Kroniki nekromantów. Tom 2 Bahta Mort - Droga śmierci - Marek Tarnowicz - E-Book

Kroniki nekromantów. Tom 2 Bahta Mort - Droga śmierci E-Book

Marek Tarnowicz

0,0
3,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Nekromanci podbijają cały kontynent docierając do ostatniego bastionu bronionego przez ludzi. Wśród obrońców są najemnicy, którzy brali udział w akcjach specjalnych w pierwszym tomie cyklu. Arhon udaje się na Bahta Mort, licząc na to, że znajdzie tam rozwiązanie obecnego konfliktu. Silsdeth nie licząc się z nikim i niczym wciela w życie plan uknuty przez Nekromantę Ósmego Kręgu z Krainy Umarłych.
 
Fragment:
Nagle rozległa się głośna eksplozja, a zaraz po niej silny wstrząs sprawił, że część ściany naprzeciw nich runęła z hukiem. Mur pociągnął za sobą duży fragment podłogi razem z dwoma stopniami tuż przed ułożoną barykadą.
– Do tyłu! – krzyknęła Rarisa.
Pospiesznie zaczęli wchodzić schodami wyżej. Na szczęście dla nich nic więcej się nie zawaliło.
– Przynajmniej tędy już nie wejdą – skwitował Brax.
– Nic tu po nas. Idziemy na górę – zdecydowała Najemniczka.
Ruszyli tuż za nią. Nim dotarli do połowy wysokości, budynkiem wstrząsnęło z taką siłą, że pod ich nogami zadrżały schody.
– Szlag! – zaklął Brax. – Szybciej! – ponaglił.
Minęli półpiętro i zaczęli się wspinać wyżej. Jedno uderzenie serca po tym, jak wbiegli na kondygnację, potężny wstrząs sprawił, że znów wszystko zadrżało. Na wszystkie strony z trzaskiem pękającego kamienia rozprzestrzeniły się pęknięcia. Najbardziej objęły mur ściany zewnętrznej i podłogę.
– Szybciej! – tym razem krzyknęła Rarisa.
W tym samym momencie rozległa się kolejna eksplozja. Podłoga najpierw uniosła ich nieco do góry, a potem jej część z głośnym łoskotem pękania runęła w dół wraz ze ścianą.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Marek Tarnowicz

 

 

 

KRONIKI

NEKROMANTÓW

 

TOM II

 

BAHTA MORT

DROGA ŚMIERCI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Brama Fantazji

 

 

 

Redakcja: Anna Wołodko

 

Skład DTP: Joanna Bianga

 

Projekt okładki: Robert Zajączkowski na podstawie pomysłu autora

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Marek Tarnowicz

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki jest możliwe tylko na podstawie pisemnej zgody autora.

 

Wydanie I

 

ISBN:978-83-939211-7-1

 

 

 

 

 

 

Dziękuję Panu Bogu za wytrwałość

Książkę dedykuję Paniom

Joannie Biandze i Annie Wołodko

za wsparcie i pomoc

 

 

 

Od dłuższego czasu oglądał odchody znalezione pomiędzy drzewami niezbyt gęstego lasu. Miał dylemat, ponieważ nie przypominały końskich ani od innych zwierząt hodowlanych lub dzikich, znanych mu do tej pory. Zaczął szukać jakichś innych śladów mogących mu podsunąć myśl, do jakiego gatunku mogą należeć, aby mógł być pewny, że odgadł właściwie. Natrafił na słaby odcisk z błota na ściółce z igliwia. Przystanął nieco zaskoczony. „To za mało”, pomyślał i ruszył dalej, zataczając coraz większe kręgi. Znów coś wypatrzył. Tym razem odcisk był wyraźniejszy. Przypominał co prawda ludzką stopę, ale mocno zniekształconą, bo krótszą i szerszą, a do tego na wysokości palców wryły się w ziemię ostre pazury. Rozejrzał się dookoła uważnie, czy stwór nie czai się gdzieś w pobliżu. Nikogo nie dostrzegł. Przykucnął nad tropem. „Na oko sprzed dwóch dni”, ocenił. Obejrzał go jeszcze raz.

– Jednak pumołak – wyszeptał sam do siebie.

Nieznanego pochodzenia łajno i pumołak. Niby dziwne, lecz jednak nie do końca. Nekromanci przetransportowali tu i wypuścili te stworzenia na polowanie. Ich celem mógł być tylko smok. Widocznie skądś mieli wieści, że poza ich kontynentem na wschodzie są jeszcze inne takie same gady albo dotarli w jakiś sposób do tego, co on wiedział. „Na pewno domyślała się tego Silsdeth”, przemknęło mu przez myśl. „Gdzieś w pobliżu musi być poskramiacz lub nawet któryś z Nekromantów”, przemknęło mu ponownie przez głowę. Mężczyzna poszedł wolno w kierunku, który wskazywał trop, oglądając przy tym uważnie otoczenie. Kilkadziesiąt kroków dalej rosła kępa dzikich owoców. Gałązki były obsypane nie tylko pąkami, ale i krótkimi kolcami. Nie od razu dostrzegł na nich małą kępkę płowej sierści. Kiedy jednak wpadła mu w oko, obejrzał ją dokładnie. Miał rację, to był pumołak. Czyli jego domysły były prawidłowe co do celu ich poszukiwań, chociaż jego zadanie było zgoła inne. Niemniej jednak z powodu smoka postanowił zmienić priorytety. Jedynie ich obecność gwarantowała zwycięstwo nad Nekromantami.

Ruszył dalej, szukając nielicznych śladów pozostawionych przez mutanta, aż dotarł na obrzeże lasu w pobliże jakiejś wsi. Za nią na horyzoncie widział szczyty niezbyt odległych gór. „Dwa dni drogi”, ocenił na pierwszy rzut oka. „Raczej nie więcej”, dodał ponownie w myślach. Gdzieś tam pośród szczytów była jaskinia, a w niej być może i smok. Ruszył do wsi, aby wypytać gospodarzy. Psy zaczęły ujadać, jak tylko go wyczuły. Mimo to szedł nieśpiesznie do pierwszej chaty, gdyż i tak musiał tu przenocować ze względu na nadchodzącą noc.

Ogrodzenie domostwa sklecone z gałęzi było nieco zniszczone. Przystanął, usiłując wyczuć atmosferę. Raczej panował tu względny spokój. Prawdopodobnie wataha pumołaków nie wchodziła do wsi. Poszedł dalej, bo tu nie dostrzegł nikogo. Za następnym ogrodzeniem pies ujadał najgłośniej. Doszedł do prostej plątaniny gałęzi na żerdziach ogradzających chałupę. Trochę dalej dostrzegł coś, co było zrobione tym samym sposobem co płot, ale musiało pełnić rolę furty. Przeszedł jeszcze kilka kroków i stanął przed nią. Ktoś musiał go wypatrzyć, bo po chwili za próg wyszła mocno posunięta w latach kobieta.

– Szukam noclegu i posiłku – zagadnął.

– Noclegu? Hm... Syny, panie, są w polu, a polewka nie jest jeszcze gotowa – chyba podjęła decyzję.

– To nic, poczekam. A może w czymś pomóc? Znam się na leczeniu ran i zwierząt – przedstawił się po części jako medyk i konował.

– Dobytku, panie, mamy niewiele. Ot, kilka sztuk biega po podwórzu. Ale wejdźcie. Aks, nie dźamgaj już! – zawołała na psa.

Ten od razu zamilkł. Arhon odsunął z jednej strony trochę w bok przegrodę i wszedł.

– A może pomogę synom w polu? – zaproponował. – Szybciej skończą.

– Nie trza, panie. Wnet będą nazad. Chodźcie do izby, ale zastawcie wyjście – poprosiła.

– Oczywiście, oczywiście. – Przesunął na miejsce przegrodę.

