Mięczak - Mark Billingham - E-Book

Mięczak E-Book

Mark Billingham

0,0

Beschreibung

Inspektor z Londynu Tom Thorne podąża tropem psychopaty. Młoda matka zostaje uduszona na oczach swojego trzyletniego synka. Tego samego dnia zostaje odnaleziona druga ofiara, pozbawiona życia w identyczny sposób. Policja podejrzewa, że chodzi o seryjnego mordercę. Thorne dochodzi jednak do wniosku, że mają do czynienia z dwoma niezależnie działającymi zabójcami. "Mięczak" to kolejna po znakomitym "Kokonie" powieść, której bohaterem jest roztargniony inspektor Tom Thorne. To również fascynujące studium zdarzeń, które mogą ukształtować mordercę.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 475

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Mięczak

Mięczak

© Mark Billingham 2002

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2021

Tytuł oryginału: Scaredy Cat

Przełożył Robert P. Lipski

ISBN: 978-87-428-6002-1

Tom Thorne

KokonMięczakOfiaryPodpalonaZapomnianiUprowadzonyMścicielNaśladowcaPułapkaPresjaPerswazjaKościCzas śmierci

–––

Dla Katharine i Jacka, ale jeszcze nie teraz.

Pamięci Vi Winyard (1925–2002)

Podziękowania

Jak zawsze mnóstwo osób służyło mi pomocą, doradzało, cierpiało...

Szczególne podziękowania dla inspektora Neila Hibberda z Grupy do spraw Przestępstw Szczególnych za cierpliwość i informacje kreatywne oraz dla Pauline O’Brien (rzecznika policji), Seliny Onorah (z Biura do spraw Kontaktów z Mediami) Komendy Głównej Policji Sekcji Zachodniej za poświęcony mi czas i trud.

Za nieoceniony wkład w innych, równie trudnych kwestiach muszę podziękować Jasonowi Schone’owi, Glendzie Brunt, Yaron Meron i, z jak zawsze właściwie napisanym nazwiskiem, Philowi Cowburnowi.

Z wydawnictwa Little, Brown podziękowania, nierzadko spóźnione, należą się: Filomenie Wood, Alison Lindsay i Tamsyn Berryman.

A oto i ci, których nazwiska z wielu powodów muszą znaleźć się na tej i podobnych stronach następnych moich książek...

Hilary Hale i Sarah Lutyens, z oczywistych wględów; Mike Gunn za przeszłość i teraźniejszość; Alice Pettet za notatki i nazwisko; David Fulton za wyciągnięcie mnie z dołka; Paul Thorne za brak przekonania; Howard Pratt za wiedzę z różnych dziedzin; Wendy Lee za to, że niczego nie przeoczyła...

A przede wszystkim Peter Cocks, który ma oczy i uszy bardziej wyczulone niż większość osób i nieomylny instynkt.

No i Claire, za Dave’a i Carmelę.

–––

Pukaj głośno, życie jest głuche.

– Mimi Parent

Prolog

SZKOŁA PODSTAWOWA DLA CHŁOPCÓW IM. KRÓLA EDWARDA IV

14 sierpnia 1984

Państwo Palmerowie

43, Valentine Rd

Harrow

Middlesex

Szanowni Państwo,

Po odbyciu nadzwyczajnego zebrania naszych wykładowców, na którym podjęto niezbędne decyzje, z żalem zmuszony jestem potwierdzić na piśmie, że syn Państwa Martin został nieodwołalnie, ze skutkiem natychmiastowym, relegowany z naszej szkoły.

Przyznać muszę, że podjęte przez nas działania stanowią ostateczność i uciekamy się do nich jedynie w szczególnych przypadkach. Jednakże z uwagi na charakter przewinienia nie mogliśmy przedsięwziąć żadnych innych kroków. Poczynania Państwa syna stanowiły dla nas powód do niepokoju już od jakiegoś czasu, a biorąc pod uwagę jego wybitne osiągnięcia w nauce i wcześniejszy brak jakichkolwiek trudności wychowawczych, decyzja, którą musieliśmy podjąć, była dla nas szczególnie kłopotliwa. Jednakże ostatni, wyjątkowo oburzający incydent jest zaledwie jednym z wielu przejawów niemożliwych do zaakceptowania zachowań oraz jawnym przykładem łamania zasad obowiązujących w naszej placówce.

Jak Państwo wiedzą, syn nie jest jedynym uczniem zamieszanym w całą tę drastyczną sytuację i niech pewną pociechą będzie dla Państwa fakt, że moim zdaniem to nie on był prowodyrem wszystkich tych zajść, a jedynie został sprowadzony na złą drogę. Niestety, z przykrością stwierdzam, iż nie przejawia on w ogóle skruchy i nie chce wyjawić, kto był jego wspólnikiem przy popełnianiu tych ohydnych czynów.

Placówka nasza szczyci się wyjątkową reputacją i aby ją zachować, zmuszeni jesteśmy niekiedy uciekać się do drastycznego przestrzegania dyscypliny. Tak jest właśnie w tym przypadku i zachowania takiego jak Państwa syna nie mo˝emy tolerować.

Życzę Martinowi powodzenia w nowej szkole. Z poważaniem

Philip Stanley, członek angielskiego kolegium wykładowców, magister nauk humanistycznych, dyrektor szkoły

Rectory Road, Harrow, Middlesex, MA3 4HL

CZĘŚĆ PIERWSZA

OSIEM LAT I JEDNA ZIMA

2001

Data: 27 listopada

Cel: kobieta

Wiek: 20-30 lat

Miejsce wyboru: londyński dworzec (wejście lub wyjście) Metoda: gołe ręce (broń może być użyta wyłącznie w celu zastraszenia, o ile to będzie konieczne)

Nicklin, nie mrugając, patrzył, jak tamtych dwoje, trzymając się za ręce, idzie przez peron w jego kierunku.

Była doskonała.

On wciąż trzymał w ręku książkę, którą zapewne czytał w pociągu, ona jadła kanapkę. Śmiali się i rozmawiali. Szli nieprzerwanie. Patrzyli wprost na Nicklina, lecz go nie dostrzegali. Nie rozglądali się na boki, nikogo nie wypatrywali. Nie spodziewali się nikogo spotkać.

Usiadł, sącząc colę z puszki, i co kilka chwil zerkał na tablicę odjazdów. Ot jeszcze jeden sfrustrowany podróżny kontrolujący opóźnienia. Odwrócił głowę i patrzył, jak go mijają. Zapewne szli do taksówki, autobusu lub metra. Gdyby wybrali taksówkę, wróciłby tu i zaczekał na kogoś innego. To denerwujące, ale jeszcze nie koniec świata. Jeżeli wybiorą środek komunikacji miejskiej, ruszy za nimi.

Miał szczęście.

Tamci, wciąż trzymając się za ręce, zjechali ruchomymi schodami do metra. Nicklin upuścił niedopitą puszkę na podłogę i wstał przy wtórze głośnego trzasku kolan. Uśmiechnął się. Lat mu nie ubywało.

Sięgnął do kieszeni kurtki po batonik, który kupił wcześniej. Odsuwając nóż, wyjął batonik i zaczął go rozwijać, kierując się ku schodom ruchomym. Gdy na nie wszedł, rozerwał opakowanie, odgryzł kawałek batonika i po upewnieniu się, że dwójka wciąż znajduje się o jakieś dwadzieścia kroków od niego, wyjrzał przez wielkie okno na dworzec autobusowy. Tłumy rzedły, godzina szczytu minęła.

Zaczęło zmierzchać. Na ulicach i w domach robiło się ciemno.

W ludzkich umysłach także.

Pojechali metrem linii Northern na południe. Usiadł o kilka miejsc od nich i obserwował. Miała nieco ponad trzydzieści lat, skonstatował. Wysoka, ciemnowłosa, ciemnooka, o oliwkowej cerze. Matka Nicklina nazwałaby ją brudaską. Nie była ślicznotką, ale trudno jej było odmówić pewnego uroku.

Zresztą to i tak nie miało znaczenia.

Skład minął West End i kierował się dalej na południe. Jadą do Clapham, uznał, albo może do Tooting. Nieważne...

Tamta dwójka była zajęta sobą. On wciąż wgapiał się w książkę, od czasu do czasu zerkał na nią, aby się uśmiechnąć. Ona ściskała go za rękę i co chwilę muskała nosem jego kark. Ludzie wokół nich uśmiechali się i kręcili głowami.

