Złotowłosy sfinks - Stanisław Antoni Wotowski - E-Book

Złotowłosy sfinks E-Book

Stanisław Antoni Wotowski

0,0

  • Herausgeber: SAGA Egmont
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2022
Beschreibung

Dużo można zarzucać Turskiemu, ale trzeba przyznać, że jest lojalnym pracownikiem. Jako prywatny sekretarz barona Trauba nie ulega namowom Kowalca, by oszukać pracodawcę i wspólnie się przy tym wzbogacić. Niewzruszony Turski znosi nawet jego docinki dotyczące wierności swojej żony. A tego rzeczywiście nie może być pewien, ponieważ oszołomiony urodą Krystyny Skalskiej szybko się jej oświadczył i żył obecnie pod jednym dachem z kobietą ponętną, lecz trzymającą go na dystans i tajemniczą jak Sfinks. Lekki kryminał retro, w sam raz dla miłośników powieści Marka Krajewskiego. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 187

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Stanisław Antoni Wotowski

Złotowłosy sfinks

 

Saga

Złotowłosy sfinks

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

 

Copyright © 1933, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728449295 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

ROZDZIAŁ I.

Dziwna żona.

Turski był wściekły, że spotkał dawnego towarzysza. Wiedział o co ten nagabywać go znów będzie. Tymczasem Kowalec, człowiek, w wytartym garniturze, którego powierzchowność świadczyła, że stoczył się na dno, prawie w ucho mu szeptał:

— Chcesz nadal klepać biedę, u tego twojego barona? Jakeś osieł, to klep! A ja ci powiadam...

— Dosyć! — zawołał oburzony. — Zgóry się domyślam, co chcesz mi powiedzieć! Że o ile się zgodzę na jakieś kombinacje, w stosunku do osoby mego chlebodawcy, których wprost nie śmiem wymienić, obydwaj będziemy opływali w złoto... i skończymy w kryminale! Ostrzegam, przestań! Znamy się wprawdzie od dzieci, ale nie widzieliśmy się od szeregu lat i mogę z tobą postąpić, jak na to zasługujesz!

— Aha! — zasyczał tamten, a na jego nieogolonej i obrzękłej od pijaństwa twarzy zarysował się zły uśmiech. Skapujesz swemu baronowi i władzom? A no, baw się, baw! Tylko...

— Co, tylko?

Kowalec nagle przystanął i z pasją charknął:

— Zamiast udawać cnotę chodzącą, pomyślałbyś lepiej o sobie. Wtedy nie uciekałaby ci żona z domu co noc.

— Coś powiedział?

Kowalec odskoczył o kilka kroków i zdala bluzgnął jadem, powtarzając bezczelnie:

— Nie uciekałaby ci, co noc...

— Łotrze!

Turski podniósł laskę do góry i rzucił się w jego stronę, chcąc nią porządnie zdzielić szubrawca. Lecz ten zdążył już się skryć w ciemnościach bocznej uliczki.

— Ach! — jęknął teraz i opuściwszy kij, zachwiał się na nogach, niby trafiony prosto w serce.

Żona znikała z domu co noc! Skąd wiedział o tem Kowalec, że śmiał mu rzucić prosto w oczy podobną ohydę, przez zemstę, iż nie zgodził się na jakieś łajdactwo, mające na celu okradzenie lub oszukanie jego zwierzchnika barona Trauba, u którego pracował w charakterze prywatnego sekretarza? Skąd wyśledził? W jaki sposób natrafił na strunę, która w duszy Turskiego dźwięczała najboleśniej.

Och! Bo to jego małżeństwo! Czy nie rozmyślał właśnie nad niem, idąc obecnie o dziewiątej wieczór do domu, zatrzymany dłużej niźli zwykle pracą u szefa?

Bolesny uśmiech wykrzywił jego twarz.

Czyż można było popełnić większe głupstwo! On młody człowiek, lat trzydziestu, o którym mawiano, że jest przystojny i który wśród znajomych uchodził za uosobienie rozwagi i rozsądku?

Raptem przed oczyma wyobraźni, niczem na ekranie kinematograficznym, zarysował się obraz ubiegłych wypadków.

Przed miesiącem poznał przypadkowo na ulicy złotowłosą, cudną dziewczynę, w której zakochał się na pierwszy rzut oka bez pamięci. Nie wiedział o niej nic, prócz tego, co ona sama opowiadała o sobie.

Nazywała się Krystyna Skalska. Twierdziła, że jest sierotą, nie ma ani bliższych, ani dalszych krewnych, stale zamieszkuje na prowincji, a tylko w pewnej sprawie przybyła na krótki czas do Warszawy.

Choć pod pokrywką jej słów wyczuwał jakieś niedopowiedzenia, coś dziwnie tajemniczego, oczarowany jej urodą, stracił głowę i już po upływie kilku dni, jął ją błagać, by została jego żoną. Zgodziła się na to, uśmiechając się zagadkowo, lecz jednocześnie postawiła swe warunki.

