Dzieje burzliwego okresu - Ferdynand Antoni Ossendowski - E-Book

Dzieje burzliwego okresu E-Book

Ferdynand Antoni Ossendowski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Ferdynand Antoni Ossendowski (1878–1945) to polski pisarz i dziennikarz, któremu materii twórczej dostarczały liczne podróże. Zaangażowany społecznie i politycznie, często zmieniał miejsce zamieszkania, odbywał też wyprawy badawcze. W twórczości odmalowywał odległe, różnorodne krainy z Europy, Azji i Afryki. W centrum zainteresowania zawsze stawiał jednak spotkanie z człowiekiem – doświadczonym przez los, odmiennym, a jednak tak bardzo podobnym. Ossendowski w okresie międzywojennym cieszył się ogromną popularnością – był drugim po Sienkiewiczu najczęściej tłumaczonym polskim autorem. Po wojnie podlegał ścisłej cenzurze.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Ferdynand Antoni Ossendowski

Dzieje burzliwego okresu

Od szczytu do otchłani

Warszawa 2021

Część I

W krwawym zamęcie

I

Grożne zwiastuny

W pamiętnym dla Rosji roku 1904 przeniosłem się z Tomska, gdzie zajmowałem stanowisko docenta politechniki, do Władywostoku, zaproszony dla dokonania chemicznych badań węgla, nafty i złota oraz surowców rynku Azji Wschodniej.

Po moim przybyciu – na Dalekim Wschodzie dawały się już wyczuwać pierwsze zapowiedzi wojny.

Nareszcie wieść o grudniowym, dokonanym bez wypowiedzenia wojny napadzie torpedowców japońskich na flotę rosyjską, nieoględnie stłoczoną w Porcie Artura, gruchnęła na Dalekim Wschodzie i z szybkością błyskawicy dobiegła do Władywostoku. Po nabo­żeństwach i odczytaniu manifestu cara, oznaj­miają­cego o rozpoczętej wojnie, ludność, wzburzona nie­oczeki­wanym napadem Japończyków, stawała się z każdym dniem bardziej wojownicza.

– Czapkami zarzucamy żółtych zdrajców! – wołano na ulicach, w teatrach i w domach prywatnych.

Po okresie pewnej ciszy wypadki poszły szybkim tempem. Wojska rosyjskie po nieudanych bitwach na półwyspie Laotung cofnęły się na zachód, zostawiając fortecę Portu Artura w oblężeniu, które miało się zakończyć upadkiem twierdzy, po czym japoński sztab już swobodnie wysadzał swoje wojska na kontynencie. Największa bitwa rozegrała się, zadając klęskę Rosji, na tym samym Yalu Yalu (chiń.); Amnok (kor.) – rzeka graniczna między Chinami a Koreą, gdzie tak niedawno jeszcze zamierzano założyć nowe posterunki rosyjskiej ekspansji.

Naród rosyjski, wtedy po raz pierwszy, stracił swój urok w oczach Mongołów wszystkich szczepów, zadając swoją klęską cios wpływom białej rasy, co stało się początkiem nagłego a groźnego przebudzenia się Azji.

Wkrótce po wybuchu wojny otrzymałem propozycję zorga­nizo­wania w terenie centralnego laboratorium, mianowicie w Harbinie, gdzie miałem wykonać niektóre prace nie tylko dla kolei wschodnio-chińskiej i ussuryjskiej, lecz także bezpośrednio dla armii.

Dla przygotowania wszystkich poleconych mi prac wyjechałem do Petersburga po niezbędne urządzenia.

Do stolicy trafiłem w momencie podnoszącej głowę rewolucji, gdy to wśród jej kierowników po raz pierwszy pojawiły się nazwiska Lenina i Trockiego.