Poczuł pot perlący mu się na czole oraz tę wilgotną zatęchłą woń, kwaśną i przybierającą na sile za każdym razem, kiedy był już blisko.

Wstali, gdy pociąg zaczął się zbliżać do stacji Balham.

Patrzył, jak, chichocząc, wysiadają, i odczekał chwilę, zanim również wyskoczył na peron.

Trzymał się w stosownej odległości za nimi, oni jednak byli tak zajęci sobą, że równie dobrze mógłby im deptać po piętach. Szli, nie mając pojęcia o jego obecności, zmierzając ku wyjściu ze stacji. Ona miała na sobie długi zielony płaszcz i buty do kostek. On był ubrany w niebieską kurtkę z kapturem i wełnianą czapkę.

Nicklin nosił długi czarny płaszcz z głębokimi kieszeniami.

Na ulicy oświetlonej barwnymi lampkami choinkowymi byli widoczni jak na dłoni. Ich sylwetki odcinały się na tle purpurowego nieba. Wiedział, że zapamięta ten obrazek. Oczywiście będą jeszcze inne.

Minęli ciąg małych, ozdobnie udekorowanych sklepików i z trudem powstrzymał się przed wejściem do jednego z nich po kolejny batonik. Został mu już tylko jeden. Wiedział, że to zajęłoby mu zaledwie kilka sekund, ale nie chciał ich zgubić. Kupi batoniki, kiedy już będzie po wszystkim. Do tej pory na pewno zgłodnieje.

Zeszli z głównej drogi w dobrze oświetloną, ale cichą boczną uliczkę, a jego oddech stał się urywany, gdy zobaczył, jak sięgnęła do kieszeni po klucze. Przyspieszył kroku. Słyszał, jak rozmawiali o tostach, herbacie i spaniu. Wiedział, że cieszyli się, iż są już pod domem.

Wsunął rękę do kieszeni, rozglądając się dokoła, czy nikt go nie widzi.

Miał nadzieję, że mają duże, oddzielne mieszkanie. Że będzie mieć odrobinę prywatności. Modlił się, by dopisało mu szczęście.

Wsunęła klucz do zamka, a on zatkał jej usta dłonią. W pierwszej chwili chciała krzyknąć, lecz Nicklin przyłożył jej nóż i gdy ostrze drasnęło jej skórę, odzyskała zdrowy rozsądek. Nie odwróciła się, by na niego spojrzeć.

– Wejdźmy do środka.

Czując na ustach pot z jego dłoni i strużkę moczu ściekającego po swoich nogach, ona otwiera drzwi frontowe, rozpaczliwie macając ręką i poszukując obok siebie tego, którego kocha. Bo zależy jej tylko na jednym.

Na jej synku.

– Proszę...

Jego dłoń tłumi jej głos. Słowo jest całkiem niesłyszalne. On wpycha ją i chłopca do środka, wchodzi zaraz za nimi i energicznie zatrzaskuje drzwi.

Mały chłopiec w niebieskiej kurteczce wciąż trzyma w dłoni książkę z obrazkami. Unosi wzrok i patrzy na nieznajomego ciemnymi jak u jego matki oczami, a usta dziecka rozchylają się w wyrazie nieskrywanego zdziwienia i zakłopotania.

1

Parę minut po wpół do dziesiątej rano. Pierwszy szary poniedziałek grudnia. Z okna na trzecim piętrze Becke House Tom Thorne patrzył ponad betonowymi placami i kolumną na obraz zadowolenia, jakim było Hendon, żałując, że nie myśli jasno.

Ale właśnie to robił. Sortował materiał, który miał prze sobą, chłonął go. Nie przeoczył żadnego szczegółu, choćby nieświadomie, reakcje emocjonalne, które temu towarzyszyły, miały ubarwić mu godziny pracy w kolejnych miesiącach.

A także sny.

Rozbudzony i skoncentrowany Thorne siedział i kontemplował śmierć, tak jak inni wgapiali się w ekrany komputerów albo siedzieli przy kasach. Pracował z takim materiałem każdego dnia, a jednak zawsze potrzebował czegoś przyjemnego dla rozładowania napięcia. Nawet kac bywał przydatny. Cokolwiek, co mogło choć trochę rozluźnić atmosferę. I stłumić odgłosy koszmaru.

Widział setki, może nawet tysiące takich zdjęć. Patrzył na nie przez lata z taką samą obojętnością jak dentysta na rentgen zębów albo pracownik fiskusa na formularz zeznania podatkowego. Stracił już rachubę bladych kończyn, poskręcanych, oderwanych lub brakujących, przedstawionych na błyszczących czarno-białych zdjęciach. Były też kolorowe. Sine ciała na zielonych dywanach. Krąg fioletowych zasinień na białej jak kreda szyi. Krzykliwa barwna tapeta, na której rozbryzg krwi był prawie niewidoczny.

Cała ta ekspozycja mówiła tylko jedno: emocje mają potężną moc.

Ciała są kruche i nietrwałe.

W jego biurze znajdowało się całe archiwum takich zdjęć, ich duplikaty przechowywał w swojej pamięci. Obrazy umarłych i portrety żywych w agonii. Czasami, kiedy Thorne patrzył na te czarno-białe fotografie, wydawało mu się, że dostrzega gniew, nienawiść, chciwość lub żądzę albo tylko cień tych emocji unoszących się w kątach pokoju niczym ektoplazma.

Zdjęcia leżące na blacie stołu przed nim dziś rano nie wyglądały gorzej od innych, które widywał wcześniej, ale patrzenie na martwą kobietę było jak wpatrywanie się w ogień, miał wrażenie, że roztapiają mu się gałki oczne.

Widział ją oczami dziecka.

Charliego Garnera, trzylatka, teraz sieroty.

Charliego Garnera przygarnęli dziadkowie, którzy nie wiedzieli, jak mają powiedzieć chłopcu, co się stało z jego mamą.

Charliego Garnera, trzylatka, który spędził prawie dwie doby w domu sam na sam ze zwłokami matki, trzymając w dłoni papierek po batoniku, wylizany starannie do czysta; chłopiec był brudny, głodny i zapłakany, aż w końcu odnalazła go sąsiadka, która zapukała do drzwi.

– Tom...

Thorne jeszcze przez chwilę wpatrywał się w szarość, zanim z rezygnacją odwrócił się, by spojrzeć na inspektora Russella Brigstocke’a.

Wskutek przeprowadzonej w ubiegłym roku reorganizacji służb policyjnych pojawiły się nowe jednostki wchodzące w skład trzech komórek objętych wspólną nazwą Grup do spraw Przestępstw Szczególnych. Jednostka złożona wyłącznie z emerytowanych funkcjonariuszy przywróconych do służby zajmowała się starymi, nierozwikłanymi dotąd sprawami. Nazwana Wydziałem Spraw Zamkniętych, stanowiła jedną z kilku nowych inicjatyw mających na celu efektywniejsze zwalczanie przestępstw popełnianych coraz częściej i z coraz większą bezwzględnością. Były też inne grupy specjalizujące się w gwałtach, przemocy wobec dzieci i zbrodniach popełnionych z użyciem broni palnej.

I był też zespół nr 3 Grupy do spraw Przestępstw Szczególnych (Sektor Zachodni).

Oficjalnie powołano go, by prowadził śledztwa wykraczające poza kompetencje innych zespołów i niepasujące do ich profilu. Byli też tacy, którzy sugerowali, że zespół nr 3 założono dlatego, że nikt nie wiedział, co zrobić z detektywem inspektorem Tomem Thorne’em. Sam Thorne uważał, że w tej kwestii prawda leżała pośrodku.

Russell Brigstocke był jego przełożonym i Thorne znał go od dziesięciu lat. Był potężnym mężczyzną, postawnym i barczystym, noszącym okulary w rogowych oprawkach i szczycącym się gęstymi włosami. Były ciemne, granatowoczarne, a nadinspektor preferował fryzurę na Elvisa Presleya. Jeżeli jednak pod pewnymi względami mógł wydawać się karykaturalny, dla podejrzanych bywał istnym koszmarem. Thorne widywał Brigstocke’a, który zdejmował okulary, zaciskał pięści i zarzucał włosami, ocierając pot z czoła, krążąc po pokoju przesłuchań, krzycząc, grożąc, realizując swe groźby i poszukując prawdy.