 

*

 

Chwilę później siedział na prostym stołku w izbie, gdzie było obudowane palenisko z metalową płytą, na której stały dwa metalowe kociołki. Od razu jego uwagę przyciągnął kształt płyty. Była podłużna i bardzo przypominała tarczę. Tylko kowal musiał ją sklepać na płasko, aby garnki z niej nie spadały. Po nie zakończonej jeszcze wojnie sporo było takich zdobyczy.

– Małżonek trochę wojował? – zagadnął gospodynię.

– Oj, nie nawojował się za wiele. Szybko zginął w walce z tymi trupami. Zarazy wypuściły na nich jakieś plugastwo i zginął jak setki innych – westchnęła.

– Współczuję wam. Chłopaki pewnie już są rosłe? – podtrzymywał rozmowę.

– Ano tak. Ponad trzydzieści wiosen mają.

– I jeszcze w domu?

– Z jednej strony to dobrze, bo mam wyrękę... jednak z drugiej żal, bo byłyby wnuki – znów westchnęła.

– Pewnie jeszcze przyjdzie na nich czas...

– Może, panie. Oni szukają wojaczki.

– O?! To, że ojciec zginął, nie jest dla nich przestrogą?

– Nie, panie. Mówią, że tylko z łupów można być bogatym.

To mu podsunęło myśl. Kto wie, może jak odnajdzie tego smoka, to zacznie tworzyć także armię. Nie do końca był jednak przekonany, aby równocześnie z powstawaniem kręgu magów budować zbrojny oddział. Musiał znaleźć sprzymierzeńców w jakimś królestwie, a to nie będzie łatwe. Nikt w tej chwili nie chciał się narażać Nekromantom.

– Można też szybko zginąć. Spokój w okolicy czy może coś się dzieje?

– Spokojnie, panie. Te trupie pokurcze nas nie niepokoją, to i nasi siedzą po miastach.

– A chłopaki nie chcą do armii?

– Ani im się śni gnuśnieć. Chcą wypraw za morze i... kilka dni temu psy w nocy głośno ujadały, a Mościuszkowi zginęła koza z zagrody – zmieniła nieoczekiwanie temat kobieta.

– Tak? Jakiś zwierz grasował?

– Nie, panie. Nawet syny nie znalazły śladów na ziemi. To było co innego.

Arhon od razu wiedział, że to może być to.

– A ludzie... co wszyscy na to?

– Posądzili te trupie pokurcze o to. Do tych ich... tfu... czarów była potrzebna – powiedziała obojętnie. – O! Syny idą.

Dotarło do nich radosne poszczekiwanie psa.

– A może coś jeszcze się wydarzyło? No... na przykład psy szczekały niespokojnie przez kilka nocy z rzędu? – zapytał.

– Ciągle szczekają. – Gospodyni zdjęła z półki drewniane miski.

Położyła je na stole, a w tym samym czasie drzwi do wnętrza domu zostały uchylone. Pierwszy wszedł do izby wysoki niemalże pod powałę mężczyzna. Był tak szeroki w barach, że chyba musiał się przeciskać w drzwiach. Łypnął na obcego kosym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Za nim wszedł tylko odrobinę mniejszy, lecz równie dobrze zbudowany drugi syn.

– Gościa mamy – bardziej stwierdził niż zapytał, kiedy zobaczył obcego.

– Ano – odpowiedziała kobieta. – Siadajcie... Aa! Ręce umyte?

– Umyte matko.

– No to siadajcie. – Wyjmowała właśnie ze skrzyni bochen chleba zawinięty w lniane płótno.

Przetarła wilgotną ściereczką blat stołu i położyła na nim bochenek. Dużym nożem ukroiła kilka sporych kromek, po czym wróciła do kociołków.

– Andro, weź łyżki – powiedziała, nie patrząc na żadnego z nich.

Na te słowa zareagował ten ciut mniejszy. Wstał i przyniósł cztery drewniane łyżki. Położył jedną przy każdej z misek. Gospodyni przyniosła bez trudu zupę i ustawiła naczynie na stole. Wzięła miskę stojącą przed gościem i nalała do niej zupy.

– Za dużo jak dla mnie, gospodyni – zaprotestował Arhon.

– Nic za dużo. Trza jeść. – I dołożyła mu kawałek mięsa.

Kiedy już wszyscy mieli nalane, zabrali się do jedzenia. „Zupa prosta, ale nad wyraz smaczna”, ocenił w duchu gość.

 

*

 

Posiłek trochę trwał, ponieważ obaj synowie mieli swoje misy dwa razy większe od jego. Dopiero potem, po chwili ciszy, zagadnął go młodszy z braci.

– A czym się zajmujecie... panie? – To „panie” dodał chyba ze względu na matkę, gdy ta spojrzała na niego. – Bo jak na... ym... wędrowca, to macie dziwny kij. – Spojrzał przy tym na stojący nieopodal właściciela i oparty o ścianę miecz.

– Otóż właśnie tak, wędruję po świecie... szukam ciekawych znajomości... rozmawiam z ludźmi i pomagam, kiedy trzeba – odpowiedział.

– Pomagacie... A w czym?

– Jak ktoś jest chory... albo domowa zwierzyna choruje. To pomagam.

– Czyli taki wędrowny medyk? Właśnie mijaliśmy zagrodę Stagosa... jego koń coś słabuje. Może pójdziem?

– Naturalnie. Możemy już teraz – Arhon wstał na nogi. – Zaprowadzicie mnie?

– Dobrze... panie. Zaprowadzim – kiwnął głową.

Wstali, a Arhon wziął do ręki pas z mieczem i po przewieszeniu go przez plecy zapiął klamrę.

– A to po co? – zapytał ten sam chłopak.

– Dla bezpieczeństwa. Widziałem w lesie tropy dzikich zwierząt – wyjaśnił.

Obaj bracia spojrzeli na siebie nawzajem, lecz nic na to nie odpowiedzieli. Wyszli z domu.

– Te tropy przypominały ludzkie... tylko miały przy palcach pazury? – zapytał starszy.

Mag spojrzał na niego i jedynie kiwnął głową.

– To jakiś... dziki człowiek? – padło kolejne pytanie.

– I tak, i nie. Coś znacznie gorszego niż dziki człowiek. Myślę jednak, że nic wam nie grozi.

– My sobie poradzim... tylko matka często zostaje sama. – W jego głosie była głęboka troska.

– Raczej jest więcej niż pewne, że nic wam nie grozi. One...

– One? Jest ich więcej?

– Ym. Tak. Czy to był cel wyjścia do tego konia?

– No... nie. Chcielim sprawdzić, czy znasz się na tym, o czym mówisz – wyznał szczerze.

– Aa. Rozumiem. Gdzie widzieliście te tropy?

– Tam – wskazał kierunek po drugiej stronie wsi.

– I tam – ten drugi pokazał jeszcze inne miejsce pomiędzy wsią a górami.

Pokiwał głową.

– Daleko stąd?

– Nie. Bylim na polowaniu w okolicy. Leżał tam rozszarpany i mocno nadgryziony jeleń. Wokół niego pełno śladów i krwi.

– Dokąd prowadziły? Nie w kierunku gór?

– Do gór – potwierdził.

– Dawno temu?

– To było wczoraj.

Ich informacje potwierdziły jego spostrzeżenia. Stwory długo krążyły w okolicy, zanim ruszyły dalej.

– Dziękuję za...

– Czego one tu szukają? – zapytał ten mniejszy, przerywając mu.

– Tego dokładnie nie wiem... Ale już poszły dalej.

– U nas nigdy takich stworów nie było. Nawet dziad o nich nigdy nie wspominał, a zwiedził kawał świata za młodu. Był nawet za morzem na wschodzie. Co to jest?

– Nekromanccy czarownicy wyhodowali taką... krzyżówkę do swoich celów. Nie do końca ufają ludziom.

– Tfu... ścierwa – zaklął łagodnie ten wyższy.

