawa jest prosta:

Jeżeli ktoś nie może robić tego, co do niego należy, musi robić to, co do niego nie należy.

Niwiński był z upodobań literatem, z zawodu dziennikarzem, zaś usposobienie miał wygodnego i leniwego pantoflarza.

Byłoby niewątpliwie najlepiej, gdyby miał majątek i mógł robić to, coby się mu najwięcej podobało, to jest, przeważnie jakieś kunsztownie obmyślane a efektowne „nic“. Byłby wtedy szczęśliwy i nie przeszkadzałby ludziom.

Ponieważ to się zrobić nie dało, powinien był przynajmniej siedzieć cicho w jakiejś redakcji i tłumaczyć ładnym stylem ciekawe kawałki z pism zagranicznych.

Tymczasem wielka wojna zaczęła wyrabiać z nim takie komedje, że, chcąc nie chcąc, musiał ingerować osobiście. Ponieważ los zwolnił go od olśniewania współczesnych heroizmem i świetnością swych czynów orężnych, przeto Niwiński ograniczał się przez pewien czas do spiskowania w Kijowie z Czechami przeciw swej rodzonej Austrji. Robił to z takiem powodzeniem, że kiedy Niemcy wkroczyli na Ukrainę, musiał zmykać do Moskwy, na łasce losu pozostawiając żonę z kiłkumiesięcznem dzieckiem u piersi. Dotknięty tem do żywego i rozżalony, rozgorzał tak płomienną mściwością, iż całą duszą już oddał się polskiej konspiracyjnej akcji wojskowej i spiskowaniu przeciw sowjetom, mimo poważnych niebezpieczeństw, na jakie to narażało w razie schwytania przez „czerezwyczajkę“. Jakiś czas jeździł po całej Rosji, intrygował, szachrował, organizował, wykradał z magazynów broń i amunicję, nie zaniedbując nigdy niczego, coby mogło „sowjety“ skompromitować i coby mogło posłużyć za dowód przed światem, że bolszewicy nie są w Rosji popularni, nie siedzą pewnie i że na nich polegać nie można. Była to praca trudna, ciężka, niebezpieczna, ale owocna, a przytem dawała Niwińskiemu ten jakiś entuzjazm życiowy, tę energję, bez której w owych arcyprzykrych czasach żyć i wierzyć było prawie niepodobieństwem.

Zwolna jednak pole działania zacieśniało się, szeregi rzedły coraz bardziej, to ten, to ów „dziękował za zaszczyt“ i wycofywał się, niektórzy już się nawet do telefonów nie zgłaszali, wielu aresztowano, misje ententy przeniosły się do Wołogdy, do Moskwy zjechał Mirbach, ochotników, jadących na Murman coraz częściej denuncjowano, wreszcie robota ustała prawie zupełnie.

Zahamowany tem w swym rozpędzie Niwiński powrócił do swoich dawnych zajęć i upodobań. Dużo czytał, porządkował pamiętniki, grał pilnie na fortepianie płoche, dźwięczne walce Szopena, zaczął pisać ogromny poemat. Trwało to parę tygodni — jak długo obiady w „Kole Pań“ były jeszcze możliwe i jak długo było na nie stać. Ale naraz te obiadki zmieniły się w obiadeczki, potem w obiadziątka, potem w obiadziny — i przyszedł głód niemożliwy do zaspokojenia, wyczerpujący organizm, doprowadzający przy najmniejszym ruchu do siódmych potów, pozbawiający wszelkiej energji.

Wtedy Niwiński ocknął się i zastanowił się naprzód nad położeniem, potem nad wyjściem z sytuacji.

Położenie było kiepskie. Środków do życia nie miał. Prędzej czy później trzeba było wyleźć ze swej nory i szukać jakiejś roboty. Tymczasem liczba emigrantów polskich w Moskwie zmalała, bo kto mógł, brał wizę od Mirbacha i zmykał pod Prusaka, dzięki czemu ewidencja pozostałych zrobiła się łatwiejsza i możliwość „wsypania się“ większa. Przedzierać się przez front ukraiński do Kijowa nie miało najmniejszego sensu. Moskwa równała się Butyrkom lub śmierci głodowej.

A Murman?

Oczywiście — Murman. Dlaczegożby nie?

Poszedł do „swoich“. Pokazało się, że on, który tylu ludzi na Murman wysłał, sam dostać się tam nie może. „Swoi“ powiedzieli mu, że nie mają prawa go wysłać, bo nie jest oficerem bojowym, nie był na wojnie. Wysyłać ochotników miał prawo, za to teraz mógł iść do „czerezwyczajki“ zameldować się i prosić, aby go rozstrzelano.

Dobrze.

Poszedł do Francuzów sam.

— Absolument impossible.

Ha, „vive la France!“ Pojedzie tedy bez pytania i bez pozwolenia.

Poszedł na Plac Teatralny, stał przez cały dzień w ogonku przed kasą z biletami, wreszcie zażądano od niego pozwolenia na wyjazd na Murman.

— Jakiego pozwolenia?

— Wyszedł dziś rozkaz, iż z powodu niedostatecznej aprowizacji i braku chleba na Murmanie i w Archangielsku, wyjazd do tych miejscowości jest możliwy tylko za okazaniem specjalnego pozwolenia.

— Skąd je wziąć?

— Zgłosiwszy się osobiście do sowjetów.

— Dziękuję bardzo.

Sytuacja, bądź co bądź, „wyjaśniała się.“

Niwiński wiedział przynajmniej, dokąd jechać nie może.

Przez ukraiński front nie, na wieś nie, do Wołogdy nie, do Archangielska nie, na Murman też nie.

A jednak wyjechać musi.

Dokąd?

Jedna jeszcze pozostawała droga wolna: Na wschód. Do Władywostoku albo z Charbina przez Chiny.

— Zajadę?

Wzruszył ramionami.

— Tu siedząc, daleko z pewnością nie zajadę.

Przeszło osiem tysięcy wiorst!

Policzył swe kapitały: Dwieście siedemdziesiąt cztery ruble w „kierenkach“. Wyjechać z Moskwy za to w każdym razie można. A dalej? Zajedzie — albo nie zajedzie. Zobaczymy. „Goli“ podróżują tanio.

Wrócił do domu zmęczony, głodny jak tygrys, ale z postanowieniem. Dużo jeżdżąc, miał mapę kolejową. Rozłożył ją przed sobą, patrzył, wmyślał się w swój los, odgadywał, co go czeka, co go spotkać może.

— Moskwa — to już nic, to było — Tuła, tajemnicze, wiecznie przez poezję obskakiwane „Thule“, miasto samowarów i kiepskich pistoletów rosyjskich — potem Penza, djabli wiedzą, co za miasto, nazywa się Penza, dlaczego nie? Dalej jest Samara nad Wołgą, ładne imię, no i Wołga, potem Ufa, nic o tej lufie nie wiem, potem dopiero Czelabinsk i tu kończy się Europa, a zaczyna się tom drugi — Syberja, „ziemia łez, wygnania, przekleństw“ i wszelkiego cierpiętnictwa. Jakże daleko Czita, Charbin, wreszcie nadmorski Władywostok!

Nieznane!

— Nieznanego będziesz się bał, człowieku tępy? Wszakże wszystko poznane, to właśnie przeszłość czyli śmierć. Życie jest w przyszłości, w nieznanem, w tem, co będzie, nie w tem, co było. Co mnie może czekać na tej strasznie długiej drodze? Stacje kolejowe. Jak stacja kolejowa wygląda, to już wiem. A jak wygląda jutro? Z dwojga złego przestrzeń jest znacznie mniejszym wrogiem człowieka, niż czas, i tylko czas usposabia ją dla człowieka nieprzyjaźnie. Więc — jedzie się. Doskonale. Niema o czem dużo gadać. Ale czy ja czego nie zapomniałem? Co mnie tak niepokoi?

Zrewidował swą kalkulację raz, drugi i trzeci — wszystko było niby w porządku a przecie czegoś brakowało.