Zażądała, aby nie dopytywał się nigdy o jej przeszłość, ani też nie wtrącał się do jej obecnych postępków, gdyby nawet czasem wydawały mu się niezwykłe, dopóki ona sama nie uzna za stosowne wszystkiego mu wytłumaczyć. Kto wie, może to nastąpi w najbliższej przyszłości. O resztę zaś nie potrzebuje się martwić, gdyż ona, Krysia, posiada niewielki kapitalik i dzięki niemu nie będzie ciężarem mężowi.

Przyjął te warunki, szaleniec, bojąc się utracić tę śliczną istotę i odtąd rozpoczęła się katorga. Bo Krysia po ślubie nie była mu żoną. Choć zajmowała się gospodarstwem, w domu niczego nie brakło i była dlań stale uprzejma, lecz broniła się od wszelkiej pieszczoty, chodziła często zamyślona, znikała gdzieś na całe popołudnia i Turski nieraz miał wrażenie, że mieszka pod jednym dachem z osobą całkowicie obcą. Gdy czasem usiłował jej robić wymówki, powoływała się na poprzedni układ. Wtedy on musiał zamilknąć, wściekły, iż los go przykuł do boku tego złotowłosego sfinksa, którego tak bardzo w dalszym ciągu na swe nieszczęście kochał.

Ale, jeśli łudził się dotychczas, że wszystko się ułoży, wyświetli, słowa Kowalca rozbiły wszelkie nadzieje. Więc do tego doszło, że Krysia, nie zadawalniając się swem niezrozumiałem postępowaniem w dzień, znikała w nocy, korzystając z tego, że zasnął, znużony całodzienną pracą? Wiedzieli o tem inni ludzie, nawet Kowalec, a on dowiadywał się ostatni? Nie, to skończyć się musi! On ją dziś wyśledzi, wytropi, pójdzie za jej śladem i niech się dzieje co chce, rozwiąże tę dręczącą tajemnicę!

Trapiony temi niewesołemi myślami, sam nie wiedząc kiedy doszedł Turski do ulicy Wspólnej, gdzie na trzeciem piętrze jednego z domów, w oficynie, zajmował wraz z żoną niewielkie, dwupokojowe mieszkanko. Choć godzina była dopiero wpół do dziesiątej, Krysia już znajdowała się w łóżku.

— Przepraszam bardzo — wyrzekła na widok wchodzącego męża — iż nie czekałam na ciebie z kolacją, ale okropnie rozbolała mnie głowa i położyłam się wcześniej! Musisz mi wybaczyć.

Uśmiechnęła się przytem tak słodko i taka była śliczna w swym kasku złotych włosów i krasie lat dwudziestu, gdy patrzyła na niego wielkiemi chabrowemi oczętami, spozierającemi na świat z pozorną niewinnością dziecka, że Turski, mimo burzy, jaka szalała w jego duszy, najchętniej przypadłby do niej i osypywał ją pocałunkami. Niestety, wiedział, że uwolni się z jego objęć i na pocałunki nie odpowie pieszczotą. Postarał się opanować wzruszenie i nadać swemu głosowi spokojny ton.

— Ależ, nie tłumacz się kochanie... — odparł. — To moja wina, że się spóźniłem. Zatrzymał mnie dziś Traub jakiemiś pilnemi sprawami.

— Jedzenie znajduje się na stole! — dodała, wskazując ręką w stronę sąsiedniego pokoju. Opadła głową na poduszki, jakby dając znak, że nuży ją dłuższa rozmowa.

Turski wyszedł do jadalni, prędko spożył parę kanapek, poczem niby szanując udaną, czy prawdziwą chorobę żony, rozebrał się pocichu, zgasił światło i wślizgnął się na swe posłanie, znajdujące się naprzeciw łóżka Krysi. Przez ten cały czas miała oczy zamknięte, — może zasnęła naprawdę.

I on jął rychło udawać, że śpi, nawet, wbrew zwyczajowi zachrapał głośno.

— Jeśli nie skłamał łajdak, Kowalec — myślał w duchu z zawziętością — to cię dziś przyłapię! Oj, bo wydaje mi się, że grasz tylko komedję choroby, by tem łatwiej wywieść mnie w pole!

Ale, choć Turski leżał nieruchomo, wydając tylko od czasu do czasu nosowe dźwięki, nic nie zdradzało, że tej nocy ma zajść coś niezwykłego i w sypialni panował niezmącony spokój.

— Chyba zełgał, psubrat!

Już jął pocieszać siebie samego.

— Zełgał... — Lecz, skąd on wie, wogóle o Krysi?...