– Macie jakąś broń…? Łuki, lance? – Arhon patrzył na czerwone od zachodzącego słońca niebo.

– Ojciec mieli, jak byli w tarczownikach.

– Ale poległ – dodał drugi.

– A we wsi?

– My proste ludzie, gdzie nam do wojaczki.

– Wasza matka mówiła co innego – uśmiechnął się. – A i posturę macie obaj niczego sobie.

– To tylko takie gadanie – przyznał starszy, wzruszając ramionami. – Od siedzenia w koszarach jedynie dupa boli.

Arhon pod wpływem impulsu wyciągnął z pochwy na plecach miecz.

– Pokaż, co potrafisz – podał temu wyższemu rękojeścią.

– Ja bardziej... ee... toporem – przyznał. – Ale Andro lubi miecz – wskazał na brata.

– Przestań, Krosk – ten drugi wzruszył ramionami.

– No to weź ty – podał temu drugiemu. – Zaatakuj mnie – polecił.

– Może nie tutaj, panie. Ludziska zaraz powychodzą z chałup – odpowiedział.

– W sumie masz rację... Po co robić widowisko. Chodźmy do was – zdecydował, zawracając.

 

*

 

Stodoła za domem była spora, a że była teraz wiosna, to i niemal pusta w środku. Mag stanął na lekko ugiętych nogach. Andro stał trochę nieśmiały.

– No, na co czekasz? Atakuj – ponaglił chłopaka.

– Ale... mogę zranić albo co innego. – Usiłował się jakoś z tego wymigać.

– Śmiało. Poradzę sobie – nalegał.

Młodzieniec zrobił szybki wypad z pchnięciem. Arhon wykonał błyskawiczny unik i równie szybko go rozbroił.

– Wiesz, co zrobiłeś źle? – zapytał go po wszystkim.

– Ymm... nie.

– Mamy jeszcze trochę czasu do zmierzchu, więc udzielę wam kilku lekcji. Potem możecie trenować używając czegoś zastępczego... może kija – powiedział. – Chociaż nie... zrobimy to od razu. – Zaczął się rozglądać dookoła szukając czegoś, co by się do tego nadawało.

– Mamy takie... ee... kije – powiedział Krosk.

Poszedł w stronę ściany, gdzie były oparte grabie, kosy oraz inne narzędzia rolnicze. Spomiędzy nich wyjął grube kije.

– Są w sam raz – ocenił Arhon. – No dobra. Stańcie na środku – polecił im.

Rozpoczęli intensywny trening. Obaj mężczyźni byli pojętni. Widać odziedziczyli to po ojcu. Kiedy zaczęło się robić ciemniej, młodszy zapalił świecę w latarni, aby mogli jeszcze trochę poćwiczyć. W końcu gospodyni zawołała ich na kolację.

– Teraz widać, panie, że nie od parady go nosicie – powiedział Krosk w trakcie posiłku. – Skąd się na tym znacie... o ile można zapytać?

– Dawne dzieje. – Nie chciał im mówić, że brał udział w licznych bitwach na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci, a wcześniej skończył Akademię w Verx.

– Aa... Długo tu będziecie? Bo można by...

– Trenujcie to, co wam pokazałem, ale razem. Ja rano wyruszam dalej. Zresztą macie...

– Nie, panie. Koszary nie są dla nas – odgadł, co chciał im powiedzieć.

Spojrzał na nich, rozważając, czy nie zacząć właśnie od nich tworzenia jakiegoś oddziału.

– Jeszcze pogadamy, nim odjadę. – Wyjął sakiewkę, a z niej srebrną monetę i położył ją na stole. – Bardzo dziękuję, gospodyni, za poczęstunek i nocleg – skłonił głowę przed kobietą.

– Schowajcie, panie...

– Mowy nie ma – przerwał jej. – Poproszę jedynie o dwie kromki chleba na dalszą drogę – wstał. – Jeżeli pozwolicie, będę spał w stodole.

– To weźcie, panie, pled, od ziemi jeszcze ciągnie, bo to nie lato – powiedziała.

– Dziękuję, wezmę – uśmiechnął się.

Kobieta wstała i poszła do sąsiedniej izby. Przyniosła stamtąd nakrycie.

– Życzę miłej nocy – wziął je i wyszedł.

 

*

 

W kącie stodoły urządził sobie posłanie na grubej warstwie słomy. Zabezpieczył wejście czarem ostrzegawczym i szybko zasnął. Na długo przed świtem coś go obudziło. Leżał wsłuchany w odgłosy mijającej nocy. Jednak wokół panowała niczym nie zmącona cisza. Po dłuższej chwili zaczął ponownie zapadać w sen. Oczy zaczęły się same zamykać. W jego umyśle coś zakołatało ostrzegawczo. Nieco zamroczony, usiłował odgadnąć, o co może chodzić. Lecz sen był mocniejszy od jego woli.

Nagle poderwał go głośny hałas. Sięgnął błyskawicznie po miecz i równie szybko stanął na nogi. W słabej poświacie księżyca dostrzegł, jak spomiędzy grabi i kos wstaje człowiek. Z zewnątrz dochodziły do niego odgłosy walki. Mag był pewien, że ten, co wstawał, nie był jednym z braci. Zwinny niczym wąż, mężczyzna od razu ruszył w jego kierunku, wyciągając przed siebie jedną z rąk. Arhon instynktownie skoczył przed siebie, robiąc przewrót na klepisku w kierunku napastnika. Tuż nad nim śmignęły wystrzelone trzy metalowe pociski i wbiły się niezbyt głośno w jedną z desek tworzących ścianę stodoły. „Zabójca”, przemknęło magowi przez myśl. Nie zamierzał ryzykować starcia i wygenerował niewidzialny cios energetyczny. Mężczyzna usiłował w ostatnim momencie zrobić unik przed mknącą energią, lecz uniesiony uderzeniem w powietrze, poleciał w tył i rąbnął plecami w jedną z pionowych belek podtrzymujących poddasze stodoły. Uderzenie zatrzęsło budynkiem z drewna. Kiedy upadał na klepisko, Arhon zdążył wstać i doskoczyć do niego z uniesionym do zadania ciosu mieczem, lecz zatrzymał opadającą klingę. Głowa leżącego była tak przekrzywiona na bok, iż uznał, że ten jest już martwy.

W prześwicie otwartych wrót ujrzał, jak dwaj bracia z trudem odpierają atak pięciu napastników. Jeden z atakujących spojrzał nagle w kierunku drzwi stodoły i zobaczył stojącego w nich maga. Porzucił dalszą walkę i ruszył prosto w jego stronę. „No chodź, a już stąd nie wyjdziesz”, pomyślał Arhon, cofając się głęboko w spowity ciemnością kąt. Jednak zbir, zamiast zaatakować od razu, sięgnął ręką pod połę długiego paszcza ze skóry i wyjął jakiś przedmiot. Potarł nim o wierzchnią część ubrania. Na tym przedmiocie błysnął płomyk. Zabójca cisnął nim w kierunku słabo widocznego Arhona. Mgnienie oka później coś eksplodowało w trakcie lotu tysiącami iskier niczym fajerwerki. Spadające na maga iskry zostały zgaszone jednym gestem ręki, lecz nie zdążył z pozostałymi. Te spadły na wszystko dookoła i natychmiast w tamtych miejscach buchnęły wysokie płomienie. W jednym momencie zapłonęło wszystko. Od leżącej wszędzie słomy, po drewnianą powałę wraz z grubymi belkami.

