6,00 €
„Złoto nie świeci — ono oślepia.”
Gdy niebo rozdziera blask latającego okrętu, a ziemia drży pod eksplozjami magii, jedno jest pewne: Sel ruszyła na południe. Lostwana upada, Qantre milczy, a tylko jedna osoba odważy się zbliżyć do serca inwazji.
Sylwana — Łowca, która zna smak śmierci i cenę odwagi — wyrusza w misję, która może ją kosztować wszystko. Wspierana przez smoka o dwóch łbach i dziewczynę z pustyni, zmienia twarz, tożsamość i przeznaczenie.
Ale Sel nie zapomina. A jej magia nie zna litości.
Tom trzeci monumentalnej opowieści o wojnie, iluzji i decyzjach, które zmieniają świat. Wejdź do świata, gdzie każda iskra może być ostatnią.
W trzecim tomie epickiej sagi fantasy kontynuowana jest opowieść o Sylwanie — Łowcy o niezwykłych zdolnościach, która staje się kluczową postacią w konflikcie z potężną istotą o imieniu Sel. Sel, pół-kobieta, pół-wąż, rozpoczyna inwazję na królestwa południa, przemieszczając się na złotym, latającym okręcie, który sieje zniszczenie z powietrza. Jej armia, wspierana przez magów i nieludzkie stwory, miażdży Lostwanę w brutalnej bitwie, której skutki są katastrofalne.
W Qantre, król i jego doradcy — w tym tajemniczy Raget — próbują zrozumieć naturę zagrożenia. Sylwana, nie czekając na rozkazy, rusza na trakt, by zbliżyć się do przemarszu wojsk Sel i odkryć źródło magicznych eksplozji. Wspierana przez Smoczygłowa Zerisa i niepokorną Sarad, podejmuje ryzykowną misję infiltracji, zmieniając swój wygląd za pomocą potężnej iluzji.
Tymczasem niedobitki armii Lostwany próbują dotrzeć do granicy, ścigani przez stwory Sel i jej nadzorców. W dramatycznych starciach, magowie, kusznicy i konnica walczą o przetrwanie, lecz ich siły są zdziesiątkowane. Sylwana, świadoma zagrożenia, decyduje się działać samotnie, gotowa poświęcić wszystko, by odkryć prawdę i powstrzymać Sel — zanim ta rozpocznie kolejną fazę wojny.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Veröffentlichungsjahr: 2025
MAREK
TARNOWICZ
SYLWANA
TOM III
KSIĘŻNICZKA
Z POŁUDNIA
Projekt okładki na podstawie pomysłu autora: COPILOT
Redakcja: COPILOT
Copyright © 2025 by Marek Tarnowicz
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki są możliwe tylko na podstawie pisemnej zgody autora.
Wydanie I
ISBN: 978-83-66192-26-3
Dziękuję Panu Bogu za wytrwałość
Gdybyś miał wielkie serce i nieco więcej szczerości,
nie uprzykrzałbyś życia innym i nie czuł byś się
dotknięty z powodu drobnostek
św. Josemaria Escriva
— Jej Wysokość, księżniczka Sheika Mahra Bint Hamunaded bin Ahannut, władczyni Zearu — herold zaanonsował wchodzącą do sali tronowej kobietę w wieku około trzydziestu lat. Wszyscy obecni wstali z zajmowanych miejsc. Sheika Mahra weszła na podwyższenie, na którym stał tron. Zebrani skłonili się w jej stronę. Ona, z lekkim, jakby nieśmiałym uśmiechem, odwzajemniła ukłon, po czym zasiadła na tronie. Goście uczynili to samo.
Wpatrzona w przedstawicieli poselstwa, uniosła lekko dłoń lewej ręki. Na ten gest podszedł do niej jeden z doradców i pochylił głowę, by wysłuchać, co ma do przekazania. Gdy już wiedział, co powiedzieć, wyprostował się i zwrócił do zgromadzonych:
— Jaki jest cel przybycia czcigodnych gości? — zapytał, zachowując ceremoniał.
Z pierwszego rzędu wstał jeden z przybyłych:
— Wasza Wysokość, przybyliśmy, by nawiązać wzajemne relacje handlowe oraz współpracę w innych dziedzinach.
— A co was interesuje w tych innych dziedzinach? — padło kolejne pytanie ze strony doradcy.
— Może na wstępie, skoro zacząłem od handlu, przekażę dary od naszego władcy — powiedział dostojnik, zręcznie zmieniając temat. — A zatem... — klasnął w dłonie. — Jego Wysokość przesłał Tobie, o szlachetna księżniczko, kielich wykonany przez naszych najlepszych złotników, wysadzany najczystszymi kamieniami szlachetnymi.
Młody paź, ubrany w ceremonialny strój, ruszył z drewnianą szkatułą nabijana złotymi ćwiekami w stronę tronu. Zatrzymał się kilka kroków od niego i otworzył wieko. Wezyr skinął ręką na jednego z wojowników stojących po obu stronach tronu. Ten energicznie podszedł do pazia, odebrał prezent i przekazał go doradcy.
Doradca obejrzał kielich pobieżnie. Żaden z magicznych pierścieni na jego palcach nie zareagował nietypowo. Włożył więc kielich z powrotem do szkatuły. Wojownik zamknął wieko i odniósł dar na stojący nieopodal stolik, po czym wrócił na swoje miejsce.
— Kolejny dar, Wasza Wysokość, to dziesięć bojowych rumaków — kontynuował dostojnik. — Konie są wyszkolone do walki z pieszymi i konnicą. Potrafią również ciągnąć rydwany, tak popularne w królestwach południa.
Księżniczka Mahra uniosła nieznacznie rękę. Wezyr zrobił dwa kroki w kierunku wysłannika.
— Jej Wysokość pragnie poznać wszystkie wasze oczekiwania, nim przyjmie pozostałe, tak hojne dary — powiedział. — Proponuję zatem, byśmy porozmawiali o tym, a tymczasem pozostałych gości zabawią tancerze. Zapraszam za mną — dodał z lekkim uśmiechem.
Wysłannik, wyraźnie skonsternowany złamaniem protokołu, zrobił dobrą minę do złej gry i skinął uprzejmie głową.
— A zatem, chodźmy — powiedział z zawodowym uśmiechem i ruszył w kierunku wskazanym przez wezyra.
