Manisha. Zagubiona dusza - Dagmara Warszewska-Kołacz - E-Book

Manisha. Zagubiona dusza E-Book

Dagmara Warszewska-Kołacz

0,0

Beschreibung

Przecież każde dziwne odczucie musi mieć jakieś medyczne wytłumaczenie... Ula jest szczęściarą. Kształci się na lekarza, ma własne mieszkanie, przyjaciół i troskliwą matkę. Mimo to dwudziestoczterolatka z wiecznie podkrążonymi oczami coraz bardziej odsuwa się od bliskich i zapada w samotnię, gdzie doświadcza zdumiewających stanów. Pierwsze symptomy tłumaczy przemęczeniem, ale gdy słyszy głos indiańskiego totemu stojącego na korytarzu, rozumie, że sprawa jest poważna. Podczas jednego z seansów w szkole medytacji trafia do wioski plemienia Indian z XIX w. Czy Ula okaże się tą, za kogo biorą ją tubylcy - wcieleniem Manishy, zmarłej w wyniku poronienia żony miejscowego szamana? Czy dziewczynie uda się wyleczyć popadającą w chorobę matkę? I czy po doświadczeniu wędrówki między równoległymi wymiarami uda jej się wrócić na racjonalną ścieżkę praktyki medycznej? Intrygująca powieść obyczajowa porwie miłośników książek Guillaume Musso.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 225

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Dagmara Warszewska-Kołacz

Manisha. Zagubiona dusza

 

Saga

Manisha. Zagubiona dusza

 

Zdjęcia na okładce: Midjourney, Shutterstock

Copyright © 2025 Dagmara Warszewska-Kołacz i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727263298 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

„Sny są językiem Boga. Gdy Bóg przemawia językiem świata, mogę odgadnąć ich znaczenie. Jeśli zaś mówi językiem twojej duszy, to tylko ty jeden możesz je zrozumieć”.

Paulo Coelho, Alchemik

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Czy tak właśnie wygląda śmierć? – zastanawiałam się, patrząc spod sufitu na swoje śpiące, a może martwe ciało. Tylko dlaczego miałabym umrzeć? Lubiłam swoje życie. Próba samobójcza nie wchodziła w grę. Uważnie przyglądałam się sylwetce leżącej na łóżku. Długie, ciemne włosy rozsypane na poduszce w kwiaty zakrywały całą jej powierzchnię. Mocno zarysowane usta w kolorze maliny były lekko rozchylone, a klatka piersiowa symetrycznie unosiła się i opadała. Czyli wciąż żyję – pokrzepiłam się w myślach. Spróbowałam się opuścić. Wykonałam ruch, jakbym chciała zanurkować i się udało.

Już miałam dotknąć swojego ciała, ale w rogu pokoju dostrzegłam rozmazany, falujący obraz. Odwróciłam się w jego stronę. Przymrużyłam oczy. Myślałam, że w ten sposób obraz się wyostrzy, ale nic to nie dało. Spora grupa ludzi w kolorowych strojach tańczyła przy ognisku. Chyba same kobiety, bo wszyscy mieli długie włosy. Barwy obrazu były spłowiałe. Przypominało to starodawny film puszczany z rzutnika.

– Bardzo śmieszne! – krzyknęłam najgłośniej, jak potrafiłam. Czy właśnie moja rzeczywistość rozpadła się na kawałki? Rozejrzałam się po pokoju, licząc na to, że zaraz zobaczę jakiegoś dowcipnisia od tego kiepskiego żartu.

– No już, wyłaź! – krzyknęłam raz jeszcze, ale nic się nie zmieniło.

Przełknęłam ślinę. Obraz wciąż znajdował się w tym samym miejscu. Wpatrywałam się w niego, próbując wyłowić jakieś szczegóły. Powoli, niczym polujący kot, przesuwałam się w kierunku nieznanego mi zjawiska. Serce waliło mi tak mocno, jakby za chwilę miało wyrwać się z piersi. Od celu dzieliło mnie kilkanaście centymetrów. Nie był to tunel opisywany przez ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną. Wyciągnęłam rękę w jego kierunku. Śliski prąd łaskotał opuszki moich palców. Zanurzyć w nim głębiej rękę czy nie? Analizowałam sytuację i to, co może się wydarzyć. Podjęłam nieroztropną, ale odważną decyzję. Wyprostowałam plecy i najmocniej, jak potrafiłam, oparłam stopy o podłogę. Dłoń zanurzyłam do połowy w lepkiej cieczy. Zastanawiałam się, czy to magiczny portal, który nieraz widziałam na filmach fantasy. Odetchnęłam z ulgą, że nie wpadłam do niego. Wyciągnęłam rękę na zewnątrz i znowu tam wsadziłam. Nic złego się nie wydarzyło. Nikt nie wciągnął mnie do środka. Okej – pomyślałam z zamiarem zanurzenia tym razem twarzy. Musiałam zobaczyć, co się znajduje po drugiej stronie.

Głośny dźwięk budzika sprawił, że odruchowo zrobiłam krok do tyłu, a jakaś siła szarpnęła moim ciałem. Kiedy otworzyłam oczy, siedziałam na łóżku. Zaczęłam dotykać swoich nóg, by sprawdzić, czy z moim ciałem jest wszystko w porządku. Przyłożyłam rękę do klatki piersiowej. Moje serce wciąż waliło, jakby chciało ją rozerwać. Podciągnęłam kolana pod brodę i objęłam drżące ciało. Przymknęłam oczy i pokręciłam z niedowierzaniem głową. Próbowałam zrozumieć chaos myśli i emocji, który nie dawał mi spokoju. Jaka jestem głupia! Przed chwilą byłam gotowa wpaść w otchłań czegoś niewiadomego – rozsądek odezwał się w moim umyśle. Ustrojstwo wciąż wygrywało najbardziej wkurzającą melodyjkę: Panie Janie, pora wstać. Ten dźwięk zawsze mobilizował mnie do sięgnięcia po telefon i wyłączenia budzika. Wyciszyłam dzwonek i spojrzałam w miejsce, gdzie przed chwilą widział tajemniczy obraz, po którym nie został najmniejszy ślad.