Arhon, nie czekając, aż ogień ogarnie całą stodołę i zamknie go w pułapce, wygenerował energetyczny cios, wybijając nim kilka desek w ścianie obok, po czym wyskoczył na zewnątrz. Nie na żarty rozzłoszczony, wygenerował kolejny cios i powalił nim najbliższego zabójcę. Z uniesionym mieczem zaatakował następnego. Ten zdążył zrobić obrót w jego stronę i przyjął cios na płaz klingi swojego miecza. Kiedy zabrzmiał dźwięk zderzających się z sobą mieczy, mag włożył wszystkie siły w cios nogą. Jednak przeciwnik zdążył zrobić unik i kopnięcie trafiło w powietrze. Tuż po tym zaatakował go drugi, walczący obok napastnik. Z przeciwnej strony zaczął podchodzić ten, który rzucił pocisk zapalający. Mag wyczarował niewidzialny cios i zbir uniesiony nim w powietrze upadł pod nogi jednego z braci. Ten, z początku zaskoczony, chciał odskoczyć w tył, lecz szybko się zreflektował i potężnym uderzeniem trzymanego w rękach drąga roztrzaskał mu głowę, gdy tamten zaczął wstawać.

Ponieważ nastąpiła nieoczekiwana zmiana i napastników pozostało już tylko czterech, obaj bracia rzucili się z impetem na tych, przed którymi dopiero co się bronili. Ten podchodzący do Arhona zrobił nieoczekiwany obrót i skierował wyciągniętą rękę w najbliższego z nich.

– Uważajcie! – zdążył krzyknąć mag, zagłuszając buzujący na dobre ogień trawiący stodołę.

Jednak zabójca z Gildii zdążył zwolnić sprężyny i trzy stalowe groty trafiły w cel. Ranny stęknął, ale nie upadł. Arhon wygenerował błyskawicę i poraził nią śmiertelnie tego, który strzelił. Zaraz potem zablokował cięcie mieczem i wygenerował niewidzialny cios energetyczny. Potężna siła uniosła zabójcę w powietrze i cisnęła nim daleko w tył. A że miał za plecami stodołę, toteż uderzył w płonące deski. Przebijając je z hukiem, wpadł do środka pośród strzelających iskier.

Pozostali napastnicy, bez cienia strachu, nadal usiłowali uzyskać przewagę nad nimi, tym bardziej że ranny zaczynał tracić siły. Jego przeciwnik obrócił błyskawicznie trzymany za rękojeść sztylet i cisnął nim w rannego. Mag zdążył zareagować i używając ponownie mocy zmienił tor jego lotu. Broń poleciała w dal poza zasięg światła z płomieni, znikając w ciemnościach. W następnym momencie Arhon sparował pchnięcie, a potem zablokował przedramieniem kopnięcie. Zanim noga tamtego opadła, przełożył swoje przedramię pod łydkę, zatrzymując ją w zagięciu swojego łokcia. Tym samym ruchem rąbnął głowicą miecza napastnika w kolano. Mężczyzna krzyknął krótko z bólu. Mag pchnął z całych sił nogę, a tamten stracił równowagę. Kiedy upadał na ziemię, śmignęła ku niemu ostra klinga miecza. Jego sztych jednym cięciem rozpłatał mu gardło wraz z jedną z tętnic. Umierający chciał coś krzyknąć, lecz zadławił się własną krwią i skonał.

Arhon wygenerował niewidzialny cios w plecy zbira walczącego z jednym z braci. Uderzenie telekinetycznej energii powaliło go na kolana. Zanim jednak zdążył zrobić cokolwiek, potężne uderzenie drewnianego drąga zmiażdżyło mu głowę. Ostatni zabójca, chyba już pogodzony z porażką, z głośnym krzykiem rzucił się na obu braci. Nim jednak zrobił dwa kroki w kierunku jednego z nich, niespodziewanie padł na ziemię. Z jego boku wystawał bełt wystrzelony z kuszy. Od strony domu w poświatę ognia trawiącego stodołę weszła gospodyni z bronią w rękach.

– A chciałem go wypytać o parę spraw... – westchnął mag z rezygnacją.

– No trudno, panie – wzruszyła ramionami kobieta. – Syny są ważniejsze.

– Racja. – Podszedł do ledwie stojącego rannego. – Szybko z nim do domu.

– A ci? – wskazał ten drugi.

– Pochówkiem zajmiemy się później – stwierdził. – A pani musi przygotować gorącej wody i...

– Wiem, co mam do roboty – przerwała mu kobieta.

 

*

 

Kiedy opatrywał rannego, gospodyni z drugim synem rozmawiali z sąsiadami, którzy przybiegli z pomocą. A że nie było już czego ratować, wszyscy w końcu rozeszli się do domów.

– Zła wiadomość jest taka... – przerwał na moment. – Oni należeli do Gildii zabójców, która jest na usługach Nekromantów. Musicie wszyscy opuścić to miejsce, jak najszybciej – powiedział z naciskiem. – Jeden z Nekromantów lub nawet Umarły krąży gdzieś w okolicy.

– Niegdzie nie idziem – odpowiedziała spokojnie gospodyni. – Jak trza będzie... obronim się przed nimi.

– Przed nimi nie dacie rady, a do stolicy po magów jest za daleko – pokręcił głową.

– Nie, panie. Nic z tego – nie dawała za wygraną.

– To chociaż na jakiś czas ukryjcie się w lesie – usiłował ją przekonać.

– Skrzykniem ludzi... Tu każdy ma jakiś łuk lub kuszę, a i trochę mieczów się znajdzie.

– O! Chodźmy zebrać ich broń – wstał.

– Idź, synek – powiedziała, myśląc nad czymś. – Zostańcie, panie – poprosiła.

Młodszy poszedł, a ona patrzyła w okno bez słowa.

– Jest coś... co może ich powstrzymać? – zapytała w końcu. – Jak myślicie, panie? Czeka nas wojna z nimi?

– Obawiam się, że... tak – potwierdził.

– Ale nasz władca zapewnia, że ma z nimi pakt.

– To działa do... pewnego czasu. Trzeba szkolić nowe oddziały i uderzyć w nich tam, na miejscu. Inaczej oni tu przyjdą – zapewnił.

– Kim naprawdę... jesteście, panie? – zapytała niespodziewanie. – Te... czary... – nie dokończyła i nie patrzyła na niego.

– Jestem magiem. Wraz z grupą innych chcemy pokrzyżować im plany podboju innych krain.

– Jeżeli mam wam powierzyć swoje syny... chcę mieć pewność... że będą pod dobrą komendą – powiedziała, jakby go nie słuchała.

– Będą pod dobrą komendą, ale do tego momentu jest jeszcze trochę czasu. Musicie gdzieś się skryć – przypomniał jej.

– A może, matko, wysłać do dworu ludzi – powiedział ranny, który do tej pory tylko słuchał ich rozmowy.

– Mag mówi, że nie ma na to czasu. Sami musim sobie z tym poradzić. Tak, magu?

– Nie do końca. – Przyszło mu do głowy, czy nie może im pomóc inaczej.

Do izby wszedł młodszy syn z bronią oraz innymi rzeczami zabójców z Gildii.

– Wszyscy martwi? – Arhon chciał się upewnić.

Ten jedynie skinął głową.

– Szkoda... – powiedział w zadumie. – Króla może nie przekonać sam trup. To nic.

– Co, panie, z tą bronią?

– Jest wasza. Zresztą w tej sytuacji będzie wam potrzebna. Zabierz matkę i brata do lasu – powtórzył kolejny raz z uporem. – Może być tak, że wyjdę wcześnie rano. – Sięgnął za połę skórzanego kaftana i wyjął sakiewkę. – To za szkody – powiedział i położył ją na stole, po czym wstał i przeszedł pod ścianę, gdzie usiadł.

Umieścił miecz pomiędzy nogami i oparł głowę o ścianę.

– Nie będzie mnie kilka dni, jak wrócę i was zastanę... zabiorę was ze sobą.

Zamknął oczy i zasnął.

 

*

 

Młoda kobieta, śpiąca w ozdobionym ornamentami łożu, wyczuła słabą wibrację Nekrofagu. Momentalnie przebudziła się i usiadła. Niespodziewana wizyta nie zapowiadała nic dobrego. Tuż przed nią pojawił się przerażający stwór.

