Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Wsłuchaj się w powieść jednego z najpopularniejszych pisarzy crime z PRL-u! Uroczy klimat zimowego Zakopanego popycha warszawskiego chirurga do romansu z zamężną Izabelą. Dramat rozpoczyna się, gdy mężczyzna odkrywa ciało męża Izabeli w swoim mieszkaniu, a obok niego chirurgiczny lancet. Czy chirurgowi uda się dowieść niewinności, mimo że wszystkie dowody wskazują na niego? Idealna dla czytelniczek i czytelników Marka Krajewskiego i Joe Alexa! Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 75
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Zygmunt Zeydler-Zborowski
Saga
Kardynalny blad
Zdjęcia na okładce: Shutterstock
Copyright © 1976, 2025 Zygmunt Zeydler-Zborowski i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727277547
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Przymknął oczy. Pragnął choć na chwilę odgrodzić się od otaczającego go świata. Był bardzo zmęczony. Ostatnia operacja wyczerpała go kompletnie. Przez dwie godziny miał nerwy napięte do ostatnich granic. Od precyzji każdego ruchu ręki zależało przecież życie tego człowieka. Teraz nastąpiła gwałtowna reakcja. Nie miał nawet siły, żeby uśmiechnąć się do Alicji.
– Telefon do pana, panie doktorze. – Słowa te dotarły do niego jakby przez grubą warstwę waty.
Wolno wyciągnął rękę w kierunku słuchawki.
– Halo?
Usłyszał miękki, głęboki głos:
– To ty, Andrzeju? Dzień dobry.
Zmęczenie zniknęło wjednej chwili. Serce zaczęło walić przyśpieszonym rytmem. Nareszcie, nareszcie się odezwała. Od tylu dni czekał na jej telefon.
– Chciałbyś się ze mną dzisiaj zobaczyć? – spytała.
Oczywiście, że chciał. Pragnienie to było tak silne, że sprawiało mu nieomal fizyczny ból. Odwrócił się plecami do pielęgniarki, żeby w jego twarzy nie wyczytała wzruszenia.
– Więc o dziewiątej. Dobrze?
– Dobrze. Gdzie? – Miał nadzieję, że przyjdzie do niego. Sam jednak nie chciał jej tego podpowiadać. Wolał, żeby to wyszło od niej. A zresztą było mu bardzo niezręcznie mówić w tej chwili na ten temat. Alicja ciągle jeszcze kręciła się w pobliżu.
W słuchawce zapanowała cisza.
– Halo! – powiedział niespokojnie. – Słyszysz mnie?
– Tak, słyszę. Zastanawiam się. Może na rogu placu Trzech Krzyży, w „Wilanowskiej”?
– Dobrze. O dziewiątej w „Wilanowskiej”. Przyjdę punktualnie.
Odłożył słuchawkę i odwrócił się. Pochwycił niemiły błysk w oczach Alicji. Wyszła, zamykając energicznie drzwi za sobą. Wzruszył ramionami. „Głupia dziewczyna” – pomyślał zniecierpliwiony. Nie miał przecież wobec niej żadnych zobowiązań, albo prawie żadnych. Tylko jeden raz sprzeniewierzył się swej zasadzie, że lekarz nie powinien flirtować z pielęgniarkami i nie mógł sobie tego darować. Ostatecznie ani nie obiecywał jej małżeństwa, ani nie przysięgał dozgonnej miłości. Traktował to jako zupełnie przelotną, nic nie znaczącą przygodę. A jeżeli ona wiązała z tą miłostką jakieś nadzieje, to tym gorzej dla niej.
Machnął ręką, zdjął kitel i włożył marynarkę. Chciał jak najprędzej wydostać się ze szpitala. Miał dosyć białych fartuchów, czepków pielęgniarek i postękiwania chorych.
Wszedł Drozdowski. Jak zwykle pełen życia, energiczny, szybki w ruchach. Jego niespożyte siły i witalność były godne podziwu. Żaden z młodych lekarzy nie mógł się z nim równać pod względem wytrzymałości i odporności na brak snu i zmęczenie.