— To może być jakieś tragiczne niedopatrzenie! — mówił sobie Niwiński. — Coby tu robić? Najlepiej — położyć się spać na ten temat!

Tak też i zrobił.

Zbudziwszy się na drugi dzień, długą chwilę leżał nieruchomo i jak najbardziej biernie, pozwalając myślom, wspomnieniom, wrażeniom gadać sobie niedorzecznie nakształt małych dzieci, bawiących się na garonie. Słuchał i czuwał. Prawie że wiedział, ale wciąż jeszcze nie mógł sobie przypomnieć.

Zamyślony, wstał, ubrał się i wyszedł na miasto. Zwykle, zamiast śniadania, pił sześć do ośmiu szklanek gorzkiej, gorącej herbaty — wypadająca na niego, jako dzienna porcja burżuja, jedną ósmą część rosyjskiego funta chleba zjadał wieczorem na kolację — dziś jednak, wybierając się już w podróż, postanowił zjeść śniadanie w kawiarni. Ponieważ mieszkał tuż przy Twerskiej, wstąpił do Boma.

Było ledwie po dziewiątej, na publiczność rosyjską zawcześnie, więc kawiarnia świeciła miłemi pustkami i nie była zadymiona.

Nie pytając o cenę, Niwiński jadł, jakby był miljonerem. Wypił szklankę kawy z mlekiem, zjadł trzy bułki, zapalił papierosa i zaczął czytać gazetę.

Wtem rzekł ktoś zcicha:

— Jak se mate, pane Niwiński!

Niwiński w tej chwili rzucił gazetę.

To byli to! Czesi!

Stał przed nim w „rewolucyjnym stroju“, to jest w butach wysokich i niby mundurze wojskowym, bez żadnych jednak odznak, ogromny chłop, znany i nieznany zarazem. Oczy były znane, lecz czegoś brakowało. Aha! Kędzierzawa czupryna, bujna, „literacka“ broda.

— Na zdar, pane Markowicz! — przywitał go Niwiński — Siądźcie na chwilę.

— Nie mam czasu, muszę już iść! — odpowiedział Słowak.

Ale przysiadł się do niego.

— Nie poznałem was w pierwszej chwili — mówił Niwiński. — Coście zrobili z czupryną?

— To, widzicie, są takie komedje. My pracujemy teraz konspiracyjnie. Wiecie, że nasi komuniści zajęli nasz lokal? Na szczęście, zdążyliśmy papiery popalić. Maksa aresztowany, siedzi już w Butyrkach.

— A czy to są czescy komuniści, czy też komuniści przez was odkomenderowani?

Dryblas uśmiechnął się.

— Gdyby to było tak! Ale wy, panie Niwiński, znacie nas! Niema teorji społecznej, którejby się nasz człowiek nie chwycił. Każda nowość mu imponuje.

— A co wy tu robicie?

— Mamy zostać. Odkomenderowano nas. A wy nie jedziecie? Zdaje mi się — byłby ostatni czas. Zostaną tu tylko ci, którzy z Niemcami trzymają.

— No, tak, zapewne, niebezpiecznie, nieprzyjemnie, zaś przedewszystkiem głupio. Oni tu od abecadła zaczynają, a myśmy już z tego wyrośli. Toteż ja jadę.

— Dokąd?

— Trudno powiedzieć, bo nie wiem, czy dojadę. Chcę jechać do Francji przez Syberję.

— To jedżcie z naszemi eszelonami, panie Niwiński!

Otóż — to było to! To było to!

— A wezmą mnie? — spytał z uśmiechem Niwiński, wszelkiemi siłami starając się zapanować nad sobą.

— Z pewnością. Was — napewno. Zresztą — mogę wam dać kartkę.

Markowicz wyjął notesik, pióro amerykańskie, szybko napisał parę słów, wydarł kartkę i podał ją Niwińskiemu.

— To wystarczy. Ale jeśli chcecie jechać, to się spieszcie. Widzicie . . .

Podał mu dziennik, zakreślając palcem komunikat sowjecki.

— W Czelabińsku już się nasi z bolszewikami pobili. Jakieś awantury . . . Kurjerzy nasi muszą już jeździć po cywilnemu . . . Mirbach robi, co może . . .

— A dokąd jechać?

— Pierwsza dywizja jest ponoś w Penzie . . . Do wczoraj jeszcze tam była . . . Czy jest dziś? Nie wiem. Nie można wiedzieć. Ale, choćby ruszyli naprzód, dowiedzieć się o nich będzie można . . . To najmniej dziesięć pociągów wojskowych — nie szpilka . . .

— Zatem Penza?

— Penza.

— Jadę dziś. Dziękuję wam. A wy tu zostajecie?

— Ktoś zostać musi. — A tam co znów takiego?

Twerska zapełniła się naraz ludźmi, migotaniem barw, blaskiem złota, srebra i drogich kamieni i słodkim, harmonijnym śpiewem.

— Aida! — uśmiechnął się Słowak.

— Nie, procesja majowa! — rzekł Polak. — Jakieś święto.

Szedł potężno-grzywy, czarnooki pop w nadzwyczaj barwnym stroju powłoczystym, dostojny, imponujący. Z otwartych jego ust sączył się niski basowy, ton, niby złocisty strumień wonnego miodu. Wielkie, spokojne, mądre oczy badawczo patrzyły to na lewo, to na prawo. Kiedy spotkały oczy siedzącego tuż za szybą wystawową kawiarni Niwińskiego, spytały poważnem wpatrzeniem się. Niwiński lekko pochylił głowę. A wówczas dłoń duchownego podniosła się wysoko i nakreślony w powietrzu krzyż padł na głowę Polaka.

Niwiński przeżegnał się.

Zmięszało się w ulicy złoto dźwięczne harmonji rytualnej ze złotem feretronów, monstrancji i chorągwi, i pochód zniknął, pozostawiając echo słodkich, majestatycznych akordów i siwe, wonne obłoki kadzideł.

W kawiarni coraz gęściej gromadziły się przykre, nieogolonemi smugami czerniejące, charkocące gęby spekulantów.

— Więc — szczęśliwej drogi, panie Niwiński.

— Dziękuje . . . A którego dziś mamy?

— Dziś? Dwudziesty pierwszy maja . . .

— A . . . Czto wy . . . Toż dziś dzień imienin mej żony . . . Dobra wróżba! . . .

____________

II.

— A więc — pojechałem! — rzekł sobie w duchu Niwiński, gdy pociąg ruszył.

Trudności nie było żadnych. Miejsce znalazło się doskonałe na górnej półce; Niwiński wdrapał się na nią natychmiast, rozmieścił kuferki tak, że na jednym mógł oprzeć głowę jak na poduszce, wyciągnął się, nakrył się płaszczem i udawał że śpi.

Na przeciwległej półce rozwalił się jakiś drab w mundurze i szynelu sołdackim. Ten nie udawał śpiącego, ale naciągnął szynel na głowę i zachrapał na cały wagon.

Niwiński był tym zbiegiem okoliczności wprost uszczęśliwiony. Nie tylko dlatego, iż każdej chwili miał swobodny dostęp do okna i że, choć na gołych deskach, mógł jednak wygodnie leżeć i spać dowoli, ale oto, ukryty przed zawsze podejrzliwym wzrokiem pasażerów, sam ze swej półki widział wszystko, nie nagabywany przez towarzyszy podróży i nie zwracając na siebie ich uwagi.

Co się tyczy powierzchowności, lękać się o siebie nie potrzebował. Był bez zarzutu. Miał kacapską brodę i po kacapsku ucięte na karku długie włosy, rozdeptane buty z cholewami, bardzo wyświechtany, czarny płaszcz z guzikami poobrywanemi lub dyndającemi na nitkach, i czarny, zagadkowego kształtu kapelusz. Taki wygląd rzadko narażał na niebezpieczeństwa.