– Carol Garner była samotną matką. Miała dwadzieścia osiem lat. Jej mąż zginął w wypadku trzy lata temu, tuż po narodzinach ich syna. Pracowała jako nauczycielka. Znaleziono ją martwą w jej domu w Balham cztery dni temu. Nie było żadnych śladów włamania. Na stacji Euston zjawiła się o wpół do siódmej wieczorem, dwudziestego siódmego, wracając z wizyty u rodziców w Birmingham. Uważamy, że zabójca śledził ją od stacji, zapewne jechał z nią metrem. W kieszeni miała bilet.

Głos Brigstocke’a był cichy, beznamiętny, wręcz monotonny. A mimo to lista faktów brzmiała przerażająco. Thorne znał już większość z nich, bo Brigstocke wprowadził go w sprawę dzień wcześniej, ale mimo to przyjął te słowa jak serię ciosów, jeden mocniejszy od drugiego, i w efekcie aż zaparło mu dech. Wiedział, że inni byli równie wstrząśnięci.

A najgorsze miał dopiero usłyszeć. Brigstocke mówił dalej:

– Możemy się jedynie domyślać, jak zabójca dostał się do domu Carol Garner i ile czasu tam spędził, ale wiemy, co zrobił, będąc tam...

Brigstocke powiódł wzrokiem wzdłuż stołu, dając tym samym znak, aby osoba siedząca naprzeciw niego podjęła przerwany wywód. Thorne spojrzał na postać w czarnym polarze, z ogoloną głową i mnóstwem kolczyków na twarzy. Phil Hendricks nie wyglądał na archetyp patologa, ale był najlepszym, z jakim Thorne miał okazję pracować.

Thorne uniósł brew. Czy od ostatniego razu liczba jego kolczyków jeszcze się powiększyła? Hendricks miał zwyczaj upamiętniać swoich kolejnych kochanków nowym ćwiekiem lub kolczykiem. Thorne miał szczerą nadzieję, że tamten ustatkuje się, zanim nie będzie w stanie utrzymać głowy w pionie.

Doktor Phil Hendricks był cywilnym członkiem zespołu. Pracował z nim od samego początku, gdyż właśnie odnalezienie zwłok pobudzało zespół do działania. Ciało podziurawione nożem – prawda o jego doświadczeniach, które doprowadziły je na zimną stal stołu w kostnicy, szeptana cicho, wyjawiona przez martwe tkanki i zesztywniałe organy. To był obszar działań patologa.

Choć on i Hendricks byli przyjaciółmi, od tej chwili, w kontekście śledztwa, Thorne ucieszyłby się, gdyby go więcej nie zobaczył.

– Zważywszy na to, że wiemy, o której godzinie wsiadła do pociągu z Birmingham, sądzimy, że zginęła między dziewiętnastą a dwudziestą drugą, dwudziestego siódmego. Kiedy ją znaleźliśmy, nie żyła od czterdziestu ośmiu godzin.

Głos z manchesterskim akcentem mówił zwięźle i precyzyjnie o rzeczach jakby żywcem wyjętych z najgorszego koszmaru. Thorne dostrzegł na twarzach osób siedzących przy stole niewypowiedziane przez nikogo pytanie.

Jak musiały wyglądać te dwa dni dla Charliego Garnera?

– Nie było śladów gwałtu ani oznak tego, że zaciekle się broniła. To jawny dowód, że zabójca zagroził dziecku. – Hendricks przerwał, wziął głęboki oddech. – Udusił Carol Garner gołymi rękami.

– Skurwiel.

Thorne spojrzał w lewo. Detektyw sierżant Sarah McEvoy wpatrywała się w zawartość leżącej przed nią teczki. Thorne czekał, ale najwyraźniej powiedziała wszystko, co ją dręczyło. Z nich wszystkich ją Thorne znał najkrócej. I wciąż jej nie znał. Była twarda, to nie ulegało wątpliwości, i wyjątkowo kompetentna. Ale miała w sobie coś, co sprawiało, że Thorne trzymał się na dystans. Coś w sobie skrywała.

Głos konstabla Dave’a Hollanda wyrwał Thorne’a z zamyślenia.

– Czy należy brać pod uwagę, że zaatakował ją ze względu na dziecko?

Thorne skinął głową.

– To był jej słaby punkt. A więc chyba tak... Brigstocke wszedł mu w słowo.

– Ale to nic nie znaczy.

– Nic nie znaczy? – Holland wydawał się zdezorientowany, gdy spojrzał na swego szefa.

Thorne wzruszył ramionami i popatrzył na niego. Poczekamy, zobaczymy, Dave...

Minął ponad rok, odkąd Thorne zaczął współpracę z Dave’em Hollandem, i tamten zaczął w końcu dorastać. Włosy wciąż miał zbyt jasne i wiotkie, ale rysy jego twarzy ostatnio nieco się wyostrzyły. Thorne wiedział, że miało to związek nie tyle z wiekiem, ile z doświadczeniem. Zmęczenie materiału. Po zetknięciu z tym, co oferowała praca, jaką wykonywali, nawet najbardziej pogodne i niewinne twarze stawały się chmurne.

Zmiana zaczęła się podczas ich pierwszej wspólnej sprawy. Trzy miesiące, podczas których Thorne utracił przyjaciół i zyskał wrogów, a Dave Holland był stale przy nim, obserwując, chłonąc i stając się kimś innym. Trzy miesiące zakończyły się wraz z cięciem skalpela na poddaszu ociekającego krwią domu w południowym Londynie.

Holland wiele się nauczył i oduczył, a Thorne przyglądał się temu z dumą i smutkiem zarazem. Regularnie spierał się o to z samym sobą. Czy dobry glina i dobry człowiek wzajemnie się wykluczają?

Częściowe zobojętnienie było jak najbardziej korzystne, ale nawet ten proces miał swoją cenę. Przypomniał sobie plakat ostrzegawczy, jaki widział w poczekalni u dentysty: przedstawiał kawałek wargi odgryziony przez pacjenta testującego znieczulenie miejscowe. Możesz gryźć i gryźć, a i tak nic nie poczujesz, kiedy jednak środek przestanie działać, pojawi się ból.

Otępienie także minie, nawet u najbardziej zatwardziałych gliniarzy, jakich Thorne miał okazję poznać. Bez względu na to, czy ich pancerz brał się z umysłu, czy z butelki, któregoś dnia zniknie, a wówczas cierpienie stanie się nie do zniesienia. Tom Thorne nie korzystał z podobnych metod, był ulepiony z innej gliny i pomimo brawury i całego tego szajsu, jaki sobie przyswoił, wiedział instynktownie, że Holland jest pod tym względem podobny do niego.

Dobry glina i dobry człowiek. Może to wzajemnie się nie wykluczało, ale cholernie trudno było połączyć jedno z drugim. Jak te zjawiska z fizyki, teoretycznie możliwe, ale nikt ich nigdy nie widział.

W małej klitce, szumnie zwanej salą konferencyjną, zapadła chwila ciszy. Był to praktycznie gabinet, z dzbankiem z kawą i kilkoma dodatkowymi plastikowymi krzesłami. Thorne zastanawiał się, co wie o człowieku, który zabił Carol Garner. Człowieku, który lubił albo musiał panować nad sytuacją. Tchórzu uwielbiającym kontrolę. Zapewne pod względem fizycznym brakowało mu władczych cech... Chryste, zaczynał się zachowywać jak psychiatrzy sądowi, o których miał ugruntowaną opinię i uważał, że byli przepłacani. Wiedział jedno – to nie był zwykły zabójca. Wręcz przeciwnie. Był niezwykły i miał większy potencjał, niż sądzili Holland czy McEvoy.

Nasuwało się pytanie o przyczynę. Jak zawsze zresztą. I jak zawsze Tomowi Thorne’owi było obojętne, dlaczego ten ktoś to robił. Stawi temu czoło, jeżeli będzie miał okazję. Uchwyciłby się tej szansy obiema rękami, gdyby tylko wiedział, że dzięki temu złapie zabójcę. Ale nie dbał o przyczyny. Miał gdzieś, czy ten, kogo ścigał, w dzieciństwie nie dostał upragnionego rowerka...

McEvoy zaczęła się wiercić na krześle. Przejrzała już akta i Thorne czuł, że chciała coś powiedzieć.

– O co chodzi, Saro?

– To bez wątpienia okropne... Cała ta sprawa z dzieckiem jest naprawdę paskudna, ale wciąż nie rozumiem, czemu trafiło to do nas. W przeciwieństwie do wszystkich innych. Przecież mógł ją zabić ktoś, kogo znała. Nie było śladów wtargnięcia, więc w grę może wchodzić jej facet lub były chłopak... Czemu akurat my?