– Powinnaś, Silsdeth, wysłać do tej roboty lepszych ludzi – powiedział gość.

– Co masz na myśli, Panie?

– Arhon umknął twoim siepaczom.

– To byli najlepsi, jakich miała Gildia. Oni...

– Sama się tym zajmij albo w niedługim czasie będziemy mieli bunt.

– Powinniśmy uderzyć teraz...

– Nie gorączkuj się – przerwał jej. – Teraz jest to niemożliwe. Najpierw musimy sobie kupić przychylność innych królestw.

– To co tam robi Lamiras?

– Nie wszystkich można przekonać złotem. Wyeliminowanie opornych musi przejść niezauważone.

– Mam mu pomóc?

– Rób tylko swoje – polecił, po czym zniknął.

Uśmiech zagościł na jej ustach na myśl, że w Krainie Umarłych pojawili się nowi zmarli z Gildii. Mimo wczesnej pory przeciągnęła się wdzięcznie całym swoim ciałem i bez pośpiechu wstała. Zergor jak zwykle siedział już w swojej pracowni. Podeszła do okna. Znów przemknęła jej przez głowę myśl, że powinna sobie znaleźć kogoś innego. Zergor przestał ją w zasadzie interesować.

– Może podczas tej podróży – powiedziała sama do siebie.

Wróciła do łoża i pociągnęła za szarfę przy nim. Krótką chwilę później weszła służąca.

– Wyjeżdżam. Spakuj moje rzeczy – poleciła.

 

*

 

Poszła do łazienki. W wannie była już gorąca woda. Umarła wsypała do niej trochę różnokolorowych soli i weszła do niej bez obaw. Ułożyła się w niej wygodnie. Od czasu do czasu poruszyła dłońmi i delikatna fala przepływała przez jej powierzchnię, wzmacniając ledwie wyczuwalne ciepło.

Prawie zasnęła, gdy nagle z błogiego stanu wyrwało ją przeczucie. Otworzyła oczy, patrząc z uwagą dookoła. Mimo pozornej ciszy coś jej nie dawało spokoju. Zaczęła ostrożnie wstawać. Niespodziewanie parująca woda zabulgotała mocniej. W powietrzu zrobiło się gęsto od pary wodnej. Mgnienie oka później w tym oparze błysnęły tysiące iskierek. Silsdeth wyskoczyła błyskawicznie poza wannę, jakby coś ją oparzyło. Wypowiedziała zaklęcie i lekko strzepnęła palcami. Iskierki przygasły, chociaż nadal były widoczne. Nekromantka znów uważnie popatrzyła dookoła. Ktoś próbował otworzyć portal do tego miejsca. Na szczęście zadziałały liczne czary ochronne uniemożliwiając zakończenie tego procesu. „Tylko co pozwoliło mu odnaleźć to pomieszczenie?”, przemknęło jej przez myśl.

Kolejny raz popatrzyła wokół siebie. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo. Przesunęła dłonią nad wodą. Wyczuła słabą emanację magii. Nagle lekko błyskające w powietrzu iskierki błysnęły silnym światłem. W powierzchnię wody poprzez jej wyciągniętą rękę buchnęły płomienie ognia. W okamgnieniu skóra na jej ręce poczerniała i pękając od niesamowitego gorąca, zwinęła się w ruloniki, a spod niej było widać zwęglone mięśnie. Umarła błyskawicznie zabrała ją z niemal płynnego ognia.

W tym samym momencie woda całkowicie wyparowała, a płomienie, hucząc, topiły marmur, z którego była wykuta wanna. Powietrze stało się nieznośnie gorące, ale nie dla niej. Teraz była jedynie wściekła na to, co się wydarzyło. Wykrzyczała zaklęcie i smoczy ogień zgasł. Miała dużo szczęścia, bo gdyby ogień dotarł tu podczas kąpieli, mogłaby z tego nie wyjść i spłonąć.

– Rojen! – wrzasnęła na całe gardło, zaskoczona, że nikt ze służby tu jeszcze nie wbiegł.

Drzwi się otworzyły. Do łaźni zajrzała kobieca postać.

– Wołałaś, pani? – zapytała służąca.

– Nie słyszałaś, co tu się dzieje?!

– Wybacz, pani, ale czasem... Czasem sama...

– Co, czasem sama?!

– No... dla zabawy coś robisz. – Kobieta patrzyła na nią przestraszona.

– Rojen... Ja... Wyjdź! – krzyknęła.

Nie patrząc na swoją rękę, zaczęła szukać czegoś, czego sama w przeszłości używała do neutralizacji czarów zabezpieczających. Teraz jedynie sole do kąpieli wydały się jej podejrzane. Założyła szlafroczek i wróciła do swojej sypialni. Czekała tu służąca.

– Rojen, gdzie kupiłaś sole? – zapytała.

– Jak zwykle, pani, u handlarza.

– Tego samego co... Zresztą nieważne – machnęła ręką. – Idź już.

– Pomogę, pani...

– Nie będę się na razie przebierać. Idź.

Ta kobieta i tak nie była w stanie przejrzeć iluzji. W sumie jak każdy, kto nie jest magiem lub Nekromantą. „Skoro otworzył portal, to musiał być gdzieś niedaleko”, wpadło jej do głowy. „Może nawet nad zamkiem na smoku”, wysnuła kolejne spostrzeżenie. Szybko podeszła do okna. Słońce świeciło mocno, więc zmrużyła oczy. W oddali coś było w powietrzu. Przyłożyła dłoń do czoła, osłaniając oczy przed promieniami słońca, przymrużając jednocześnie powieki. Poprawionym magicznie wzrokiem dostrzegła, że była to sylwetka smoka. Od razu pożałowała, że nie było tu żadnego ich smoka z Nekromantą. Mimo poprawionego wzroku nie zauważyła nadlatującego bełtu wystrzelonego z kuszy. Na dobrą sprawę nie spodziewała się takiego obrotu sytuacji. Nagle coś uderzyło w kamienny mur na wysokości jej głowy. Zaraz potem nastąpiła potężna eksplozja. Odłamki kamienia śmignęły z ogromną prędkością na wszystkie strony. Kilka z nich trafiło ostrymi krawędziami w jej twarz, szyję i przecinając cienką tkaninę szlafroczka, poraniły skórę.

– Szlag! – krzyknęła, odskakując w tył.

Mgła z powodu wściekłości przysłoniła jej wzrok. Wyciągnęła przed siebie obie ręce i wypowiedziała zaklęcie. Powietrze zahuczało, kiedy czarny pocisk energetyczny wystrzelił z olbrzymią prędkością w kierunku odległego smoka. Zaraz potem wbiegła do komnaty służąca. Silsdeth nawet jej nie słyszała. Po pierwszym, wygenerowała drugi pocisk. Ten również z głośnym hukiem poleciał w przestrzeń.

– Nie zapomniałam o tobie, ladacznico! – wrzasnęła w dal, wiedząc, czyja to sprawka.

Szybko jednak opanowała targające nią emocje. Służąca patrzyła ze zdumieniem, jak mocno pokiereszowana twarz zaczyna zmieniać się pod wpływem nekromanckiej magii. Rozcięcia zaczęły znikać. Chwilę później ciało Umarłej powróciło do poprzedniego stanu. Całe, z wyjątkiem ręki spalonej smoczym ogniem. To musiało trochę potrwać i zostawi po sobie blizny.

– Na co tak patrzysz? – zapytała z iskrami złości w oczach.

– Nic... Na nic, pani. – Dziewczyna spojrzała w podłogę.

– Tak. Dobrze się domyślasz... Jestem jedną z Umarłych – potwierdziła przypuszczenia służącej. – Przygotuj mi kąpiel, ale bez soli – poleciła.