Byłem pamiętnego dnia 9 stycznia 1905 r. w Petersburgu i widziałem znaczną część tragedii, gdy tysiące robotników z fabryk peters­burskich, studentów i inteligentów, wylegały na ulice, zbierały się w wielkie kolumny, aż wreszcie zlały się w jeden olbrzymi pochód, sunący wolno i majesta­tycznie główną ulicą stolicy – Newskim Prospektem, dążąc za poradą agenta policji, popa Gapona, ku pałacowi monarchy z błaganiem o lepszy i uczciwszy rząd. Na placu pałacowym, jak wiadomo, wierne carowi wojska strzelały do tłumu, nie szczędząc nabojów.

Tegoż wieczora na ulicach Petersburga wyrosły barykady. Odgłosy rzadkich i nie­regularnych strzałów rewo­lucjo­nistów przez całą noc i dwa następne dni przerywały miarowe salwy wojsk gwardii. Za­strajko­wały wszystkie fabryki, tramwaje, koleje, poczta, a nawet niektóre urzędy państwowe.

Echo mordu dokonanego przez gwardię cara na uczestnikach spokojnego pochodu pomknęło przez nie­zmierzone obszary Rosji, docierając do Polski, Pamiru i Oceanu Spokojnego. Oburzeniu i rozpaczy inte­ligent­niejszych warstw ludności nie było granic. Wieśniacy jednak pozostawali obojętni. Natomiast po miastach bardzo czynnie wystąpiły przeciwko rewolucyjnym kołom wyrzutki społeczeństwa, dostawszy od policji pieniądze i polecenie wytępienia hydry rewolucji.

Był to pamiętny okres pogromów, czyli oddania na pastwę i łup zawodowym zbrodniarzom nieraz całych miast za milczącą zgodą władz miejscowych i rządu peters­bur­skiego. Żądania konstytucji i sądu nad zbrodnia­rzami stojącymi na czele rządu, wzmagały się jednak i szerzyły.

10 stycznia wyszedłem ze swego hotelu na Newski Prospekt. Tłumy ludzi zalegały chodniki. Wyczuwało się wyraźny niepokój i wzburzenie. Pozornie nic jednak nie dawało powodów do jakich­kolwiek zajść. Uderzyła mnie nawet, niezwykła dla stolicy, mała ilość policji na ulicach. Czyniąc te spostrzeżenia, doszedłem do katolickiego kościoła Św. Katarzyny, gdy nagle idąca przede mną publiczność na jedno mgnienie oka zatrzymała się, a później rozpierzchła się w popłochu, przebiegając na drugą stronę ulicy lub pędząc bezładnie jej środkiem, tłocząc się i krzycząc. Nie wiedziałem jeszcze, co zaszło, gdy nagle ujrzałem biegnących żołnierzy. Przegrodzili oni dwoma szeregami jezdnię i bez żadnego uprzedzenia dali kilka salw. Bez jęku zwinęła się w kłębek i pozostała na ziemi jakaś dama w żałobie, trzymając się oburącz za skrwawioną głowę; biegł jakiś mężczyzna z osłupiałymi i wytrzeszczonymi oczyma; kulał, zanosząc się od płaczu, uczeń gimnazjalny; o kilka kroków przede mną szła mała dziewczynka z koszykiem. Nagle zachwiała się i powoli upadła na wznak. Z koszyka wysypały się bułki. Jak dziś pamiętam, że jedna bułka potoczyła się do małej kałuży krwi na chodniku i tu pozostała. Gdy oprzytom­niałem trochę od popłochu, przeciągłego poświstu kul, grzechotania nowych salw i wrzasków uciekającego tłumu, uświado­miłem sobie, że pozostałem samotny na chodniku. Żołnierze więcej nie strzelali, jednak; przy­cisnąwszy się bliżej do ściany naj­bliższego gmachu, rozpocząłem odwrót. Wkrótce ukryłem się za rogiem domu, gdzie uczułem się już bezpieczny.

W ten sposób władze tamowały ruch na głównej arterii stolicy i nie dopuszczały do zgromadzania się publiczności.

Tymczasem fala rewolucyjna toczyła się dalej i dalej, na południe i wschód Rosji. Na południu powstali dumni, marzący o wolności, odważni mieszkańcy Kaukazu, na wschodzie jednoczyć się zaczęła zrewo­lucjo­nizo­wana od dawna ludność Syberii i szczepy mongolskie, przemocą wtłoczone w olbrzymi gmach Rosji.