Inny dworzanin klasnął w dłonie. Z bocznych wejść wybiegły tancerki przy dźwiękach muzyki, granej przez idących za nimi muzyków. Kobiety z półprzezroczystymi zasłonami na twarzach, w tradycyjnych strojach przyozdobionych dzwoneczkami o różnej tonacji, zaczęły tańczyć zmysłowy taniec Sadie, roztaczając wokół siebie czarujący dźwięk i aurę tajemnicy. Księżniczka dyskretnie obserwowała gości i całe otoczenie. To samo robili dwaj magowie ukryci w zasłoniętych niszach.
*
— Musisz jechać, Wasza Wysokość — nalegał wezyr.
— Ale nie wyczuwam żadnego niebezpieczeństwa. Zresztą… sam powiedziałeś, że nic nie zostało naruszone — Mahra spojrzała na strój, który przyniosły służące.
— Ich prośba była w gruncie rzeczy zawoalowaną groźbą. Jeżeli zaatakują, nie zdołasz się wymknąć, pani. Wokół pałacu coś się dzieje. Na razie jest to ledwie wyczuwalne, lecz ktoś delikatnie sonduje nasze magiczne zabezpieczenia.
— Dobrze — zgodziła się. — Siedem dni… Na tak długo wyjadę.
— Za siedem dni wyślę gońca z wiadomością, pani — próbował przedłużyć jej wyjazd.
— Nie! Siedem dni i wracam — zaprotestowała.
— Potrzebujemy trochę więcej czasu, Wasza Wysokość, by poznać naturę…
— Niech będzie — przerwała mu zrezygnowana.
Wiedziała, że robi to wszystko z troski o jej bezpieczeństwo.
— Dziękuję, pani, za wyrozumiałość — skłonił się. — Wybacz, że tak nalegam, ale obiecałem Twojemu ojcu, że będę dbał o Ciebie bardziej niż o własne dzieci.
— Wiem — skinęła głową. — Przebiorę się i…
— Już wychodzę, pani — powiedział, ruszając do drzwi.
Gdy wyszedł, do środka weszły służące. Niedługo potem Mahra była ubrana w strój wojownika do konnej jazdy. Na plecach miała dwa miecze w stylu wschodnim i kilka sztyletów za pasem z przodu. Wszedł wezyr.
— Chodźmy, pani. Koń już jest osiodłany — oznajmił.
Bez zbędnych słów ruszyła za nim. Głównym korytarzem dotarli do kuchni. Poza światłem księżyca wpadającym przez ażurowe zdobienia w oknach, panowała tu ciemność. Ich oczy, przyzwyczajone do takiego otoczenia, wyłapywały stojące na drodze meble, które omijali zwinnie i bezszelestnie. Doszli do wnęki z kuchennym kominkiem. W palenisku żarzył się słaby żar. Wezyr przyłożył dłoń z pierścieniami do ściany tuż obok wnęki. Kamień drgnął i z cichym tarciem zaczął się cofać, odsłaniając schody prowadzące do ukrytego pod ziemią korytarza, ciągnącego się daleko poza mury pałacu. Mahra już miała przejść nad paleniskiem, gdy zatrzymała ją ręka wezyra na ramieniu. Spojrzała na niego zaskoczona. On tylko pokręcił głową. Z wnęki poza światłem księżyca wyszła postać ubrana dokładnie tak jak ona. Bez słowa ominęła ich i weszła na schody. Po chwili zniknęła w ciemności. Wezyr ponownie przyłożył dłoń do ściany — ta wróciła na swoje miejsce.
— Dlaczego? — zapytała bezgłośnie, poruszając jedynie wargami.
On przyłożył palec do ust i nie odpowiedział. Ruszył do tylnych drzwi kuchni, a ona szła krok w krok za nim. Wyszli na zewnątrz. Dotarli do murów otaczających pałac. Pod nimi doszli do miejsca, którego Mahra nigdy wcześniej nie widziała. Weszli do środka. Zapach w pomieszczeniu nie należał do przyjemnych, ale nie zareagowała, choć w pierwszej chwili zmarszczyła czoło. Wewnątrz ktoś już na nich czekał. Był ubrany dokładnie tak jak poprzedni i ona. „To już drugi”, przemknęło jej przez głowę. Nieznajomy trzymał w rękach szerokie, wysokie spodnie sięgające aż pod pachy, pokryte czymś w rodzaju kauczuku. Podał je dziewczynie. Nie miała wyboru — musiała je założyć. Dopiero po chwili zorientowała się, że on również ma takie same spodnie. „Czyli idziemy razem”, skonkludowała w myślach. W tym czasie wezyr skropił mocnymi perfumami szeroki szal. Gdy uporała się ze spodniami, okręcił jej głowę tym szalem na wysokości ust i nosa, zostawiając odsłonięte oczy, by mogła widzieć, dokąd idzie. Zaraz potem wojownik uniósł metalowymi hakami płytę w podłodze. Pod nią znajdowały się schody prowadzące w dół. Ruszył nimi pierwszy. Mahra spojrzała na wezyra. Ten jedynie skinął głową. Z mieszanymi uczuciami odwróciła się i zaczęła schodzić. Na dole czekał na nią wojownik. Wyjął z rękawa kryształ i wykonał nad nim nieokreślony gest. Kryształ rozbłysnął w mroku. Już wiedziała, z kim ma do czynienia.