Co to miało być? – pomyślałam oszołomiona. Sen, a może jawa…? Zawsze miewałam wyraziste sny, w których czynnie brałam udział, jednak z nadejściem świtu nie miałam wątpliwości co do ich realności. To chyba niemożliwe, żeby dusza oddzielała się od ciała. Uśmiechnęłam się w myślach, słysząc, jakie bzdury chodzą mi po głowie.

Od dawna nic podobnego mi się nie przytrafiło. Jako dziecko widywałam różne postacie. Początkowo rodzina zrzucała to na dziecięcą wyobraźnię, ale czas mijał, a ja wciąż rozmawiałam z wyimaginowanymi przyjaciółmi. Z tego powodu, gdy miałam sześć lat, przez rok chodziłam do psychoterapeuty. Początkowo stawiałam opór, ale mama wyjaśniła mi, że później nie wykaraskam się z tych urojeń. Twierdziła, że rzeczywistość zleje mi się z fantazją, a dzieci w szkole będą się śmiać.

Z zamyślenia wyrwał mnie kolejny dźwięk budzika. Tym razem wyłączyłam go na dobre. Lubiłam ustawiać drzemki co pięć minut. Zwykle w tym czasie ponownie odpływałam w sen, łapiąc ostatnie chwile odpoczynku.

– Rusz się – powiedziałam na głos, żeby dźwięk dotarł do moich uszu.

Zaścieliłam łóżko i nakryłam go patchworkową narzutą. Dostałam ją w prezencie od rodziców po tym, jak zostałam przyjęta na wymarzone studia.

Spojrzałam na wyświetlacz. Za pół godziny rozpoczynały się zajęcia. Zanim usłyszałam płynącą z telefonu melodię, zobaczyłam napis: „Mama”.

– Mamo, oddzwonię – powiedziałam od razu po przyciśnięciu zielonej słuchawki.

Odstawiłam aparat od ucha, żeby wcisnąć tę czerwoną, ale zanim to zrobiłam, usłyszałam jej głos:

– Ula, zaczekaj!

– Mamo, mów szybko, bo dzisiaj zaczynam od chirurgii.

– Robię rosół i warzywka na parze. Te, co lubisz. Przyjdź do nas na obiad po zajęciach.

– Mam mnóstwo nauki. Egzaminy za pasem, nie dam rady – powiedziałam stanowczo.

– To wpadnij chociaż na herbatkę. – Mama nie ustępowała. – Ostatnio rzadziej dzwonisz, nie mówiąc o tym, że prawie w ogóle nas nie odwiedzasz – powiedziała z wyrzutem.

– Przecież byłam…

– Piętnaście dni temu – dokończyła za mnie mama.

Zamknęłam na chwilę oczy i zacisnęłam usta.

– O co chodzi, mamo?

Po drugiej stronie słuchawki usłyszałam sapnięcie.

– Co mogę wziąć innego na ból brzucha? Odnoszę wrażenie, że po tym ketonalu boli mnie jeszcze bardziej.

– Cały czas cię boli? Od tygodnia? – Usiadłam na oparciu sofy. – Nie tak cały czas. Z przerwami – tłumaczyła się.

– Przez ile czasu brałaś ketonal?

– No, nie pamiętam dokładnie, ale od tygodnia to na pewno. – Mówiłam ci, że on okrutnie rozwala żołądek i można go stosować tylko doraźnie.

– To jakie leki powinnam sobie kupić?

– A poszłaś z tym do lekarza? Wiesz w ogóle, co ci jest? – zapytałam lekko poirytowana.

– A po co? – zaśmiała się.

Przewróciłam do góry oczami, kręcąc przy tym z dezaprobatą głową.

Mama nie widziała mnie, więc śmiało mogłam pozwolić sobie na gest wyrażający, co sądzę na ten temat. I kto tu jest dzieckiem? – dodałam w myślach.

– Uleńko, co mi proponujesz?

– Mamo, wiesz, że dopóki nie skończę studiów, nie mam zamiaru nikogo leczyć.

– Córuś, czy ty wciąż myślisz o babci?

Przełknęłam gęstą ślinę.

– Nie. Po postu takie mam postanowienie – powiedziałam, siląc się na wesoły ton.

Odsunęłam telefon od ucha i spojrzałam na godzinę.

– Mamo, naprawdę muszę już kończyć.

– Więc co mi radzisz?

– Idź do przychodni – powiedziałam, kierując się w stronę łazienki.

– Córeczko, kocham cię.

Uśmiechnęłam się. Może i rodzice bywali wkurzający, ale mama zawsze potrafiła mnie rozczulić.

– Ja ciebie też, pa.

Obmyłam twarz letnią wodą i wyszorowałam zęby. Szczotkę, gumkę do włosów i krem do twarzy wrzuciłam do torby. Wciągnęłam na nogi conversy za kostkę w czarnym kolorze, zamknęłam drzwi i pędem pobiegłam na przystanek autobusowy.

Musiałam teraz gnać, bo budzik zawsze nastawiałam na ostatnią chwilę. Poranki w zwykłe dni tygodnia miałam wyliczone: piętnaście minut na wyszykowanie się w domu, trzy minuty na dojście do przystanku, kolejne siedem jazdy autobusem i pięć na pokonanie pieszo drogi końcowej.

Przyśpiesz – ponagliłam się w myślach, widząc nadjeżdżający autobus. Zdyszana dobiegłam do przejścia dla pieszych. Pstryk. Zielony migający ludzik na sygnalizatorze zmienił kolor na czerwony.

– Szlag! – zaklęłam głośno.

Kobieta stojąca obok z małym chłopcem zgromiła mnie wzrokiem. Posłałam jej przepraszający uśmiech.

– Ta pani chyba nie wie, że zaraz przyjedzie następny – powiedziała do dziecka, głaszcząc je po głowie.

Nie cierpiałam takich uwag. Niby nie odnosiły się do mnie, a jednak do mnie.

– Może i tak, tyle że kolejny, sześćdziesiąt pięć, przyjedzie dopiero za pół godziny – postanowiłam uświadomić panią mądralińską.