Wagon zapełniony był pasażerami, przeważnie zamkniętymi w sobie, wstrzemięźliwymi w słowach, ubranymi jak najniepozorniej. Dawna rosyjska rozmowność i poufałość w podróży zmieniła się w nieufną skrytość i podejrzliwość. Pod Niwińskim, na dole, zajęło przy oknie miejsce dwuch robotników. Jeden z nich, blondyn, okrutnej twarzy, z ogromnemi blado-niebieskiemi, krwią nabiegłemi oczami, śmiało, głośno i bezwzględnie krytykował bolszewickie rządy i narzekał na brak chleba i pracy. Nie odpowiadano mu jednak. Chytrzy i podstępni Moskale w mig w tym śmiałym malkontencie zwietrzyli prowokatora bolszewickiego.

Prócz tych dwuch podejrzanych ptaszków, znajdowało się też w wagonie kilku Łotyszów. Już na dworcu, w Moskwie, Niwiński zauważył rozmawiającą po łotewsku gromadę „cywilów“, trzymających się jednak kupy, zaopatrzonych prawie wyłącznie w „sumki“ wojskowe a rozdzielających się na małe grupy po wagonach. Domyślił się, że to tajny, maskowany transport wojskowy.

Były to zgoła ordynarne i pospolite parobasy, ci Łotysze, przypominający trochę Niemców, lecz jakby bezduszniejsi czy posępniejsi. Gęby mieli kwadratowe, drewniane, typowe „Ohrfeigengesichter“, wyraz oczu mało inteligentny, tępy a pewny siebie i zarozumiały, kapralski.

Jeden z nich zapalił świeczkę, — w wagonie było prawie ciemno — drudzy rozmawiając żywo, pootwierali duże, fińskie noże, powyciągali z „sumek“ ogromne bochny chleba żytniego, masło i zaczęli jeść po chłopsku, z głośnem, gwiżdżącem mlaskaniem, a powoli i systematycznie. Tak dostatnio mogli w tych czasach jeść tylko żołnierze. Niwiński z pogardliwą zawiścią patrzył na ich olbrzymie pajdy chleba, połyskujące żółtawym tłuszczem, zaś Moskale, typowi i namiętni zjadacze chleba, wzdychali głośno, udając zresztą, że Łotyszów nie widzą. Ci ze swej strony również zupełnie ich ignorowali.

Niwiński myślał chwilę o Łotyszach, potem o Czechach, potem zaniepokoił się, zastanawiając się nad tem, czy dobrze zrobił, zameldowawszy „swoim“ swój wyjazd do Czechów. Uczynił tak ze względu na żonę, bo nagłe zniknięcie „bez wieści“ mogło pociągnąć różne komentarze. Ale teraz żałował, bo znowu zatruto mu tę beztroską pogodę, z jaką, porzuciwszy wszystko, wybierał się w świat.

Powiedziano mu:

— Jeśli to będzie możliwe, wszelkiemi siłami starajcie się Czechów w Rosji zatrzymać. Wszędzie na Wschodzie macie już nasze tajne związki wojskowe, możecie z nich korzystać. Zatrzymajcie wszystkiemi siłami i sposobami.

Niwiński odpowiedział:

— Jesteście okrutni. Nigdy nie przestajecie żądać. Zrozumiejcie, że to, co ja robię, jest krokiem rozpaczliwym, skokiem w otchłań. A wy mówicie mi: — Jak będziesz leciał, pamiętaj, nie zapomnij załatwić — Nie. To okrucieństwo. Najwyższy czas, żebym mógł spokojnie sam o sobie pomyśleć.

Nie zlitowano się nad nim.

— Musicie. Wojna trwa, nasza wojna, nieprzegrana, nierozegrana. Abyśmy ją mogli wygrać, na Wschodzie musi być front, wszystko jedno gdzie, choćby nad Irtyszem, Angorą czy za Bajkałem. W tym celu należy robić wszystko, co się da.

— Nie ruszę ani ręką, ani nogą! — zachnął się Niwiński. — Nie chcę się już do niczego mieszać, mam dość.

Wyśmiano go i odprawiono niegrzecznie

A teraz rozmyślał — i wątpił i gryzł się i juź znowu zaczynał go trapić niepokój. Bronił się, argumentował, rozważał szanse — a w końcu zapomniał o wszystkiem. Od włóczęgów-Moskali nauczył się Polak beztroskiego podróżowania, lotu przestrzenią bez myśli o tem, co było i co będzie, byle jechać wciąż naprzód i naprzód, byle uciec od wszystkiego, co trwałe i co przykuwa do siebie.

W nocy wtargnęła do wagonu hałaśliwa zgraja „mieszoczników“, to jest mieszkańców pozbawionych chleba okolic, którzy, doprowadzeni do rozpaczy, gromadami wyprawiali się do „chlebnych krajów“ po zboże lub mąkę — proceder w owych czasach bardzo niebezpieczny i karany śmiercią przez sowjety, zazdrośnie strzegące monopolu zbożowego. „Mieszocznicy“, „ljudi otczajannyje“ 1 — jak ich powszechnie nazywano — i podnieceni niebezpieczeństwami wyprawy, pohałasowali trochę, ale, ogrzawszy się w sennej atmosferze, zaczęli drzemać, zaś nad ranem zniknęli.

W dzień Niwiński biegał na większych stacjach po wrzątek, chleb, kiełbasę i papierosy, a zresztą wyciągnięty na swej półce, patrzył w okno. Maj zbliżał się już ku końcowi, ale świat nie wyglądał bynajmniej okazale; ziemia była w pasy brudnofjoletowe i jasno-zielone, zaś na niebie kłębiły się chmury. Niwiński próbował przez jakiś czas wmawiać w siebie, że go to bardzo zajmuje, ale wkońcu zmęczył się i zamknąwszy oczy, wrócił do swoich dum.

Moskwa została gdzieś bardzo daleko, tak daleko, że zupełnie już myśleć się o niej nie chciało. Tu zaś nie słyszało się ani o bolszewikach, ani o rewolucji, ani o „czerezwyczajce“, ani o wojnie — nic! Pociąg sobie jechał, jak mógł, ludzie radzili sobie też, jak mogli, było cicho, spokojnie — nawet za cicho i za spokojnie.

Ani jednego Czecha nigdzie widać nie było, ani słowa o Czechach Niwiński po drodze nie słyszał, a przecie niepodobieństwo, żeby się na tej linji nie kręcili ich kurjerzy, żeby tu nie było łączników. Napróżno jednak szukał ich na stacjach. Białoczerwone wstążeczki znikły z czapek, żołnierze podróżowali prawdopodobnie w przebraniu.

— Poco się niepokoić? — machnął ręką. — Mają być w Penzie, zobaczymy w Penzie, a nie — pojedziemy dalej.

____________

III.

Do Penzy dojeżdżał już otoczony Tatarami w szarych myckach na głowach i w szarych wojłokowych ubraniach, od których ciemno odbijały orzechowe twarze, skupione i posępne. Tatarzy wypluwali wprawdzie całe chmury łusek słonecznikowego ziarna, ale zachowywali się poważnie i dostojnie.

Nareszcie pokazała się Penza.

Dworzec był taki sobie, kolejowy ruch na nim, jak na owe czasy, na pierwszy rzut oka normalny — to znaczy, tłumy bezpańskie, coraz bardziej obdarte, brudne, rozwłóczone, rozpuszczone, i Bóg wie skąd, rozwalające się na tłumokach, workach, naczyniach i kufrach, lecz hałaśliwe, pewne siebie i butne, a wśród nich twarze tragicznie zmęczone i sponiewierane — inteligencja nie przywykła jeszcze do nowego, demokratycznego sposobu podróżowania i która nie shołociała jeszcze dostatecznie, aby, mimo rezygnacji, obojętnie módz znosić owe poniżenie.

Niemile uderzony tym widokiem, Niwiński stał, trzymając w rękach swe kuferki i szukając w tłumie znajomej twarzy. Przecie tu oni mieli być!