*
Nim niemiły dla jej nosa smród ścieków przebił się przez perfumy, którymi został skropiony szal, dotarli do kraty z grubych, metalowych prętów. Wojownik wykonał jakiś ruch przy murze i jedną ręką uniósł kratę. Oboje przeszli na drugą stronę, a on, wolno i ostrożnie, by nie wydać żadnego dźwięku, opuścił ją z powrotem, po czym schował kryształ. Wyszli z kamiennej niecki, poruszając się ostrożnie. Wszystko wokół było wyłożone kamiennymi blokami. Wspięli się po schodach, uważnie stawiając kroki w półmroku, aż dotarli do obszernej półki skalnej. Tam wojownik zaczął zdejmować spodnie — ostrożnie, by się nie ubrudzić. Gdy skończył, pomógł jej. Kiedy byli gotowi, zszedł z nimi, omijając pozostawione ślady, i położył obie pary na brzegu kamiennego kanału ściekowego. Wrócił i gestem ręki dał znak, by ruszyła za nim. Znów wspięli się po schodach. Znaleźli się w karłowatym lasku. Idąc ostrożnie między poskręcanymi drzewami, patrzyli pod nogi — żadne z nich nie chciało nadepnąć na suchą gałązkę. Nikt nie miał pojęcia o ich obecności. I tak miało pozostać. Tuż za laskiem zaczynały się domy notabli Zearu. Szybko przeszli ulicami do jednego z nich, stojącego najbliżej muru otaczającego stolicę. Wojownik otworzył drzwi i wślizgnęli się do środka. Była to podręczna zbrojownia. Mijali stojaki ze strzałami i włóczniami oraz dziesiątki łuków i kusz. Ostatni stojak skrywał wejście — po jego obrocie ukazały się wąskie schody prowadzące do korytarza. Wojownik gestem dłoni nakazał jej, by niczego nie dotykała. Zapytała: dlaczego? Dowiedziała się, że za murami podziemny korytarz można zawalić w razie ataku — jeśli wróg odkryje przejście, zostaną pogrzebani żywcem. Wzdrygnęła się na tę myśl, ale ruszyła dalej za nim. W korytarzu wojownik pokręcił dużym kołem osadzonym w ścianie i przejście zniknęło. Wyjął magiczny kryształ, który rozświetlił mrok. Ruszyli dalej prostym korytarzem, lekko opadającym w dół. Tym razem szli długo. W słabej poświacie Mahra dostrzegała sporo piachu pod nogami — znak, że dawno nikt tędy nie przechodził. Na końcu były schody, mocno przysypane piaskiem. Księżniczka dobrze znała swoje królestwo i wiedziała, że zmierzają prosto w kierunku pustyni. Wojownik obrócił identyczne koło jak wcześniej, a nad nimi zaczął otwierać się otwór. Z góry sypnęło piachem. Ona miała na ustach szal, on nie zasłonił twarzy — tylko wstrzymał oddech. Gdy piach opadł, weszli schodami na górę. Pomieszczenie było zniszczone. Wszędzie widniały ślady ognia. Pożar musiał mieć inną naturę niż zwykły, bo kamień, z którego zbudowano mur, był mocno nadtopiony. Wojownik podszedł do wystającego ze ściany kamienia i napierając całym ciałem, wcisnął go na miejsce. Przejście zostało zamknięte. Zaraz potem wyjął zza pazuchy jedwabny worek i wskazał na jej szal. Księżniczka odwinęła go z twarzy i złożyła. Razem wcisnęli go do worka. Miała zamiar założyć go na plecy, lecz mężczyzna delikatnie, acz stanowczo wyjął go z jej rąk i sam przewiesił przez ramię. Z sakwy przy pasie wyjął buteleczkę z jakimś płynem. Gestem nakazał jej stać nieruchomo. Odetkał pojemnik i skropił ją jego zawartością. Zapach perfum zaczął tracić intensywność, aż zniknął zupełnie. Uśmiechnęła się.
— Idziemy? — zapytał bezgłośnie, ruchem ust.
Pokręcił przecząco głową. Kiwnęła, że rozumie. Zaczęła się rozglądać za miejscem do siedzenia. Nim je wypatrzyła, doleciał do nich zew polującego nocą ptaka. Wojownik uniósł rękę. Na ten gest zamarła w bezruchu. Upłynęły dwa uderzenia serca, po których zew zabrzmiał ponownie. Wskazał na zrujnowane wyjście i ruszył pierwszy. Na moment przystanął, patrząc uważnie dookoła, po czym wyszedł. Po tym, że nie rozmawiał z nią inaczej niż gestami, poznała, że ma do czynienia z wojownikiem-magiem. Uśmiechnęła się kolejny raz tej nocy. Podeszła do wyjścia, wyjmując jeden ze swoich sztyletów i odruchowo sprawdziła jego ostrze. W powietrzu coś świsnęło raz za razem. Wystrzelone przez kogoś strzały minęły wojownika i wbiły się w słabo widoczny w półmroku kształt spadający na idącego przodem. Ten błyskawicznie wyciągnął miecze i równie szybko ciął nimi w krótką szyję atakującego stwora. Zaraz potem odskoczył w bok. Stwór, charcząc gardłowo, opadł na wszystkie łapy.
*
Mimo zadanych ran, drapieżnik wciąż był nadzwyczaj żywotny. Poderwał się z ziemi, gotów do kolejnego ataku. Niespodziewanie, z miejsca niewidocznego dla księżniczki, wyleciały dwie kolejne strzały, które dosięgły go jedna po drugiej. Wojownik-mag doskoczył do bestii, zadając mieczami kolejne ciosy. Po chwili jedna z łap, odcięta precyzyjnym cięciem, spadła na ziemię. Zwierzę zacharczało gniewnie, gdy dwie następne strzały utkwiły mu w kudłatym łbie. Ostatnie, potężne cięcie odrąbało głowę. Stwór padł martwy. Księżniczka przez chwilę stała na lekko ugiętych nogach, z dłonią nad sztyletami, gotowa do ataku w każdej chwili. Gdy zagrożenie minęło, odruchowo się wyprostowała. Wojownik otarł klingi o futro drapieżnika i schował broń do pochew. Złapał martwego napastnika za kończyny i zaczął ciągnąć go w stronę ruin. Mahra podniosła kudłaty, ohydny łeb, potem odciętą łapę, i ruszyła za nim. Rzuciła to, co niosła, na leżące truchło. Wojownik-mag skinął jej głową, wyjął tę samą buteleczkę, odkorkował ją i polał zawartością martwe stworzenie. Gdy skończył, wskazał głową kierunek wyjścia. Dziewczyna ruszyła pierwsza. Tym razem, gdy wyszli na zewnątrz, nie czekały na nich żadne niespodzianki. Mężczyzna obrał kierunek i ruszyli dalej. Po dłuższym marszu dotarli do miejsca, gdzie czekały cztery konie. Na dwóch siedzieli wojownicy, ledwie widoczni w świetle księżyca. Ubrani byli identycznie jak ona. Obaj skłonili się w siodłach w jej stronę. Mahra odwzajemniła gest. Ten po prawej wypuścił z ręki wodze — zrozumiała, że koń jest dla niej. Podeszła i z wprawą wskoczyła na siodło. Towarzyszący jej od początku wojownik-mag dosiadł czwartego. Dwaj czekający wojownicy uderzyli konie obcasami i ruszyli przed siebie. Trzeci wskazał jej głową, by do nich dołączyła, lecz sam został z tyłu. Księżniczka wjechała pomiędzy tamtych dwóch, a wszyscy nieco przyspieszyli. Jadący za nimi wykonał nieznaczny ruch ręką z kryształem. Słaby wiaterek zaczął harce po śladach pozostawionych przez konie trójki. Piasek przesypywał się z miejsca na miejsce, skutecznie je zacierając. Wzniecił przy tym niewielką kurzawę, przez którą jechał ostatni wojownik. Ślady jego konia nie zostały zatarte. Do świtu tylko Mahra napiła się nieco wody z bukłaka. Dopiero gdy nadszedł brzask, zorientowała się, że jadą już tylko we troje. Wojownik-mag odłączył się nie wiadomo kiedy. Przynajmniej tak jej się wydawało, bo dwaj jadący z nią nie zareagowali na jego brak — jakby o wszystkim wiedzieli.
