Człowiek, który zapomniał swego nazwiska - Stanisław Antoni Wotowski - E-Book

Człowiek, który zapomniał swego nazwiska E-Book

Stanisław Antoni Wotowski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
  • Herausgeber: Ktoczyta.pl
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2014
Beschreibung

Do podwarszawskiego szpitala psychiatrycznego przywieziono nocą nieprzytomnego, młodego człowieka.. Kiedy główny bohater „ Człowiek, który zapomniał swego nazwiska ” odzyskuje przytomność, nie pamięta niczego. Kim był? Co robił? Jak się tu znalazł? Jak ma na imię i jak brzmi jego nazwisko? Na szalonego nie wygląda, choć lekarz uparcie mu owe szaleństwo wmawia. Młodzieniec jest podobno nieobliczalny, miał się dopuścić strasznych czynów. Mężczyzna w swe szaleństwo nie wierzy. Wszystko zdaje się jednak świadczyć przeciwko niemu. Czy wygra bitwę o swoją tożsamość?

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Stanisław Antoni Wotowski
Człowiek, który zapomniał swego nazwiska
Powieść sensacyjna
Warszawa 2014
Rozdział I
Wytworny młody człowiek w domu obłąkanych
Potoki zachodzącego majowego słońca złociły drzewa i trawniki ogrodu. Park był duży, otoczony wysokim murem i sprawiał wraz ze znajdującymi się w nim budowlami wrażenie więzienia. Znajdował się w pobliżu małej stacyjki w podmiejskich okolicach Warszawy, umyślnie z dala od innych siedzib ludzkich, aby jego mieszkańcy mieli jak najmniej zetknięcia z zewnętrznym światem.

A przy bramie wiodącej do parku widniała duża tablica z napisem:

Zakład dla nerwowo chorych Dra W. Trettera

dalej zaś:

Obcym wstęp surowo wzbroniony

Śród drzew, spoza których przebijały czerwone gmachy samego zakładu, stały dwie młode dziewczyny w białych fartuchach pielęgniarek, obserwując chorych.

Tuż przed nimi chodził po ścieżce tam i z powrotem starszy, niskiego wzrostu mężczyzna, łysy, źle ogolony, i wymachując gwałtownie rękami, wciąż gadał do siebie. Dalej nieco, kręciła się w średnim wieku kobieta, uróżowana, w dużym niemodnym kapeluszu, z niemodną wypłowiałą torbą w dłoni, i czyniąc przeróżne miny, przemawiała do otaczających ją sosen, niby do nadskakujących jej adoratorów. Inna natomiast stała nieruchomo pośrodku piaszczystej alei, ze wzrokiem uporczywie wlepionym w dal, rzekłbyś, wypatrując kogoś.

Ale uwaga pielęgniarek nie skupiała się na znajdujących się w ich pobliżu wariatach. Przywykły dobrze do widoku i łysego mężczyzny – wynalazcy, który wciąż bredził o swych odkryciach, i do damy ubranej niemodnie, która postradała zmysły, gdy okradł ją i porzucił daleko młodszy kochanek, i do spokojnej melancholiczki nieprzytomnej od czasu śmierci córki, niewierzącej w tę śmierć i oczekującej wciąż, że z dalekiej podróży przybędzie z powrotem.

Wzrok pielęgniarek biegł w innym kierunku. W głębi parku spacerował samotnie wysoki młody człowiek najwyżej lat trzydziestu. Ubrany był w garnitur bezwzględnie pochodzący od pierwszorzędnego krawca, a na jego bladej, bez zarostu, przystojnej twarzy odbijała się dobra rasa. Chodził, opuściwszy głowę do dołu, niby nad czymś mocno zamyślony, nie zwracając uwagi na otaczających go obłąkanych i jakby umyślnie ich unikając.

– Spójrz na tego – rzekła niższa z pielęgniarek, trącając towarzyszkę i wskazując jej wysokiego młodego człowieka, którego wysmukła sylwetka rysowała się ostro na tle zieleni drzew. – Wygląda zupełnie normalnie! A gdy go o coś zapytać, odpowiada wcale do rzeczy!

Wyższa, jakoś dziwnie spojrzała na swą towarzyszkę i zniżywszy głos, odparła:

– Tajemnicza historia... Tyś z nim rozmawiała. Przecież doktor Tretter surowo zabronił zwracać się do niego! Opiekuje się chorym sam wraz z zaufanym pielęgniarzem.