Nie było nikogo.

Przejechał pociąg, przesunęli się niezliczone wagony, pełne rojących się, rajdoszących łachmanów i szmat.

— Może ich tu niema? Może trzeba było jechać dalej tym pociągiem?

Instynkt odpowiedział mu, że nie.

Zaczepił tragarza kolejowego:

— Gdzie tu eszelony czesko-słowackie?

Tragarz zmierzył go wzrokiem, splunął i odszedł.

Drugi tragarz był rozmowniejszy, ale oświadczył, że o eszelonach czesko-słowackich nic nie wie i poradził Niwińskiemu udać się po informacje do komisarza stacji.

— Coś tu niewyraźnie! — pomyślał Niwiński.

Zastanawiając się, co zrobić, „wąchał powietrze“.

Dzień był szary, mokry, skisły, chłodny, ludzie byli niby normalni a przecie po czemś nieuchwytnem niemal, nieokreślonem, niemożliwem do opisania, Niwiński odgadywał, że coś się tu święci. Atmosfera była podniecona.

A nagle, jak stał, brudny, wymiętoszony, z kuferkami w rękach, udał się do komisarza stacji.

Człowiek jakiś w mundurze, bez żadnych odznak, ale zato z napiętnowaną twarzą, zmierzył go od stóp do głów podejrzliwie i wrogo.

— Niema tu żadnych eszelonów czesko-słowackich! — odpowiedział stanowczo i opryskliwie.

Niwiński zaczął nudzić: A jak, a gdzie, a co?

Równocześnie zaś miarkował, co zrobić, jeśli go ten komisarz w tej chwili aresztuje — miał list i dokument od czesko-słowackiej Rady Narodowej, dużo własnych papierów — i jak się ewentualnie z tej pułapki wycofać. Ponieważ nie wiedział, dla zyskania na czasie — nudził.

Tem wygrał.

— Powtarzam wam — warknął komisarz — że żadnych eszelonów czesko-słowackich tu niema! Jest tylko komisarz czesko-słowacki.

Niwińskiemu błysnęły oczy.

— Nu i sława Bogu! — odetchnął — Niczawo bolsze mnie nie nada!

Teraz już może się wycofać bezpiecznie.

— A gdie-że on, etot komisar?

— Wagon 11736, na lewo od stacji! — rzucił mu szorstko bolszewik.

Niwiński, mrucząc pod wąsem, wyszedł.

Narazie wymknął się szczęśliwie. Lecz co dalej? Komisarz czesko-słowacki! Brzmi to trochę po bolszewicku, ale Czech zawsze jest Czechem.

Rozpoczął poszukiwania.

Dzień był zniechęcający, wagonów na lewo od stacji rzędy nieskończone, ale nigdzie ani żywej duszy, ani wagonu 11736.

— Pojechali czy co? A może ten bolszewik zełgał? Jakiż ze mnie idjota! Oczywiście, jeśli on powiedział „na lewo“, trzeba było iść na prawo. Przecie oni zawsze łżą!

Znalazł wreszcie jakiegoś Czecha, pokazało się jednak, że tu wpadł już gruntownie, bo był to bolszewik, który Niwińskiego natychmiast aresztował.

Kłócili się z półgodziny. Czech nie chciał Niwińskiego puścić, mówiąc, że do Masarykowców już iść nie można, bo na nich już wyrychtowano działa.

— Kto wyrychtował?

— Czerwone wojska!

— Jakże! I ty, Czech, dopuściłbyś do tego?

— A co oni robią? — wrzasnął Czech. — Głupcy, nie wiedzą, że ich za dwa i pół miljona dolarów Francuzom sprzedano! Co robią? Rosji trzeba dopomódz, a oni zamiast się tu z Niemcami bić uciekają do Francji! Co tam po nich? W jeden dzień do nogi ich pod jakiemś Verdun Niemcy wytłuką! I co oni pomogą tam, jeśli Rosja z Niemcami pójdzie? Tu trzeba radzić, trzeba pomagać Rosji, bo inaczej wszystko przepadnie.

Krzyczał długo, ale wreszcie zmiękł i nietylko, że puścił Niwińskiego wolno, ale nawet poprowadził go w stronę eszelonów.

Minąwszy budynek stacyjny weszli na boczny tor, na którym ukazała się druga stacja, towarowa, przed nią pociągi z lokomotywami pod parą a dalej, na wzgórzu, białe, ponętne zdaleka miasto za rzeką.

— Widzisz eszelony? — mówił Czech. — Stoją. Maszyny są pod parą. Idź i powiedz im, żeby nie czekali. Niech jadą, bo ich tu inaczej wytną. Ja dalej już iść nie mogę.

— Dziękuję ci! — żegnał się z nim Niwiński — Jabym ci poradził — wróć do pułku. Znasz swoich. Jak im wpadniesz w ręce, nie darują — możesz wisieć.

— Wisieć?

Żołnierz machnął szeroko, pogardliwie ręką i odszedł.

Niwiński ruszył też w swoją stronę.

Na torze stał pociąg towarowy, z którego pospólstwo wyładowywało broń i amunicję — mużyki brodate, baby, chłopcy. Mały chłopak ciągnął torem cztery karabiny, szurując kolbami po progach i kamieniach. Piętrzyły się stosy czerwonych skrzyń z amunicją.

Dalej tor był już pusty.

Ale nadole, u nasypu kolejowego, stały na ślepych torach długie szeregi wyranżowanych wozów. Naraz wypadło z poza tych wozów kilku zbrojnych w karabiny, czarno zarośniętych Madjarów.

— Kuda leziesz! — wołali na niego.

Sklął ich rdzennie po rosyjsku. Odeszli śmiejąc się.

— Czego te cygańskie mordy tu się włóczą? — myślał Niwiński — i w dodatku uzbrojeni. . .

Zauważył, że jest na torze zupełnie sam. W tę stronę, co on, nie szedł nikt.

Wreszcie spotkał oficera czeskiego z białoczerwoną wstążeczką na czapce. Ten odprowadził go do eszelonu sztabu dywizji, a tam Niwiński był już w domu. Spotkał mnóstwo znajomych, spotkał kuzyna swego, Ryszana, znanego z brawury oficera a zarazem poetę czeskiego, słowem: Już wyjechał z Rosji. Pytano go o nowiny, przestrzegano go, że bolszewicy lada chwila na eszelony czeskosłowackie napadną, wypytywano o znajomych, częstowano papierosami, wódką, wreszcie przypomniano sobie o rzeczy najważniejszej i wysłano go do wagonu, w którym mieściła się kuchnia, na obiad.

Niwiński, który oddawna właściwie nic treściwszego nie miał w ustach, jadł z wilczym apetytem. zaś kucharze, widząc to, dodawali mu jeszcze. Właśnie jeden z nich podał mu szklankę herbaty, z życzliwości nieprawdopodobnie przesłodzonej i trzy cudne, cukrem obficie posypane, rumiane pączki, gdy naraz padło kilka strzałów karabinowych, a po nich rozległy się krzyki. Niwiński wychylił się z ciepluszki i ujrzał dwóch żołnierzy czeskich, idących szybko od strony dworca osobowego. Jeden z nich był ranny; na jego żółtogliniastym szynelu widać było wielką, burą plamę.

— Bolszewicy strzelają do naszych chłopców! — wołali żołnierze.

— Co się stało? — pytał Ryszan, wyskoczywszy ze swego woza.

— Bolszewicy zaczęli strzelać do „kluków“, którzy wyszli na „progulkę“.

Zaczął się ruch. Rozesłano patrole. Nad eszelonami zachichotało kilka szrapneli. Przesunął się powoli pociąg z trzema ustawionemi na platformach samochodami pancernemi. Na maszynie, przy maszyniście, pilnując, aby nie uciekł, stali żołnierze czescy z bronią, gotową do strzału. Zatrzaskały karabiny maszynowe — ostrzelano z nich zarośla nadbrzeżne. Przesunięto pociągi, eszelon sztabowy za dwa puste. Zleciała z nasypu tyraljera czeska i poszła naprzód, podczas gdy za pierwszym zaraz pociągiem, kryjąc się za kołami wagonów, uklękła rezerwa. Kule jęczały i trzaskały w powietrzu, szrapnele leciały, chichocąc jadowicie, grzmotnęło kilka granatów.