*
Tymczasem jadący i zacierający ślady wojownik-mag wyczuł subtelne zmiany, przyniesione naturalnym wiatrem wiejącym mu w plecy. Nie bez powodu wybrali właśnie ten kierunek ucieczki — to wiatr miał nieść zapachy, które zmylą pogoń i dadzą księżniczce więcej czasu. Teraz to ona stała się tropioną zwierzyną. Zwierzyną, która nie była całkowicie bezbronna, lecz taką, która potrafiła zabić bez mrugnięcia okiem. Pół dnia drogi w kierunku, w którym zmierzał, znajdowała się niewielka osada wybudowana wokół oazy Pradawnych. Stara, malownicza, z domami ozdobionymi bogato rzeźbionymi balkonikami i wieżyczkami z piaskowca — choć już nieco nadgryziona przez czas i piach. „Dobre miejsce, jak każde inne”, przemknęło mu przez głowę.
Jechał na tyle szybko, by nie zamęczyć wierzchowca, ale też wystarczająco szybko, by to, co go ścigało, nie dopadło go na pustyni. Choć i taką możliwość brał pod uwagę. Jedno było pewne — gdziekolwiek dojdzie do starcia, nie będzie już polegał wyłącznie na białej broni. To dawało mu zdecydowanie większe szanse na szybką wygraną. Dobrze określił czas przybycia. Było już południe, gdy wjechał pomiędzy pierwsze domy. Skierował wierzchowca prosto na niewielki ryneczek ze sporych rozmiarów studnią.
— Idźcie do domów i pozamykajcie drzwi — informował wszystkich po drodze. — Przekażcie to również swoim sąsiadom.
To samo powtórzył osobom zgromadzonym wokół studni, dodając, że grozi im tu straszne niebezpieczeństwo. Mieszkańcy posłuchali go bez szemrania — po stroju poznali, że jest kimś ważnym. Gdy ludzie zaczęli się rozchodzić, zeskoczył z konia.
— Zaczekaj! — zawołał za jednym z mężczyzn.
— Tak, panie? — zapytał zagadnięty.
— Weź tego wierzchowca — wcisnął mu wodze do ręki. — Wezyr dobrze za niego zapłaci. Dbaj o niego — dodał, wręczając srebrną monetę.
Odczepił od siodła łuk oraz kołczan ze strzałami.
— Idź już — ponaglił go.
Wykonał ręką magiczny znak, po którym ponownie stracił możliwość mówienia. Mieszkaniec odszedł, a on rozejrzał się, szukając najlepszego miejsca do ukrycia — takiego, skąd będzie mógł bez przeszkód obserwować okolicę. Zdjął z pleców worek z szalem księżniczki i przywiązał go do liny przy wiadrze. Potem zaczął kręcić kołowrotem, opuszczając przynętę nad lustro wody. Upewnił się, że worek nie wpadnie do studni, i ruszył w stronę budowli z wieżą. W drodze przełożył łuk przez plecy, a kołczan zawiesił na ramieniu. Gdy dotarł do wieży, bez widocznego wysiłku wspiął się na jej szczyt. Stanął za balustradą sięgającą mu do pasa, po czym wyjął z sakwy przy pasie lunetę i rozłożył ją. Przyłożył do oka i zaczął obserwować najbliższą okolicę, potem skierował ją poza osadę — na pustynię, skąd przyjechał. Na razie niczego niepokojącego nie dostrzegł. Wszędzie było pusto. Tylko piach, jak okiem sięgnąć. Zdjął kołczan i łuk. Usiadł na kamieniu za murkiem, z łukiem na kolanach i jedną strzałą w dłoni. Kołczan był w zasięgu ręki — mógł sięgnąć po kolejne strzały nawet z zamkniętymi oczami. Swój magicznie wyostrzony słuch skoncentrował na odgłosach. Od razu wychwycił dźwięki codzienności. Przymknął oczy i czekał na zmianę w otoczeniu.
*
Trochę to trwało, lecz w końcu doleciały do niego odległe dźwięki. Ktoś — lub coś — podążało dokładnie tą samą drogą, którą on wjechał do osady. Słyszał szelest deptanego piasku i krótki, chrapliwy oddech. Znał ten oddech. Wiedział, z czym ma do czynienia. Ułożył strzałę na cięciwie, lekko zacisnął dłonie na łuku i pocisku, po czym je rozluźnił. Mimo długiego oczekiwania jego odruchy pozostały bezbłędne. Czekał. Odgłosy codzienności zaczęły cichnąć. Gdzieś trzasnęła pierwsza para okiennic, zamykana z obawy przed intruzem. Inni mieszkańcy również to usłyszeli i zaczęli kolejno zamykać drzwi i okiennice, odcinając domy przed możliwością wtargnięcia. Stukanie dotarło aż do placyku ze studnią. Stworzenie, węsząc w powietrzu, szło jak po sznurku, podążając za ledwie wyczuwalnym zapachem. W końcu stanęło przed studnią. Wciąż węsząc, rozglądało się dookoła. Po chwili odkryło źródło intensywnego zapachu. Zajrzało do środka. Warknięciem oznajmiło, że odnalazło to, czego szukało od wielu godzin. W tym samym momencie wojownik-mag wstał i błyskawicznie naciągnął cięciwę. Strzała poszybowała i trafiła stwora na wysokości łopatek, precyzyjnie między kręgi kręgosłupa. Ryk zabrzmiał półgłosem w studni i wydostał się w powietrze. Mężczyzna wyprostował się i wypuścił kolejną strzałę. Ta trafiła w podstawę czaszki, aż tułów bestii lekko się wygiął do przodu. Kolejny ryk rozbrzmiał w ciszy osady, choć był już znacznie słabszy. Mimo obrażeń, zwierzę nadal żyło. Co więcej, niespodziewanie zaczęło się obracać w kierunku, skąd padły strzały. Gdy było w połowie obrotu, w jego skroni utkwiła następna strzała. Powaliła go, lecz nie zabiła. Stwór z trudem podniósł się na tylne kończyny i ruszył wolno w stronę wieży. Wojownik-mag wykonał gest ręką, wypowiadając jednocześnie słowo w nieznanym języku. Niewidzialna siła uniosła stwora w powietrze i cisnęła nim prosto w cembrowinę studni. Gdy doleciał, uderzył podstawą czaszki w kamień. Strzała, która tkwiła w tym miejscu, przebiła jego łeb, a grot wyszedł tuż obok płaskiego nosa. Gdy bezwładnie runął na plecy, grot strzały wbitej wcześniej w kręgosłup przebił serce i wyszedł przez klatkę piersiową. Agonia trwała jeszcze krótką chwilę, lecz w końcu nadeszła śmierć. Mężczyzna ponownie usiadł za murkiem, z łukiem na kolanach. Nie sądził, by to był koniec — do tego miejsca prowadził tylko jeden wyraźny trop. W tej pozycji czekał na ciąg dalszy. Po dłuższym czasie mieszkańcy osady nieco się oswoili z sytuacją. Co odważniejsi zaczęli opuszczać domy. Gdy usłyszał stukające o mury drzwi i przyciszone głosy, wstał.