– Dlatego właśnie, że wydaje mi się to wszystko bardzo niezwykłe, upolowałam chwilę, kiedy nas nikt nie widział, i zadałam mu jakieś banalne zapytanie.

– No i...

– Odpowiedział mi z ukłonem, niczym najgrzeczniejszy światowiec. Wprost, pomieścić mi się nie chce w głowie, że jest wariatem. A doktor uprzedzał, że bardzo niebezpiecznym, który świetnie umie się maskować.

– Tak... tak... – bąknęła wyższa. – Tak twierdzi doktor, tylko...

– Tylko?

– Nic!

Ale, tamta, nie dała za wygraną.

– Słuchaj! – szepnęła. – Daleko więcej wiesz, niż chcesz powiedzieć! Obawiasz się doktora? Przysięgam, że cię nie zdradzę! O naszym doktorze różnie bardzo gadają, a z tym młodym człowiekiem naprawdę cała sprawa wygląda podejrzanie. Kto tu go przywiózł? Kim jest? Przecież, w księgach zakładu nie oznaczono go nawet nazwiskiem! Figuruje, jako numer dwieście dziesięć! Doktor twierdził, że podobnej tajemnicy żądała rodzina.

– Kłamie! – wyrwało się nagle wyższej – albo macza ręce w jakiejś brudnej aferze...

– W jakiej? – zabrzmiało niecierpliwe zapytanie.

– Dobrze! – poczęła opowiadać. – Skoro i ty się domyślasz, że tu coś nie w porządku, powtórzę ci moje spostrzeżenia. Zdobyłam je zupełnie przypadkowo. Przed kilku tygodniami, nie mogłam w nocy zasnąć. Postanowiłam udać się do kancelarii, obok której mieści się apteczka, aby przynieść jakiś środek nasenny. Ubrałam się i wyszłam. Jak wiesz, aby z domku, w którym znajdują się nasze pokoje znaleźć się w głównym gmachu, trzeba przejść aleję prowadzącą do wjazdowej bramy. Już z dala uderzył mnie warkot samochodu i wnet spostrzegłam, że Tretter, niby kogoś oczekując, stoi na ganku wraz z Antonim, tym swoim zaufanym pielęgniarzem. – „Słuchaj no, Antoni” – rozległ się przyciszony głos doktora – „otworzysz bramę sam i wszystko tak urządzisz, aby nikt nie wiedział, kto tu przyjechał!” Rozumiesz, że to mi wystarczyło. Zaczaiłam się za drzewem i oczekiwałam, co dalej będzie, a godzina dochodziła druga w nocy.

– Ach!

– Wkrótce – brzmiało dalej opowiadanie – rozwarła się brama i do naszego zakładu wjechał prywatny samochód. Kiedy przystanął przed gankiem, zauważyłam w nim trzy osoby. Jakąś elegancką, bogato ubraną panią, której twarzy nie mogłam rozróżnić, obok niej w średnim wieku mężczyznę, nie mniej dostatnio ubranego, ale o niemiłym i odpychającym wyrazie twarzy, no i... tego młodego człowieka. Siedział, a raczej na pół leżał na przednim siedzeniu nieruchomo i w pierwszej chwili sądziłam, że nie żyje... Do samochodu podbiegł Antoni i wraz z szoferem wynieśli stamtąd naszego tajemniczego pacjenta. Gdy go nieśli, zwisała mu głowa i nadal czynił wrażenie nieboszczyka. Ponieśli go w stronę separatek, którymi opiekuje się wyłącznie Tretter. – „Czy mogę na to liczyć, panie doktorze” – rozległ się głos owej wytwornej damy, gdy pozostała na ganku z Tretterem i swym towarzyszem, owym mężczyzną o nieprzyjemnym wyrazie twarzy – „czy mogę liczyć, że prędko stąd nasz gagatek się nie wydostanie?” – „Może pani hrabina” – zabrzmiała odpowiedź – „być o to całkowicie spokojna!”.

– Hrabiną ją nazwał?

– Tak! Słuchaj dalej! – „Więc nieprędko się stąd wydostanie?” – powtórzył nieznajomy mężczyzna o niemiłym wyrazie twarzy. – „A jeśli odzyska przytomność?” – „Tym gorzej” – mruknęła dama, którą doktor przed chwilą tytułował hrabiną – „wtedy jego dni są policzone!”.

– Boże!

– Więcej, nic nie posłyszałam, gdyż właśnie powracali z góry Antoni wraz z szoferem, umieściwszy chorego w oddzielnym pokoju, i stojący na ganku umilkli. Hrabina pożegnała się uprzejmie z Tretterem, zajęła miejsce w aucie obok swego towarzysza, szofer siadł przy kierownicy i samochód odjechał równie tajemniczo, jak przybył, niezauważony przez nikogo.