II

Na Sungari

 

W lutym 1905 r. powróciłem do Harbinu. Tu dowiedziałem się o szczegółach porażek doznanych przez wojska syberyjskie, lecz nastrój panował wszędzie doskonały. Jeszcze święcie wierzono w zwycięstwo Rosji i pokładano nadzieję w świeżych pułkach dążących z zachodu.

Urządziwszy swoje laboratorium, od razu miałem bardzo dużo pracy.

Z polecenia sztabu musiałem wynaleźć materiał na smary do armat i karabinów, kół wozów taborowych i osi wagonów kolejowych, a także do fabrykacji mydła.

Po pewnym czasie zadanie to rozwiązałem. Jako materiałem posługiwałem się olejem z bobów soi, dających bajeczne wprost urodzaje w Mandżurii. Po opracowaniu systemu technicznego, urządziłem w Harbinie fabrykę. Robiłem wszelkie smary i dobre mydło, bez nagrzewania, sposobem zimnym, bardzo nie­skompliko­wanym i szybkim.

 

 

Od chwili powstania fabryki, na terenie wojny nie było już innego mydła i smarów, a kolej nie potrzebowała wozić tych towarów z Rosji europejskiej.

Przy tej robocie zastała mnie wiosna, szybko przechodząca w upalne lato.

Razem z pierwszymi jaskółkami, zjawiły się oddziały wojsk z europejskiej Rosji. Przybyły, jak na manewry, w białych, różowych i błękitnych bluzach, i wszystkie okolice Harbinu, niby kwieciem, pokryły się barwnymi grupami nowo przybyłych żołnierzy. Przyjemnie było patrzeć na te malownicze, jaskrawe plamy na ciemno-szmaragdowym tle łąk i krzaków.

Gdy jednak pułki te pchnięto na front, pod Laojan, Japończycy wykorzystali to barwne widowisko do celów wojennych. Przekonali się bowiem, że celować do tak malowniczo ubranych oddziałów łatwo, a więc strzelali jak do tarcz, wybijając nieraz całe plutony i kompanie. Wtedy dopiero dostrzeżono różnicę w umun­duro­waniu japońskich żołnierzy, zabarwionym na ochronny kolor khaki, czyniący szeregi żołnierzy prawie nie­dostrzegal­nymi na brunatno-zielonym tle okolicy. Rozległy się wołania o prze­mało­wanie rosyjskich żołnierzy na inny kolor i wymyślania na różno­barwne, jaskrawe bluzy.

Wołania te obiły się o moje laboratorium, gdyż polecono mi opracować sposób otrzymywania barwnika z brunatnego węgla i farbowania żołnierskiego płótna na kolor ochronny.

Tymczasem moja fabryka mydła potrzebowała coraz większej ilości oleju bobowego. Na rynku harbińskim nie znalazłem dostatecznie dużych składów tego materiału, wyruszyłem więc na poszukiwanie terenu, gdzie można byłoby mieć oleju pod dostatkiem, a skąd łatwo mógłby być dostarczany do Harbinu drogą wodną.

Wziąwszy z sobą swego pomocnika i dwóch kozaków, wyruszyłem doliną rzeki Sungari Sungari – dopływ rzeki Amur (przyp. aut.), prze­pływa­jącej przez miasto, i skierowałem się na południe. W wypadku, gdybym znalazł tam duże plantacje bobu, Chińczycy z łatwością mogliby mi go dowozić na swoich jedno­masztowych żaglowych dżonkach, płynąc z prądem rzeki.

Miałem wskazówki, że w okolicach miasta Boduno, leżącego na prawym brzegu Sungari, istnieją znaczne obszary plantacji bobów-soi. Wobec tego, korzystając z okazji, że z Harbinu odchodził właśnie parowiec Pogranicznik, postanowiłem na nim popłynąć do Boduno, gdzie Sungari tworzy olbrzymi łuk, zmieniając nagle swój zachodni kierunek na wschodni. Rzeka wyryła tu sobie łożysko w miękkich pokładach lessu, tej, tak charak­terys­tycznej dla Chin, żyznej gleby.