— Wracajcie do domów! — zawołał przyciszonym głosem.
— Tam się schowałeś! — doleciało z innego miejsca placu.
— Uciekajcie! — wrzasnął, sięgając jednocześnie do kołczana po strzałę.
Choć był nienaturalnie szybki i miał już pocisk w ręce, nie zdążył założyć go na cięciwę. W jego stronę zmierzał magiczny czar, rzucony przez niewidocznego przeciwnika. Wojownik-mag puścił jednocześnie łuk i strzałę, używając czaru neutralizującego. Zaraz potem odbił się od podłoża i wyskoczył poza balkon wieży.
— No proszę, Sayaad Allayl — usłyszał komentarz Diuka.
*
Wojownik-mag opadł na bogato zdobiony gzyms pod balkonem. Odbił się energicznie i zeskoczył na plac. W tym samym czasie osłabiona, lecz nie do końca zneutralizowana magiczna energia uderzyła w górną część balustrady. Wysuszona pustynnym słońcem cegła, pokryta misternymi zdobieniami, nie wytrzymała starcia z magią — eksplodowała gejzerem większych i mniejszych odłamków, które zagrzechotały na balkonie, dachach i murach okolicznych domów. Ubrany na czarno wojownik-mag wykonał skomplikowany gest dłonią, po którym przed nim pojawiła się magiczna osłona.
— Przychodząc tu, naraziłeś tych ludzi na niepotrzebną śmierć — usłyszał.
Nie odpowiedział. Ponownie użył czaru blokującego mowę — zresztą i tak nie zamierzał odpowiadać. Diuk usunął iluzję, która go okrywała, i wykonał gest rękami. W powietrzu pojawiły się wiry mgły. Chwilę później na placu zjawiło się pół tuzina stworzeń, identycznych do tych, które wcześniej zostały zabite. Sayaad Allayl spojrzał spod kaptura, oceniając swoje szanse. W najlepszym wypadku mógł liczyć na remis — a przecież był tu jeszcze obcy mag. Mimo to nie przejął się i nie zamierzał ustępować pola. Spokojnie, z rozmysłem sięgnął za plecy po rękojeść miecza.
— One nie są na ciebie — stwierdził Diuk. — Ich zadanie jest inne — dodał, po czym użył magii, by wyciągnąć ze studni worek z szalem należącym do Mahry.
Sayaad Allayl zrozumiał, że tamten chce walczyć z nim osobiście. Zrezygnował więc z wyjęcia broni.
— Szukajcie jej — rozkazał stworom w nieznanym języku.
Stworzenia przez chwilę powarkiwały, wąchając worek. Potem zaczęły warczeć do siebie, jakby prowadziły rozmowę, po czym rozbiegły się we wszystkich kierunkach.
— Co prawda trochę się to przedłuży — powiedział Diuk. — Ale i tak mi nie ucieknie. A przecież mogła się do mnie przyłączyć — pokiwał głową. — Trudno — dodał i zsunął kaptur z głowy.
W słońcu błysnął klejnot osadzony w diademie. Magiczny kamień przylegał do środka jego czoła, tuż nad brwiami. Identyczny miała księżniczka Mahra. Teraz wojownik-mag zaczynał mieć wątpliwości, czy wygra to starcie. Artefakt wzmacniał moc i siłę magii. Prawdopodobnie, gdyby było tu trzech takich jak on, mogliby zwyciężyć — lecz w pojedynkę nie miał najmniejszych szans.
— Wiesz co? — zaczął Diuk z nonszalancją. — Tak… To dobry pomysł… Przyłącz się do mnie — zaproponował coś, czego jego przeciwnik się nie spodziewał. — Po co ginąć za przegraną sprawę? Co ty na to?
Sayaad Allayl nie zareagował.
— No tak… Tak myślałem — westchnął Diuk, wykonując gest ręką.
Potężny strumień telekinetycznej energii runął na mężczyznę w czerni. Ten, przygotowany na atak, wzmocnił do granic możliwości swoją osłonę. Czar utrzymał tarczę, choć ta mocno zaiskrzyła — widoczne było to nawet w pełnym słońcu. Zza zniszczonej balustrady balkonu okalającego wieżę ostrożnie wyjrzała czyjaś głowa. Ktoś wysunął się tylko na tyle, by zobaczyć, co się dzieje. Delikatny powiew powietrza musnął ramię wojownika-maga. Zaskoczony, zamarł na chwilę w bezruchu.