Nagle Turski drgnął. Dzięki jasnym promieniom księżyca, które w tę lipcową noc, mimo opuszczonych stor rozwidniały pokój, mógł obserwować co się dokoła działo. Gdy ścienny zegar w jadalni wydzwonił pierwszą, Krysia raptem oderwała głowę od poduszki, zerknęła w stronę męża i upewniona, że ten śpi głęboko, porwała się z łóżka i pośpiesznie poczęła się ubierać.

— Więc, prawda! — pomyślał z pasją, ledwie powstrzymując się od żywszego odruchu. — Już ja ją teraz wytropię!

Ubierała się gorączkowo w półmroku. Naciągnęła sukienkę, później płaszczyk i kapelusz i na palcach opuściła sypialnię, rzucając ostatnie spojrzenie na nieruchomo leżącego męża. Rychło z przedpokoju zabrzmiał cichy trzask otwieranych i zamykanych drzwi.

Teraz z kolei Turski porwał się na nogi. Liczył na to, że zanim dozorca otworzy bramę, zdąży żonę dogonić. Wdziawszy szybko garnitur, bez kołnierzyka i krawata, wypadł na schody. Przeskakiwał po kilka stopni naraz, a gdy znalazł się na dole, posłyszał trzask przekręcanego klucza w zamku. Przeczekał kilka sekund i ledwie za Krysią zawarła się brama, wypadł i wręczywszy zdumionemu dozorcy znaczniejszy napiwek, wyślizgnął się z domu.

Przez chwilę się obawiał, że ją straci z oczu. Ale, nie. Szła przed nim nie oglądając się poza siebie, całkiem pewna bezkarności, w stronę najbliższego postoju taksówek, przy rogu Wspólnej i Marszałkowskiej.

W pierwszej z nich zajęła miejsce, a Turski prawie jednocześnie znalazł się przy jednej z następnych.

— Za tamtym samochodem! — szepnął do kierowcy. — Zapłacę, co pan chce, tylko proszę nie zgubić ich śladu!

Szofer, sądząc, zapewne, że to o jakąś awanturkę miłosną chodzi, skinął głową i raźno ruszył z miejsca.

Ciepły, letni, wietrzyk owiał rozpalone policzki Turskiego, lecz nie przyniósł mu uspokojenia. Dokąd jechała Krysia? Co to wszystko znaczy? Czemuż wykradała się z domu w nocy, niczem złodziej, gdy i tak pozostawiał jej wszelką swobodę? Dążyła na spotkanie do kochanka? Zapewne, bo przecież tylko komedją było to ich małżeństwo!

Zagryzając wargi ze złości i czując, że mimo wszelkich „układów“ dziś się nie powstrzyma i wybuchnie, Turski z natężeniem śledził wyprzedzające go auto.

Pomknęło ono prosto Marszałkowską, stamtąd skręciło w Litewską, a z Litewskiej w Aleję Szucha, gdzie przystanęło przed jednym z domów.

— Zatrzymajmy się! Zanim tamci nas nie spostrzegą!

Wyciągnął banknot i wyskoczył z taksówki. Na szczęście Krysia była tak zamyślona, czy też do tego stopnia nie przypuszczała, że może być śledzona, że stała odwrócona tyłem u wejścia do jakiegoś jednopiętrowego pałacyku, nie zwróciwszy uwagi, iż tuż za nią zatrzymał się inny samochód.

Turski, pod osłoną drzew, okalających Aleję Szucha, zdołał podkraść się blisko do niej. Coraz większe napełniało go zdumienie. Krysia udaje się o pierwszej w nocy do prywatnego pałacu? Idzie więc chyba do bogatego kochanka.

Z całej mocy panując nad sobą, oczekiwał, co dalej nastąpi? Na Krysię, widocznie musiano w pałacyku oczekiwać, gdyż, mimo spóźnionej pory, rychło rozwarły się drzwi, prowadzące wprost z domu na ulicę, a w nich zarysowała się jakaś męska postać, zapewne lokaja.

— Starszy pan już od godziny niecierpliwie oczekuje na pannę hrabiankę! — posłyszał Turski i zobaczył, jak niemłody już służący z respektem kłania się przed jego żoną.

— Wcześniej, nie mogłam — zabrzmiał w odpowiedzi dobrze znajomy głos Krysi. — Chodźmy prędzej, bo mało mam czasu!

— Słucham, hrabianko Kiro!

Zatrzasnęły się drzwi, a Turski, aż rozwarł usta ze zdziwienia. Jego żonę, tajemniczą pannę, którą poznał na ulicy — tytułowano hrabianką? Lokaj nazywał ją Kirą? Przecież na imię miała Krystyna! Nie wytrzymał. Podbiegł do drzwi i gwałtownie zadzwonił. Rozwarły się natychmiast i ukazało się w nich zdziwione oblicze lokaja.

— Pan, czego?

— Proszę mnie wpuścić! — krzyknął wzburzony. — Tu przed chwilą weszła moja żona!