____________

IV.

Przechadzając się między eszelonami Niwiński obserwował żołnierzy.

Byli spokojni, nawet pewni siebie, ale klęli.

— Tak się nam Rosjanie odwdzięczyli! — narzekali z goryczą. — Cztery lata chodziliśmy dla nich, jak psy, na „rozwiedkę“, pisać i czytać uczyliśmy, gdyśmy po tych ich wsiach zagnojonych stali — a oni nam za to tak?

Twarze były przygnębione, posępne, nastrój ponury.

— Macie wzajemność słowiańską! — powtarzano.

— Nie wierzmy nikomu na świecie całym! — krzyczała znowu tragiczna niewiara narodowa w rozgoryczonych sercach żołnierzy czeskich.

Czesi zrobili sytuację wyjściową i stanęli. Tu i owdzie posuwali się naprzód. Wzięli dworzec osobowy, stracili go, znowu go wzięli, ale widać było, że nie mają sił.

— Ilu was tu jest? — pytał Niwiński Ryszana.

— Trzy do czterech tysięcy ludzi. Pierwszy pułk, siedmiuset ludzi pułku rezerwowego, tyleż rekrutów, piąta baterja bez dział. Nad ranem powinien się zjawić Czeczek z czwartym pułkiem z Rtiszczewa. Będzie nas razem jakich siedem tysięcy bagnetów. Cóż, przebijemy się teraz, lecz co dalej? Druga dywizja pod Syrowym w Syberji zachodniej, trzecia we Władywostoku, żeby się z niemi złączyć, musimy sforsować Wołgę, Samarę, Ufę. . . Tysiące wiorst. . .

— Ale skąd ten nagły napad?

— Jaki nagły? Toż to tylko dalszy ciąg Dowbora-Muśnickiego. On poddać się musiał, bo nie mógł się bić... My bić się możemy i musimy... To wszystko dla Mirbacha... On zażądał zniesienia w Rosji formacji wojsk narodowych... Myśmy ustępowali, chcieliśmy nawet oddać część broni, wydaliśmy działa, wierzyliśmy... Bolszewicy mówili, że okłamujemy żołnierzy, że żołnierze Rosji opuszczać nie chcą. Powiedzieliśmy: Dobrze, przekonacie się. Wczoraj urządziliśmy wiec, na którym nie było ani jednego oficera. Żołnierze sami, bez oficerów, wprost pertraktowali z tutejszym sowjetem, oświadczyli, że broni nie wydadzą, oficerom swoim wierzą i chcą jechać do Francji. Dziś rano chłopcy zobaczyli sprowadzone z Moskwy samochody pancerne... Nie jesteśmy idjotami! Aresztowaliśmy samochody, bolszewicy zażądali ich wydania, my ich wydać nie możemy, oni postawili ultimatum — no i masz.

Historja była prosta i jasna, ale bardzo nieprzyjemna.

Nadszedł wieczór i Niwiński, zmęczony wrażeniami, poszedł spać, przeprowadziwszy z kucharzami pewne tranzakcje, mające na celu umundurowanie.

Nad ranem zbudził go grzmot artylerji, a po pewnym czasie usłyszał chrzęst łańcuchów i turkot wozów. Przesuwały się powoli puste ciepluszki.

— To pewnie Czeczek! — westchnął z ulgą — No, teraz można spać spokojnie.

Czeczek, który dowodził brygadą czeską pod Zborowem, miał opinję bardzo zdołnego oficera.

Dzień wstał piękny, ale kapryśny, chmurzący się co chwilę. Penza świeciła zdala, cała biała, a tylko huczała głośniej niż poprzedniego dnia. Czesi w wagonach popijali czarną kawę, zupełnie już pewni siebie, spokojni i weseli.

Niwiński wałęsał się jakiś czas między nimi, ale podejrzliwi Czesi wciąż go zaczepiali, wietrząc w nim „szpiega.“ Nie chcąc, nieumundurowany i nieznany żołnierzom, kręcić się wśród nich, zawadzać i narażać się na nieprzyjemne pytania, wyszedł na dach wagonu, by stamtąd może coś niecoś zobaczyć.

W mieście nie widział nic, prócz czerwonej chorągwi na jakiejś wieży — za to jeden rzut oka na tory kolejowe i na to, co się na nich działo, przekonał go, że bolszewicy, napadając na Czechów właśnie w Penzie, doskonale wiedzieli, co robią.

Ta garść Czechów — bez artylerji — uwięziona między dworcem osobowym a towarowym, przykuta była na małej przestrzeni do miasta dużego, bronionego szeroką rzeką, osłonionego sadami i leżącego na wcale stromem i sporem wzgórzu. Na wschodzie mieli Czesi przed sobą Wołgę i most syzrański, broniony przez Syzrań, prawie stotysięczne miasto ze swym „sowjetem“, uzbrojonym proletarjatem i słynnym obozem jeńców, liczącym przeszło siedem tysięcy żołnierzy austrjackich, węgierskich i niemieckich. Prócz tego z dwuch stron prowadziły do Penzy dwa tory, któremi bolszewicy łatwo mogli wysłać nietylko posiłki, ale przedewszystkiem pociągi pancerne i działa i z ich pomocą rozbić w przeciągu godziny w drzazgi eszelony czeskie wraz z ukrytą w nich amunicją.

Czeczek rozebrał za sobą tor, którym jego pułk przyjechał, ale na drugim torze już walczono. Ujrzał tam Niwiński wyszperane skądś przez Czechów działo polowe, ustawione na platformie, którą popychała lokomotywa. Platforma manewrowała na torze wśród przecudnej, majowej zieleni łąk, to cofając się, to podjeżdżając naprzód, podczas gdy działko od czasu do czasu pluło dymem.

Sytuacja była w całem znaczeniu słowa niebezpieczna i wszystko zależało od tego, jak prędko Czesi zdołają uporać się z Penzą. Niewątpliwie przewaga sztuki wojskowej, reprezentowanej przez oficerów niemieckich i oficerów rosyjskiego sztabu jeneralnego, była po stronie bolszewików. Czesi takich specjalistów nie posiadali. Prawie żaden z oficerów czeskich, nawet najwyższych, nie widział jeszcze wówczas szkoły wojskowej. Jasnem było, że bój rozstrzygnie wartość bojowa prostego żołnierza. Jeśli Penza padnie wnet, Syzrań nie potrafi się zorganizować, Wołgę się przejdzie i przynajmniej tyły będą nią jako tako kryte. Jeśli nie, bolszewicy zamkną Czechów w zdobyłej przez nich Penzie, a wówczas co? Druga dywizja za Uralem, trzecia nad Oceanem Spokojnym.

— Nielada impreza! — myślał Niwiński.

A tymczasem działa bolszewickie biły, a karabiny maszynowe grzechotały z wzrastającą wściekłością.

Niebo zachmurzyło się. Zrobiło się zimno. Zbierało się na burzę.

Niwiński, znudzony wystawaniem na dachu wagonu, wrócił do swego przedziału.

Zadygotały szyby w oknach, pozieleniało niebo od ognia, zaczęły bić pioruny; ale karabiny maszynowe nie milkły ani na chwilę.

— Burza majowa! — pomyślał Niwiński. — Może to i dla Rosji będzie burza majowa. Odświeży trochę atmosferę. Ale tymczasem w kogóż to gromy biją?

Ale naraz zamyślił się ciężko, agresywnie, tak jak tylko Polak zamyślić się umie. Podejrzewał, że widzi bardzo daleko i aż zanadto jasno. Zdawało mu się, że już naprzód omawia się o warunki, mimo, iż jeśli co, to bezwarunkowo, bezwarunkowo...