Zanim weszła ponownie do łaźni, zmieniła kolejność priorytetów na swojej liście. Na miejscu Arabeta z Toragi wpisała na nią Rarisę. Najpierw jednak Arhon. Taka była wola Jej Pana.

*

 

Po kąpieli, przebrana w strój, który lubiła najbardziej, czyli tunikę z bisioru, skórzane spodnie i buty do kolan, zeszła na dziedziniec. Tu otworzyła sobie portal. Wyszła z niego nieopodal gospody. Stało tu kilka koni, czekających na podróżnych. Weszła do środka. W odległym miejscu od drzwi siedziało kilku zabijaków. Byli to muszkieterzy z tamtego świata.

– Wiedźma przyszła – mruknął jeden z nich.

Usłyszała to wyraźnie pomimo sporego gwaru.

– Po co? Przecież mamy wolne – powiedział inny.

– Zaraz będziemy wiedzieć – stwierdził Francis.

Mężczyzna wstał i ruszył jej naprzeciw.

– O co chodzi? – zapytał.

– Zbierz swoich najlepszych ludzi i ruszcie do portu w Verx. Ma tam przypłynąć okręt z ładunkiem... złota. Tak to się chyba u was nazywa.

– Ilu ludzi mam wziąć ze sobą?

– Przynajmniej dwa tuziny.

– Czyli jedziemy sami?

– Tak. Wszyscy są w dwóch miejscach na wybrzeżu. – Miała na myśli obleganą cytadelę i ostatnie broniące się miasto.

– Chyba wezmę większy oddział. Dasz jakiś znak?

– Tu masz pismo. – Podała mu złożony pergamin, zapieczętowany lakiem.

– Gdzie je dostarczyć? Do twojego zamku?

– Tak. Nie będzie mnie dłuższy czas, ale na miejscu powinien być Zergor.

– Dobrze. Ruszamy jeszcze dzisiaj.

– Uważajcie po drodze. Ktoś może się o tym dowiedzieć, a wówczas...

– Poradzimy sobie. – Wsunął dokument za pazuchę.

– Oby. – Odwróciła się i wyszła.

On wrócił do stołu.

– Kończymy picie – zarządził. – Mamy robotę – poinformował kompanów.

– Mieliśmy mieć...

– Kupiłeś sobie dworek? – spojrzał na malkontenta.

– A co to ma...

– A nie ma? Jesteś na służbie. Chcesz czy nie chcesz. Zbieramy się. Trzeba skrzyknąć więcej ludzi.

– Dokąd...

– Wszystko w drodze – uciął krótko.

 

*

 

Dziesięć dni później, tuż przed dotarciem do miasta, zatrzymali się na popasie. Oddział zamierzał odpocząć, a Francis nie miał nic przeciwko temu. W tym momencie większość muszkieterów już spała wokół ognisk. Jak zwykle czuwało jedynie kilku z nich. Pośród trzaskającego ognia dotarło do nich niespokojne rżenie koni, a także uderzenia kopytami o ziemię.

– Cholera! Znowu coś tu lezie – powiedział jeden z siedzących.

– To coś innego. Na drapieżniki reagują inaczej – odpowiedział inny, sięgając po płonące w ognisku polano.

Potem wstał i ruszył poza obręb poświaty padającej z ognisk. Niczego nie dostrzegł. Stanął i zaczął nasłuchiwać. Jego słuch wyłapał jedynie delikatny szelest liści, jakby jakieś małe zwierzę przebiegło, ocierając się o krzew. Postał jeszcze chwilę, po czym wrócił do ogniska.

– Nic? – zapytał kompan.

– Nic. Idę jeszcze zobaczyć pomiędzy konie – zdecydował ostatecznie.

Obszedł dookoła zwierzęta, przywiązane do gałęzi drzew. Tutaj również panował spokój. Jego przyjście nieco uspokoiło zwierzęta, toteż chwilę później przestały rżeć i uderzać kopytami. Zadowolony wrócił na miejsce.

– Pusto. Może jeden z nich coś wyczuł, a za nim zareagowała reszta – wzruszył ramionami.

– A mnie się wydawało, że nad nami coś przeleciało... Jakiś wielki ptak – dodał z zastanowieniem.

– Ptak? Ee... chyba ci się jednak zdawało.

– Raczej nie. Przysłonił na chwilę gwiazdy.

– Może jakaś chmura. Nie pora na zmianę?

– Fakt. Pora – potwierdził kompan.

Obudzili innych muszkieterów, a sami zasnęli. Rano nie pamiętali o zdarzeniu. Tego samego dnia wieczorem byli na miejscu. Francis kazał im zostać w tawernie, do której dojechali, a sam poszedł do portu. Okrętu, na który czekali, jeszcze nie było. Dał sztukę srebra urzędnikowi pobierającemu opłatę i kazał się poinformować, jak tylko statek przypłynie.

 

*

 

W sumie minęły im jeszcze dwa dni, zanim okręt zawinął do portu. Urzędnik zgodnie z umową wysłał skrybę z wiadomością. Muszkieterzy z wynajętym wozem pojechali na nabrzeże. Były tam dwa statki, ale tylko na jednym powiewała bandera Bahta Mort.

– Czekajcie na mnie – powiedział do swoich ludzi.

Po trapie wszedł na pokład.

– Gdzie kapitan? – zapytał majtka szorującego pokład.

– Na dole. – Chłopak pokazał głową zejście pod pokład.

– Zawołaj – polecił.

Majtek cisnął szmatą o deski pokładu i wstał. Wytarł dłonie o brudne spodnie i poszedł. Po dłuższej chwili wrócił.

– Kapitan zaraz przyjdzie – poinformował krótko.

– Masz. – Muszkieter rzucił mu miedziaka.

– Dzięki, panie. – Złapał monetę.

Faktycznie, kapitan wkrótce wyszedł. Rzucił okiem na muszkietera.

– Czego? – zapytał z twardym akcentem.

– Silsdeth mnie przysłała – odpowiedział.

– Silsdeth? A kto to jest?

– Nie znasz? – Francis uśmiechnął się.

– Jakoś nie.

– No to i lepiej, żebyś jej nie poznał. – Wyjął pismo i podał je mężczyźnie.

Ten spojrzał na pieczęć.

– Nasza – mruknął.

Przesunął pierścieniem, który miał na palcu, nad pieczęcią.

– Nie ruszana – znów powiedział sam do siebie.

Muszkieter wzruszył ramionami. Kapitan złamał pieczęć i rozłożył pergamin. Rzucił na niego jedynie okiem.

– No to dobra. Ładunek jest twój – powiedział ostatecznie do muszkietera.

– Dzięki – ten odpowiedział z uśmiechem.

– Zaraz go wyciągną na pokład. Gdzie masz transport?

– Tam – Francis wskazał głową na nabrzeże.

– Ten wóz? – kapitan zmarszczył czoło.

– A co?

– Myślałem, że będzie czymś solidnie osłonięty.

– Damy radę bez tego.

– Wasza sprawa – tym razem kapitan wzruszył ramionami.

Podszedł do włazu towarowego na pokładzie.

– Wyciągajcie! – krzyknął jedynie jedno słowo. – Dawaj tu ludzi. Na co czekasz? – to było do Francisa.

Muszkieter gwizdnął przeraźliwie.

– Czego?! – odkrzyknął jeden z tych na nabrzeżu.

– Trzeba zabrać ładunek!

– To weź tragarzy! – usłyszał odpowiedź.

– Dawać tu! – wrzasnął.

 

*

 

Kilku z nich zsiadło z ociąganiem z koni i ruszyli w kierunku trapu. Zaczęli kolejno wchodzić. W tym czasie jeden z marynarzy obrócił bom ładunkowy nad luk. Zaczepił na nim drewniany blok z liną, po czym opuścił ją w głąb ładowni. Chwilę później wyjechała na linie jedna ze skrzyń. Marynarz obrócił bom na pokład i skrzynia opadła na deski. Francis podszedł do niej i otworzył wieko. W słońcu błysnęły złote monety. Pochylił się i przesunął te na wierzchu na bok. Pod nimi też były złote monety. Zanurzył w nich rękę.