Wydało mu się, że służący lekko drgnął i zbladł, a z przedpokoju, słabo oświetlonego czerwoną latarnią, dobiegł cichy kobiecy okrzyk. Ale kamerdyner wnet się opanował.

— Jaka żona? — powtórzył, arogancko zagradzając przejście.

— Moja!

— Pańska, napewno, nie! Tu jest pałac księcia Ostrogskiego i Jaśnie Pan obcych po nocy nie przyjmuje!

— Ależ widziałem najwyraźniej, jak przed chwilą wchodziła tu jedna pani!

— Może i wchodziła! A co panu do tego! Jak się pan upił, to trzeba iść spać, a nie ludzi niepokoić o tej porze! Proszę zaraz odejść, bo inaczej zawołam policję!

Nie zwracając uwagi na protesty Turskiego, zatrzasnął mu drzwi przed nosem.

— Psia krew! — zaklął i chwilę stał całkowicie oszołomiony.

To była Krysia! Nie ulega żadnej wątpliwości. Ale, co robić dalej? Dobijać się, wywołać głośny skandal?

Może udać się o pomoc do władz i postarać się wedrzeć tam siłą? Lecz, czy władze mu wierzą? Czy nie wezmą go za obłąkańca? Czy staną po jego stronie? Zresztą, co im powie? Wszak Krysia...

Turski pochylił głowę i poczuł własną bezsilność.

Raptem, w jego mózgu zaświtała myśl.

Natychmiast uda się do domu. Korzystając z nieobecności Krysi, przetrząśnie jej rzeczy. A nuż natrafi na ślad tylu dręczących go zagadek. Hrabianka Kira.. Książę Ostrogski...

Jak oszalały popędził do domu. Oczekiwała go nowa niespodzianka.

— Pani już dawno wróciła! — oświadczył, uśmiechając się dziwnie dozorca.

— Co? Wróciła! — nie wierzył Turski własnym uszom.

— Tak, dobry już kawałek czasu!

Gorączkowo wpadł do mieszkania. W rzeczy samej, w jasno oświetlonej sypialni, leżała w łóżku jego żona, jakgdyby ani na chwilę nie opuszczała swego posłania.

— Ty? Ty... — jął bełkotać.

— Poszłam do sąsiedniej apteki po proszek! — odrzekła w odpowiedzi, widocznie uważając, że winna mu jest wyjaśnienie. — Tak dokuczała mi migrena, że dłużej nie mogłam się obyć bez lekarstwa, a ciebie nie chciałam budzić, bo spałeś, przecież smacznie... Lecz i ty, słyszałam od dozorcy, wychodziłeś z domu. Czy zaszło coś niezwykłego?

— Nic... nic... — mruknął i wybiegł do drugiego pokoju, czując, że za chwilę ogarnie go obłęd.

Jeszcze bodaj więcej byłby poruszony, gdyby mógł dojrzeć uśmiech, jaki w tejże chwili wykwitł na twarzyczce Krysi. Tak uśmiechają się osoby, którym udało się kogoś zręcznie otumanić i całkowicie zbić z należytego tropu.

ROZDZIAŁ II.

Baron Traub.

Nazajutrz, około dziewiątej rano, kiedy żona jeszcze spała. Turski udał się, jak codzień, do zwykłego zajęcia. Jego zwierzchnik, baron Traub, był prezesem jakichś instytucji i prowadził rozległe interesy. Przeważnie załatwiał swe sprawy w towarzystwie sekretarza w domu. Turski nie wtajemniczał się bliżej w tranzakcje barona, lecz z otrzymywanych listów i z ogólnego szacunku, jakim cieszył się Traub, łatwo mógł wywnioskować, że jest to potentat finansowy nielada i że posiada rozległe stosunki.

Kiedy się znalazł na miejscu, Traub, już ogolony i w szlafroku, siedział za wielkiem mahoniowem biurkiem, w swym gabinecie. Był to starszy, sześćdziesięcioletni, szczupły mężczyzna, o energicznej twarzy, bez zarostu, którego mądre, bystre oczy przesłaniały wielkie, w amerykańskiej oprawie okulary.

— Przepraszam, że się późniłem... — bąknął na powitanie — ale...

— Wcale się pan nie późnił — odrzekł Traub, podnosząc głowę od papierów, jakie przeglądał. — To ja tylko wcześniej rozpocząłem pracę.

Obrzucił roztargnionym wzrokiem swego sekretarza i wyciągnął w jego kierunku dłoń. Turski, który zdążył Trauba już nieco poznać przez szereg miesięcy spędzonych u niego, wnet spostrzegł, że baron jest niezwykle czemś zaprzątnięty i że całkowicie pochłania go jakaś myśl.

Uścisnąwszy więc dłoń zwierzchnika, miał zamiar zająć miejsce przy swoim stoliku, stojącym w pobliżu wielkiego mahoniowego biurka i począć otwierać listy, których cały stos tam znajdował się, gdy wtem zabrzmiał głos szefa:

— Zechce pan, panie Turski, przynieść akta sprawy księcia Ostrogskiego. Znajdują się w sąsiednim pokoju, w szafie, na górnej półce. Szafa otwarta.