*
Po tym zjawisku Sayaad Allayl odgadł, że ma po swojej stronie jakiegoś sojusznika. W obecnej sytuacji nie bardzo wiedział, jak dać temu komuś znać, by się nie wtrącał. Nie chciał niczyjej śmierci. Napastnik wyczarował kolejny strumień niewidzialnej, telekinetycznej energii, który tym razem — pośród potężnego huku i wyładowań — rozbił magiczną osłonę. W wyniku eksplozji pomiędzy walczącymi postaciami uniósł się gęsty gejzer piachu, na chwilę zasłaniając miejsce, gdzie stał wojownik-mag. Ten, by uniknąć kolejnego ataku, błyskawicznie odskoczył w bok i, upadając na ziemię, wyczarował telekinetyczny cios. Magiczna energia sunęła tuż nad powierzchnią, unosząc piach i kurz, tworząc z nich ledwie dostrzegalną linię. Diuk niedbałym gestem zneutralizował zagrożenie, obracając się jednocześnie twarzą w stronę przeciwnika i bokiem do wieży. Sytuacja na dole musiała ośmielić kogoś na górze, bo niespodziewanie nad podłogą balkonu pojawiło się kilka strzał wymierzonych w maga stojącego nieopodal studni. „Stało się”, przemknęło przez głowę Sayaada Allayla, gdy to dostrzegł. W tym samym momencie strzały, ciśnięte niewidzialną mocą, pomknęły z zawrotną prędkością do celu. Diuk bez trudu dostrzegł zagrożenie i mimochodem zatrzymał je w powietrzu, po czym pozwolił im opaść na ziemię. Sayaad Allayl wykorzystał tę szansę. Zaklęcie i gest ręką zmusiły spadające strzały do dalszego lotu — tym razem niżej. Dwa pociski, będące zaledwie dwa kroki od przeciwnika, wbiły się w nogę zaskoczonego Diuka. Ten rzucił wściekłe spojrzenie na wojownika-maga, po czym rozgniewany wykrzyczał zaklęcie magii bojowej, kierując rękę w jego stronę. Rozległ się potężny grzmot, a oślepiające wyładowanie energetyczne przemknęło od jego dłoni w stronę celu. Wyczarowana naprędce tarcza ochronna wchłonęła część ładunku, ale eksplodowała pod wpływem jego mocy.
Fala uderzeniowa runęła z olbrzymią siłą we wszystkich kierunkach. Niewielka przestrzeń placu okazała się zabójcza dla otaczających go budynków. Jej niszczycielska moc cisnęła Sayaadem Allaylem w mur wieży, jednocześnie powodując zawalenie domów. W ostatnim momencie wojownik-mag zdołał nieco wyhamować bezwładny lot, choć uderzył w ścianę z impetem. Potworne ciśnienie wydusiło mu powietrze z płuc. Chwilę później stracił przytomność. Diuk, osłonięty czarem, przeczekał to, co sam wywołał, w magicznej oazie ciszy. Zanim kurz i piach opadły na dobre, rozejrzał się dookoła.
— I tak się wam upiekło — stwierdził, widząc ogrom zniszczeń, po czym znikł, teleportując się w inne miejsce, by usunąć strzały z nogi i zaczekać na efekt poszukiwań.
*
— Obudź się — usłyszał natarczywy głos.
Sayaad Allayl powoli otworzył oczy. Słońce nadal wisiało wysoko, niemal w zenicie. Myśli miał chaotyczne, a przed oczami rozlewały się plamy. Pomagając sobie rękami, z trudem i bólem podsunął się wyżej, opierając o fragment muru, który pozostał po domu zniszczonym przez Diuka.
— Nie jest źle — odezwał się ten sam głos. — Będziesz jeszcze żył — dodał pocieszająco.
Obok niego siedziała dziewczynka, nie więcej niż dziesięcioletnia.
— Skoro tak mówisz, to pewnie będę — odpowiedział wolno, widząc już nieco wyraźniej.
— Co mogłam, to wyleczyłam — powiedziała. — Ale musisz leżeć. Koniecznie — dodała z naciskiem.
— Teraz nie mam na to czasu. Skoro przeżyłem... — zaczął się lekko unosić na rękach, próbując wstać. — To na pewno dzięki tobie — spróbował się uśmiechnąć, lecz ból przeszył go tak mocno, że uśmiech nie wyszedł.
— Lepiej dla ciebie będzie, jak zrezygnujesz ze swoich planów — stwierdziła dziewczynka i dotknęła palcem jego czoła.
Wojownik-mag, choć odporny na wiele magicznych zabiegów, bezwolnie oparł się o mur i zasnął. Z różnych miejsc osady zaczęli wychodzić mieszkańcy. Patrzyli na zrujnowane domy i kręcili głowami.
— Latisa! — rozległ się kobiecy głos. — Latisa!
— Tu jestem, babciu! — zawołała dziewczynka.
— Żyjesz... — w głosie kobiety słychać było ulgę.
— A dlaczego miałabym nie żyć? — zapytała z dziecięcą naiwnością.
— Och, Latisa, Latisa... — pokręciła głową kobieta, podchodząc bliżej. — Żyje, czy...
— Śpi. Koniecznie chciał gdzieś iść... Więc go... Śpi — dodała. — Musimy mu pomóc.
— Same nie damy rady — odparła kobieta.
— Latisa! — obie usłyszały wołanie.
— Idź. Ktoś potrzebuje pomocy — powiedziała babcia.
— A on niech śpi — powiedziała dziewczynka i odeszła.
Stara kobieta spojrzała na Sayaada Allayla i zdecydowała, że na razie zostanie tu, gdzie jest, dopóki nie znajdzie kogoś, kto pomoże jej przenieść go do domu. „Trzeba będzie wysłać kogoś do pałacu”, przemknęło jej przez myśl. Mieszkańcy zbierali się na placu i pomiędzy gruzami domów. Kobieta podeszła do trzech mężczyzn i poprosiła o pomoc. Gdy usłyszeli, o kogo chodzi, zgodzili się ochoczo. Poszła do swojego domu i przyniosła stary, niewielki dywan. Mężczyźni przełożyli śpiącego na niego i chwyciwszy za rogi, ruszyli z rannym do jej domu.
— To chyba jeden z ludzi wezyra — stwierdził idący z tyłu mężczyzna.
— Nie. Nigdy nie widziałem kogoś takiego i tak ubranego — zaprotestował drugi.
— Może Łowcy? — zasugerował trzeci.
— Co wy tu roztrząsacie, kim on jest, skoro pół osady leży w ruinie. Nie żyje kilka osób — wtrąciła kobieta z irytacją w głosie.
— A właśnie... Co tu się stało? Słyszałem huk, jakby piorun uderzył...
— Słyszałem od świadków, że walczyli tu ze sobą jacyś magowie — przekazał pierwszy.
— Co ty gadasz, Salman? Jacy magowie?
— A może to sprawka tego czegoś, co przebiegło koło mojego domu? — rzucił retorycznie inny.
*
Zmierzch nadciągał nieubłaganie. Troje jeźdźców parło przed siebie z coraz większym trudem.
— Pani, muszę was zostawić — powiedział jeden z wojowników-magów.
— Nie — odpowiedziała zdecydowanie Mahra. — Jedziemy dalej razem.
— Muszę wypełnić rozkazy. Wybacz, pani.
— Zmieniam je — odparła stanowczo. — Jeżeli mamy walczyć i stawić czoło niebezpieczeństwu, zrobimy to razem. Razem mamy większe szanse niż rozdzieleni.
