Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Wsłuchaj się w powieść jednego z najpopularniejszych pisarzy crime z PRL-u! Zabójstwo znanego lekarza rozpoczyna wyścig z czasem dla majora Downara. Jedyne poszlaki, które mogą pomóc mu w przechytrzeniu zabójcy to tajemniczy telefonem w noc przed morderstwem i wrak samochodu. Czy odkryje prawdziwą tożsamość zbrodniarza? Idealna dla czytelniczek i czytelników Marka Krajewskiego i Joe Alexa! Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 75
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Zygmunt Zeydler-Zborowski
Saga
Major Downar zastawia pulapke
Zdjęcia na okładce: Shutterstock
Copyright © 1978, 2025 Zygmunt Zeydler-Zborowski i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727277479
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Zimowa noc dobiega końca. Wilgotny chłód atakuje z nieznośnym uporem. Przed lodowatym wiatrem wiejącym od Wisły nie chroni ani jesionka, ani nawet kożuch.
Porucznik Olszewski podniósł kołnierz płaszcza i wierzchem dłoni otarł z brwi mokry śnieg.
– Żadnych dokumentów?
– Żadnych. – Sierżant głos miał schrypnięty, odchrząknął i po chwili dodał: – Znaleźliśmy tylko bilet tramwajowy.
– Miesięczny?
– Nie. Jednorazowy, skasowany.
– To niewiele. Będzie kłopot ze zidentyfikowaniem zwłok. Morderstwo chyba na tle rabunkowym. Wszystko mu zabrali.
– Wszystko – przytaknął sierżant. Roztarł zgrabiałe dłonie i wyjął z kieszeni paczkę papierosów. – Dziwne, że zostawili ubranie i takie porządne buty.
Olszewski pochylił się.
– Bardzo porządne. Robione pewnie na miarę. – Rozwiązał sznurowadło i ostrożnie zdjął but z prawej nogi. – Jan Kielman – przeczytał.
– To może nam pomóc. Buty prawie nowe.
Rozległo się przenikliwe wycie syreny. Ludzie zgromadzeni wokół zwłok otrząsnęli się z chwilowego odrętwienia. Nadjechały dwa wozy milicyjne i ambulans. Lekarz, sanitariusze, fachowcy z brygady śledczo-docho-dzeniowej.
Natychmiast przystąpiono do akcji. Zwykłe w takich wypadkach czynności: obdukcja zwłok, pomiary, fotografie miejsca oględzin, szkic sytuacyjny, modelowanie śladów. Ślady kół odcisnęły się w mokrym śniegu bardzo wyraźnie. Samochód grzązł, widać, głęboko.
– Pistolet? – spytał porucznik Olszewski.
Doktor Ziemba skinął głową.
– Chyba tak. Wszystko na to wskazuje. Strzały oddano z małej odległości.
– W plecy?
– Tak. Ktoś strzelił do niego z tyłu.
– Czas zgonu?
Doktor Ziemba nieznacznie wzruszył ramionami. Zawsze zadawano mu pytanie, na które nie był w stanie dać dokładnej odpowiedzi.
– To niedawna sprawa, parę godzin... cztery, pięć. Jeszcze nawet nie wystąpiły plamy opadowe. Stężenie zwłok także niezupełne. Czy pan wie, poruczniku, kim był ten człowiek?
– Nie. Nie znaleziono przy nim żadnych dokumentów.
– Hm. Twarz interesująca. Bardzo przyzwoicie ubrany. Garnitur z pierwszorzędnej wełny. Jesionka także w doskonałym gatunku.
– Buty od Kielmana – dodał Olszewski.
Doktor Ziemba uniósł brwi do góry.
– Od Kielmana? No, to chyba nie będzie pan miał większego kłopotu z identyfikacją zwłok. Kielman robi buty tylko na zamówienie, ma stałą klientelę. Ale swoją drogą ciekawe, czego ten człowiek szukał po nocy tu, na Czerniakowie?
Olszewski uśmiechnął się lekko.
– On tu niczego nie szukał. Zwłoki przywieziono samochodem.
– Jest pan tego pewien?
– No... Na to wskazywałyby świeże ślady opon.
– To znaczy, że działali niefachowcy.
– Też tak sądzimy. Chyba że gość był własnym wozem, który mu po zabójstwie skradziono. Mogło i tak być...
– Ma pan już jakąś wstępną koncepcję co do motywów zbrodni? – spytał doktor Ziemba.
– Wygląda to na rabunek. Zabrali mu zegarek, portfel...
– Ale zostawili eleganckie ubranie i nowe buty.
– To prawda – przytaknął Olszewski. – Jeżeli jednak miał większą gotówkę, bandytom nie opłacało się kraść ubrania. Za garderobę paser płaci grosze, a łatwo wpaść. Garnitur, jesionka, buty to bardzo niebezpieczne ślady. Nie możemy natomiast wykluczyć, że, jak już wspomniałem, zabrali facetowi samochód. Kto wie, czy nie przyjechał tu z mordercami własnym wozem.
Doktor Ziemba pokiwał głową.