– Ich nikt nie oszukuje – powiedział kapitan. – Nie opłaca się.

– Tak – pokiwał głową muszkieter i złapał w garść tyle, ile mógł.

Potem przechylił dłoń i przesypał je z powrotem do skrzyni. Metaliczny dźwięk przerwał ciszę. Pokiwał głową i zamknął wieko.

– Zabierzcie ją – powiedział do muszkieterów.

Czterech mężczyzn złapało za uchwyty po bokach i unieśli ją do góry.

– Trochę waży – mruknął jeden z nich.

– I co z tego – burknął inny.

– Idźcie już – westchnął Francis.

W tym czasie z ładowni wyciągnięto kolejną skrzynię. Tą Francis również otworzył i przerzucił trochę z jednej strony na drugą. Kolejnych czterech muszkieterów zniosło ją z pokładu. Z luku wyciągnięto następną. Nieco zaskoczony, spojrzał na kapitana.

– Z tą masz jeszcze tylko dwie – usłyszał od niego.

Kiwnął głową. Kiedy cztery skrzynie były na wozie, Francis odwrócił się do kapitana okrętu.

– Coś mam…?

– Nie. Ja dostałem swoje, a ty swoje. Możecie jechać. – Kapitan po tym stwierdzeniu ruszył w kierunku zejścia pod pokład i odszedł.

Muszkieter kiwnął głową do swoich myśli i zszedł po trapie na brzeg.

– Jasna cholera... Chyba jest nas za mało – powiedział jeden z kompanów.

– Dlaczego? – zapytał Francis.

– Jak się rozniesie, co wieziemy... mamy przesrane. Wszyscy będą chcieli położyć na tym łapę – wyjaśnił.

– Sięgnąłbyś po złoto Umarłych?

– Ja nie, ale wszyscy inni...

– Spokojnie, poradzimy sobie – wzruszył ramionami. – Zresztą Silsdeth coś mówiła o zabezpieczeniu – dodał enigmatycznie.

– Może wiedźma jeszcze kogoś przyśle – wtrącił inny.

– Raczej... nie. Możemy liczyć tylko na siebie. Od teraz łuki pod ręką. Trzeba znaleźć trochę desek i gwoździ. Zrobimy osłonę dla tych, co będą na wozie – powiedział Francis.

– Może jedźmy do szkutników. Zrobią nam to od ręki – zaproponował ktoś z tyłu.

– Racja. Jedźmy od razu. – Wyprostował się w siodle, spoglądając na okolicę. – Tam coś robią – wskazał ręką.

 

*

 

Przed zmierzchem mieli przerobiony wóz na furgon. W burtach były nawet podłużne otwory strzelnicze. Na jego rozkaz czterech ludzi weszło do środka i mieli strzelać do wszystkiego, co podejdzie do wozu. Ich konie dodatkowo zaprzęgnięto do ciągnięcia wozu. Tym razem jechali całą noc, aby odjechać jak najdalej od miasta.

Kiedy tylko opuścili port, zza jednego z domów stojących w pobliżu portu wyszły dwie postacie.

– Bierz luzaka i jedź powiedzieć im, że jadą południowym traktem. Ja będę za nimi – powiedział jeden z mężczyzn do drugiego.

– A nie możesz mnie...

– Mają tu sporo szpiegów. Jedź.

– No to jadę – odpowiedział ten drugi i odszedł.

Ten postał jeszcze chwilę, nasłuchując. Za odjeżdżającym ucichł tętent końskich kopyt. Mężczyzna stał nadal w bezruchu, usiłując wyłowić słuchem z nadchodzącej nocy jakieś odgłosy. Niczego nie dosłyszał ani nie dostrzegł. Zadowolony ruszył w kierunku noclegowni, gdzie obaj mieli kwaterę. Wziął z niej swoje bagaże i poszedł do stajni. Nieco zaskoczony brakiem stajennego, w końcu podszedł do wrót.

– Ej, chłopcze! – zawołał.

Odpowiedziała mu cisza. Popatrzył na ziemię przed wrotami. Żadnych śladów, poza tymi, które pozostawił jego kompan. „Może gdzieś poszedł?”, pomyślał i ruszył dalej, nasłuchując. Ze środka dolatywało do niego spokojne, przyciszone rżenie koni. „Chyba jednak gdzieś poszedł”, potwierdził w myślach poprzednie spostrzeżenie. Wszedł do wnętrza stajni, kierując się od razu do boksu, w którym stał jego wierzchowiec. Zdjął ze ścianki boksu derę i narzucił ją na grzbiet konia. To samo zrobił z siodłem, zapinając pod brzuchem konia klamrę pasa. Złapał za uzdę i już zamierzał wyjść, gdy w słabym blasku księżyca ujrzał stojące we wrotach dwie postacie. Instynkt podpowiedział mu kłopoty. Niemniej jednak ruszył z miejsca w tamtym kierunku.

– Nocą lepiej nie jechać – usłyszał radę.

Nie zareagował, tylko szedł dalej.

– Masz rację. Jazda nocą może być niebezpieczna – powiedział szeptem drugi głos.

On nadal nie reagował.

– Chyba nie słyszy – stwierdził ten pierwszy.

– To może trzeba inaczej – ocenił drugi.

W świetle błysnęła stal ostrza sztyletu. Idący nawet się tym nie przejął, a jedynie pstryknął palcami. Za jego głową pokazała się rękojeść miecza. Jednak dla tamtych było już za późno, chociaż jeszcze o tym nie wiedzieli. Mężczyzna puścił trzymane lewą ręką wodze, a prawą w tym samym czasie wyciągnął miecz. Ostrze ze złowrogim świstem przecięło powietrze, opadając na rękę jednego z blokujących mu przejście. Zanim ten zrozumiał co się dzieje, aby zareagować, jego dłoń została odcięta i spadła na ziemię. Ranny krzyknął z bólu, a jego kompan zaatakował. Jednak zaprawiony w tego typu walce mężczyzna zablokował błyskawicznie pchnięcie, robiąc jednocześnie unik. Ręka trzymająca miecz uniosła go do góry, tnąc obosiecznym ostrzem w wyciągnięte przedramię. Tamten też znał się na walce, toteż błyskawicznie cofnął rękę. Klinga przecięła jedynie powietrze. Napastnik skierował w niego drugą dłoń, zaciskając ją w pięść. W mgnieniu oka z wyrzutni założonej na przedramieniu wystrzeliły trzy trójkątne, długie na półtora palca szpile. Mężczyzna z mieczem w ostatnim momencie machnął ręką i śmiercionośne ostrza samoistnie skręciły w powietrzu, po czym trafiły tego z odciętą dłonią, przeszywając mu pierś.

– Pieprzony magik – syknął zabójca, widząc, jak jego kompan pada na bruk.

– A myślałeś, że kto? – zapytał retorycznie mag i wolną ręką wygenerował niewidzialny cios.

Trafiony nim napastnik został uniesiony w powietrze i poleciał w tył. Zaraz potem runął na plac przed stajnią. Zanim zdążył stanąć na nogach, mag był już przy nim i ciął ostrzem miecza prosto w gardło zbira. Sztych rozpłatał mu krtań oraz jedną z tętnic ze ścięgnami. Zostawił ich tak, jak upadli. Wziął ze stajni swojego konia. Dosiadł go i odjechał. Nie musiał się spieszyć, bo tamci z wozem załadowanym złotem nie mogli jechać zbyt szybko. Na wszelki wypadek wyczarował iluzję, aby go nie odkryto za prędko.