Thorne spojrzał na Brigstocke’a, który z wprawą położył na stole kolejny plik zdjęć. Holland sięgnął po nie jakby od niechcenia.

– Pomyślałem o tym samym. Nie rozumiem, czemu... – Przerwał na widok zdjęcia ukazującego leżącą na wznak kobietę, z otwartymi ustami i przekrwionymi, wychodzącymi z orbit oczami. Kobieta leżała wśród worków na śmieci, w ciemnym chłodnym zaułku. To nie była Carol Garner.

Ten gest miał być z założenia dramatyczny i taki właśnie był. Brigstocke chciał, aby zespół nabrał motywacji do działania. Chciał nimi wstrząsnąć, zmobilizować ich i przepełnić gniewem.

To mu się udało.

Thorne wyjaśnił wszystkim, z czym mieli do czynienia.

– Ta sprawa jest inna, Holland – rzekł, przenosząc wzrok na McEvoy

– i dlatego trafiła do nas, ponieważ on zrobił to ponownie.

Cisza, jaka wówczas zapadła, brzmiała niczym krzyk. Thorne nie słyszał nic prócz odległego echa własnego głosu i szumu adrenaliny wypełniającej krwiobieg. Brigstocke i Hendricks siedzieli nieruchomo, ze spuszczonymi głowami. Holland i McEvoy wymienili pełne zgrozy spojrzenia.

– To dlatego wiemy, że śledził Carol Garner z dworca Euston. Bo kiedy ją zabił, tego samego dnia udał się na King’s Cross. Na innym dworcu upatrzył sobie inną kobietę i zrobił raz jeszcze to samo.

Karen, to znów się stało.

Pozwól, proszę, że ci o tym opowiem. Nie zniósłbym, gdybyś miała o mnie złe zdanie. Wiem, że nie możesz wybaczyć ani darować tego, co zrobiłem... tego, co robię, ale na pewno to zrozumiesz. Zawsze uważałem, że gdybym miał szansę wyjaśnić ci wszystko, zwierzyć się, ty jedna mogłabyś mnie zrozumieć. Zawsze postrzegałaś mnie takim, jaki byłem. Zawsze wiedziałaś, co o tobie myślę. Wiedziałem to po sposobie, w jaki się uśmiechałaś. Miałaś taki nieśmiały uśmiech.

Wiedziałaś, że masz nade mną władzę, ale ja nigdy się o to nie złościłem. Poniekąd lubiłem te nasze przekomarzania. Chciałem, abyś się ze mną drażniła. Czułem wtedy, że mnie pragniesz. I stawałaś się dla mnie jeszcze bardziej pociągająca, Karen...

Ale... Jezu, o Jezu. Znów to zrobiłem. To, co mi kazano.

Była sama i niczego się nie bała. Zorientowałem się po sposobie, w jaki szła, kiedy ją śledziłem od stacji. To nie była zadziorność nieznająca lęku ani swoista ufność. Ona dostrzegała we wszystkich dobro. Byłem tego pewien. Było ciemno, a ona nie zauważyła, jaki jestem zły i plugawy. W jej oczach nie było lęku, kiedy do niej przemówiłem.

Ale chyba zrozumiała, co ją czeka, gdy ujrzała strach w moich oczach.

Gdy tylko to pojęła, zaczęła stawiać opór, lecz nie była dość silna. Była o połowę mniejsza ode mnie, Karen, i wystarczyło, że zaczekałem, aż trochę osłabnie. Ona drapała i pluła, a ja nie mogłem na nią spojrzeć. A kiedy już było po wszystkim, nie mogłem znieść, że jej oblicze, tak ciepłe i otwarte jak twoje, wydawało się, jakby było za szkłem albo może zastygłe w bryle lodu, i to ja byłem temu winien. To przeze mnie tak się stało.

Co więcej, stwardniałem, Karen. Tam, na dole. Kiedy to robiłem i później, kiedy ją ukryłem. Byłem podniecony, dopóki szum w mojej głowie nie ucichł, a zadrapania na rękach nie zaczęły piec.

Nigdy jeszcze nie byłem taki twardy, nawet kiedy myślę o przeszłości.

Nie chcę wprawiać cię w zakłopotanie tym, o czym mówię, muszę być jednak wobec ciebie absolutnie szczery, w przeciwnym razie wszystko na nic. Kiedy miałem okazję, nie mówiłem ci, co czuję, i teraz nie zamierzam tego ukrywać.

I nigdy cię nie okłamię, Karen, obiecuję.

Oczywiście, nie jesteś jedyną osobą, która wie, kim naprawdę jestem, ale tylko ty wiesz, co we mnie siedzi. Nie zamierzam się tłumaczyć, wiem, że na nic nie zasługuję, ale przynajmniej niczego przed tobą nie zatajam. Jestem otwarty i szczery.

Ta kobieta z dworca nic dla mnie nie znaczyła. Była dla mnie nikim i wydusiłem z niej życie.

Tak mi przykro. Zasługuję na to, co mnie z pewnością spotka.

Nie znoszę o nic prosić, Karen, ale kiedy ją spotkasz, tę kobietę, którą zabiłem, czy zechcesz powtórzyć jej to ode mnie?

1982

Dzieciaki nazywały to Dżunglą.

Ofiarę przygniatano do asfaltu, jeden chłopak przytrzymywał jej ręce, a drugi siadał na klatce piersiowej. Bronią były palce – dźgające, szturchające i wpijające się w ciało, wystukujące rytm na mostku. Uderzenia symbolizowały kroki kolejnych zwierząt przemierzających dżunglę. Chodziło tylko o jedno – okazję do zadania ofierze możliwie jak największego bólu.

Chudy czarnowłosy chłopak stał oparty o ścianę, jego małe czarne oczy wychwytywały każdy szczegół. Obserwował początek tortur.

W wypadku małp czy innych drobnych stworzeń, o których na początku opowiadał narrator, były to zaledwie delikatne łaskotki. Ofiara wiła się, błagała, by przestali, by ją puścili, najbardziej obawiając się tego, co miało dopiero nadejść. Potem pojawiały się lwy i tygrysy. Stąpały ciężej, palce wpijały się więc głębiej i mocniej, w kącikach oczu pojawiały się łzy. Naturalnie wszystko prowadziło do zdającego się nie mieć końca stada słoni przedzierającego się przez dżunglę, gdy palce przy wtórze rozdzierającego bólu uderzały z wielką siłą o kości mostka.

Wielki dzieciak leżący na asfalcie wył na całe gardło.

Chłopak odsunął się od ściany, wyjął ręce z kieszeni i przeszedł przez boisko, do miejsca, gdzie gapie ustawieni w krąg śmiali się i klaskali. Nadszedł czas, by zainterweniować.

Ten, który „opowiadał historię”, nazywał się Bardsley. Chłopak go nienawidził. Przecisnął się przez tłum, co nie było trudne, gdyż większość obserwatorów bała się go. Bądź co bądź był „szajbusem”, tym, którego stać na wszystko. Nieobliczalnym. Potrafił wyrzucić stolik przez okno, wymachiwać wackiem na środku klasy albo poprzebijać nauczycielowi opony w aucie. Był wielokrotnie zawieszany w prawach ucznia i w pełni zasłużył na swą reputację, ale było warto, bo dzięki temu zyskał respekt.

Nie znał się na gramatyce języka francuskiego czy geografii, ale o respekcie wiedział co trzeba.

Sięgnął ręką, jakby od niechcenia schwycił Bardsleya za włosy i odciągnął go do tyłu. Tłum zamarł, a potem zachichotał nerwowo, gdy Bardsley poderwał się wściekły, gotów dołożyć zdrowo śmiałkowi, który pociągnął go za włosy.

I wtedy zobaczył sprawcę. Chłopca niższego i drobniejszego niż on, który przyglądał mu się ze spokojem oczyma zimnymi i ciemnymi jak kamienie zamarznięte w błocie; ręce znów włożył do kieszeni.

Tłum rozproszył się na mniejsze grupki. Spodziewano się ostrej rozróby, ale Bardsley po prostu zrejterował do szatni, obiecując, że po szkole spuści śmiałkowi solidne manto, choć nie zamierzał tego zrobić. Chłopak leżący na ziemi podniósł się powoli i zaczął wygładzać pomięty mundurek. Nic nie mówił, tylko nerwowo patrzył na swego wybawcę, równocześnie poprawiając krawat i wycierając rękawem smarki z nosa.