Mimowoli drgnął. Akta księcia Ostrogskiego? Czyżby o tego samego chodziło, do którego pałacyku wczoraj usiłował wtargnąć?

Bez słowa wyszedł do przyległej sypialni i rychło odnalazł żądane papiery. Musiały one posiadać pierwszorzędne znaczenie, skoro tam je właśnie przechowywał baron. Bowiem szafa umieszczona w pobliżu łóżka, była wielkim staroświeckim meblem z szeregiem żelaznych okuć i zamków i bez włamania nie sposób było do niej się dostać. Traub stale tam kładł pieniądze i ważne dokumenty.

Duży więc dawał dowód zaufania swemu sekretarzowi, po raz pierwszy zezwalając mu zajrzeć do wnętrza tego skarbca.

— Cóż, ma pan? — zabrzmiał niecierpliwy głos barona z gabinetu, jakby już żałował, że posłał Turskiego po papiery, a nie sam po nie się udał. — Czemu pan tak długo ich szuka?

— Mam... mam... — odrzekł i nerwowo spojrzał na okładkę, zawierającą akta.

Baron niezwykle pedantycznie prowadził swoje interesy. Na szarej twardej okładce widniał duży, nakreślony niebieskim ołówkiem napis: „Dokumenty w sprawie księcia Ostrogskiego. Adres: — Aleja Szucha Nr. 50, — pałac własny“.

Gorąca fala krwi uderzyła do głowy Turskiego.

— Ten sam! — omal nie wykrzyknął. — Wszystko się zgadza!

Drżały mu ręce, kiedy kładł teczkę przed zwierzchnikiem.

— Oto, one!

Traub pochwycił ją szybko i wnet zatopił się w przeglądaniu, zawartych w niej dokumentów. Ale Turski stał nadal przed biurkiem, jakgdyby jakąś siłą niewidzialną przykuty do miejsca.

Pomimo, iż Krysia znalazła się w domu przed nim, i pozornie musiał uwierzyć jej słowom, wczorajsze wypadki były wprost niepojęte. Nadal trapiły go podejrzenia. Stał, to czerwieniąc się, to blednąc. Nie wiedział, jak zagadnąć swego zwierzchnika. A on, może jeden, mógł rzucić nieco światła na tę tajemniczą historję.

Dziwne zachowanie się Turskiego nie uszło uwagi Trauba.

— Czemuż, pan, nie siada? — rzucił nieco opryskliwie, zerknąwszy nań z poza amerykańskich okularów. — Chce pan się o coś zapytać?

Stosunek pomiędzy baronem, a Turskim był dotychczas stale oficjalny. Traub oceniał należycie uczciwość sekretarza, lecz nie wdawał się z nim nigdy w poufniejsze gawędy. Zresztą, sama jego powierzchowność zasuszonej mumji i dumny, nieprzystępny wyraz twarzy mroziły wszelkie zwierzenia. Ale Turski nie wytrzymał.

— Panie baronie — raptem wyrzucił z siebie, — kim jest książę Ostrogski?

— Wielki pan, z którym mnie łączą różne interesy! — głucho odrzekł. — Cóż to pana obchodzi?

— Nie.. bo ja... nie przez ciekawość — jął bąkać, czując w duchu, jak niewłaściwe jest jego zapytanie — tylko...

— Tylko?

— Myślałem, że skoro pan baron dobrze zna księcia Ostrogskiego, może również słyszał pan o hrabiance Kirze?

— Hrabianka Kira?...

Gdyby Turski mniej był pochłonięty własną tragedją, jaką przeżywał, spostrzegłby wnet, jakie piorunujące wrażenie wywarły na Traubie jego słowa. Wydawało się, że prąd elektryczny wstrząsnął ciałem barona.

— Hrabianka Kira? — wymówił zduszonym głosem, unosząc się nieco z miejsca. — Skąd pan wie o hrabiance Kirze?

Ale Turski przypisywał wzburzenie barona swemu zachowaniu.

— Proszę się na mnie nie gniewać, za niedyskretną indagację — tłumaczył, — ale w mojem życiu zaszły pewne wypadki, dziwne wypadki, które...

Traub opadł z powrotem na fotel i z całej siły się opanował. Pojął, że niespodziewane zapytanie sekretarza, które uderzyło w niego niczem grom, nie było wywołane niewczesną ciekawością i że nie podejrzewał on nawet znaczenia papierów, znajdujących się w teczce. Tu, o daleko coś ważniejszego chodziło. Losy Turskiego łączyły się z jego własnemi. Lecz tego nie wolno było dać poznać po sobie za żadną cenę — przeciwnie, wszystko powinien był wyciągnąć ze swego sekretarza.