Po szybach lały się rzęsiste łzy.

Kiedy się wypogodziło trochę, wyszedł znowu na dach wagonu.

Świat, zroszony obfitym deszczem i oczyszczony od pyłu, lśnił, jak nowy. Przez wikle nadbrzeżne świeciła złotemi iskrami rzeka, pola zielone nabrały połysku. Penza sama, choć chmura nad nią czarna jeszcze wisiała, skrzyła się, jak ulepiona z marmuru i srebra. Daleko. niby olbrzymi tympan, warczał grzmot, a w powietrzu pienił się coraz silniejszy i donośniejszy tryl karabinów maszynowych. Wysoko nad miastem, w czarnych chmurach, trzepotał się wciąż jeszcze szarpany wichrem czerwony sztandar.

Wtem rozległy się głośne okrzyki i żołnierze czescy hurmą sypnęli się w jedną stronę. Niewiele myśląc, Niwiński zesunął się z dachu wagonu i pobiegł za nimi.

Wpadł na rozbawioną gromadę. Strzelec czeski, wyzwolony przez swoich z niewoli bolszewickiej, do której dostał się poprzedniego dnia, zaskoczony niespodziewanem rozpoczęciem działań wojennych, wiódł teraz jeńców, jak był, bez broni. Czesi, widząc na jego czapce biało-czerwoną wstążeczkę i myśląc, że to wzięty do niewoli zdrajca, żołnierz czeski, komunista, przyskoczyli do niego i zaczęli go bić. Zdziwiony takiem przyjęciem biedak, który, wyzwolony z opresji, z rozpromienioną gębą szedł ku swoim, podniósł oczywiście przeraźliwy wrzask. Nieporozumienie prędko się wyjaśniło i teraz tak posiniaczony żołnierz, jak i ci, co go bili, śmiali się do rozpuku, rżąc jak konie.

— Ja tu prowadzę jeńców, cieszę się, żem się do swoich dosiadł, a ten jak nie strzeli mnie w mordę! — opowiadał ze śmiechem ciekawym.

— Aleś kwiczał! — śmiał się sprawca nieporozumienia, wciąż jeszcze wygrażając ogromnemi, czarnemi pięściami.

Nieco dalej, ustawienì półkolem pod stosem progów kolejowych, stali jeńcy, żołnierze rosyjscy, byli żołnierze austrjaccy i węgierscy, komuniści czescy, Niemcy, Węgrzy, Czesi, Polacy, Rosjanie — pozielenieli na twarzach i z niewyraźnemi minami. Mierzyły ich złe, zawzięte spojrzenia oczu mściwych i nie wróżących nic dobrego. Ktoś tam przed nimi stał, perorując wysokim, trochę skrzeczącym tenorem, obiecując wszystkim sąd sprawiedliwy i namawiając do poprawy.

Był to pułkownik Czeczek, dowodzący pierwszą, tak zwaną „husycką“ dywizją czesko-słowacką. Młody człowiek średniego wzrostu, z pewną skłonnością do tycia, może zanadto ściśnięty srebrnym pasem oficerskim, silił się na dostojność i rycerską powagę, ale jego puculowata, świecąca, bronzowa od słońca twarz promieniała zadowoleniem a duże, ładnie osadzone, czarne oczy świeciły wesoło, trochę po łobuzersku nawet. Stosując się do nowych, demokratycznych, bolszewickich czasów, dywizjoner był w „rubaszce“, bez żadnych, wpadających w oczy, odznak oficerskich. Na wielkiej, gładko przyczesanej, czarnej głowie miał zamałą, nazbyt kokieteryjnie na prawe ucho zsuniętą czapkę, uszytą francuskim krojem, a zwaną po czesku „kundiczka“.

Ujrzawszy Niwińskiego, wystawiającego głowę z poza stosu progów dębowych, Czeczek na chwilę zaniemówił, jak gdyby widmo zobaczył. Wtedy Niwiński, który go dobrze znał jeszcze z Kijowa, przyłożył rękę do kapelusza. Wpatrzony w niego dywizjoner zrozumiał, iż nie ma do czynienia z duchem, skończył swe przemówienie i poskoczywszy doń, zaczął się z nim serdecznie witać.

— Więc i ty tu, panie Wojciechu! — wołał, ściskając go serdecznie — Nie opuściłeś nas!

— Nie miałem się już gdzie schronić! — śmiał się Niwiński, ujęty tem powitaniem.— Alem też wpadł!

— Napadli na nas! — skarżył się Czeczek, biorąc Niwińskiego silnie pod ramię i prowadząc go do budki zwrotniczego, gdzie mieścił się jego sztab. — Ale nie poddamy się! Spłoniemy tu raczej, jak świeca, do cna, do ostatniego człowieka!

— Lepiej, Czeczku, nie spłońcie! — mitygował go Niwiński żartobliwie. — Wroga najlepiej przeżyć! Świeczka świeczką a dywizja dywizją. Każdy z twoich żołnierzy powie ci, że woli słońce od dwudziestofuntowej gromnicy, a cóż dopiero od świeczki! Kiedy weźmiecie Penzę? — dodał, ruchem głowy wskazując miasto, w którem rozszczekały się karabiny maszynowe.

— Lada chwila. Co? — zwrócił się pułkownik do jakiegoś „cywila“ — Do domu? Póki z Penzy nie wyjedziemy, nikomu na wyjazd pozwolić nie mogę.

— Wasz — stwo, ja cztery dni już w domu nie byłem.

— Ja cztery lata, a wciąż jeszcze muszę się bić.

— Dzieci w domu zostały.

— Dzieci! Szczęśliwy człowieku, wy macie dzieci, a ja, choć jutro mogę być zabity, nie mam ich!

— Gdybyś był, Czeczku, jeszcze dodał „Kto je za mnie zrobi!“ byłbyś stanowczo przesadził! — roześmiał się Niwiński.

W sztabie spotkał Niwiński kilku znajomych oficerów, ale rozmawiać nie można było. Wciąż buczał telefon, krzyczał Czeczek, wpadali żołnierze z raportami.

— Kiedy Penza padnie? — wołał Czeczek do kogoś przez telefon.

Położył słuchawkę, wielkiemi, czarnemi oczami powiódł po ścianie, jak uczeń, kiedy się namyśla nad odpowiedzią, wreszcie mruknął:

— Za kwadrans powinna paść.

I krzyknął do telefonu:

— Rezerw z rąk nie wypuszczaj! Nie zapalaj się! Trzymaj rezerwy! Ale możesz telegrafować, że Penza już padła! To ich trochę ochłodzi!

Trwał ogłuszający trzaskot karabinów maszynowych.

W tej chwili ktoś szarpnął drzwiami i do sztabu wpadł żołnierz z okrzykiem:

— Uż se to bili! 2

— Penza wzięta! — zawołał Czeczek.

Karabiny maszynowe cichły jeden po drugim.

Czeczek wraz ze świtą wyszedł przed budkę.

Niebo wypogadzało się. Z za chmur wyglądało słońce.

Żołnierze czescy tańczyli z radości.

Penza była już cicha.

Czerwony sztandar zniknął z białej wieży soboru.

____________

V.

Po wzięciu Penzy zapanowała wśród Czechów olbrzymia radość.

Bez dział, w kilka tysięcy ludzi zaledwie, w przeciągu doby wzięli duże, dobrze uzbrojone miasto, z małemi stosunkowo stratami, które pozwolili sobie ustalić na liczbie siedemnastu zabitych i kilkudziesięciu rannych, podczas gdy bolszewików padło około czterystu.

Rosjanie bili się po swojemu, szafując krwią szczodrze, ale niepotrzebnie.

Czesi czuli, że teraz żadna przeszkoda nie potrafi ich wstrzymać.

— Pojedziemy do Władywostoku! — wołali. — Nie oddamy broni, armat nabierzemy, ile zechcemy, a kto nam na drodze stanie — rozsiekamy!