– Bardzo prawdopodobne. Czy jeszcze mogę być w czymś pomocny, panie poruczniku? Sekcję zwłok oczywiście postaramy się przeprowadzić jak najprędzej. Sądzę, że zależy panu na znalezieniu kuli, od której zginął ten człowiek.
* * *
Olszewski czuł się zaskoczony chłodnym spokojem towarzyszącej mu kobiety. Spodziewał się spazmów, łez, okrzyków rozpaczy, tragicznych gestów... A tymczasem blada, o regularnych rysach twarz nie wyrażała żadnego uczucia, była obojętna i nieruchoma, jak wyrzeźbiona w kamieniu.
– Czy pani nie ma wątpliwości co do tego, że to mąż?
– Nie. Nie mam wątpliwości. To był mój mąż.
Słowa te zabrzmiały dziwnie bezosobowo, oficjalnie. Olszewski kazał zakryć ciało i powiedział:
– Chciałbym z panią chwilę porozmawiać.
– Bardzo proszę.
Wsiedli do granatowej warszawy i pojechali do komendy. W wozie nie rozmawiali.
„Musiała być kiedyś śliczną dziewczyną” – pomyślał Olszewski, obserwując dyskretnie klasyczny profil siedzącej koło niego kobiety, jej pełne, zmysłowe wargi i gęste, ciemne włosy, poznaczone tu i ówdzie srebrnymi nitkami.
W komendzie oglądano się za nimi. Ktoś szepnął:
– Ale Staszek poderwał babkę...
Kiedy Olszewski usiadł za biurkiem, poczuł się nagle nieswojo. Wyczekujące spojrzenie czarnych, błyszczących oczu onięśmielało go. Miał takie wrażenie, jakby to on czekał na przesłuchanie.
Milczenie przedłużało się. Trzeba było jednak zacząć.
– Dlaczego pani dopiero dzisiaj w południe zawiadomiła nas o zaginięciu męża? – spytał.
– Nie uważałam za konieczne zrobić tego wcześniej.
– Nie była pani niespokojna?
– Nie.
Ciągle ten sam chłodny, obojętny ton.
– O ile mi wiadomo, mąż pani nie wrócił na noc.
– To nie jest zupełnie ścisłe. Mój mąż wrócił do domu około dziewiątej wieczorem i o dziesiątej położył się spać. Potem wyszedł.
– O której?
– Było parę minut po pierwszej, jak zadzwonił telefon. Karol szybko się ubrał, wziął torbę z lekarskimi narzędziami i wyszedł.
– Czy pani może wie, kto dzwonił?
– Tak. Dzwoniła gosposia doktora Kowierskiego.
– Kto to jest doktor Kowierski?
– Internista. Przyjaciel mego męża.
– Czy mogłaby mi pani opowiedzieć dokładnie, jak to było z tym telefonem?
– Oczywiście. A więc... jak już wspomniałam, po pierwszej zadzwonił telefon.
– Kto odebrał?
– Ja.
– Czy państwo mieli wspólną sypialnię?
– Nie. Nie znoszę wspólnych sypialni. To barbarzyński zwyczaj. Każde z nas miało swój pokój.
– I telefon jest u pani.
– Zawsze na noc przenosiłam aparat do siebie. W nocy zdarzały się pomyłkowe połączenia. Chciałam, żeby mąż miał spokój. Musiał wcześnie wstawać, żeby zdążyć do szpitala. Przyj ego słabych nerwach, jak się obudził, to później nie mógł długo zasnąć i rano był zmęczony.
– Więc pani odebrała telefon.
– Tak.
– I kto dzwonił?
– Już mówiłam. Gosposia doktora Kowierskiego.
– Czy poznała ją pani po głosie?
– Nie sądzę, żebym kiedykolwiek rozmawiała z nią przez telefon. Może kiedyś, przed laty... A w ogóle widziałam ją w życiu ze dwa razy.
– Nie bywała pani u doktora Kowierskiego?
– Raczej nie. Nie darzę go specjalną sympatią i mam wrażenie, że on także za mną nie przepada. To przyjaciel mego męża. Urządzali sobie takie męskie spotkania.
Olszewski pokiwał głową.
– Rozumiem. Czy doktor Kowierski jest żonaty?
– Parę lat temu rozszedł się z żoną. Mieszka z synem.
– Może mi pani zechce opowiedzieć, jak to było dalej. Więc odebrała pani telefon i...
– I poprosiłam męża.
– Słyszała pani ich rozmowę?
– Słyszałam, co mówił mój mąż. Powiedział: „Dobrze, dobrze. Oczywiście”. Potem ubrał się pośpiesznie i wyszedł.
– Rozmawiał z panią przed wyjściem?
– Tak. Powiedział, że jakiś nagły wypadek i że Kowierski prosi go, żeby natychmiast przyjechał z narzędziami chirurgicznymi.
– Czy takie rzeczy czasami się zdarzały? Czy doktor Kowierski wzywał już kiedyś pani męża?