– No i jak tam, kolego?
– W porządku.
– Tak wyglądacie, jakby was ktoś przepuścił przez wyżymaczkę.
– Miałem dzisiaj ciężki dzień, panie docencie.
Drozdowski pokiwał głową.
– Tak, wiem. Niech pan wyjdzie trochę na świeże powietrze. Chyba na dzisiaj wykonał pan plan ponad normę?
– I ja tak myślę.
Północny wiatr uderzał w twarze przechodniów drobnym, twardym śniegiem. Mierzwiński naciągnął czapkę na uszy, wsunął głęboko ręce w kieszenie płaszcza i szedł długimi, energicznymi krokami. Ruch na świeżym powietrzu przywracał mu siły, dobrze było tak iść przez zawalone śniegiem ulice, walcząc z wiatrem, z zadymką. Taka sama zadymka była wtedy w Dolinie Kościeliskiej. To pierwsze spotkanie pamiętał dokładnie ze wszystkimi szczegółami. Pękło jej sznurowadło. Miał w kieszeni kawałek sznurka. Pomógł zasznurować but. Żartowali, śmiali się, było bardzo wesoło. Wrócili razem do Zakopanego, poszli na obiad do „Jędrusia”. Jakoś od razu doszło między nimi do bardzo miłego, bezpośredniego kontaktu. Na drugi dzień zabrali narty i pojechali na Kasprowy. Tak się zaczęło. Nie przypuszczał, że ta przygodna znajomość przerodzi się w miłość. Miał dużo najrozmaitszych przygód, ale nigdy nie był naprawdę zakochany. Dopiero teraz...
„Więc jednak zadzwoniła” – myślał uszczęśliwiony. Chce się z nim zobaczyć. Po ostatniej rozmowie z nią bał się, że wszystko skończone... Jakżeż żałował, że postawił sprawę na ostrzu noża żądając, żeby rozeszła się z mężem. Wtedy powiedziała:
– Nie mogę tego zrobić. Lepiej, żebyśmy się nie spotykali.
Rozstali się jakby na zawsze. Zaraz na drugi dzień do niej zadzwonił, ale nie chciała z nim rozmawiać. Prosił, tłumaczył, przepraszał. W odpowiedzi usłyszał:
– Jeżeli będę miała ochotę zobaczyć się jeszcze z tobą, zatelefonuję. – Nie pozostawało mu nic innego jak tylko czekać. I właśnie dzisiaj, kiedy już zaczynał tracić nadzieję, usłyszał jej głos. Żałował, że nie chciała przyjść do niego, rozumiał jednak, że nie byłoby to zgodne z kobiecą taktyką. W tej sytuacji musiał na nowo zabiegać o jej względy. Spotkania w kawiarniach, nastrojowe spacery w Łazienkach, kolacyjki we dwoje w „Grand Hotelu”, a dopiero po jakimś czasie... Był dobrej myśli. Umiał sobie radzić z kobietami. To już i tak duży sukces, że ona zatelefonowała, że chce się z nim zobaczyć. Nagle ogarnął go niepokój. A jeżeli wrócił jej mąż? Ale nie, to chyba niemożliwe. Przecież miał wrócić dopiero po Wielkanocy. Myśl, że miałby się dzielić Izą z innym mężczyzną, była tak nieznośna, że zagryzł usta do krwi. Nie, nie, nigdy się na to nie zgodzi. Zmusi ją do rozejścia się z mężem. Przecież go nie kocha. Sama mu to powiedziała, że ich małżeństwo od początku było niezbyt udane. Nie mają dzieci, więc właściwie żadnych przeszkód, żadnych komplikacji. A może jednak istnieją jakieś komplikacje, o których on nie wie?
– Cześć, Andrzej. Dokąd tak pędzisz?
Mierzwiński odwrócił się gwałtownie.
Tuż przy sobie zobaczył pyzatą twarz Jurka Kalickiego. Dosyć nawet lubił tego chłopaka obdarzonego przez naturę doskonałym apetytem i dużym poczuciem humoru. W tej chwili jednak wolał być sam.