Spojrzałam w lewo za odjeżdżającym autobusem. Bez słowa zawróciłam i poszłam w kierunku chodnika biegnącego wzdłuż trasy, którą kursuje autobus. Pieszo miałam szansę dojść szybciej, niż gdybym czekała na odpowiedni numer autobusu.

Niespełna pół godziny później stałam przed trzypiętrowym kremowym budynkiem. Przeszłam przez próg Uniwersytetu Medycznego i skierowałam się prosto do sali wykładowej.

Wyrównałam oddech i cichutko zapukałam w drewniane drzwi, a następnie nacisnęłam klamkę i weszłam do środka. Kroki stawiałam najdelikatniej, jak potrafiłam. Nerwowym wzrokiem przeczesywałam rzędy krzeseł w poszukiwaniu wolnego miejsca.

– Witamy szanowną studentkę – usłyszałam głos profesora Pawłowicza, któremu nie umknęły moje starania cichego przemknięcia. – Jesteśmy uradowani, że chociaż trzydzieści minut po czasie, ale zechciała pani do nas dołączyć. – Wykładowca uniósł brwi i spojrzał na mnie wyczekująco.

Zapiekły mnie policzki. Wolałam nie myśleć, jakim rumieńcem musiałam się oblać.

– Przepraszam za spóźnienie – wymamrotałam, nie podnosząc na niego wzroku.

Ze środka sali zobaczyłam machającą do mnie rękę.

– Ula, tutaj! – usłyszałam dobrze mi znany dziewczęcy głos.

Przedarłam się przez kilka rzędów ławek i wgapione we mnie oczy słuchaczy. Obok Anety znajdowało się wolne krzesło. Blondynka zdjęła leżącą na nim torbę i poklepała siedzisko.

– Wiedziałam, kochana, że przyjdziesz, dlatego nie pozwoliłam nikomu zająć twojego miejsca – powiedziała dumnie.

– Dzięki – odpowiedziałam krótko i usiadłam na miejscu, zsuwając się na nim jak najniżej. W tamtej chwili wolałam stać się niewidoczna. – Dlaczego mamy z nim zajęcia? – wyszeptałam do Anety i skierowałam wzrok na profesora.

– Od dzisiaj to nasz nowy nauczyciel. – Przyjaciółka posłała mi kwaśny uśmiech.

– A co z Woźniakiem?

– Podobno miał wypadek. Ten przejął wszystkie jego zajęcia. Masakra, co?

Wzruszyłam ramionami. Popatrzyłam na ciemnowłosego wykładowcę. W porównaniu do Woźniaka prezentował się nad wyraz dobrze. Nie tylko był wysoki i szczupły, ale miał spokojny, niski głos. Opowiadał o prawidłowo funkcjonującej wątrobie i objawach, jakie wysyła nam organizm, gdy narząd zaczyna chorować. Zapadłam się na siedzeniu i wróciłam myślami do porannych wydarzeń. Ten obraz był taki realny, jakby istniał naprawdę. Ponownie zobaczyłam go w myślach.

– Hej, dziewczyno, słyszysz mnie? Tu Ziemia do Uli. – Z zadumy wyrwało mnie szturchnięcie w bok.

Spojrzałam z wyrzutem na przyjaciółkę, rozmasowując miejsce po kuksańcu. Aneta przyglądała mi się uważnie.

– Masz niezłe worki pod oczami, dobrze się czujesz? – zapytała z troską w głosie.

Przez ułamek sekundy przeszło mi przez myśl, żeby podzielić się z nią porannym doświadczeniem, ale szybko zrezygnowałam. Aneta mocno stąpała po ziemi.

– Wszystko w porządku, kiepsko spałam. – Machnęłam ręką na znak zbagatelizowania problemu. Zrobiłam głupią minę, przewróciłam oczami i zrobiłam zeza. – Teraz lepiej wyglądam?

– Zdecydowanie! – zaśmiała się Aneta.

– Czy ja paniom przypadkiem nie przeszkadzam? – zapytał ostrym głosem wykładowca. – Skoro macie tyle do powiedzenia, to może wszyscy się pośmiejemy?

Aneta otworzyła usta, ale szybko złapałam ją za rękę, powstrzymując przed dyskusją z profesorem.

Pawłowicz był wykładowcą chirurgii. Wśród studentów krążyły o nim dość niepochlebne opinie, dlatego lepiej było mu nie podpadać. Lubił, gdy na jego zajęciach panowała cisza. Podobno miał znakomitą pamięć i gdy kogoś zbyt dobrze zapamiętał (w niepochlebnym tego słowa znaczeniu), pechowiec mógł mieć później trudności podczas egzaminu. Jak każdy nauczyciel uważał, że jego zajęcia są najważniejsze i nie tolerował olewania przedmiotu. Dlatego lepiej było mieć się na baczności.

– Dziękuję, to tyle na dzisiaj – powiedział Pawłowicz, zamykając laptop i gasząc rzutnik. – Mam nadzieję, że wszystko ułoży się państwu w logiczną całość, a wątroba nie będzie stanowiła dla państwa problemu. Na początku przyszłych zajęć zrobię kolokwium. Uprzedzam teraz, żeby państwo nie byli zdziwieni tym faktem.

Wychodząc z sali, Aneta przyciągnęła mnie do siebie i szepnęła do ucha:

– Ale gbur! Myśli, że pozjadał wszystkie rozumy. Gdyby nie był taki sztywniak, można by było zawiesić na nim oko.

Przechodząc obok profesora, zerknęłam na niego. Stał zamyślony z pozbawionym emocji wyrazem twarzy. Surowości jego rysom dodawały wyjątkowo ciemne oczy, które pomimo świecącego prosto w nie światła nie zmieniły swojej barwy. Ciemnobrązowa tęczówka zlewała się ze źrenicą, tworząc niepokojąca mieszankę. Profesor przymrużył oczy i sprawiał teraz wrażenie, jakby dopiero mnie zauważył. Nasze spojrzenia spotkały się na chwilę. Odwróciłam się szybko, czując, jak serce telepie mi w piersi.

Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że z Pawłowiczem mogłabym się dobrze dogadywać. Czasem od razu wiemy, że kogoś lubimy albo nie. I to jego naprawdę urokliwe spojrzenie.