– Co to wszystko znaczy?

– Wiem tyle, co i ty i przeróżne snuć można domysły. W każdym razie słowa owej hrabiny, że skoro młody człowiek odzyska przytomność, jego dni są policzone, niezbyt brzmią zachęcająco...

– Po kilku tygodniach spędzonych w separatce, pod wyłączną opieką doktora i Antoniego, dziś po raz pierwszy doktor zezwolił na spacer w parku, ale i tak swoboda jest względna, bo zauważ, że zza krzaka wygląda Antoni i pilnuje go. Cudem wprost, udało ci się zbliżyć do tajemniczego młodzieńca i wyobrażam sobie, jaki Tretter byłby wściekły, gdyby się o tym dowiedział. Oczywiście, spostrzeżeniami tamtej nocy nie podzieliłam się z nikim i ty pierwsza je z moich ust słyszysz. Radzę, milcz jak grób. Dziś o posadę niełatwo.

– Kiedy... Jeśli tu coś potwornego się dzieje?...

– Cicho! Idzie Tretter... Nie patrz się nawet lepiej w tamtą stronę...

Istotnie, z dala zarysowała się okazała sylwetka właściciela zakładu – wysokiego, tęgiego mężczyzny, silnego bruneta, o długiej brodzie, w dużych amerykańskich okularach.

Szedł powoli, niby nie patrząc na nikogo, a jednocześnie lustrując bacznie wszystko i wszystkich. Niedbale kiwnąwszy głową, minął milczące obecnie pielęgniarki, po czym niby od niechcenia obrzucił wzrokiem aleję, po której spacerował młody człowiek. Wydawało się, że nie poświęca mu większej uwagi, ale błysk, jaki padł zza okularów, świadczył, iż sprawdził doskonale, że za krzakiem czuwa z ukrycia Antoni.

Natomiast młody człowiek nagle podniósł głowę i spostrzegł lekarza. Jakiś skurcz przebiegł po jego twarzy.

– Zapytam go się... Zapytam! – szepnął. – Może teraz zechce mi odpowiedzieć.

Niby poruszony niewidzialną sprężyną rzucił się w stronę Trettera. Prawie biegł ku niemu. Doktor widocznie drgnął, lecz nie unikał spotkania. Stał z dala od pielęgniarek i chorych, więc rozmowy z młodym człowiekiem nikt nie mógł posłyszeć.

– Panie doktorze! – wyrzucił ten ze siebie, jakimś błagalnym tonem, kiedy się zbliżył. – Zaklinam pana...

Pozornie dobrotliwy uśmiech rozlał się po twarzy Trettera. Uśmiech, jakim doświadczeni lekarze witają napastujących ich wariatów.

– Cóż się stało?

– Panie doktorze! – mówił młody człowiek. – Ja naprawdę, tu oszaleję? Skąd się tu wziąłem? Gdzie jestem? Któż mnie tu umieścił? Przecież to zakład dla obłąkanych.

– Zakład, dla ludzi, którym potrzebny jest spoczynek! – wymijająco odparł Tretter.

– Ależ, panie doktorze! – prawie krzyczał. – Nie jestem wariatem! Nie jestem, nie jestem...

– Wszyscy wariaci tak o sobie mówią! – mruknął przez zęby Tretter.

Młody człowiek raptem pochwycił się za głowę.

– Straszne! Okropne! – szeptał. – Nic nie pamiętam! Nie pamiętam nawet, jak się nazywam!

– Jest pan jeszcze chory! – nagle z jakimś błyskiem w oczach wymówił Tretter.

– Nieprawda! Byłem chory, ale nim nie jestem! To pan we mnie wmawia, doktorze! Ale, zaklinam – chciał pochwycić Trettera za rękę, którą ten odsunął raptownie – zaklinam, pana, powiedz mi wszystko? Wiem, że długo chorowałem, prawdopodobnie na zapalenie mózgu. Teraz, odzyskałem przytomność... Doskonale zdaję sobie sprawę, co się dokoła dzieje. Znajduję się w jakimś szpitalu przeznaczonym dla szaleńców. Lecz nie pamiętam swojej przeszłości... Kim byłem? Co robiłem? Skąd się tu znalazłem? Jak mam na imię i jak brzmi moje nazwisko. Toć nawet ktoś z mojej bielizny powycinał litery.