 

 

Płynęliśmy więc przeciwko wartkiemu prądowi potoku żółtej wody podmywającej brzegi. Często zdarzało się widzieć olbrzymie bryły gliny z pluskiem spadające do wody; czasami osuwały się znaczniejsze części stromego brzegu wraz z krzakami i drzewami, rzeka porywała je i niosła ku północy. Pomiędzy chińską dzielnicą Harbinu Fu-dzia-dzianiem a Boduno spotykaliśmy dość liczne wsie. Były to drobne osady chińskie, liczące po kilkanaście szaro-żółtych fan-tze, czyli chat, z nieodstępną kapliczką, stojącą zwykle tuż przy brzegu w cieniu drzew. Fan-tze były zbudowane z badyli gao-lianu, czyli prosa indyjskiego, bardzo pospolitego w Chinach budulca, zbliżonego do łodyg naszej kukurydzy. Klatka z gao-lianu oblepiona jest na zewnątrz i wewnątrz gęstą gliną zmieszaną ze słomą; strzechę stanowią wiązanki tegoż gao-lianu, pokryte mocno ubitą gliną. O parę kroków od jednej ze ścian wznosi się zwykle stożkowaty, dziwacznej formy komin. Okna mają ramy z bambusu i szyby z prze­tłuszczo­nego papieru. Przez te papierowe „szyby“ leniwie sączy się światło dzienne, lecz nic przez nie dojrzeć nie można, co zresztą nie przeszkadza sąsiadom zaglądać do środka chaty. W tym celu bez ceremonii palcem przebija się dziurę w papierze, i wtedy całe życie fan-tze jest jak na dłoni. W kilku miejscach spostrzegli­śmy wysokie wieże kwadratowe z unoszącym się nad ich szczytem dymem. Były to cegielnie chińskie. O materiał dla nich było tu nietrudno, gdyż wszędzie można było znaleźć dobrą glinę.

Płynąc statkiem, uczyniłem wkrótce spostrzeżenie przejmujące rozkosznym dreszczem moje myśliwskie serce. Wczesnym rankiem i w porze zorzy wieczornej widziałem stada dzikich kaczek i długie sznury gęsi lecące na północ. Był to wiosenny przelot wodnego ptactwa. Leciało spokojnie i niewysoko, głośno i radośnie pokrzykując. Dochodził mnie nawet wyraźny szum potężnych skrzydeł gęsi i łabędzi lub skwapliwe łopotanie – kaczek. Leciały, niczego się nie obawiając, gdyż od błotnistych dżungli Syjamu Syjam – obecnie Tajlandia, Kambodży lub Birmy Birma – obecnie Mianma nie zaznały jeszcze żadnego nie­bezpie­czeństwa. Dopiero teraz zbliżać się zaczynały do miejsca, gdzie śmierć czyhała już na nie. Tam, za linią kolei, ciągnęły się błota, gdzie się czaili myśliwi, wyczekujący przelotu, i gdzie przez całą wiosnę rozlegały się strzały i padały wybite ze stada kaczki i gęsi, głucho uderzając o ziemię zranioną piersią.

Te myśli przychodzą jednak tylko w mieście, gdy się siedzi przy biurku z lampą elektryczną i telefonem, gdy z ulicy dobiegają dzwonki tramwajowe i ryk samochodów, ale tam, gdzie ciągną nad rzeką długie sznury gęsi, myśliwy nie ma żadnych skrupułów. Oczy jego rachują ptaki i mrużą się, jak gdyby już celował do nich.

Na pokładzie Pogranicznika postanowiłem sobie, że po skończonej wycieczce i załatwieniu moich spraw, zapoluję nie­odwo­łalnie. Nigdy nie wyjeżdżałem z domu bez dubeltówki i karabinu, a dłuższy pobyt w kraju ussuryjskim nauczył mnie, że myśliwy bez trzystu nabojów – to nie myśliwy, lecz pożałowania godny dyletant. Miałem więc z sobą dubeltówkę Coxwell and Harrison, 12-go kalibru, karabin Henela i więcej – o! daleko więcej, niż 300 nabojów.