Naprędce sklecony pociąg pancerny natychmiast wraz z paru eszelonami ruszył ku Syzraniowi i mostowi syzrańskiemu. Czesi nie mieli wprawdzie zamiaru zatrzymywać się dłużej w Penzie, jednakże tak dla własnego bezpieczeństwa, jak też, aby dać ludności upragnioną przez siebie możność bronienia się na wypadek pogromów i powrotu bolszewików, zaczęli organizować i uzbrajać straż obywatelską. Zaś ludność, widząc to i przekonana, że to początek końca rządów znienawidzonych bolszewików, nie taiła radości i na każdym kroku jawnie okazywała Czechom swą wdzięczność.

— Byłoby lepiej, gdyby się oni mniej cieszyli a więcej zbroili — mówił Ryszan, który pełnił funkcje komendanta miasta. — Ale to dzieci. Pojąć nie mogą, że my pojedziemy dalej, że oni zostaną tu sami i że bolszewicy na nich będą się mścili za swe niepowodzenie.

Brano też łup wojenny, który zresztą słusznie się wojsku należał, bo intendantura rosyjska oddawna już przestała o niem myśleć i żołnierze byli obdarci. Więc zwożono naprędce mundury, szynele, bieliznę, buty, amunicję, broń, derki, kociołki żołnierskie, połcie słoniny, mąkę, cukier, który służył też jako artykuł do handlu zamiennego z chłopami, łapczywszymi na ten towar niż na pieniądze, ładowano też tytoń i co było — z koszar czerwonej armji, intendantury i magazynów sowjeckich. Żołnierze „bielili“ z radością i systematycznie, zaopatrując się nawet w gramofony, zdobyte na „burżujach“ przez muzykalnych „krasnoarmiejców“.

Z dokumentów, znalezionych w komisarjacie czeskim, zdrada komunistów czeskich wynikała jak na dłoni.

Już podczas walk rozprawiali się z nimi żołnierze bezwzględnie i bezlitośnie. Niwiński słyszał, co opowiadano o zaskoczeniu komunistów czeskich na jakiejś wieży.

— Ja do niego przychodzę — opowiadał żołnierz czeski — a on mówi „nazdar“ i rękę mi podaje! Powiadam mu: To ty mi tu „nazdar“? — sięgam ręką do „pulemiotu“ a „pulemiot“ gorący. O. ty sakramencki kluku! I jeszcze „nazdar“! Wzięliśmy go i zrzuciliśmy go z wieży razem z jego „pulemiotem“. Sou to darebaci! A był tam jeszcze jakiś pop ruski. Ten mi też powiada „nazdar!“ Jak go wyrznę kolbą w piersi „nazdar“ — poleciał przez okno!

Oburzenie na komunistów czeskich było niezmierne. Żołnierze, mówiąc o nich bledli i zgrzytali zębami, przysięgając, iż złapanych w Penzie przywódców strącą z mostu syzrańskiego do Wołgi, tymczasem zaś zamknęli ich w osobnej „ciepłuszce“, gdzie mimo sprzeciwu straży i oficerów, pastwili się na nimi, kłując ich szpilkami i bijąc bez miłosierdzia po twarzy.

Z tem wszystkiem jednak długo w Penzie nie popasano i po dwuch dniach dość rabunkowej gospodarki i prób zorganizowania „burżujów“, eszelony czeskie długim wężem ruszyły na wschód. Syzrań nie stawił oporu, przeciwnie, zaskoczony wypadkami onemi, według danych sowjeckich na dłuższą metę, wysłał do Czechów na dworzec delegację z prośbą o przysłanie choćby minimalnego garnizonu w celu ochrony przed czernią składów ze spirytusem. To wdzięczne i humanitarne zadanie Czesi jednak powierzyli „sowjetowi“ syzrańskiemu, pewni, iż każdy pozostawiony przez nich w mieście garnizon, ulegnie wycięciu w pień, im mniejszy tem oczywiście prędzej. Odmówili tedy, wciąż jeszcze licząc, być może, na ewentualne załagodzenie sporu z bolszewikami, zaznaczywszy przytem uroczyście, iż oni sowjetom wojny nie wydali, a tylko bronili się i będą się bronili przeciw tym, którzy na nich napadają lub chcą powstrzymać ich w drodze.

W gruncie rzeczy obie strony niezbyt były pewne swych sił i dlatego wolały uniknąć zatargu. Czechom było to niezmiernie na rękę. W ten sposób sprawa została załatwiona na razie ku obopólnemu zadowoleniu, jako że obie strony do boju się nie rwały, Syzrańczycy zaskoczeni, zaś Czesi niespokojni trochę o most syzrański i śpieszący się za Wołgę.

Nie stanął im jednakże nikt na drodze i pociąg pancerny, jadący wciąż w przedniej straży, nie natrafił na żaden opór. Przeto Czesi natychmiast obsadzili most i wzięli pod obstrzał działowy całą okolicę — działa znaleziono w Penzie — kontrolując bacznie ruch na rzece. Przeprawa przez Wołgę była zapewniona.

Wówczas dopiero ogarnęło Czechów radosne rozrzewnienie. Więc przecie historja nie zdradziła, więc przecie udało się, więc przecie postawili na swojem! Sami przed sobą bali się zdradzić z tem uczuciem, starali się utrzymać powagę i spokój, ale z min, sztucznie obojętnych widać było, że ich duma rozsadza. „Sława nam!“ —wołali od czasu do czasu z silnym akcentem na „nam“. Wiedzieli, że czynów ich bolszewicy nie będą mogli utrzymać w tajemnicy, a zatem, że cały świat pisać o nich będzie i mówić, bo to już chyba pierwszorzędna senzacja: Największy w Europie most w głębi Rosji obsadzony przez wojska czeskie, wojska narodu, który państwa własnego niema! Chciwi sławy i chełpliwi, jak wszyscy Słowianie, promienieli dumą. Od tej chwili Wołga stała się tym żołnierzom droga, omal że nie na równi z Wełtawą lub Labą.

Zagrawszy swe zawołanie — stary, obumarły już sygnał trąbki pocztowej — eszelon sztabu dywizji wyjechał z dworca penzeńskiego i stanął nad Wołgą dopiero o świcie — ale ani Ryszan ani Niwiński, „mieszkający“ tuż obok niego w eszelonie sztabowym, nie spali jeszcze. Obaj przyjaciele, otwarłszy drzwi wagonu, usiedli obok siebie na stopniach i patrzyli. Pociąg jechał powoli wsiami, leżącemi nad brzegiem rzeki. Wioski spały, otulone sadami, stojącemi w bladoróżowem i srebrzystem kwieciu. Na modrą wodę rzeki przygasającem srebrem prószył zachodzący księżyc. W powietrzu była świeża, modra cisza rodzącego się poranku, spokój i wonna świeżość nocy wiosennej, tającej w świetle dnia.

Rzeką sunął cicho wielki, biały parowiec. Daleko huknął wystrzał armatni. Zatańczyły na wodzie przywiązane do palów nadbrzeżnych czarne łódki rybackie.

Plantu kolejowego bacznie strzegli żołnierze czescy, niewyspani, zziębnięci, szarzy i bladzi w świetle porannem. Wszyscy mieli kwiaty u hełmów. Widząc siedzących na stopniu wagonu młodych ludzi, uśmiechali się do nich radośnie. Jeden z nich rzekł:

— Besztrajujemy całą okolicę w pobliżu mostu. Jednemu statkowi ustrzeliliśmy zadek. Kiedy będziemy mieli własną flotę?