— Ależ, o ile to chodzi o sprawy naprawdę poważne, tyczące się pańskiego życia, chętnie służę informacjami, — wyrzekł całkowicie już spokojnie, a na jego obliczu zarysował się taki uprzejmy i serdeczny wyraz, jakiego nigdy dotychczas jeszcze nie zaobserwował Turski. — Chętnie służę!

To też Turski z pełnem zaufaniem opowiadał:

— Muszę uczynić szczere wyznanie, panu baronowi. Ożeniłem się przed dwoma tygodniami, lecz nic nie wspomniałem o tem, sądząc, że szczegół ten, tyczący się mego prywatnego życia, pana barona nie zainteresuje. Ale, moje małżeństwo nastąpiło, w zaiste dziwnych okolicznościach...

— Dziwnych? — podkreślił Traub, przymuszając się do przyjacielsko-współczującego wyrazu twarzy i nie dając poznać po sobie, jak bardzo opowieść podwładnego zaciekawia go. — Czemu dziwnych?

— Przypadkowo poznałem pannę niezwykłej urody, nazwiskiem Krystyna Skalska. Przyznaję, zakochałem się w niej bez pamięci i rychło nastąpił nasz ślub... Przedtem, postawiła różne warunki. Nie wolno mi dopytywać się o jej przeszłość, ani też badać, co czyni obecnie, nawet gdyby czasem jej postępowanie wydawało się niezrozumiałe, dopóki sama nie uzna za stosowne wszystkiego wytłumaczyć.

— Krystyna Skalska?... Warunki.. Zgodził się pan? — wymawiał Traub powoli. — Cóż dalej?

— Sądziłem, że wszystko jakoś się ułoży, lecz... Moja żona, Krysia, stawała się coraz bardziej tajemniczą, aż wczoraj...

— Co wczoraj?...

— Zauważyłem, że o pierwszej w nocy chyłkiem opuszcza mieszkanie, przekonana, że zasnąłem głęboko. Wyślizgnąłem się wślad za nią — powtarzał szczegóły przygody — i przysiągłbym, że udała się do pałacyku księcia Ostrogskiego... Tam powitał ją lokaj, nazywając hrabianką Kirą...

— Niemożebne!

— A jednak tak jest! Dałbym się w kawałki porąbać, że to była moja żona! Bo, tropiąc ją, ani na chwilę nie straciłem jej z oczu! Chociaż, gdy w kilkanaście minut powróciłem do domu, zastałem Krysię rozebraną i w łóżku. Tłumaczyła się, że musiała zejść do apteki po lekarstwo.

— Dziwne!... — kręcił Traub głową, niby daremnie szukając rozwiązania. — Dziwne!

— Otóż — kończył Turski swą opowieść — przekonany jestem, że to był tylko zręczny wykręt. Ona zdołała wcześniej powrócić przedemną. Dlatego ośmieliłem się zapytać pana barona, o bliższe stosunki domowe księcia Ostrogskiego, bo niepojęta jest dla mnie ta wizyta, jak również tytułowanie mojej żony hrabianką!...

Traub siedział dłuższą chwilę w milczeniu, wreszcie nie patrząc swemu sekretarzowi w oczy, rzucił:

— Czy nie ma pan przypadkiem fotografji?

— Czyjej? Krysi?

— Tak, pańskiej żony! Znam osobiście hrabiankę Kirę i gdyby pan posiadał przy sobie fotografję, łatwiej mógłbym tę zagadkę wyświetlić!

— Mam, na szczęście! — zawołał ucieszony Turski i wyciągnąwszy pośpiesznie portfel, jął w nim szukać gorączkowo.

W rzeczy samej posiadał jedną odbitkę, którą zręcznie ściągnął z torebki żony, jeszcze za czasów narzeczeńskich. Gdyż, ile razy prosił ją i przedtem i obecnie, by zechciała dobrowolnie dać mu swój wizerunek, lub wspólnie z nim uczyniła zdjęcie, stale kategorycznie wzbraniała się.

Wyciągnął fotografję w stronę barona.

Traub szybko ją pochwycił i jeszcze prędzej ją położył na biurko, tak by sekretarz nie zauważył, jak mu przy tym ruchu palce drżały. Wpił się oczami w obrazek ślicznej dziewczyny, która z odbitki uśmiechała się doń kusząco. Wpił się i mało nie jęknął ze złości i bólu.

Tak, to była ona! Bezwzględnie ona, hrabianka Kira! Teraz pojmował jej niespodziewane zniknięcie z Warszawy i wszystkie szczegóły, które dotychczas wydawały mu się niezrozumiałe. Więc wyszła zamąż za marnego urzędnika, jego podwładnego, który dziś zarabiał kilkaset złotych miesięcznie, a jutro mógł posadę stracić. A tego urzędniczka zwiodła również, podając się za zgoła inną osobę?