– Zgadzasz się ze mną? – Głos Anety wyrwał mnie z rozmyślań.

– Może i masz rację – odpowiedziałam, łapiąc przyjaciółkę pod rękę. – Ciekawe, czy do pacjentów też podchodzi tak profesjonalnie jak do wykładów.

– W życiu nie chciałabym być jego pacjentką. Wyobrażasz sobie, że musisz się przed nim rozebrać od pasa w górę, a on skanuje cię tym swoim wzrokiem i mówi: „Muszę się temu lepiej przyjrzeć”. – Aneta starała się naśladować gruby głos profesora.

– Wariatka jesteś. – Spojrzałam na przyjaciółkę i postukałam się palcem w czoło.

– Za to mnie kochasz – powiedziała, po czym roześmiałyśmy się na głos.

Po powrocie z zajęć do mieszkania usiadłam w wiszącym fotelu. Rozejrzałam się wokół, a uśmiech sam wkradł mi się na usta. Byłam dwudziestoczteroletnią studentką medycyny i miałam przysłowiowe własne cztery kąty: salon połączony z kuchnią, sypialnię i łazienkę. Wiedziałam, że w tym przypadku los okazał się dla mnie wyjątkowo łaskawy. Większość znajomych musiała wynajmować pokój lub mieszkać ze znajomymi, żeby zminimalizować opłaty. Ja znajdowałam się w komfortowej sytuacji. Cisza i spokój, a to wszystko zasługa mojej mamy oszczędnisi, która od zawsze odkładała pieniądze, żeby później kupić mi mieszkanie. Zaoszczędziła tyle, że dodatkowo wystarczyło na remont.

Rozejrzałam się po wnętrzu. Było tu tak, jak to sobie wymarzyłam. Czerwona cegła na jednej ścianie, drewniane belki na suficie i deska na podłodze. Jedną ze ścian ozdabiała makrama, a na pozostałych wisiały afrykańskie maski. W przedpokoju, niczym strażnik, stał indiański totem, który witał gości. Był sporych rozmiarów i nie dało się go nie zauważyć. Nie potrafiłam tego wytłumaczyć, ale od zawsze lubiłam takie rzeczy – nietypowe narzuty na kanapę czy ceramiczne naczynia. Wszystko to sprawiało, że dla mnie moje mieszkanie miało swój klimat i duszę.

Dzwoni Czesio, dzwoni Czesio. Dźwięk dzwonka dobiegał z torby, którą powiesiłam w przedpokoju zaraz po przyjściu do mieszkania. Nie musiałam biec do telefonu, żeby zobaczyć, kto do mnie dzwonił. Ta melodyjka była zarezerwowana dla jednej osoby. Aneta potrafiła perfekcyjnie odwzorować głos głównego bohatera serialu Włatcy Móch. W czasach liceum każdorazowo, podczas wspólnych u siebie na zmianę nocowanek, oglądałyśmy tę animację.

– Cześć, Aneta – powiedziałam natychmiast po naciśnięciu słuchawki.

– Co tak długo szłaś do telefonu?

– A co takiego pilnego masz mi do powiedzenia?

– Idziemy do kina? O osiemnastej grają Koszmar z ulicy Wiązów.

– Co takiego? – Zamknęłam oczy, szukając w pamięci jakiejś podpowiedzi.

– No weź! Nie mów, że nie wiesz – sapnęła. – Facet w czerwonym sweterku w czarne paski, taki z poparzoną twarzą.

– Chyba żartujesz, że kosztem tych bzdetów miałabym zawalić jutro egzamin.

– Sztywniara z ciebie, wiesz? – Aneta parsknęła do słuchawki.

– Jeśli już to przezorna sztywniara – poprawiłam przyjaciółkę.

– No weź wyluzuj. – Słyszałam bezsilne wzdychanie przyjaciółki.

– Aneta. Wiesz, że uwielbiam z tobą gadać, ale czas ucieka, a mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Obiecuję, że pójdę z tobą do kina na tego gościa, ale innym razem.

– Dobra, dobra, buźka – zakończyła Aneta.

Po chwili usiadłam do wkuwania. Z godziny na godzinę cisza wokół mnie narastała. Dzieciaki na górze już dawno spały. Nie słyszałam ich krzyków ani tupania o podłogę, a potrafiły dawać czadu. Czasem myślałam, że gdybym miała wiszący żyrandol, bujałby się na boki. W końcu zamilkł też telewizor u sąsiada zza ściany. Starego kawalera, którego chyba jedyną rozrywką było oglądanie TV i picie piwa.

Nim się zorientowałam, dochodziła północ. Przymknęłam zmęczone oczy. Szalejący na zewnątrz wiatr uderzał w okno, jakby próbował wybić szybę. Teraz słyszałam go doskonale. Wstałam i podomykałam klamki. Oparłam dłonie o parapet i spojrzałam na ulicę. Na zewnątrz nie było żywego ducha. Gałęzie drzew tańczyły w rytm podmuchów, a papierowe śmieci sunęły alejką napędzane jego siłą. Oblał mnie chłód, a przecież wszystkie okna miałam szczelne. Szybko cofnęłam się w głąb pokoju. Nie zachowuj się jak dziecko – upomniałam się w myślach.

Zapakowałam książki do torby. Spojrzałam na jutrzejszy plan zajęć i dorzuciłam jeszcze dwa zeszyty. Otworzyłam szafę. Zawiasy skrzypnęły. Chyba pierwszy raz, odkąd ją miałam. Wiedziałam, że nie mogę zwiać pod kołdrę. Rano nie będę miała czasu na dobieranie stroju, chociaż nie było to nic wyszukanego. Zwykły T-shirt i dżinsy. Codziennie prawie identyczny zestaw. Przymusowo zmieniałam kolory podkoszulków, żeby nikt ze znajomych nie zarzucił mi, że ciągle chodzę w tym samym. Dla mnie najlepszym kolorem, bezapelacyjnie numerem jeden, był czarny. W nim czułam się najlepiej. Wybierając ubranie, zaczęłam śpiewać na głos Taką wodą być zespołu Happysad. Zagłuszyłam w ten sposób szum dobiegający z zewnątrz.