 

*

 

Minęły trzy dni. Oddział muszkieterów bez problemów przemierzał szlak, gdy koło południa konie zrobiły się niespokojne. Tuż przed zakrętem dosłownie zaryły kopytami w ziemię i nie chciały za nic iść dalej. Na ponaglenia jeźdźców jedynie przeraźliwie rżały i potrząsały łbami.

– O co chodzi? – Francis nie miał pojęcia, jak je zmusić do dalszej jazdy.

– Hej, Francis?! – zawołał jeden z kompanów z tyłu.

– Czego, do cholery?! – odkrzyknął.

– Przypomniało mi się, że podobnie się zachowywały jednej nocy, gdy jechaliśmy w tą stronę!

– No i co z tego?!

– Nic, poza tym, że wówczas chyba coś je przestraszyło!

Wzruszył na te rewelacje ramionami i zeskoczył na ziemię. Złapał za uzdę swojego konia i pociągnął. Koń zarżał i nie zamierzał iść dalej. Pociągnął jeszcze mocniej.

– No, rusz się! – krzyknął poirytowany.

Kon jedynie szarpał na boki łbem i rżał. Pociągnął jeszcze mocniej. Wreszcie osiągnął jakiś postęp, bo zwierzę z oporem, ale zrobiło jeden krok do przodu.

– No, dalej. – Ciągnął go z całych sił.

Wierzchowiec zrobił kolejne, krótkie kroki.

– Z koni i ciągnąć je! – krzyknął do wszystkich.

Muszkieterzy zeskoczyli i robili dokładnie to samo co on. Trochę trwało, lecz w końcu dotarli do zakrętu.

– Francis! Stój! – krzyknął niespodziewanie ten idący tuż za nim, gdy spojrzał w kierunku, gdzie ciągnęli konie.

– A ty czego?! – wrzasnął, nie na żarty wściekły. – Mało mamy...

– Lepiej... Lepiej popatrz. – Muszkieter stał z zaskoczonym wyrazem twarzy niczym sparaliżowany.

– Nie wku... – zamilkł momentalnie, kiedy ujrzał to samo co tamten.

Jakieś pięćdziesiąt kroków przed nimi w poprzek traktu leżał smok i swoim olbrzymim cielskiem blokował całą drogę. Łeb z zamkniętymi ślepiami trzymał na ziemi. Na jego łapie siedziała kobieta. Skądś ją znał. To nie było wszystko. Przed tamtymi pięciu mężczyzn grało w kości na pieńku. Po ich minach było widać, że nie są zaskoczeni widokiem muszkieterów.

– No wreszcie – powiedział najroślejszy z nich, jakby długo na nich czekali. – Może zagracie? – zapytał z uśmieszkiem.

Francis i wszyscy, którzy byli koło niego, zareagowali odruchowo i cofnęli się, zawracając jednocześnie konie.

– Hej! A wy dokąd?! Za wami też nie jest dobrze – zawołał z przekonaniem w głosie ten sam. – Wiecie co... Zagrajcie – zaproponował ponownie.

– Zawracajcie wóz! – krzyknął Francis.

– Ej, spokojnie. – Wielkolud wstał i ruszył w ich stronę. – Macie szansę wygrać... – usiłował ich przekonać – swoje życie – dodał. – A jak przegracie... to najwyżej oddacie nam ładunek – wzruszył obojętnie ramionami. – To jak?

– Francis, z tyłu ktoś nadjeżdża! – krzyknął muszkieter z tylnej straży.

– Strzelajcie! – odkrzyknął.

Nikt nawet nie zdążył założyć strzały na cięciwę, gdy powietrze niespodziewanie zaiskrzyło nad ich głowami. Zaraz potem wszyscy łącznie ze zwierzętami zamarli w bezruchu pod wpływem czaru.

 

*

 

Ten sam wielkolud doszedł do nich. Popatrzył na muszkieterów, przechylając na bok odrobinę głowę.

– Czyli nie ma z wami nikogo z nich – mruknął. – To i dobrze – dodał.

Bokiem traktu, tuż obok pni drzew, przejechał mag. Zatrzymał konia koło Najemnika.

– Zabierajcie złoto i ruszamy dalej – powiedział.

– Możemy wejść pomiędzy nich?

– Tak. Zaklęcie nie jest już aktywne.

– No, dawajcie tutaj! – krzyknął do kompanów. – Rarisa, szykuj liny!

Kolel podszedł wolno do wozu. Popatrzył uważnie na burty i obszedł go dookoła. Na tylnej ścianie było coś w rodzaju drzwi, lecz były zamknięte.

– Arabet, możesz je wyłamać?! – zawołał.

Mag podjechał w to miejsce.

– Odejdź trochę w bok – poprosił.

Wygenerował telekinetyczny impuls. Magiczna energia wybiła drzwi z zawiasów. Rips wskoczył do środka i złapał za uchwyt jednej ze skrzyń. Pociągnął, aby ją odsunąć od pozostałych, lecz nie dał rady.

– Szlag! Ciężka – mruknął. – Dajcie linę.

Obwiązał nią skrzynię i z pomocą pozostałych wyciągnęli ją na zewnątrz.

– Obwiąż następną, a my tą zaniesiemy – powiedział Kolel.

Kiedy skrzynie zostały już zawieszone w sieciach na smoku, Rarisa usiadła na nim i odlecieli.

– Może zabierzemy im również konie? Niech idą na nogach – powiedział z uśmiechem Kolel. – Im później wpadną w łapy wiedźmy, tym lepiej dla nich – stwierdził z udawaną troską.

Kiedy mieli odjechać, olbrzymi Najemnik podszedł do leżącego obok traktu Francisa.

– A mówiłem, żebyś zagrał. Mielibyście przynajmniej konie – powiedział.

Po niedługim czasie już galopowali, pędząc przed sobą konie.

 

*

 

Arhon szedł coraz szybciej. Podświadomość podpowiadała mu, że pumołaki są coraz bliżej tego samego celu co on. Ostatniej nocy widział przelatujące sporych rozmiarów stworzenie na tle gwiazd. Był już niemal pewien, że to poszukiwany przez niego potomek Salagosy.

Kiedy szedł w kierunku, z którego tamten leciał, dostrzegł w kilku miejscach na skałach zadrapania pozostawione przez pazury. Liczył jedynie na to, że smok wróci do swojej jaskini dopiero, gdy coś upoluje, więc przed jego przybyciem mutanty nic mu nie zdążą zrobić. W końcu postanowił użyć magii. Otworzył sobie portal, którym dotarł na jeden ze szczytów. Chwilę tkwił w bezruchu, szukając spojrzeniem czegoś, co by przypominało wylot jaskini. Nic. Popatrzył w inną stronę. Nadal niczego nie widział. Otworzył następny portal, po przejściu którego trafił na następny górski szczyt w zasięgu wzroku. Spojrzał przed siebie. Gołe skały.

Już odwracał głowę, kiedy jego poprawiony magicznie słuch wyłapał dźwięk przypominający odgłos staczającego się po skałach kamienia. Momentalnie spojrzał w tamto miejsce. Nic. Kamień zawsze mógł się sam zsunąć, lecz mimo wszystko tu mogło być inaczej. Przesunął wzrokiem wyżej po zboczu. Pusto. Dużo załomów skalnych oraz szczelin umożliwiających ukrycie się przed wzrokiem kogoś takiego jak on. Popatrzył jeszcze wyżej. Pumołak był zwinnym stworzeniem, toteż mógł dwoma lub trzema susami pokonać znaczną wysokość. Nadal niczego nie widział. „Czyżby zmyłka, aby przykuć jego uwagę do tego miejsca?”, przemknęła mu przez głowę myśl. One były nie tylko inteligentne i szybko się uczyły, ale również bardzo niebezpieczne. Co sprawiało, że można było wpaść w zastawioną przez nie zasadzkę. Jeszcze raz uważnie obejrzał spory fragment stoku i postanowił otworzyć kolejny portal.