– Jest pan chory! – znów powtórzył Tretter i uczynił ruch, jakby pragnąć się oddalić.

Ale młody człowiek zagrodził mu drogę.

– Doktorze! – zawołał prawie groźnym tonem – ja pana tak nie puszczę! Więc dobrze, jestem chory... Ale, przecież pan wie, jak się nazywam, kim jest moja rodzina, kto mnie tu umieścił? W książkach zakładu muszą figurować dane. Tymczasem odkąd od kilku dni powróciła mi przytomność, ale nie pamięć, pan nic powiedzieć mi nie chce, zbywa półsłówkami moje zapytania. A ten przeklęty drab Antoni milczy niczym zaklęty. Toć, pańskim obowiązkiem, doktorze, jest mi to powiedzieć!

Tretter spoza swych szkieł ogarnął młodego człowieka poważnym wzrokiem. Żaden muskuł nie drgnął na jego twarzy, gdy bezczelnie kłamał.

– Niestety – wymówił – nie mogę panu służyć wyjaśnieniami! Znaleziono pana, gdy leżał nieprzytomny koło plantu kolejowego i przyniesiono do mojego zakładu. Wiem, tyle, co i pan! Czyli nie wiem, ani kim pan jest, ani jak się nazywa.

– Niemożebne!

– A jednak prawdziwe! Opiekuję się panem zupełnie bezinteresownie i mam nadzieję, że rychło go wyleczę. Co do reszty dopomóc nie mogę i o ile pamięć sama nie powróci, będzie pan w dość niemiłej sytuacji. Teraz, powtarzam! Jest pan chory i powinien unikać wszelkich wzruszeń. Rozumie pan to chyba?... Tedy przerwijmy tę bezcelową rozmowę...

– Doktorze...

Ale Tretter machnął tylko ręką; odwrócił się i jął spiesznie się oddalać. Rychło jego masywna postać znikła śród gęstych drzew. Młody człowiek z rozpaczy załamał ręce, a z jego piersi wydarł się jęk:

– Oszaleję... Oszaleję otoczony tymi wariatami i bijąc się wciąż z myślami własnymi! A może... Sam już zaczynam przypuszczać, że jestem wariatem!

Znów niespokojnie jął krążyć po alei. A tak był zatopiony w swe smutne dumania, że nawet nie spostrzegł, iż z dala, zza zieleni kwitnących krzewów, śledziły go jakieś kobiece, pełne współczucia oczy.

– Biedny, biedny! – szeptała dziewczyna w białym fartuchu pielęgniarki. – Co oni chcą z nim zrobić? Jasne jest, że Tretter zamyśla jakieś okropne łajdactwo! Ale jak go ratować?

Raptem rozległo się uderzenie gongu. Sygnał, że chorzy mają powrócić do swych sal, aby po spożytej kolacji udać się na spoczynek.

Rozległy się nawoływania pielęgniarzy.

Dziewczyna drgnęła i rzuciwszy młodemu człowiekowi ostatnie, jakby przepojone żalem spojrzenie, zwróciła się w stronę powierzonych jej pieczy chorych, zakochanej damy w niemodnym kapeluszu i cichej melancholiczki. Widziała jeszcze, jak do młodego człowieka zbliżył się Antoni i oświadczywszy mu coś energicznie, jął go prowadzić w stronę separatek będących pod wyłącznym dozorem doktora Trettera.

– Biedak! – powtórzyła w myślach.

W parę godzin później, gdy w zakładzie zapanowała kompletna cisza i chorzy znaleźli się, zgodnie z przepisami, w łóżkach, właściciel zakładu, doktor Tretter odbył tajemniczą konferencję z pielęgniarzem Antonim, w swym gabinecie.

– Antoni! – rzekł do zausznika – czy przyrządziłeś dla pacjenta numer dwieście dziesięć – w ten sposób oznaczono w zakładzie tajemniczego młodego człowieka – odpowiednią miksturę?

– Tak jest, panie doktorze!

– Wypił ją?

– Prawdopodobnie! Przecież codziennie ją pije i święcie wierzy, że po tym „lekarstwie” prędko mu pamięć powróci!

Wykonał nieokreślony gest ręką. Zapewne myślał o tym samym, o czym myślała obecnie młoda pielęgniarka. O słowach, rzuconych pamiętnej nocy przez tajemniczą hrabinę, która pacjenta numer 210 tu odwiozła. Wszak mówiła ona wtedy – „gdy przytomność odzyska, jego dni są policzone!...”.

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!