– Nie. Nigdy. Byłam zaskoczona,
Olszewski skrzętnie notował przebieg rozmowy. Po krótkiej chwili znowu spytał:
– Pani mąż miał broń?
– Miał pistolet.
– Nosił go przy sobie?
– Tak. Od czasu tej historii z chuliganami.
– Napadli męża?
– Tak. Kiedy wracał nocą ze szpitala.
– I jak to się skończyło?
– Mąż był bardzo silnym, wysportowanym mężczyzną. Doszło do bójki. Na szczęście nadjechał milicyjny radiowóz i tamci uciekli. Odtąd Karol nosił przy sobie pistolet, szczególnie jeżeli wychodził gdzieś późnym wieczorem.
– Czy ostatniej nocy także zabrał ze sobą broń?
– Tego nie wiem, ale myślę, że tak.
– Chciałbym, żeby pani po powrocie do domu sprawdziła, czy pistolet męża leży na swoim miejscu. I proszę do mnie zatelefonować.
– Oczywiście. Nie ma pan już więcej pytań?
Olszewski wstał.
– No razie to wszystko. Dziękuję pani.
* * *
Pułkownik Leśniewski był w złym nastroju. Nie silił się na żartobliwy toń, nie opowiedział żadnego kawału, nawet nie kazał podać kawy. Od razu przystąpił do rzeczy.
– Siadaj. Jak z tym napadem w Żyrardowie?
– Śledztwo w toku.
– Masz już coś konkretnego w tej sprawie?
Downar potrząsnął głową.
– Nie. Jest trochę poszlak, ale wszystko jeszcze zupełnie płynne. Sprawdzamy ludzi. To trwa, sporo bandziorów w okolicy nie ma alibi.
– Co z sierżantem? – spytał Leśniewski.
– W szpitalu. Stan dosyć ciężki, ale lekarze twierdzą, że się wyliże. Silny chłop.
– Słuchaj, Stefan... – Leśniewski uderzył dłonią o blat biurka. – Musimy z tym skończyć! Dwa napady z bronią w ręku w ciągu ostatniego miesiąca. To nie żarty. A teraz znowu zabójstwo Rodeckiego.
– Rodecki? Co ty mówisz? Ten chirurg?
– Tak. Karol Rodecki. Zeszłej nocy został zastrzelony. Nie słyszałeś o tym?
– Nie. Wiesz przecież, że dopiero przed godziną wróciłem z Żyrardowa. Kto prowadzi śledztwo?
– Na razie Olszewski. Chciałbym, żebyś się włączył....
– Nie dam rady – powiedział Downar. – Mam dosyć swojej roboty.
– Tamto przejmie od ciebie kto inny, może Walczak. Bardzo mi zależy, żebyś wziął w swoje ręce sprawę Rodeckiego. Nie jest wykluczone, że...
– Przypuszczasz, że to ci sami sprawcy?
Leśniewski wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Myślę jednak, że musimy wziąć pod uwagę taką ewentualność. We wszystkich trzech wypadkach użycie broni palnej. Sprawdziłeś szpitale i spółdzielnie lekarskie?
– Oczywiście. Nikt nie słyszał o opatrywaniu rany postrzałowej.
– Ale ten sierżant twierdzi, że trafił jednego z nich.
– Tak. To jest zgodne z prawdą. Znaleźliśmy ślady krwi. Moim zdaniem istnieją dwie ewentualności: albo bandzior został zastrzelony i kumple zakopali czy też ukryli gdzieś ciało, albo rana była zupełnie powierzchowna. Nie odważyliby się zawieźć go do szpitala. Za duże ryzyko.
– Sądzę, że masz rację – powiedział Leśniewski i zamyślił się. – Sami mogli mu opatrzyć ranę – dodał po chwili. – No cóż... Na razie te teoretyczne rozważania nic nam nie dadzą. Powtarzam: chciałbym, żebyś natychmiast zajął się sprawą Rodeckiego. Sądząc z tego, co mi mówił Olszewski, zbrodnia nie wygląda tak prosto, jakby się to mogło w pierwszej chwili wydawać. Pozornie wszystko przemawia za zabójstwem na tle rabunkowym, ale...
– Gdzie znaleziono ciało?
– Na Czerniakowskiej, niedaleko Szwoleżerów. Są tam podobno jakieś krzaki.
– A gdzie on mieszkał?
– W alei Wyzwolenia.
– Z alei Wyzwolenia powlókł się w nocy na Czerniakowską? Po jakiego diabła?
Leśniewski wzruszył ramionami.
– Tego nie wiem. Olszewski przypuszcza, że ciało zostało tam przywiezione wozem.
Downar wstał.
– No cóż... Nie pozostaje mi nic innego, jak porozumieć się z kolegą Olszewskim, a następnie odwiedzić wdowę. Przyznam ci się, że bardzo nie lubię rozmawiać z wdowami.
– Dla zachęty zdradzę ci, że ta wdowa podobno nie rozpacza i jest bardzo piękna.
– O! To interesujące.
* * *
Pani Rodecka była trochę zaskoczona. Nie spodziewała się wizyty milicji w domu.