— O Kiro! — mało nie ryknął Traub głośno. — Cóżeś ty uczyniła? Ty sfinksie bez serca i sumienia!

Ale, jeśli Turski wyspowiadał się przed nim szczerze, on bynajmniej nie miał zamiaru odpłacać mu się szczerością, lub wtajemniczać go w bardzo niebezpieczne, a zawikłane sprawy. Przeciwnie, posiadłszy sekret hrabianki Kiry, — raczej Krysi Turskiej, — chciał jej małżonka ostatecznie zbić z tropu.

— Hm, — rzekł, napozór niedbale, czyniąc nad sobą wysiłek, którego pozazdrościłby mu najprzebieglejszy dyplomata — istnieje pewne podobieństwo... pewne... lecz bardzo dalekie... Pańska żona nie jest hrabianką Kirą!

— Nie jest? — zawołał Turski, pocieszony. — Pomyliłem się do tego stopnia?

— Jakiś niezrozumiały zbieg okoliczności! — Baron wywołał blady uśmiech na swe usta. — Widocznie hrabianka Kira i żona pańska przechodziły jednocześnie w nocy ulicą i wziął pan jedną za drugą.

— Możebne! — bąknął.

Baron jednak chciał wysondować Turskiego do końca.

— Tak, więc zagadka byłaby wyjaśniona! — oświadczył — choć i tak bardzo niezwykłe wydaje mi się pańskie małżeństwo! Czemu pańska żona, pani Krystyna, otacza się taką tajemniczością? Przecież jesteście chyba mężem i żoną?

Turski pojął, a pełen ufności w przyjaźń swego szefa, szczerze wyznawał dalej:

— Właśnie, że nie! Żyjemy jak brat z siostrą!

— Jak brat z siostrą? — Traub nie mógł stłumić radosnego okrzyku, który jednak uszedł uwagi sekretarza.

— Wzdraga się nawet przed pocałunkami, — tamten opowiadał dalej, — razi ją najdrobniejsza pieszczota!

Otucha wstąpiła w serce Trauba. Więc to małżeństwo, było w rzeczy samej tylko komedją małżeństwa i łatwo je można było rozerwać? Tylko Kira?

— Ach, tak... — wymówił zgoła innym tonem i zadałby może jeszcze jakie pytania swemu sekretarzowi, gdyby w tejże chwili z sąsiedniej sypialni nie rozległ się podejrzany hałas. Hałas przewróconego krzesła.

— Co to? — zawołali niemal jednocześnie.

Przecież sypialnia była pusta. Sypialnia, w której stała otwarta szafa z papierami i z pieniędzmi Trauba. Czyżby tam kto się zakradł?

— Złodziej?

Wpadli do sypialni.

Pokój był pusty, lecz przewrócony na środku fotelik, świadczył, iż niedawno ktoś tam się znajdował.

Kto? Zdążył uciec?

Baron niespokojnie rozejrzał się dokoła. W rzeczy samej, tajemniczy intruz musiał się ulotnić, bo w sypialni brakło zakątków, w których mógłby użyć za kryjówkę.

— Co za czelność! — oburzył się Traub. — W biały dzień! O wpół do jedenastej rano! Otworzył drzwi podrobionym kluczem?

Sypialnia przytykała bezpośrednio do przedpokoju i jeden rzut oka wystarczał, aby się przekonać, że przypuszczenie barona jest słuszne. Drzwi, wiodące na schody były lekko uchylone i włamywacz nie zatrzasnął ich nawet za sobą, w pośpiechu. Widocznie, zakradłszy się przedtem bez szmeru, uciekł spłoszony upadkiem mebla, który potrącił, nieostrożnie, gospodarując w sypialni.

— Ale czego właściwie szukał? Czy zdążył co zabrać? Przecież szafa, skarbiec Trauba stała otworem!

Baron sprawdzał pośpiesznie. Mimo szczegółowych oględzin, stwierdził, iż z pieniędzy i dokumentów niczego nie brakło. Choć leżały na wierzchu, widocznie nie zdążył się do nich dobrać złoczyńca. Lecz nagle drgnął.

W środku szafy, oparta o wielką paczkę banknotów, jakby dla zaznaczenia, że włamywaczowi na pieniądzach nie zależało, znajdowała się kartka.

Przeczytał ją i zbladł.

— O! — bąknął Turski, spostrzegając również tę kartkę. — Szanowny złodziej pozostawił swój bilet wizytowy! A może pragnie bawić się w korespondencję z panem baronem?

— Tak... tak... — bąknął Traub dziwnie, jakby treść kartki wywarła na nim potężne wrażenie.

— Wolno wiedzieć co napisał?

— Et, nic! Bzdury! Czytać nie warto! — burknął nagle z pasją baron i pochwyciwszy kartkę, zmiął ją w ręku, nie dając obejrzeć sekretarzowi. — Wyjątkowe zuchwalstwo...