Czarnowłosy chłopak widywał go wielokrotnie, ale nigdy nie rozmawiali. Był o rok młodszy, miał zapewne tylko dwanaście lat, a różne roczniki nie utrzymywały ze sobą kontaktów.

Jasne włosy miał zwykle starannie uczesane, z przedziałkiem i często przesiadywał gdzieś w kącie, zerkając jasnoniebieskimi oczyma znad książki na dzieciaki grające w gry zespołowe, w których on nie uczestniczył. Był dużym chłopcem, co najmniej o trzydzieści centymetrów wyższym niż większość jego rówieśników, i piekielnie bystrym, ale pod innymi względami, tymi ważniejszymi, pozostawał daleko w tyle. Zapewne nie zrobił nic konkretnego, aby wkurzyć Bardsleya, choć to nie miało większego znaczenia.

Starszy chłopak patrzył z uśmiechem na brązowy plastikowy grzebyk, który pojawił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i zaczął rozczesywać jasne włosy, usuwając z nich grudki żwiru. On sam też miał grzebyk, ale inny, metalowy, dużo fajniejszy, używany głównie do gry z chłopakami, gry, w której był niekwestionowanym mistrzem. Była to brutalniejsza wersja „łapek” albo „papier, nożyce, kamień”, a po spotkaniu z nimi ręka jego przeciwnika po paru sekundach ociekała krwią. Był mistrzem, nie dlatego, że był szybszy od innych, po prostu potrafił dłużej znosić ból.

Kiedy musiał, potrafił poradzić sobie z naprawdę silnym bólem.

Jasnowłosy chłopiec starannie wsunął grzebyk do wewnętrznej kieszeni marynarki, chrząknął nerwowo, a na jego ustach pojawił się rzadki u niego uśmiech. Uśmiech zniknął, gdy nie wywołał żadnej reakcji. W tej sytuacji chłopiec wyciągnął do swego wybawcy rękę, pozbawioną jakichkolwiek zadrapań i blizn.

– Dziękuję za to... co zrobiłeś. Nazywam się Palmer. Martin...

Chudy czarnowłosy chłopak, świr, dzieciak zdolny do wszystkiego, pokiwał głową. Zignorował podaną mu dłoń i przedstawił się, wymawiając swoje nazwisko z łobuzerskim uśmieszkiem, jakby wyjawiał wstydliwy sekret. Albo dawał podarunek wart więcej, niż mogło się z pozoru wydawać.

– Nicklin.

2

Kilka pytań mniej, kiedy będzie po wszystkim, choćby o jedno mniej niż przed rozpoczęciem śledztwa i będzie w porządku...

Thorne uśmiechnął się, zanosząc swoją kawę do salonu i wspominając reakcję Hollanda, kiedy po raz pierwszy przekazał mu tę życiową mądrość. Jak pamiętał, było to, gdy po raz pierwszy Thorne zdołał wyciągnąć go do pubu. Chwalebny dzień.

Pytania...

W pubie Holland uśmiechnął się.

– Co? Masz na myśli pytania w rodzaju „Dlaczego nie uczyłem się pilniej w szkole” albo „Czy nie mogło paść na kogoś innego?”.

– Chyba wolałem cię jako wazeliniarza, Holland...

Thorne odstawił kubek na obramowanie kominka i pochylił się, by zapalić imitację gazowego płomienia w pseudogeorgiańskim kominku. Centralne ogrzewanie odkręcił do oporu, a mimo to było mu zimno. Aż ciarki przechodziły mu po plecach. To go wkurzyło...

Było wiele pytań, na które pragnął poznać odpowiedzi.

Czy te dwa zabójstwa faktycznie były ze sobą powiązane? Pomijając datę i fakt, że obie kobiety uduszono, nie było żadnych innych ogniw łączących, czy zatem nie mógł wchodzić w grę zbieg okoliczności? Stacja King’s Cross podsuwała inne możliwości. Czyżby zabójca pomylił drugą osobę, biorąc ją za prostytutkę? Czemu jedna zginęła w domu, a druga na ulicy?

I najistotniejsze pytanie: czy zabił dwukrotnie jednego dnia, ponieważ stracił panowanie nad sobą, czy może wielokrotne zabójstwo stanowiło swoisty wzorzec? Żądza krwi czy przymus? Obecnie Holland i McEvoy wyrabiali nadgodziny, próbując to ustalić, ale tak czy owak, odpowiedź nie będzie przyjemna.

W ciągu ośmiu miesięcy, odkąd pracowali w zespole, sami zajmowali się tylko dwiema dużymi sprawami. Zazwyczaj grali drugie skrzypce – indywidualnie lub całą grupą – współpracując przy śledztwach z innymi jednostkami, a do pierwotnego składu powracali tylko w razie potrzeby.

Po atakach terrorystycznych z 11 września zespoły należące do Grupy do spraw Przestępstw Szczególnych wdrożono do operacji, jakiej wcześniej nie było. Niektórzy dziwili się, że przewiezienie ciał z Nowego Jorku do kraju powierzono ich pieczy, ale Thorne dostrzegł w tym pewną logikę. To byli przecież obywatele brytyjscy. Zostali zamordowani. Żadna filozofia.

Najtrudniejsze były telefony: tysiące ludzi pragnących odnaleźć żony i mężów, synów i córki, z którymi nie mieli kontaktu, a którzy mogli znajdować się w strefie zagrożenia. Jak dotąd spośród setek tych, którzy stracili kontakt ze swoimi bliskimi, tylko jedna rodzina otrzymała ciało zidentyfikowane i gotowe do pochówku...

Trzy miesiące, a policja wciąż pracowała na pełnych obrotach

– tropiąc rzekomych terrorystów grożących atakiem wąglika, monitorując potencjalne cele i goniąc własny ogon, podczas gdy powstałą lukę wypełnili błyskawicznie pospolici opryszkowie, przedstawiciele londyńskiego półświatka. Jeżeli podsłuchy w telefonach przestały być nagle istotne, fala przestępstw bynajmniej nie ustała, przestępstw takich jak te, którymi zajmował się zespół nr 3, a których nie wolno było lekceważyć.

Oba śledztwa były... niezwykłe. Pierwsze to sprawa serii okrutnych zabójstw w południowo-wschodnim Londynie noszących cechy zbrodni dokonywanych przez gangi. Ciała jednak, co stwierdzono (kiedy już żmudnie pozbierano je do kupy), należały nie do handlarzy narkotyków czy lichwiarzy, lecz do zwykłych obywateli. Szybko stało się jasne, że te morderstwa nie były dziełem gangu, lecz jednego obłąkanego człowieka. Czy zabójca – cieszący się udanym małżeństwem elektryk – próbował po prostu ukryć swoje dzieło albo przejawy swego obłędu, wykorzystując typowo gangsterskie metody pozbywania się zwłok, tego nie udało się jeszcze stwierdzić. Sprawca wciąż przechodził badania psychiatryczne.

Druga sprawa była o wiele bardziej niepokojąca pomimo braku zwłok. Goście hotelowi byli napadani i okradani w swoich pokojach. Kradzieżom towarzyszyły drobne jak dotąd pobicia, ale ich brutalność zaczynała narastać. Nawet ci, którzy z własnej woli oddawali gotówkę, roleksy i inne kosztowności, także byli torturowani. Sprawca z pomocą noża wydobywał od ofiar numer PIN. Nawet gdy zastraszeni goście podawali ten numer i tak zadawano im rany. Były to z reguły drobne skaleczenia, nacięcia wykonane wyłącznie dla przyjemności. Thorne wiedział, że sprawca musiał lubić uczucie dotykania skóry stalą. Że lubował się westchnieniami przerażonych ofiar i widokiem cienkiej czerwonej strużki wypływającej z rany na ciele. Kradzież przeradzała się w coś innego, złodziej stawał się kimś innym. Z twarzą ukrytą pod czarną kominiarką zaczął trochę za bardzo bawić się tym, co robił, i prędzej czy później nadejdzie taki dzień, kiedy któraś z jego kolejnych ofiar umrze.

Wtedy właśnie na scenę wszedł Thorne.

Z braku materiałów dowodowych i rysopisu sprawcy śledztwo potwornie się ślimaczyło. Thorne, Holland i McEvoy, próbując dopaść nieuchwytnego złodzieja i niedoszłego zabójcę, spędzali noce w przytulnych hotelach, lecz bez powodzenia. Najwyraźniej ich poczynania zostały zauważone i sprawca postanowił się na pewien czas przyczaić.