Jeszcze tylko światło – pomyślałam, trzymając palec na wyłączniku lampy stojącej na stole. Dopiero wtedy go zobaczyłam. Długi cień totemu rzucony na ścianę przybrał formę zdeformowanej postaci. Jego wystające krawędzie, nierealnie wydłużone, przypominały mi chude ręce, które w jednej chwili mogły mnie złapać. Pstryknęłam wyłącznik i pobiegłam do sypialni. W łóżku zaśmiałam się z własnej głupoty.

Nie wiem, w którym momencie zasnęłam. Najprawdopodobniej po przyłożeniu głowy do poduszki.

– Musisz znaleźć przejście. – Z błogiego snu wyrwał mnie męski głos.

Zamarłam. Ktoś był u mnie w mieszkaniu. Chciałam krzyczeć, ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Czułam, jakby coś oplatało mnie i jednocześnie przygniatało moją klatkę piersiową do kręgosłupa. Próbowałam zerwać się z miejsca, ale nie byłam w stanie się ruszyć. Ktoś włamał się do mnie do mieszkania i wstrzyknął mi leki zwiotczające – przyszło mi na myśl. Oddychałam płytko, ogarnięta panicznym strachem. W żaden sposób nie mogłam zareagować. Nawet gdyby udało mi się krzyknąć i tak nikt by mnie nie usłyszał. Mieszkałam sama. Chyba zaraz umrę – pomyślałam. Oby tylko nie dusił mnie workiem foliowym. Tego bałam się najbardziej. Analizowałam w głowie różne warianty śmierci, jednak nikt nie przystąpił do ataku. Uspokoiłam oddech. Czułam, jak powraca mi czucie. Ciężar zelżał. Ruszyłam palcem. Udało się. Powoli otworzyłam oczy, czujnie rozglądając się po pokoju. Wszystko wyglądało normalnie.

Poranne słońce coraz śmielej zaglądało do sypialni. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła godzina siódma. Wstałam więc z łóżka i obeszłam mieszkanie. Na palcach skradałam się między pomieszczeniami, ale nie znalazłam w nim żadnego intruza. Odetchnęłam z ulgą. Co to miało być, do cholery?

Biorąc ciepły prysznic, próbowałam przypomnieć sobie wszystko po kolei. Czy ja wariuję? – zastanawiałam się, spłukując z ciała warstwę piany. Czułam, jak rzeczywistość rozpływa mi się między palcami. Zamknęłam oczy, odganiając od siebie te paskudne wątpliwości. Myśl racjonalnie. Drętwienie ciała, a nawet paraliż, klucha w gardle – analizowałam.

– Mam! – krzyknęłam, wychodząc spod prysznica.

Jak mogłam wpaść na to dopiero teraz? Te dolegliwości ewidentnie świadczyły o nerwicy. Dodałam jeden do jednego i proszę. Nieprzespane noce i stresy związane z egzaminami zrobiły swoje.

Przetarłam dłonią zaparowane lustro. Nie wyglądałam najlepiej. Czerwona, podrażniona od gorącej wody twarz mocno szczypała. Wklepałam łagodzący krem i posłałam sobie pokrzepiający uśmiech. Nie miałam się czym martwić. Znalazłam medyczne wyjaśnienie.

Nagle poczułam, jak robi mi się słabo. Oparłam dłonie o umywalkę, ratując się przed upadkiem. Otworzyłam drzwi od łazienki. W środku było zbyt parno. Owinęłam się ręcznikiem i przeszłam do pokoju, z ulgą wdychając chłodne powietrze. Opadłam na sofę i zakryłam dłońmi twarz. Dotarło do mnie, że przegapiłam jeden ważny szczegół. Przy nerwicy nie słyszy się głosów, a ja ewidentnie słyszałam męski.

 

O nie – pomyślałam, widząc stojącą przed budynkiem grupkę z mojego roku. Najchętniej zarzuciłabym na siebie pelerynę niewidkę i przemknęła niepostrzeżenie.

– Hej – rzuciłam do nich, przechodząc obok.

Odetchnęłam z ulgą. Nikt mnie nie zatrzymał.

– Ula, zaczekaj! – usłyszałam za sobą.

Stanęłam i odwróciłam się.

Aneta przyśpieszyła kroku. Długie blond włosy podskakiwały w idealnej synchronizacji ze sprężystym krokiem.

– Cześć, ludziska. – Przyjaciółka stanęła przy grupce. – Mamy jeszcze dziesięć minut. Później pokisimy się w środku. – Spojrzała na mnie wymownie, a potem przyciągnęła do siebie, obejmując ramieniem.

Uśmiechnęłam się najładniej, jak potrafiłam. Nie chciałam odbiegać od rozbawionych kolegów.

– Jutro piątek, piąteczek, piątunio. – Aneta podskoczyła radośnie. – Wychodzimy na miasto? – Potarła z podekscytowania dłonie.

– Na mnie nie licz – odezwałam się pierwsza.

Jak uderzenie pioruna sześć par oczu wbiło we mnie wzrok.

– Wiesz, co myślę o dyskotekach i pubach – dodałam, przesuwając nogą kamyczek leżący na ziemi.

– W takim razie… – Aneta na chwilę zawiesiła głos. – Zrobimy imprezę u ciebie.

Zesztywniałam. Schowałam ręce do kieszeni, zaciskając palce w pięść na luźnym materiale. Chyba ją zabiję – pomyślałam. Gdybym wiedziała, że sprawa przybierze taki obrót, przemęczyłabym się trzy godziny, łażąc od pubu do pubu, a później w spokoju wróciłabym do domu.

– Na mnie możesz liczyć – powiedział Bartek, poklepując mnie po ramieniu.

– Ja też się piszę – dodała Kaśka.

– Ej, a może zapytajmy organizatorkę, co o tym myśli – zaproponowała Julka.

Aneta spojrzała na mnie niebieskimi tęczówkami. Odniosłam wrażenie, że w czasie oczekiwania jej oczy stawały się coraz większe i przybierały chabrowy kolor.

– Pewnie – rzuciłam, siląc się na luz w głosie.

– Super. Więc co mamy przynieść? – zapytała Julka.

– Dobry humor i wino – wtrąciła Aneta.