— Ale jeśli ich nie odciągnę, nie zdążysz dojechać…
— Razem tam dotrzemy — przerwała mu. — Jedziemy dalej i nie traćmy czasu na dyskusję.
— Dobrze, pani — zrezygnował z dalszego przekonywania.
— Zanim zapadnie noc, przejedziemy jeszcze... — zaczął drugi, Sayaad Allayl.
— Będziemy jechać całą noc — zdecydowała Mahra.
— Pani, konie nie wytrzymają. Już są znużone.
— W takim razie zsiadamy i będziemy iść — powiedziała, zeskakując z konia jako pierwsza.
— Wasza Wysokość... Wsiądź proszę. My będziemy iść, a ty na zmianę pojedziesz na naszych koniach, gdy trochę wypoczną.
— Nie — odparła stanowczo. — Razem będziemy ponosić trudy. Chyba że sądzicie, iż będę nas opóźniać?
— Wybacz, pani, ale po dłuższym czasie to może nastąpić — przyznał szczerze jeden z nich. — Lepiej będzie, jak powiedziałem — również zsiadł z wierzchowca.
Drugi zrobił to samo.
— Dobrze — ze spokojem przyjęła ocenę sytuacji.
Sayaad Allayl przytrzymał jej konia, a Mahra ponownie na niego wsiadła. On trzymał wodze i prowadził jej wierzchowca, a drugi wojownik-mag oba bez jeźdźców. Słońce zaczęło znikać za horyzontem. Nagle prowadzący oba konie zatrzymał się.
— Ktoś jest przed nami — poinformował.
Wyjął lunetę i spojrzał przez nią. Ciemność zapadała coraz szybciej, lecz wyraźnie widział siedzącą na piasku postać.
— Patrzy w naszą stronę — powiedział. — Nie ma konia. Ciekawe, co tu robi?
— Jak wygląda? — zapytała Mahra.
— Młoda kobieta, ale nie z naszych stron. Obca, chyba z północnych krain. Choć nieco ogorzała na twarzy.
— Sama? — chciał się upewnić drugi.
— Nikogo innego nie widzę — zatoczył łuk lunetą. — Choć mogą być ukryci pod piachem.
— Przytrzymaj konie, a ja pójdę zobaczyć, jak to wygląda — zdecydował drugi.
Podszedł bliżej do wierzchowca, na którym jechała księżniczka, i podał wodze towarzyszowi.
— Jeśli zobaczę coś niepokojącego, nie śpieszcie mi na ratunek. Odjedźcie jak najszybciej. Zatrzymam ich na jakiś czas — powiedział i ruszył w kierunku samotnej postaci.
*
Boliwara siedziała jak na szpilkach. Nie przespała całej nocy, dręczona niepokojącymi wieściami. Niemal bez chwili wytchnienia rozmyślała nad tym, co mogły oznaczać ostatnie posunięcia króla. Niespodziewanie dla wszystkich, jego ochroną zaczęła się zajmować Kserandina. Mistrz Bractwa została sprowadzona na dwór, a dotychczasowy mag odpowiedzialny za bezpieczeństwo monarchy działał z dystansu. „Co się dzieje?”, to pytanie nie opuszczało jej ani innych dworzan. „Okoliczności z Ren zu Khanem raczej nie miały wpływu na tę decyzję. Czyli co?”, dumała. Jakiś dźwięk na korytarzu sprawił, że spojrzała na drzwi przekrwionymi oczami. Po chwili otworzyły się, a w progu stanęła Kserandina. Bystrym spojrzeniem zlustrowała pomieszczenie, a nawet Namiestnika, po czym otworzyła drzwi szerzej. Zaraz potem wszedł władca Qantre.
— Wasza Wysokość — bardziej pisnęła niż powiedziała Boliwara, zrywając się z miejsca.
Pośpiesznie wyszła zza biurka i ukłoniła się z szacunkiem.
— Dzień dobry, Boliwaro — powiedział monarcha. — Dzień dobry, mój panie — odpowiedziała — Co cię sprowadza… samego?
— Samego? Aa… Kserandina mi towarzyszy — uśmiechnął się. — Skądinąd to bardzo miła odmiana — dodał.
Mistrz nie zwracała uwagi na ich rozmowę, zajęta sprawdzaniem magicznych zabezpieczeń w gabinecie.
— Wstań — poprosił król. — Wybrałem się tutaj, bowiem dostałem wiadomość, że do stolicy zmierza poselstwo z Rantor — wyjaśnił. — Dobry powód, by zażyć trochę ruchu — skonkludował.
— Jedzie. To prawda — potwierdziła Boliwara. — Jutro mają być na miejscu. Może przejdziemy do sali gościnnej — zaproponowała. — Tutaj jest...
Zza uchylonego okna doleciał do gabinetu gwar, niosący się od wejścia do kompleksu pałacowego. Wszyscy troje spojrzeli w tamtym kierunku.
— Wyczuwam napiętą atmosferę. Chyba coś się wydarzyło — oceniła Kserandina. — Raczej coś złego — dodała ostrożnie.
— Znów złe wieści — westchnął monarcha.
Boliwara wyczuła, że to nie poselstwo jest prawdziwym powodem przyjazdu króla. „Czyli coś się dzieje”, pomyślała. „Może to w związku z piratem?”, zapytała samą siebie. „Ale co to ma wspólnego z królem?”, wpadło jej do głowy kolejne niespokojne pytanie. Zamieszanie ucichło równie nagle, jak się pojawiło. Po krótkiej chwili usłyszeli szybkie kroki kogoś w podkutych butach. Wszyscy w gabinecie odgadli, że w ich stronę zmierza oficer warty przy bramie. Władca spojrzał na Kserandinę, lecz ta jedynie lekko wzruszyła ramionami. Ktoś chwilę rozmawiał na korytarzu, po czym rozległo się stukanie do drzwi.
— Wejdź — powiedziała Mistrz Bractwa Łowców, stając jednocześnie pomiędzy królem a otwieranymi drzwiami.
W progu stanął dowódca warty.
— Kapitan Rasen... — zaczął się meldować.
— Co się stało, kapitanie? — przerwała mu Kserandina.
— Do stolicy dotarł goniec z wiadomością, że poseł Rantor nie żyje — zameldował.
*
— Raget, jak do tego doszło? — zapytała Kserandina, patrząc na Szefa Tajnych Służb Qantre.
Zapytany spojrzał na króla.
— Też jestem ciekaw — odpowiedział monarcha.
— Nikt z zewnątrz do nich nie dołączył… przynajmniej po przekroczeniu granicy — przekazał to, co było pewnikiem. — Nie mam jednak pojęcia, jaki był pierwotny skład poselstwa. Mimo braku agentów, dałem delegacji pełną obsadę.