Dwie sprawy, jedno aresztowanie. Bilans sukcesów pięćdziesiąt procent, a teraz będzie jeszcze gorzej. Niektórzy żartowali, że sprawa złodzieja hotelowego trafi już wkrótce do Wydziału Spraw Zamkniętych, ale Thorne miał na ten temat inne zdanie. Każdy, kto tak jak ten człowiek, lubił krzywdzić innych, na pewno zrobi to ponownie. Prędzej czy później wyjdzie z ukrycia. Sposób działania może się zmienić, ale Thorne nie wątpił ani przez chwilę, że któregoś dnia tajemniczy sprawca zapewni patologowi pracę w nadgodzinach. Thorne zabrał kawę i przeniósł się na sofę, po czym sięgnął po akta Carol Garner. Siedział przez kilka minut, nie otwierając teczki, wpatrując się w strugi deszczu i rozmyślając o setkach, tysiącach ludzi w tym mieście, którzy zawdzięczali swoją pracę brutalnej śmierci innych. Myślał o pieniądzach, jakie przynosiło morderstwo.

Rozmyślał o przemyśle zabójstw.

Dave Holland patrzył ponad komputerem na Sarę McEvoy, która z przejęciem wlepiała wzrok w swój monitor. Pomyślał o swojej dziewczynie Sophie.

Niekończące się kłótnie, które trwały, odkąd zamieszkali razem rok temu, znów rozpętały się na nowo. Problemem Sophie był Thorne. Spotkała go tylko raz i sformułowała zdanie o nim na podstawie tego, co sam Holland powiedział o Thornie na początku ich współpracy. Tym samym człowiek, o którym Holland ponad rok temu mówił jako o „obsesyjnym” i „aroganckim”, w wyobraźni Sophie stał się tępym, egoistycznym oszołomem, którego niechęć do postępowania zgodnie z procedurą pewnego dnia będzie kosztować karierę nie tylko jego własną, lecz także ludzi z jego otoczenia. Tych, którzy nie zorientują się, co dla nich dobre...

Nie żeby miała coś przeciwko współpracy Hollanda z Thorne’em. Chciała tylko, aby robił to w konkretny sposób, aby był jednym z tych gliniarzy, którzy nie wychylają się, otrzymują awanse i są powszechnie lubiani. Robią tylko to, co do nich należy, i nic więcej.

Tak jak ojciec Hollanda.

Kiedyś dała mu do zrozumienia, że jeśli wybierze inną drogę, będzie musiał podążać nią samotnie. Ta pogróżka go rozzłościła i o ultimatum szybko zapomniał.

Oboje udawali, że zapomnieli.

Ich kłótnie nigdy nie były zażarte. Oboje byli introwertykami duszącymi w sobie emocje. Sprzeczki polegały raczej na docinkach i uszczypliwych komentarzach, których intensywność narastała wraz z rozpoczęciem kolejnego śledztwa.

Wczoraj wieczorem, po ciężkim dniu, który rozpoczął się odprawą, Sophie spojrzała na niego zza kuchennego stołu, uśmiechnęła się i rozpoczęła swoją tyradę.

– To ilu ludzi wkurzył dziś Tom Thorne?

Nie wiedział, co go w tym wszystkim najbardziej ubodło. Przypuszczenie, że w kwestii jego kariery ona wszystko wiedziała najlepiej? Brak wsparcia? A może fakt, że przeważnie miała rację, jeżeli chodziło o Thorne’a?

McEvoy uniosła wzrok znad monitora i spojrzała na niego jasnymi zielonymi oczami. Mam cię.

Była wysoka, prawie metr siedemdziesiąt wzrostu, długie do ramion kasztanowe włosy, złamany nos i pełne usta, które uśmiechały się z łatwością i zdaniem Hollanda dość często. Teraz, jak uznał, uśmiech ten miał co najmniej trzy różne znaczenia.

Nie pojmował żadnego z nich.

– Usłyszałam dziś coś dziwnego. – Pomimo nazwiska była typową Żydówką z północnego Londynu. Miała wyraźny charakterystyczny akcent. Seksowny. – Paskudne plotki na temat wańki-wstańki... – Ten przydomek nadano Thorne’owi z uwagi na to, że można nim zachwiać, lecz trudno go powalić.

Holland uniósł brwi. Nowe plotki? Jeżeli chodziło o plotki na temat Thorne’a, słyszał większość z nich, ale nigdy nie przegapił okazji, by dowiedzieć się nowego.

– Słyszałam, że lubi muzykę country. Czy to prawda?

Holland skinął głową, jakby potwierdzał śmiertelną diagnozę.

– Tak, uwielbia ją.

– Naprawdę, całe to jii-ha, jupi-ka-jej i Dolly Parton? Tańczy też po kowbojsku?

Holland zaśmiał się.

– Myślę, że pod tym względem jest nieco bardziej tajemniczy. Słuchał też techno i muzyki garażowej, ale tę fazę ma już chyba za sobą. – Zamrugał powoli, wspominając hałaśliwe, niemal hipnotyczne dźwięki. Powracając myślami do sprawy, o której wspomnienie pomagały zagłuszyć.

McEvoy wyglądała na rozczarowaną.

– Szkoda. Przez chwilę wydawał się całkiem interesujący.

– Och... ależ on jest... interesujący.

Holland szczerze wierzył, że to prawda. O ile interesujący mógł być upór i nieprzewidywalność. Albo niechęć do przyznania się, że możesz się mylić. Jeżeli interesująca była mściwość, determinacja i umiejętność rozróżniania dobra i zła, i to poza wszelkimi regułami. A także niechęć wobec głupców. I pasja, która niechybnie wywołuje gwałtowne reakcje. Pasja, za której choćby odrobinę, niezależnie od opinii innych, Dave Holland był gotów zabić...

Myślał o swoim ojcu. Człowieku, który zmarł w randze sierżanta, mając sześćdziesiąt lat. Który robił to, czego od niego wymagano. I tylko tyle.

McEvoy wzruszyła ramionami i powróciła wzrokiem do ekranu. A konkretnie do katalogu cierpienia i śmierci, z którego oboje chcieli wydobyć jakieś odpowiedzi.

Holland uważał, że ogólnie Londyn jest niegroźnym miastem i że ich poszukiwania nie zajmą wiele czasu.

Mylił się w obu wypadkach.

Poszukiwanie informacji o zabójstwach popełnionych tego samego dnia wydawało się prostą i nieskomplikowaną operacją, ale Thorne nigdy nie robił niczego połowicznie. Zarówno kryteria poszukiwań, jak i przedział czasowy stale się rozszerzały. McEvoy i Holland rozpoczęli od poszukiwania wzmianek o uduszeniach i potem stopniowo powiększali krąg badanych spraw. Nie mogli wykluczyć napaści, gdyż mogły być one dziełem człowieka, który obecnie popełniał te morderstwa. Nawet pomijając awantury domowe i ataki przestępczych grup młodzieżowych, była to tytaniczna praca. Staranne sprawdzenie wszystkiego i próba określenia wzorca – o ile takowy istniał – zajmie mnóstwo czasu.

Holland spojrzał na zegar. Jeszcze dwadzieścia minut i skończą na dziś. Próbował wyobrazić sobie Thorne’a w stetsonie i kowbojkach, ale mu się nie udało.

Thorne był zbyt niebezpieczny, a by stroić sobie z niego żarty.

***

Muzyka Johnny’ego Casha idealnie nadawała się jako tło do lektury raportów z sekcji zwłok. Bądź co bądź ten sławny muzyk śpiewał kiedyś, że chciałby zastrzelić kogoś tylko po to, by zobaczyć, co znaczy umieranie. Czy mówił serio, czy zmyślał z nudów, często w swoich tekstach poruszał temat śmierci, jakby sporo o nim wiedział. Thorne, czytając raport Hendricksa z autopsji Carol Garner, zastanawiał się, ile naprawdę wiedział piosenkarz. Teraz ten mężczyzna o głosie zdającym się opadać w bezdenną otchłań piekieł śpiewał, że ciało i krew potrzebują ciała i krwi. Thorne nie próbował temu przeczyć, ale miał przed sobą jawny dowód, że niekiedy ciało i krew niszczą inne ciało i krew.