– Może ktoś zrobi ciasto? – zaproponowałam.

W głowie przewijałam przepisy na niedrogie dania, które bez trudu mogłabym zrobić w dużej ilości. Jako niepracująca studentka nie mogłam sobie pozwolić na coś ekstra. Od mamy co miesiąc dostawałam pieniądze, ale tyle, żeby wystarczyło mi na przeżycie.

Nagle drzwi od auli otworzyły się i wszyscy równocześnie ruszyli do wejścia. W pierwszej kolejności zostały zajęte miejsca w ostatnim rzędzie.

Aneta złapała mnie za rękę.

– Czekaj – powiedziała, zatrzymując mnie przed salą. – Chyba nie gniewasz się za tą akcję?

Sapnęłam głośno.

– Wiesz, nie chcę, żeby omijało cię studenckie życie.

– Dzięki za troskę.

– Pomogę ci w przygotowaniach – powiedziała, jakby czytała mi w myślach.

– Okej.

– Wchodzą panie na zajęcia? – Pawłowicz przeciął nam drogę.

W auli zapadła kompletna cisza. Nam przypadły miejsca na samym przodzie.

– Nie waż się mnie zagadywać – uprzedziłam przyjaciółkę.

Słuchałam wykładowcy i chłonęłam jego słowa. Wszystko, o czym mówił, wizualizowało się w mojej głowie. Posiadał dar przekazywania wiadomości.

„Co się z tobą dzieje?” – przeczytałam, kiedy Aneta położyła na moim zeszycie zapisaną przez siebie kartkę. „Widzę to i nie ukryjesz tego przede mną”. „Później ci powiem” – napisałam na odczepnego.

Pokiwała ze zrozumieniem głową i kontynuowała prowadzenie notatek. Co miałam jej powiedzieć? Że podejrzewam u siebie rozpoczynającą się chorobę psychiczną? Zaraz zaczęłaby drążyć temat. Dziwnym trafem Aneta na specjalizację chciała wybrać właśnie psychiatrię. Zebrałam siły, żeby nigdzie nie odpływać myślami. Moja przyjaciółka lubiła obserwować zachowania ludzi, interpretując je na własny sposób.

 

W piątek nie mieliśmy zajęć. Tak ułożył nam się plan. Aneta przyszła do mnie o szesnastej, dwie godziny przed zaplanowaną imprezą. Stanęła przed lustrem.

– Jak ci się podoba? – zapytała, przeczesując blond włosy.

– Zdążyłaś dzisiaj załatwić jeszcze fryzjera? – Wytrzeszczyłam na nią oczy.

Pokiwała radośnie głową, patrząc ponownie na swoje odbicie.

– Robota czeka – powiedziałam, wyciągając na blat umyte wcześniej produkty na sałatkę. Zaczęłam kroić warzywa: najpierw cebulę, później paprykę.

– Ula, nie mogę patrzeć, jak się męczysz. – Aneta posłała mi litościwe spojrzenie.

– To weź się za robotę i mi pomóż. – Wyciągnęłam z kuchennej szuflady obieraczkę i wsadziłam ją w dłoń przyjaciółki.

– Wiesz, że nie o to mi chodziło. – Aneta odłożyła na blat skrobaczkę. – Ula, no… – Podeszła do mnie od tyłu i przytuliła głowę do moich pleców.

Zacisnęłam usta w wąską nitkę i przymrużyłam powieki, starając się powstrzymać napływające do oczu łzy. Tak bardzo chciałam wyrzucić to z siebie, powiedzieć Anecie, jak bardzo się boję. Skuliłam się w sobie, żeby ukryć przed nią drżenie ciała.

– Kochana, płaczesz?

– No coś ty. – Uśmiechnęłam się i wskazałam nożem na poszatkowaną cebulę. – Zawsze tak mam przy jej krojeniu.

– Zmieniając temat… – Aneta wyciągnęła spod stołu taboret i usiadła na nim. – Co zrobiłaś Pawłowiczowi?

Spojrzałam na nią zdziwiona. Próbowałam się domyślić, o co może jej chodzić, ale żaden pomysł nie przychodził mi do głowy.

– Powiesz w końcu, co masz na myśli? Nie siedzę w twojej głowie.

– Wczoraj, jak wchodziłyśmy do auli, zlustrował cię od góry do dołu. – Aneta znacząco uniosła brwi.

Moje myśli zawirowały. Od razu przypomniało mi się jego hipnotyzujące spojrzenie. Poczułam dreszcz niepokoju, gdy uświadomiłam sobie, że cieszę się z newsa przyniesionego przez Anetę.

– Czerwienisz się! – krzyknęła, jakby trafiła wygraną w lotto.

– Zerkał na mnie? – zapytałam niepewnie.

– Prześwietlał cię wzrokiem! Stałaś akurat tyłem do niego. Miałam cię szturchnąć, ale dziwnie by wyszło, a później kazałaś mi już milczeć.

Zastanowiłam się przez chwilę. Przerzuciłam do miski pokrojoną cebulę i spojrzałam na Anetę.

– W zasadzie to mogłabym mu zrobić rano kanapki do pracy.

Przyjaciółka wybuchnęła śmiechem.

– Więc o to chodzi? – Posłała mi pytające spojrzenie.

– On naprawdę ma to coś w sobie. Przez przypadek raz nasze spojrzenia się spotkały.

– Jakbyś nie zauważyła, profesorek wszystkich świdruje groźnym wzrokiem – skwitowała.

– Nie o to chodzi. Wiesz, jak spojrzałam na niego, to czułam coś takiego… Nie wiem, jak to określić – wyznałam. Jakbym wpadała w głębię jego oczu – pomyślałam.

Aneta zagwizdała przeciągle.

Wręczyłam jej deskę do krojenia i zielone ogórki. Ja wzięłam dwa pomidory i zaczęłam nieudolnie nimi żonglować. Ukryłam skrępowanie za głupim zachowaniem.

– Pośpieszmy się. – Wskazałam głową wiszący na ścianie zegar.

Sprawnie uporałyśmy się z sałatką grecką i dużą porcją spaghetti z sosem bolońskim.

– Chyba tak nie przyjmiesz gości? – Przyjaciółka znacząco spojrzała na moje dresy.