— Sugerujesz zatem, że to pośród nich jest zabójca? — Kserandina spojrzała na króla.
— Nie inaczej — potwierdził.
— Co z jego ciałem? Wracają z nim do Rantor? — drążyła.
— Ciałami — sprostował. — Mamy dwa trupy. Nie wiozą ich do Rantor. Trafiły do medyków na sekcję, a poselstwo jedzie dalej.
— Czyli jest możliwość... — zaczęła, po czym zmieniła temat. — Powiedz mi o twoich problemach z brakiem agentów.
Król spojrzał na nią, lecz milczał.
— Od pewnego czasu… gdzieś od dwóch lat, tracimy ich więcej niż normalnie. Albo mamy złą passę, albo ktoś coś szykuje i czyści sobie teren — odpowiedział Raget.
Kserandina powstrzymała się od spojrzenia na króla. On również patrzył tylko na Szefa Tajnych Służb.
— Może stali się zbyt widoczni — zaczęła. — Wina przeszkolenia?
— Nie — zaprzeczył. — Straciłem agentów umieszczonych w Rantor jeszcze przez mojego poprzednika. Mieli siedzieć cicho, bo nic im nie zlecałem. A mimo to zniknęli w tajemniczych okolicznościach. Ale to tylko część… moich problemów — westchnął.
— Mów — polecił król.
— Od pewnego czasu wymykają mi się osoby, na które poluję… Dajmy na to… Diuk. W momencie, gdy był już w potrzasku… pojawiła się twoja podopieczna — spojrzał na Kserandinę. — I on się nam wymyka. Trochę to dziwne, bo… sama znika i nie wraca.
— Poluje na Diuka, bo zabił Kersa… Dużo czasu minęło od tamtego momentu?
— Zaledwie dwa dni, ale to niepokojące.
— Za Sylwanę ręczę jak za siebie — powiedziała z przekonaniem Kserandina. — To się wyjaśni. Jestem o tym pewna. Bardziej martwię się o… Rantor. To, co powiedziałeś, nie jest przypadkiem — przymrużyła oczy i spojrzała za okno. — To prawda, co mówią na Północy?
— Zależy, co słyszałaś.
— Że ktoś po cichu szykuje armię… dużą armię.
— Prawdą jest, że coś się dzieje... — zamilkł na moment. — Ale skali nie jestem w stanie ocenić, bo nie mam tam ludzi — przyznał. — Jeszcze za wcześnie. Raport jest w drodze, Wasza Wysokość — zwrócił się do króla.
— Wasza Wysokość — zaczęła Kserandina — trzeba wysłać maga do pomocy przy sekcji.
— Maga? Przecież to typowe otrucie — stwierdził Raget.
— Może i otrucie… ale lepiej to dokładnie sprawdzić. Aa… i trzeba będzie przed ich wjazdem do stolicy sprawdzić całą świtę z dobytkiem — powiedziała. — Najlepiej wysłać magów już teraz, dopóki są w drodze.
— Wasza Wysokość, mam pomysł — coś ją wyraźnie zaintrygowało, co było widać po jej oczach. — Wyślijmy do Rantor żałobne poselstwo.
— Co? — zareagował Raget. — Tego się nie robi — był wyraźnie zdziwiony.
— A kto powiedział, że nie można? — odpowiedziała pytaniem.
— Co chcesz osiągnąć? — zapytał król.
— Poznać reakcję otoczenia bezpośrednio na miejscu. A poza tym — spojrzała na Rageta — to będzie dobry pretekst dla jakiegoś agenta.
— Ciekawy pomysł — przyznał król. — Zrobimy tak, jak sugerujesz. Szykuj, Raget, dobrego agenta.
— Najlepiej, gdyby to był mag — podpowiedziała Kserandina.
— Maga? Hm… raczej kogoś nieznanego lub mało znanego — król pokiwał głową.
*
Noc była gęsta od pary, a powietrze zdawało się stać w miejscu. Lostwana, choć przywykła do zmiennych warunków, nie znała takiego upału. Miasto jęczało pod ciężarem dnia, a jego mieszkańcy szukali ulgi w cieniu, wodzie lub w gniewie — stąd odgłosy bijatyk, które co jakiś czas dolatywały przez otwarte okna zamku. Wewnątrz murów panował względny spokój, choć i tu dało się wyczuć napięcie. Gwardia królewska krążyła po korytarzach i murach, rytmicznie uderzając podkutymi butami o kamienne posadzki. Straż była czujna, lecz zmęczona — zmysły przytępione, reakcje spowolnione. W jednym z zacienionych miejsc, gdzie światło księżyca nie sięgało, po murze zaczęła wspinać się słabo widoczna postać. Zaraz za nią pojawiła się druga, równie cicha i zwinna. Strażnik właśnie minął ten punkt, nieświadomy zagrożenia. Magiczne zabezpieczenia, choć potężne, nie były doskonałe — iluzja na intruzach drgała, jakby zaraz miała się rozpaść. Dlatego każdy ich ruch był precyzyjny, każdy chwyt przemyślany. Wykorzystywali każdą nierówność muru, by jak najszybciej dostać się na szczyt. Tuż przed blankami wyjęli zza pazuchy liny i zarzucili je z wprawą, w odstępie trzech kroków od siebie. Pierwszy wspiął się pomiędzy blanki, potem drugi. Po drugiej stronie muru był dziedziniec — niższy, ale równie niebezpieczny. Zniknęli za krawędzią i zaczęli schodzić, ostrożnie, bez pośpiechu. Gdy znaleźli się pod magicznymi zabezpieczeniami, pociągnęli liny w dół. Te opadły bezgłośnie na dziedziniec. Zaklęcia, chwilowo zakłócone, znów zaczęły działać poprawnie. Dziedziniec był pusty. Nic nie zakłócało ich obecności. Zostawiwszy liny tam, gdzie upadły, pobiegli do muru budowli i zniknęli w jego cieniu. Bez słowa przemieszczali się wzdłuż ściany, kierując się do wcześniej ustalonego miejsca. Droga była dobrze wybrana — cień chronił ich przed wzrokiem strażników i przed magicznym sondowaniem. Dotarli na miejsce. Przylgnęli do muru, a czar iluzji przyjął jego fakturę, czyniąc ich niewidocznymi. Jeden z nich spojrzał w górę. Nic się nie działo. A przecież miała tu na nich czekać lina.
*
Księżniczka z Południa
Cover