 

 

Boduno była to właściwie wieś, z takimi samymi fan-tze, jakie spotykaliśmy na brzegach Sungari, tylko, że tłoczyły się tu jedna przy drugiej, tworząc szersze i węższe uliczki i zaułki pełne Chińczyków, Mandżurów, mężczyzn i kobiet, prawie nagich dzieciaków, fur z gao-lianem, z worami z czumi-dzy, bobami i mąką, mnóstwo świń, kur i błota – błota i brudów bez miary. Na dużym placu stał większy budynek uwieńczony dwu­piętrowym dachem chińskiej architektury i odznaczony dwoma masztami, na których powiewały długie płachty z jakimiś hieroglifami. Budynek, otoczony niskim glinianym murem, mieścił ja-myń, czyli siedzibę miejscowego gubernatora tao-taja i szczupłej załogi, pełniącej czynności policji.

Ponieważ miałem dostać od tao-taja glejt ochronny, wstąpiłem do ja-mynia. Na ganku siedział wysoki, barczysty Chińczyk, ubrany w czerwone spodnie i takąż kurmę kurma (chiń.) – kurta (przyp. aut.). Miał na sobie czerwony fartuch oblamowany czarnymi pasami. Chińczyk obojętnie spojrzał na mnie i dalej pracował. Praca ta była w każdym razie nie­powszednia. Czyścił pakułami i piaskiem olbrzymi, ciężki miecz o krzywej i szerokiej klindze. Przed gankiem stał stolik, przykryty czerwoną serwetą z dwoma czarnymi hieroglifami. O kilka kroków dalej klęczało kilku Chińczyków. Na szyjach mieli ciężkie kołnierze z grubych, krótkich, kwadra­towych desek spadających im na ramiona. Ręce tych ludzi były przywiązane do długiego drąga, nogi zaś skrępowane łańcuchami.

Byli to aresztanci, wyprowadzeni z więzienia. Klęcząc pod ciężarem wżerających się im w szyje i ramiona kołnierzy, przyglądali mi się z ciekawością, gwarzyli o czymś, śmiejąc się głośno. Czasem któryś z nich zwracał się z pytaniem do barczystego Chińczyka czyszczącego miecz, a ten odpowiadał tubalnym, lecz spokojnym i uprzejmym głosem.

Po chwili wyszedł tao-taj, mały i chudy, w czarnym jedwabnym ubraniu, w czapce z pawim piórem i czerwoną gałką, co oznaczało oficjalny i odświętny strój dostojnika. Kozak-tłumacz objaśnił go, o co mi chodziło, lecz dygnitarz wskazał na czerwony stół i uśmiechając się, zaczął coś mówić do kozaka, raz po raz kiwając głową w moją stronę.

– Tao-taj przeprasza pana, że dopiero za jakie pół godziny napisze papier – rzekł kozak. – W tej chwili będzie sądził złapanych na gorącym uczynku chunchuzów. Widzi pan ten napis na serwecie stołu? Brzmi on bardzo groźnie: Winowajco, drżyj! Postrach jest zasadą sądownictwa chińskiego.

– A ten człowiek z mieczem? – spytałem, już domyślając się prawdy.

– Kat! – odpowiedział kozak. – Ci ludzie z pewnością będą ścięci, bo słyszałem, że zapytywali kata, czy potrafi za jednym ciosem odrąbać głowę...

 

 

Tao-taj tymczasem przerzucił jakieś papiery, przyłożył do nich małą pieczątkę i znowu zaczął mówić coś do nas i kłaniać się.

– Urzędnik chiński zaprasza pana, aby pan był obecny na sądzie i przy egzekucji – objaśnił mnie mój tłumacz.