Faktycznie, mój strój diametralnie różnił się od ubrania mojej kompanki. Aneta była ubrana w ażurową, czarną sukienkę do połowy łydki i krótki różowy top.

– Daj mi pięć minut. – Zamknęłam się w sypialni. Otworzyłam szafę i przejrzałam ubrania.

– Tadam! – Tanecznym krokiem wyszłam w końcu z pokoju.

– No to zaszalałaś.

– O co ci chodzi? – Zademonstrowałam przed nią dżinsy i czarny T-shirt z wyhaftowaną na kieszonce turkusową ważką.

– Jest naprawdę okej. – Aneta wystawiła do góry kciuk i wyjrzała przez okno. – Bartek idzie – powiedziała podekscytowana.

Po chwili usłyszałyśmy głośne pukanie do drzwi.

– Otworzę. – Przyjaciółka zostawiła mnie w kuchni.

– Jaka blondi, no proszę – usłyszałam głos Bartka.

– Widać? – zapytała kokieteryjnie Aneta.

– Zawsze wyglądasz perfekcyjnie, ale dzisiaj przeszłaś samą siebie.

Przewróciłam oczami.

Po pięciu minutach byli już wszyscy. Włącznie ze mną siedem osób. Rozsiedliśmy się na sofie i podłodze w salonie i wznieśliśmy toast, rozlewając całą butelkę wina naraz.

– Dziwne masz upodobania – powiedział Bartek, poklepując stojący w przedpokoju totem. – Kiedyś w takich posągach potrafili uwięzić duchy zmarłych.

– Kto? – zapytała Monika.

– Nie wiem, to było kupę lat temu. – Bartek wzruszył ramionami. – Ojciec opowiadał mi taką straszną legendę, a później nie mogłem spać w nocy.

Zaczęliśmy snuć przerażające historie. Drugie i trzecie wino rozeszło się w mgnieniu oka. Opowieści stawały się coraz ciekawsze.

– Co wy tam wiecie o duchach. Mój dziadek przeżył takie spotkanie w cztery oczy – powiedziała Julka, wystawiając pusty kieliszek po dolewkę.

– Nie wiedziałem, że zjawie można spojrzeć w oczy – zaśmiał się Robert.

– Weź się zamknij i słuchaj – powiedziała Julka, upijając łyk z już pełnego kielicha.

– No dawaj, dawaj – pośpieszała ją Aneta.

– Zanim moi dziadkowie rozwiedli się, dwadzieścia lat byli małżeństwem. Po rozwodzie kontaktu ze sobą nie utrzymywali, a mimo to tej samej nocy gdy babcia umarła, przyszła w odwiedziny do swojego byłego męża. Dziadek obudził się w nocy i nie mógł się ruszyć ani krzyknąć i czuł ogromny strach. Rano dowiedział się, że jego była żona zmarła. Od tego dnia często opowiada tę historię, twierdząc, że nie mógł być takim złym mężem, skoro przyszła się z nim pożegnać.

Przysłuchiwałam się uważnie tej opowieści. Skądś znałam uczucie, którego doświadczył dziadek Julii. Może i do mnie jakiś zmarły krewny przyszedł w odwiedziny – pomyślałam i roztarłam gęsią skórkę, która pojawiła mi się na rękach.

– Ula, ta domówka u ciebie to był znakomity pomysł – powiedział Bartek, który kołysząc się na boki, zakładał buty.

Faktycznie. Impreza wyjątkowo się udała. Było sporo grozy i jeszcze więcej śmiechu. Miałam nadzieję, że sąsiedzi rano nie zaczepią mnie i nie zwrócą mi uwagi.

Pozbierałam naczynia i zapakowałam je do zmywarki. Przetarłam blaty i stół. Z trudem powstrzymywałam się przed odkurzaniem. Po pół godzinie mieszkanie wyglądało prawie czysto. Dochodziła druga w nocy, ale nie czułam zmęczenia. Alkohol działał na mnie jak kawa. Wzięłam prysznic i usiadłam przed laptopem. Zaczęłam szukać w internecie informacji o duchach. Znalazłam dużo opowiadań ludzi, którzy je widzieli, ale żadnych informacji na temat tego, co się dzieje wtedy z ludzkim ciałem. Zmieniłam koncepcję wyszukiwania i wpisałam frazy: „sen”, „nagłe przebudzenie”, „niemoc”, „omamy”. W końcu znalazłam to, czego szukałam. Tak jak się tego spodziewałam, była to rzecz powszechnie znana. Istniało na to medyczne wytłumaczenie. Przeczytałam kilka artykułów i wszystkie były zgodne ze sobą, oparte na badaniach naukowych. Okazało się, że to nic innego jak paraliż senny. Otworzyłam kolejny artykuł i zaczęłam czytać: „Gdy śnimy, mięśnie szkieletowe są w stanie atonii, czyli nie posiadają zdolności skurczu. Zapobiega to mimowolnym ruchom naszych kończyn podczas snu. Do paraliżu sennego dochodzi w fazie REM. Jeśli nagle obudzimy się, nasz umysł jest już świadomy, ale ciało pozostaje dalej w tej fazie snu. Trwa to od kilku sekund do maksymalnie czterech minut”. Wszystko w mojej głowie zaczęło się w końcu układać.

ROZDZIAŁ DRUGI

Telefon dzwonił już trzeci raz w ciągu ostatnich piętnastu minut. Uchyliłam jedną powiekę i sięgnęłam po niego. Spojrzałam na wyświetlacz. Dochodziła godzina jedenasta. Przycisnęłam zieloną słuchawkę.

– Dlaczego budzisz mnie tak wcześnie w sobotę?

Nie wiem, czy Aneta usłyszała, co mówiłam, bo równocześnie z moim pytaniem zaczęła piszczeć po drugiej stronie aparatu.

– Aaaaa!!! Ależ on jest fantastyczny! Co sądzisz?

– Yyy, o kim mowa? – zapytałam zdziwiona, rozmasowując sobie czoło.

– Weź mnie nie osłabiaj! Chodzi mi o Bartka oczywiście. – Głos Anety przybrał piskliwy ton.