Zbyt absorbowały go tamte sprawy, żeby prowadzić żartobliwą rozmowę.
– A, cześć. Jak się masz? – powiedział bez entuzjazmu.
Kalicki udał, że nie zauważył niechętnego tonu.
– Ale zadymka, co? Przyzwyczajamy się powoli do syberyjskiego klimatu. Dokąd idziesz?
– Na obiad.
– A, to się znakomicie składa – ucieszył się grubas. – Ja także jestem piekielnie głodny. Jak byś się na to zapatrywał, żebyśmy razem coś przekąsili? Taka pogoda wymaga zwiększonej ilości kalorii. Zresztą tobie, jako sławnemu lekarzowi, nie muszę tego tłumaczyć. No, gdzie zjemy obiadek?
Perspektywa wspólnego obiadu nie zachwyciła Mierzwińskiego, ale wiedział, że się nie wymiga.
– Wszystko mi jedno. Zaproponuj jakiś lokal – powiedział zrezygnowany.
– Może do „Kameralnej”?
– Dobrze.
Podczas obiadu Kalicki był bardzo rozmowny, co nie przeszkadzało mu jeść bez przerwy.
Mierzwiński, który zazwyczaj powstrzymywał przyjaciela od obżarstwa, tym razem nie zwracał uwagi na jego nieposkromiony apetyt. Jadł z roztargnieniem i na pewno nie umiałby odpowiedzieć na pytanie, co było na obiad. Zbyt był zajęty myślą o spotkaniu z Izą.
Przy czarnej kawie Kalicki spytał:
– Wybrałbyś się dzisiaj ze mną do kina na ósmą?
Mierzwiński drgnął i spojrzał przytomniej.
– Do kina? Nie, nie mogę. Jestem umówiony o dziewiątej.
– Kobieta?
– Niewykluczone.
– Czyżby pani Łastowska?
– Nie bądź zbyt domyślny.
Kalicki pogroził przyjacielowi swym tłustym palcem.
– Andrzej, Andrzej. Zobaczysz, że cię te baby w końcu zgubią. Powinieneś się ustatkować, ożenić...
– Dlaczego ty się nie żenisz?
Kalicki skończył jeść tort i wysączył resztę kawy z filiżanki.
– Żenić się? Ja? Chyba tylko z dobrą kucharką. Inne propozycje matrymonialne mnie nie interesują. Gdzie się umówiłeś?
– W „Wilanowskiej”. Dlaczego pytasz?
– Nic, tak sobie. Opowiedz mi coś o tym twoim romansie.
– Wiesz, że nie lubię rozmawiać na te tematy.
– To o czym w ogóle można z tobą rozmawiać? O medycynie nie, bo masz tego dosyć w szpitalu, o kobietach nie, bo jesteś niesłychanie dyskretny. O polityce nie, bo to cię nudzi, więc w końcu o czym?
– O pogodzie.
– E, daj spokój. Ten temat już został dawno wyczerpany w prasie, w radio, w telewizji. A może ci opowiedzieć jakiś kawał?
– Jeżeli musisz...
Okrągła twarz Kalickiego rozjaśniła się.
– Mam doskonały kawał. Wczoraj mi opowiedzieli w redakcji. Czekaj, czekaj, uśmiejesz się do łez. – Sięgnął do kieszeni i nagle kąciki jego ust drgnęły i opadły melancholijnie. Wyglądał tak, jakby miał się za chwilę rozpłakać. – Nie mam... nie mam notesu – jęknął. – Musiałem go zostawić w tamtej marynarce. A to pech.
– A na pamięć nie pamiętasz?
– Skąd. Kto by sobie pamięć obciążał kawałami? Notuję, wszystkie dokładnie notuję.
– Nie martw się. Opowiesz mi innym razem – pocieszał go Mierzwiński. – Co się odwlecze, to nie uciecze. Chyba nie zgubiłeś tego notesu?
W oczach Kalickiego odmalowało się przerażenie.