Ciało drugiej ofiary, Ruth Murray, zbadał inny patolog. Thorne widział raport wstępny, który potwierdził, że przyczyną śmierci było uduszenie, i ujawnił, iż spod paznokci ofiary wydobyto i zabrano w celu przeprowadzenia badań DNA fragmenty tkanek. Na razie nie pozwalał sobie na nadmierny optymizm. To brzmiało obiecująco, ale wolał poczekać na opinię Hendricksa po przeprowadzeniu drugiej autopsji.

Thorne sądził kiedyś, że uduszenie jako sposób na śmierć jest całkowicie łagodną opcją. Na pewno nie tak upiorną jak zgon wskutek pobicia tępym narzędziem czy od licznych ran kłutych. Nie mogło równać się z utonięciem, dekapitacją czy połknięciem żrących substancji. Tak uważał, dopóki nie przeczytał pierwszego raportu o uduszeniu ofiary gołymi rękami. Pod wieloma względami użycie samych tylko rąk było najgorszym z możliwych sposobów uduszenia. Nie było broni oddzielającej ofiarę od zabójcy. Ciało przylegało do ciała. W wielu wypadkach ofiara szybko traciła przytomność, ale rozmiary uszkodzeń bywały często bardzo rozległe i ofiara była tak zakrwawiona i posiniaczona, jakby napastnik użył wobec niej młotka.

Carol Garner zmarła wskutek niedotlenienia za sprawą silnego nacisku na tętnice szyjne, a jej ciało nosiło wszelkie typowe ślady brutalnego uduszenia. Oczy miała otwarte, gałki oczne wychodziły z orbit, rogówki i skóra wokół oczu miały oznaki wewnętrznych wylewów. Szyję pokrywały rozległe zasinienia, niektóre nawet średnicy dwóch centymetrów, widać też było półksiężycowe wgłębienia, ślady paznokci palców i kciuka zabójcy.

Thorne uniósł dłonie do szyi. Zamknął oczy.

Czy to był jego batonik, Charlie? Czy dał ci go, aby cię uciszyć? A może już po wszystkim wyjął go i sam zjadł, powoli, patrząc na nią, gdy ty płakałeś?

Podniebienie denatki także pokrywały sińce i wybroczyny, podobnie było z nagłośnią i wnętrzem krtani. Język został całkowicie przegryziony. Chrząstka pierścieniowata była zmiażdżona, kość gnykowa pęknięta. To właśnie te obrażenia wewnętrzne wyraźnie wskazywały, jak brutalny był atak, który doprowadził do śmierci Carol Garner.

Czy widziałeś, jak to się stało, Charlie? Kazał ci wyjść z pokoju, czy stałeś tam i płakałeś, tłukąc piąstkami w jego plecy i patrząc, jak matce oczy wychodzą z orbit?

Thorne schylił się, by podnieść kawę, którą zostawił na podłodze, przy kanapie. Kawa całkiem wystygła. Spojrzał na zegarek. Badał szczegóły zgonu przez ponad godzinę. Ta... zdolność nie przestawała go zadziwiać.

Kiedyś próbował czytać kryminały, ale nie odpowiadały mu. Nie był w stanie skupić się na akcji powieści dłużej niż przez kilka minut, a potem odpływał gdzieś myślami, podczas gdy pełen żargonowych zwrotów opis okaleczonych ciał pochłaniał go bez reszty. Wiedział, że nie chodzi o jakieś perwersyjne upodobania. Uczestnictwo przy autopsji nigdy nie sprawiało mu przyjemności.

Po prostu jego, znawcę prawdziwych zabójców i prawdziwych ofiar, trudno było zadowolić jako czytelnika.

Thorne widział dostatecznie dużo szajbusów ze spluwami i ociekającymi krwią ostrzami oraz zboczeńców o łagodnym głosie i opadających powiekach. Widział mnóstwo tępych osiłków, podpalaczy i uśmiechniętych trucicieli. Widział też więcej, niż mógłby sobie tego życzyć, poranionych ciał, zarówno tych martwych, jak i żywych, lecz okrutnie zmasakrowanych i zapomnianych.

Widział okaleczone ciała i zetknął się z ludźmi o okaleczonych życiorysach.

Thorne wziął do ręki kubek i już maszerował do kuchni po następną kawę, gdy ktoś zadzwonił do drzwi.

Na progu stał Hendricks w czarnym, sięgającym ziemi skórzanym płaszczu i czapce z daszkiem. Wymachiwał reklamówką, która zdawała się pękać pod naporem taniego piwa. Sposób wymowy niezbyt pasował do dramatycznych wypowiedzi, ale mimo to zrobił, co w jego mocy.

– Napijemy się browara i pogadamy o śmierci.

Thorne wycofał się od drzwi. Żaden z nich nie przepadał za zbędną ceremonialnością.

– Wygląda na to, że zacząłeś już wcześniej...

Hendricks zatrzasnął drzwi frontowe i wszedł za Thorne’em do mieszkania.

– Robiłem jedno i drugie, stary. Większość dnia spędziłem z lekarzem o nazwisku Duggan... – Zamknął wewnętrzne drzwi i wszedł do salonu.

– Z tym, który przeprowadził autopsję wstępną Ruth Murray?

– Z tą. To kobieta. Emma Duggan. Niezła i całkiem zabawna, na swój sposób, ma się rozumieć.

Thorne pokręcił głową i sięgnął do reklamówki, którą Hendricks trzymał teraz oburącz.

– Nie gustuję w formalinie, wybacz.

– Przez parę godzin urabiałem sobie ręce po łokcie w Ruth Murray – rzekł Hendricks, odkładając reklamówkę na kanapę – więc owszem, przyznaję, że zanim tu dotarłem, wypiłem parę piwek.

Podczas gdy Hendricks zdejmował płaszcz, Thorne otworzył piwo i sięgnął po pilota od CD. Włączył od początku płytę Solitary Men Casha. Rozległy się gitarowe riffy pierwszego utworu I Won’t Back Down.

Thorne usiadł na krześle, a Hendricks na kanapie. Był to swego rodzaju rytuał, że, pomijając kilka tygodni w zeszłym roku, spotykali się co najmniej raz w tygodniu, odkąd Thorne sprowadził się tu półtora roku temu. Po rozwodzie przez trzy lata błąkał się po wielkim domu w Highbury, aż w końcu zebrał się w sobie i kupił to mieszkanie. Jeszcze do niego nie przywykł. Kanapę z Ikei lubił nieco bardziej teraz, gdy miała kilka plam od piwa, ale choć mieszkanie zaczynało wyglądać na użytkowane, wciąż nie czuł się w nim jak w domu.

Osoba odpowiedzialna za większość tych plam chrząknęła i zaczęła przygotowywać się do rozmowy o śmierci.

– No więc...? – Thorne starał się nie zdradzać zniecierpliwienia.

– No więc... jest ciekawie.

Zadzwonił telefon. Thorne westchnął, wstał z krzesła i podszedł do frontowych drzwi, gdzie znajdował się bezprzewodowy aparat.

– Thorne...

– Panie inspektorze, to ja, Holland...

– Nie ma żadnych postępów? – W ciszy, jaka zapanowała na drugim końcu łącza, wychwycił konsternację. – Nie martw się, Holland, zawsze potrafię wyczuć, kiedy jesteś podekscytowany. Głos podnosi ci się o oktawę.

– Panie inspektorze...

– Nadal nic? Może powinniśmy rozszerzyć także obszar poszukiwań...

– Natrafiliśmy na parę przypadków, które wydawały się podobne, ale w dwóch doszło do aresztowań, a w dwóch pozostałych... chodzi o napaści... i dwie kobiety pchnięte nożem tego samego dnia, w lipcu, ale nie zgadza się przedział czasowy.

– Jesteście pewni?

– Tak. McEvoy sprawdziła dwukrotnie. W obu przypadkach nie mógł uczestniczyć ten sam zabójca. Nawet jeżeli... no wie pan, czas zgonu nie całkiem się zgadza... musiałby mieć śmigłowiec, żeby zamordować je obie.

– Dobra, nie zawracajcie sobie tym głowy... za bardzo. Może jutro bardziej się wam poszczęści. Jestem pewien, że to nie był jego pierwszy raz. Prędzej czy później coś znajdziesz. Poza tym nic już nie będzie cię rozpraszać.

– Słucham?

– Zabieram detektyw sierżant McEvoy do Birmingham.

Dopiero po chwili Holland zorientował się, po co Thorne wybiera się do Birmingham i czemu chce, by towarzyszyła mu Sarah McEvoy. Gdy to pojął, ucieszył się, że on sam spędzi ten dzień przy komputerze.