– Chyba wczoraj za dużo wypiłam – stwierdziłam.

– Ogarnij się. Za godzinę spotykamy się przed zoo. Bilety już kupione.

– Daruj, nigdzie nie idę. Słyszysz? Halo?

Odpowiedziała mi cisza. Spojrzałam na telefon. Gadałam sama do siebie.

No dobra – pomyślałam. Jeśli teraz się nie ruszę, zalegnę w łóżku do wieczora.

Poszłam do łazienki i nalałam do wanny ciepłej wody. Włączyłam spokojną muzykę i zapaliłam zapachowe świece. Dodałam kilka kropli olejku eterycznego do kąpieli, po czym weszłam do wanny. Wyciągnęłam się w niej wygodnie. Woda sięgała mi do szyi. Słuchając akordów gitarowych, wystukiwałam rytm o brzeg wanny. Miałam za sobą kilka prób nauki gry na tym instrumencie, jednak gdy ćwiczenia nie przynosiły zadowalającego efektu, porzuciłam dalsze próby i pozostałam jedynie fanką muzyki gitarowej.

Gorąca woda szczypała w skórę. Fala ciepła otuliła mnie całą, przynosząc jeszcze większe rozluźnienie. Oparłam głowę o rant wanny. Zapach parującego lawendowego olejku przywodził mi na myśl letnie wspomnienia. Uwielbiałam obserwować pracowite pszczoły tańczące nad fioletowymi kwiatuszkami. Uśmiechnęłam się do siebie. Podziwiałam w myślach naturę – to, jak w sprytny sposób potrafiła połączyć ze sobą każdy element i zbudować ten wspaniały świat.

Poczułam, jak rozluźniają się wszystkie moje mięśnie. Już dawno nie byłam taka odprężona. Wzięłam głęboki oddech i zanurzyłam się cała pod wodę. Gdy uchyliłam powieki, zobaczyłam nad sobą niewyraźną twarz mężczyzny oraz jego rękę wyciągniętą w moją stronę.

Wynurzyłam się natychmiast, biorąc przy tym gwałtowny oddech. Zaczęłam się krztusić. Łapczywie łapałam powietrze. Wyskoczyłam z wanny i oparłam dłonie o umywalkę. Wyplułam resztkę wody, krztusząc się przy tym. I jeszcze raz. W końcu udało mi się normalnie złapać oddech. Moje serce waliło jak oszalałe. Owinęłam się szybko ręcznikiem. Stanęłam na palcach i po cichu zaczęłam się skradać do wejściowych drzwi. Krople wody spływające z mojego ciała spadały na podłogę, zostawiając za mną mokre ślady, ale miałam to gdzieś. Podeszłam do drzwi i szarpnęłam za klamkę. Były zamknięte od środka. Nikt nie mógł ot tak wejść do mieszkania. Mimo to po cichu przeszłam do kuchni. Wyciągnęłam nóż i, skradając się, dalej przeczesywałam wszystkie zakamarki domu. Z każdym krokiem zadawałam sobie pytanie, czy to, co widziałam, było rzeczywistością czy złudzeniem. Łzy napłynęły mi do oczu na myśl, że zaczynam wątpić we własną zdolność odróżniania fikcji od prawdy. Odłożyłam nóż i uspokojona, że nie muszę staczać walki z włamywaczem, usiadłam na łóżku. Owinęłam się kocem i oparłam głowę o zagłówek. Nie wiedziałam, co dokładnie zobaczyłam, ale na pewno nie zasnęłam podczas kąpieli. Bezradnie wypuściłam głośno powietrze przez usta.

Wzięłam telefon i wybrałam numer mamy.

– Cześć, Uleńko.

Chciałam się odezwać, ale głos ugrzązł mi w gardle. Rozłączyłam się, żeby nie wybuchnąć płaczem. Ulka, weź się w garść – upomniałam się w myślach. Po chwili telefon leżący obok mnie zaczął wibrować. Mama próbowała oddzwonić. Napisałam do niej krótkiego SMS-a. Wyjaśniłam, że mam słabą baterię i oddzwonię, kiedy ją naładuję. Podciągnęłam kolana pod brodę i oparłam na nich czoło. Szlag, szlag, szlag – klęłam w myślach. Moje studia, cały trud nauki, wszystko na nic. Oczami wyobraźni widziałam siebie zamkniętą w szpitalu psychiatrycznym. Podpierałam w nim ścianę, patrząc tępo na innych chorych, nafaszerowanych lekami tak samo jak ja.

Z zamyślenia wyrwała mnie kolejna wibracja. Aneta pytała, czy już wyszłam. Skłamałam, że jestem w drodze i zaczęłam się szykować. Wyjście do zoo było lepsze niż siedzenie w domu i rozmyślanie.

 

Późna wiosna była zdecydowanie moją ulubioną porą roku. Otaczająca mnie zieleń napawała optymizmem nawet w taki przerażający dzień jak dzisiaj. Zadarłam brodę do góry. Ciepłe promienie słońca muskały moją bladą cerę. Przymknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech. Przybrałam neutralny wyraz twarzy.

Aneta wychyliła głowę zza rogu budynku.

– No w końcu. – Zamachała do mnie radośnie, kiedy zbliżałam się do zoo. – Ile można na ciebie czekać? Bartek kupił już bilety, więc ominie nas stanie w długiej kolejce.

Spojrzałam na kasy biletowe i na łańcuszek ludzi ustawionych jeden za drugim.

– Dzięki – powiedziałam do Bartka. – A gdzie reszta? – zapytałam przyjaciółkę.

– Ktoś jeszcze miał przyjść? – Bartek nie krył zaskoczenia.

– Jesteśmy w komplecie. – Aneta skierowała się do wejścia.

– Zabiję cię, uduszę gołymi rękami, a później poćwiartuję i zakopię w lesie – wyszeptałam przyjaciółce do ucha.

Aneta ścisnęła mnie za rękę, dając znak, żebym się uspokoiła.

– Wiesz, jak się czuję? – wysyczałam przez zaciśnięte zęby.

Przeszliśmy przez kontrolę biletów. Spojrzałam na ogromny plac i poustawiane w równym rzędzie klatki. W pierwszych znajdowały się ptaki.