– Rany boskie. A może?... Muszę natychmiast lecieć do domu i sprawdzić. Ale nie, nie mogłem zgubić. Na pewno jest w tej zielonej marynarce. Muszę sprawdzić w zielonej marynarce. Proszę pana. Kelner. Szybko rachunek.
Mierzwiński był rad, że w tak prosty sposób pozbył się towarzystwa przyjaciela. Do dziewiątej było jaszcze bardzo daleko, a czas wlókł się nieprawdopodobnie wolno. Wróciwszy do domu, nie wiedział, co ḿa ze sobą zrobić. Nastawił telewizor, ale go zaraz zgasił. Chciał posłuchać radia – nic z tego nie wyszło. O czytaniu także nie było mowy. Zupełnie nie mógł się skupić. Litery tańczyły mu przed oczami. Nie rozumiał znaczenia poszczególnych słów, nie mówiąc już o całych zdaniach, które czytał po parę razy. Zrezygnował z lektury i odłożył książkę. Nagle przyszło mu na myśl, że może jednak Iza da się namówić i przyjdzie do niego. Rozejrzał się niespokojnie po swojej kawalerce i natychmiast zabrał się do pośpiesznego sprzątania. Nie mógł jej przecież przyprowadzić do takiego bałaganu. Potem przypomniał sobie, że powinien kupić jakieś kwiaty na jej przyjęcie i nie tylko kwiaty. Nie miał kompletnie nic do jedzenia. Mogli co prawda pójść na kolację do „Grand Hotelu”, ale w domu kolacja we dwoje byłaby o wiele milsza. Narzucił płaszcz i pędem zbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz.
W samie na Nowogrodzkiej zaopatrzył się w niezbędne zapasy żywności, nie zapominając o butelce węgierskiego wina, a w kwiaciarni na rogu Hożej kupił trzy piękne czerwone goździki.
Wszystkie te sprawunki zabrały mu trochę czasu i w końcu zaczął się niepokoić, że się spóźni. Szybko się ogolił, wziął prysznic, wyjął z szafy białą koszulę i nerwowo szukał spinek. Chciał koniecznie włożyć te spinki, które dostał wtedy od niej na pamiątkę ich pierwszego spotkania. Wiedział z doświadczenia, że takie różne drobiazgi wpływają na wytworzenie odpowiedniego nastroju.
Nareszcie był gotów. Spojrzał na zegarek. Za piętnaście dziewiąta. Więc jednak ten czas jakoś przeszedł. Do „Wilanowskiej” miał pięć minut drogi, ale wolał przyjść trochę wcześniej i zaczekać. I nagle zadźwięczał dzwonek. Mierzwiński pewny, że Iza zmieniła zdanie i przyszła do niego, skoczył do przedpokoju i szarpnął zasuwę. W drzwiach stał wysoki, barczysty mężczyzna w eleganckim zimowym płaszczu i w futrzanej czapce.
– Nazywam się Łastowski – powiedział. – Chciałbym się widzieć z doktorem Mierzwińskim.
Mierzwiński poczuł, że blednie.
Od czasu do czasu Walczak podejmował akcję, którą ochrzcił szumnym mianem „umuzykalnianie Stefana”. Kupował bilety do Filharmonii i już na tydzień przed koncertem zaczynał „przygotowywać grunt”, posługując się różnymi chwytami propagandowymi.
– Muzyka świetnie działa na system nerwowy – mówił z przekonaniem. – Każdy lekarz ci to powie. Dobra muzyka działa kojąco nie tylko na ludzi, ale także i na zwierzęta. Teraz podobno nawet krowom przygrywają w oborach, żeby dawały więcej mleka.
Downar nigdy nie był entuzjastą poważnej muzyki, a porównanie z krowami nie zachwyciło gó. Próbował oponować, ale zazwyczaj jednak zwyciężał Karol.
Tego dnia, kiedy po pracy rozstawali się w komendzie, Walczak powiedział:
– A nie zapomnij, że wieczorem idziemy na koncert.