Turski, widząc, że Traub nie ma ochoty zwierzyć mu się z treści tajemniczego biletu, dalej nie nalegał. Przypuszczał, że musiała się tam znajdować jakaż pogróżka, lub włamywacz pozwolił sobie na skreślenie czegoś wyjątkowo obraźliwego i nieprzyzwoitego.

Tymczasem baron powtarzał w duchu przeczytane słowa:

— Prędzej, czy później, nie minie cię kara! Przeszłość się mści!

Pod spodem znajdował się pewien znak, dobrze znany Traubowi. Coś, niby cyfra utworzona z liter, czy też krzyż niezwykłego kształtu. Wiedział Traub, co ten znak oznacza i nieraz napełniał on go panicznym lękiem. Ale tych wszystkich spraw nie mógł tłumaczyć swemu sekretarzowi. Było to znacznie bardziej skomplikowane, niżeli zagadka hrabianki Kiry i jej wizyty w pałacu księcia Ostrogskiego, a raczej w misterny sposób wiązało się i z tą historją.

— Przeszłość się mści! — raptem mruknął, jakby całkowicie zapomniawszy o obecności sekretarza, który stał obok niego. — Ano, zobaczymy! Jeszcze nie skończona walka!

Wtem oprzytomniał. Pojął, że niezwykłe jego zachowanie się może zwrócić uwagę Turskiego, że należy dać mu jakie takie wytłumaczenie całego wypadku.

— Zaiste, bezczelne zuchwalstwo! — powtórzył tonem całkowicie spokojnym. — Zastanawiam się, w jaki sposób zabezpieczyć się na przyszłość od podobnych wizyt?

— Zawiadomić policję?

— Nie warto! — nagle czerwień zabarwiła policzki barona, jakby mu nie na rękę było wtajemniczanie w tę sprawę policji. — Nie warto, bo nic mi nie ukradziono. A z tej dziecinnej kartki — jeszcze silniej zmiął ją w ręku — nikt nic nie dojdzie! Zmienię zamki, a w okna dam kraty. Tembardziej...

— Tembardziej! — powtórzył Turski, nie pojmując o co zwierzchnikowi chodzi.

— Tembardziej! — tamten dokończył zdania — że mieszkanie należy dobrze zabezpieczyć, bo zmuszony będę wyjechać na parę dni! Może nawet już dziś wieczór.

Turski zdziwił się wielce. Jeszcze przed godziną nie wspominał nic baron o projekcie wyjazdu. Czyżby ten wyjazd stał w jakim związku z włamaniem i tajemniczą kartką.

— Pan baron wyjeżdża? — zapytał. — Obecnie to postanowił?

— Nie, nie... już przedtem... — padła niepewna odpowiedź i dziwnem się wydawało, że zazwyczaj tak energiczny Traub, teraz przemawia niezdecydowanie. — Zresztą sam nie wiem... Później zdecyduję?

Nagle baron, jakby opamiętał się; poprzedni wyraz zimny i dumny osiadł na jego twarzy.

— Później zadecyduję! — powtórzył zgoła innym tonem.

Turski pojął, że nic więcej nie uda mu się wydobyć ze swego zwierzchnika.

ROZDZIAŁ III.

Tajemniczy znak.

W tym samym czasie, kiedy w mieszkaniu barona Trauba miała miejsce ta dziwna rozmowa — na drugim końcu stolicy, w dzielnicy Staromiejskiej, odbywała się zgoła inna scena.

Prawie naprzeciw Fary, w niskiej liczącej szereg wieków kamienicy, mieścił się mały zegarmistrzowski sklepik. W wąskiej wystawie, widać było, prócz zegarków, różnego kształtu srebrne i złote przedmioty, monety i antyki, a nad wystawą poczerniały szyld z napisem — „Józef Lipko, zegarmistrz“.

Do tego niepozornego sklepu kierował się powolnym krokiem mężczyzna, raz po raz oglądając się po za siebie i sprawdzając, czy go kto nie śledzi. Był to człowiek w sile wieku, ubrany w wytarte ubranie, o nieogolonej i zniszczonej rozpustą twarzy.

Gdy zrównał się z „interesem“ zegarmistrza Lipko, rzucił na szyld badawcze spojrzenie i snać upewniony, że tam właśnie ma się udać, szybko pchnął oszklone drzwi i wszedł do środka..

— Czy mogę oddać zegarek do naprawy? — zwrócił się do właściciela.

Pan Lipko, mały, przygarbiony starzec, który rzekłbyś, całe życie spędził pochylony nad naprawą zegarków i oglądaniem antyków, podejrzliwie zerknął na niepewnego klijenta. Jego wygląd zewnętrzny nie budził zaufania, a w sklepie znajdował się sam, wysławszy swego pomocnika na miasto.

— Czemużby nie! — odparł, przezornie zajmując miejsce za ladą.