Podziękowałem i opuściłem dziedziniec ja-mynia, za­powie­dziawszy swoją wizytę za pół godziny.

Czas ten zużyłem na zwiedzenie miasta.

Szedłem więc główną ulicą Boduno, gdzie się mieściły sklepy, warsztaty rzemieślników, zajazdy, jadłodajnie, palarnie opium i haszyszu, i domy gry.

 

 

 

Cała ulica była otoczona z dwóch stron masztami, na których zawieszone były czerwone i czarne deski z napisami. Były to szyldy i zarazem reklamy różnych przed­siębiorstw mających swe siedziby w otwartych od frontu fan-tze,

W jednej z szop mieściła się piekarnia czy raczej cukiernia. Kilku obnażonych do pasa i spoconych Chińczyków przyrządzało chleb zaparzany, czyli men-to, i różne inne przysmaki.

Jeden z piekarzy gniótł i wałkował długą kiszkę z ciasta, aż nareszcie porwał ją i począł, krzycząc coś wniebogłosy, wywijać nią w powietrzu. Gruby, jak ramię ludzkie, i długi na metr walec ciasta wyciągał się coraz bardziej i wydłużał; piekarz bardzo zręcznie zginał go podczas ruchu, okręcając jedną połowę dokoła drugiej, i znowu go wyprostował, coraz szybciej wywijając w powietrzu. W ten sposób urobiwszy z ciasta cienką linę, zaczął przerzucać ją przez swój, ociekający potem, brązowy grzbiet, otaczać się cały jej zwojami, aż koniec końców od razu zwinął ją w warkocz z czterech pasm i szybko zanurzył w gotującym się bobowym oleju.

Olej zasyczał, wyrzucając kłęby pary i krople gorącego płynu, a gdy para przestała się wydobywać z kotła, piekarz szczypcami wyciągnął z oleju swoje kulinarne arcydzieło. Warkocz nabrał złocisto-brązowej barwy i był prawie całkiem twardy. Była to ko-za, ulubiony przysmak Chińczyków.

Cisnąwszy pieczywo do płaskiego bambusowego koszyka, Chińczyk jął wrzeszczeć na całe gardło, że ma świeżą, gorącą ko-za. Zjawiło się od razu kilku amatorów, i po chwili piekarz wałkował już nową kiszkę z ciasta, wycierał nią pot ściekający mu z grzbietu i ramion, reklamując przeraźliwym głosem swój nowy wytwór, który miał być jeszcze smaczniejszy od poprzedniego, spożytego przez czcigodnego San-Lee, mądrego Pao-Kuna i cnotliwą Li-dziń.

W ciemnych, cuchnących fan-tze pracowali szewcy, krawcy, ślusarze i blacharze; dalej prowadził swój proceder golibroda, ostrym odłamkiem szkła zeskrobując szczecinę z chińskich twarzy i myjąc rozplecione włosy tak gorącą wodą, że klienci wyli z bólu; długo potem zaplatał im warkocze, sztukując je końskim włosiem, zdobiąc nowymi jedwabnymi sznurami z kitą na końcu.

Przy zbiegu dwu ulic siedział przed biurkiem otyły, stary Chińczyk, uzbrojony w olbrzymie okulary w czarnej oprawie, co było oznaką jego uczoności. Miał przed sobą pudełko z tuszem, kilka pędzelków, paczkę papieru i długich kopert z czerwonym paskiem pośrodku. Był to specjalista od pisania podań do władz, listów prywatnych i rachunków firmowych. Chińczyk w okularach bardzo hałaśliwie zalecał swoją sztukę, która, jak zaręczał, miała skutek niezawodny.

Przy innym stoliku siedział lekarz udrapowany w szeroki płaszcz. Potwornie duże okulary, umieszczone na małym, spłaszczonym nosie, dodawały eskulapowi powagi. Wysłuchiwał skarg cierpiących na różne dolegliwości pacjentów i, nie dotykając a nawet nie patrząc na nich, wymieniał sumę należną za lekarstwo, a suchą pomarszczoną dłonią wyciągał z szafki proszki i pigułki.