Ryszan mówił:

— Wołga! Rozumiesz to? Myśl czeska nie będzie tu już praw pozbawiona! Widzisz tego kluka, tego małego żołnierza - tułacza? Hełm na łbie, u hełmu gałązka bzu, na bagnecie się oparł, stoi sobie mocno na krzywych nogach z wypiętym kuprem i uważa. Rozumiesz? On nie tylko na warcie stoi, on wie, że w tej chwili Wołga należy do niego i on kocha ją za to, bo wie, że ona jest dziś granicą jego czeskiej duszy. On tu tworzy poezję i historję czeską. O, jak kiedyś w te strony będą biegły oczy i dusze artystów i poetów czeskich, jak oni cień tego żołnierza będą chcieli wywołać z przeszłości.

— Dla was takie cuda są nowością! — odparł Niwiński — My oddawna już w tem pracujemy.

Ałe Ryszan, wpatrzony w rzekę, mówił:

— Kiedyś sądziłem, że mistyczną, tajemniczą, zaklętą rzeką Słowiańszczyzny jest Dźwina.

— Wszystkie rzeki Słowiańszczyzny są święte! — wtrącił Niwiński.

— Ale Dźwiny do rewolucji Niemcy w żaden sposób sforsować nie mogli. Dźwina! Co za imię cudne! Uważasz, że piękna i sławna rzeka jest jak piękna i sławna kobieta. Serce bije jak bęben, kiedy się ją ma pierwszy raz zobaczyć.

Pokazała się mała i cicha stacyjka z napisem „Batraki“.

Eszelon zwalniał coraz bardziej w biegu, wreszcie stanął.

Ryszan wychylił się.

— O, przed nami stoi kilkanaście eszelonów! Nie ruszymy się stąd tak prędko. Chodźmy spać. Czekają nas piękne rzeczy. Jak to mówi Brzezina: Będziemy patrzyli w przyszłe dni jak w uwieńczoną zielenią jasność słoneczną, idącą ku nam przez rząd drzwi oszklonych.

Eszelon dywizyjny dopiero popołudniu wjechał na most.

Tu, gdzie nigdy jeszcze, nawet za bolszewickich czasów, nie wolno było wjeżdżać pociągom z otwartemi oknami, zaś na korytarzach i u drzwi wagonów stały straże z nabitemi karabinami, teraz swobodnie gospodarowali obcy żołnierze a chór młodych głosów śpiewał na cale gardło:

— Wołga, Wołga, mat’ radnaja —

Dzień był słoneczny, olbrzymia rzeka, zebrana wiatrem w drobne, białe zmarszczki, stalowo-niebieska, majestatyczna. Na środku mostu chłodem od niej powiało i szumiącym wiatrem — był to oddech olbrzymki. A gdy pociąg, minąwszy z nieufną powolnością most, zaczął się oddalać, rzeka, rzekłbyś, kusić i nęcić uwzięła się odjeżdżających. Mieniła się wszystkiemi odcieniami błękitu, to modra cudnie, jak marzące jeziora włoskie, to aż granatowa, jak czarny szafir, dysząca czarem i nieokreśloną tęsknotą, podobną do nieokreślonej obietnicy.

— Cóż ty mi dasz? — myślał Niwiński, patrząc na rzekę. — Piękność jest nieustającem obdarowywaniem, więc cóż ty, krasawico, masz dla mnie? A nie łatwo mnie kupić, modrooka, bo choć piękna jesteś niezrównanie, mam ja już swą kochankę o srebro-zielonych warkoczach, daleką, dawno niewidzianą... Cóż ty mi dasz?

Nie zanosiło się na flirt i baraszkowanie.

Kilka wiorst za mostem eszelon znowu stanął.

Tam daleko, przed eszelonami, miała być jakaś olbrzymia fabryka, zaludniona przez tysiące zbrojnych robotników, którzy rzekomo zamierzali wydać Czechom bitwę. Była to wielka, artyleryjska fabryka amunicji a nazywała się Iwaszczenkowo.

Czesi przedewszystkiem rozesłali ludzi na wywiad.

Eszelony stały.

Oficerowie i żołnierze wysiedli z wozów i rozmawiali, leżąc na zielonem uboczu wysokiego nasypu kolejowego. Widać było wioskę: Domy czarne, ciche, łąki zielone, na grzbietach wzgórz niezliczone czarne, skrzydłami wymachujące wiatraki, a nad niemi, jakby dęte obłoki srebrne, lekkiem tchnieniem perłowem owiane.

Czesi byli w doskonałych humorach.

— Życie — malina! — wołał Ryszan, stojąc uśmiechnięty na zboczu wysokiego nasypu kolejowego — Malina tem słodsza i czerwieńsza, im śmierć bliższa. Za to, co przeżywamy, można odpuścić winy bolszewikom.

— Zwłaszcza tym, którzy już ziemię gryzą — zgodził się siedzący niedaleko oficer.

Rozległ się huczny śmiech.

Po kilku godzinach eszelony zaczęły ruszać.

— Siadajcie, bracia, jedziemy! — wołano z eszelonu sztabu dywizji.

Oficerowie hurmą skoczyli do wagonów, potrącając się i mocując ze sobą. Niwiński zderzył się silnie z Czeczkiem i wraz z nim wtoczył się na korytarzyk.

A Czeczek, wesoły i zadowolony z siebie, rzekł naraz:

— No, nareszcie znowu jesteśmy we wozach, jak przed pięciuset laty. Teraz już wszystko pójdzie dobrze. Panie Wojciechu, a tobie co się stało? Cóżeś ty taki pochmurny? Glowa do góry! Teraz już z pewnością pojedziemy na Daleki Wschód.

Niwiński uśmiechnął się kwaśno.

Podłe dręczyło go uczucie, podłe, ale niemożliwe do zwalczenia! Zawiść narodowa.

Napróżno chciał ją zagłuszyć, wałęsając się po wagonie od przedziału do przedziału, szukając towarzystwa, wdając się w dysputy polityczne. Wibrujący dumą i szczęściem Czesi, przejęci swym tryumfem, rozstrzygali wszystko kategorycznie, niemal rozkazująco a nawet śmiech ich brzmiał poczuciem wyższości nad drugimi.

Zmęczony tem przeszedł Niwiński do drugiego przedziału, który zajmowało dwuch socjal - rewolucjonistów, wyzwolonych przez Czechów w Penzie, niejaki Bruszwit, Łotysz, i jeszcze jakiś jegomość o paskudnej gębie zdegienerowanego neurastenikainteligienta.

Łotysz, olbrzymi, smagły chłop z twarzą zaślinionego wyżła, wyglądający i ruszający się w mundurze, jak prosty żołnierz, którym też niewątpliwie był, polemizował z Ryszanem. Z polemiki tej wynikało, że „es-erzy“ opierają akcję przeciw bolszewikom - robotnikom na elemencie włościańskim, jakoby nie bolszewickim, że finansowo popiera ich Francja, że w rzeczywistości to właściwie oni pracują pod firmą jenerała Dutowa w gubernji orenburskiej, że mają swoją silną organizację w Samarze i na Zawołżu i że za główny teren swego działania obrali właśnie zasiedlone ludnością rolniczą ziemie zawołżańskie, gdzie zamierzają zorganizować swą „bazę“ działań antybolszewickich, niezależną „republikę es-erowską“, któraby mogła prowadzić wojnę z „bolszewją“.

Było to istotnie tak zajmujące, że Niwiński na chwilę zapomniał o swoim zmartwieniu.

— Oto nowy Romulus i Remus, założyciele i twórcy nowego państwa! — ucieszył się w duchu. — Proszę, czego to niema w tych eszelonach!

— A skądże wzięliście się w Penzie? — zapytał naraz Bruszwita.

— Jechaliśmy właśnie za Wołgę w celu wywołania akcji przeciw bolszewikom. Bolszewicy byli na naszym tropie, mieli nas aresztować. Na szczęście wybuchła bitwa pod Penzą i — jesteśmy wolni.

— Doprawdy, co za dziwny zbieg okoliczności! — zdumiał się Niwiński.

Pomyślał, lecz nie powiedział:

— Kto to był tak przewidujący, kto wysłał tych ludzi za Wołgę tak, aby przecie w ostatniej chwili zdążyli . . .