Po zakończeniu rozmowy Holland zaczął się zastanawiać, co Thorne miał na myśli, mówiąc o „rozpraszaniu”.

– Mów, co cię tak zaciekawiło. – Hendricks spojrzał na niego i uniósł brew. Thorne kontynuował: – O Ruth Murray. Mówiłeś, że napotkałeś coś, co cię zaciekawiło.

Ruth Murray. 32 lata. Zamężna, na szczęście bezdzietna. Jej ciało znaleziono wcześniej niż Carol, wciśnięte za metalowy pojemnik na śmieci w uliczce za stacją King’s Cross.

Hendricks skorzystał z mizernej zawartości lodówki Thorne’a, podczas gdy inspektor rozmawiał z Hollandem, i jego odpowiedź zabrzmiała niezrozumiale, dopóki nie przełknął sporego kęsa kanapki z serem.

– Opiszę to w raporcie... będzie gotowy na jutro.

– Jutro mnie tu nie będzie.

– Znajdziesz go na biurku do południa, dobra...?

– Streść mi to choćby tylko pokrótce, Phil.

Hendricks otarł usta, zwiesił nogi z kanapy i odwrócił się do Thorne’a. Miał do powiedzenia coś ważnego.

– Dobrze więc... po pierwsze, nie oczekuj zbyt wiele po analizie tkanek, które miała pod paznokciami.

– Ponieważ?

– Ponieważ w większości należą one do niej – wyjaśnił, zanim Thorne zdążył go o to zapytać. – To dość typowe w wypadku uduszenia. Ofiara często rozdrapuje sobie szyję, pragnąc pozbyć się pętli albo... w tym wypadku dłoni zabójcy. – Mówiąc te słowa, Hendricks automatycznie uniósł ręce do szyi, a Thorne patrzył, jak tamten naśladuje ruchy ofiary. – Miała długie paznokcie... nieźle się poharatała. Jego też mogła poranić, więc mimo wszystko warto chyba pójść dalej tym tropem.

– Carol Garner nie miała długich paznokci? Hendriks pokręcił głową.

– Ogryzione niemal do żywego...

Thorne zastanawiał się, czy zaczęła ogryzać paznokcie po tragicznej śmierci męża, gdy patrzyła na synka i widziała w nim jego ojca. Nie spodziewała się, że chłopiec zostanie sierotą jeszcze przed czwartymi urodzinami.

– Aczkolwiek...

– Tak? – Thorne wychylił się na krześle do przodu.

– Hendricks miał asa w rękawie. Uwielbiał się popisywać.

– Możliwe... choć to tylko przypuszczenie... że mamy inne źródło DNA. Duggan coś przegapiła.

– Mówiłeś przecież...

– Że była dobra. Bo jest. Ale nie tak dobra jak ja.

Thorne nie był w stanie ukryć poirytowania w swoim głosie.

– Na miłość boską, Phil, czy mógłbyś przestać stopniować napięcie... to nie teleturniej, do cholery!

– No dobrze, posłuchaj... kiedy ustalono, że nie chodzi o napaść na tle seksualnym, Duggan uznała, że poszukiwanie płynów ustrojowych na ciele denatki mija się z celem. W sumie to całkiem logiczne, ciało było ubrane, podobnie jak w wypadku Carol Garner. Ja jednak, przeprowadzając autopsję, nie zapomniałem o tym i zrobiłem to...

Thorne wstrzymał oddech. Czuł napięcie narastające w tym samym punkcie co zawsze, u podstawy czaszki. Drażniące, przybierające na sile pulsowanie, podniecenie i odraza zarazem w oczekiwaniu na to, co zaraz miał usłyszeć. Nie znosił, gdy sprawa nabierała charakteru zbrodni o podłożu seksualnym. Co prawda rosły wówczas szanse na schwytanie sprawcy, ale on i tak tego nie cierpiał.

Hendricks również był poruszony.

– Koniec końców wszystko ujawnił luminal i lampa ultrafioletowa. Maleńkie punkciki na jej twarzy i ramionach. Całe wieki trwało, nim zorientowałem się, co to jest. Więcej czasu zajęło mi ustalenie, co to jest...

Thorne pokiwał głową. To była dobra wiadomość, jeśli złapią sprawcę, prawie na pewno uda się im go skazać, ale i tak odraza, jaką odczuwał, była niewysłowiona. Nie pocieszała go nawet świadomość, że zabójca zapewne zrobił to już po zabiciu Ruth Murray. W przeciwnym razie ta sprawa stałaby się jeszcze bardziej ponura.

– A więc czterdzieści osiem godzin? Hendricks uniósł dłoń.

– Tak, miejmy nadzieję. Próbka jest bardzo mała i szczerze mówiąc, nie wiem, czy do czegokolwiek się nada. Może i zawiera materiał komórkowy, choć szczerze mówiąc, nigdy nie słyszałem, by kiedykolwiek na tej podstawie...

Thorne wstał.

– Chwileczkę, Phil. Trochę się pogubiłem... czy nie mówimy tu o spermie?

Hendricks pokręcił głową.

– O łzach, stary. O zaschniętych łzach.

Thorne’owi dosłownie opadła szczęka. Hendricks jakby od niechcenia sięgnął po kolejną puszkę piwa.

– Tom, ten skurwiel, mordując ją, wcale nie walił gruchy, tylko płakał.

1983

Nicklin szedł w stronę torów, prawa ręka, w której trzymał wilgotne znalezisko, zwieszała się niezdarnie. W drugiej ręce miał resztkę batonika. Włożył ją do ust, rzucił opakowanie na ziemię i odwrócił się. Oddalił się na jakieś sześć metrów i czekał, ale Palmer opuścił kij. Twarz Nicklina poczerwieniała. Już miał podreptać i przyłożyć Palmerowi znaleziskiem po głowie, ale zachował spokój.

– Dalej, Mart, podnieś kij. To będzie fajne.

Wyższy chłopiec pokręcił głową, spojrzał na Nicklina spod półprzymkniętych powiek i uniósł dłoń, by osłonić oczy od słońca.

– Nie chcę.

– Dlaczego?

– Po prostu nie chcę. – Patrzyli jeden na drugiego przez kilka chwil. – Czemu ja nie mogę być miotaczem? Ty jesteś lepszym pałkarzem ode mnie.

– Będziesz rzucał następnym razem.

– Palmer skrzywił się.

– Chcesz to powtórzyć? Ale jak...?

– Nicklin zaśmiał się.

– Jest ich tu mnóstwo. A teraz przestań się już wściekać, Martin. Unieś kij.

Palmer milczał, myśląc o dwóch tygodniach, jakie dzieliły ich od powrotu do szkoły.

Szyny zaczęły dygotać, nadjeżdżał pociąg. Patrzyli, jak mija ich z turkotem stara lokomotywa ciągnąca kilka zardzewiałych wagonów towarowych. Pół minuty później słychać już było tylko odległy łomot i cykanie świerszcza gdzieś nieopodal.

Palmer uniósł wzrok. Ujrzał niebiesko-różowe plamki bławatków i naparstnic odcinające się na tle zieleni nasypu po drugiej stronie torów. Zobaczył sosnóweczki i barwinki u stóp Nicklina. Zauważył, że Nicklin patrzy na niego, i poczuł, że pocą mu się ręce, boli go głowa, a pęcherz zaczyna dawać o sobie znać.

Mimo to nie chciał tego zrobić.

Zawsze tak się kończyło. Nicklin odnajdował go i spędzali pół godziny albo i dłużej przy torach, rzucając kamieniami do butelek czy rozmawiając o futbolu, aż na ustach Nicklina pojawiał się charakterystyczny uśmieszek i zaczynała się kolejna z ich gier. A potem wkładali psie kupy do skrzynek na listy, rzucali jajkami w autobusy albo... robili coś takiego.

Palmer usłyszał szelest wśród wysokich traw na nasypie za nimi. Chciał się odwrócić i zobaczyć, co to było, ale nie mógł oderwać wzroku od Nicklina. Nagle Nicklin bardzo posmutniał. Wydawał się bliski łez. Palmer zawołał do niego:

– Ej, no co, przecież to nic takiego. Możemy wymyślić coś innego...

– Nicklin pokiwał głową, zwierając palce i ściskając to, co trzymał w dłoni.

– Wiem, jasne, że tak. Tyle tylko że... jesteś moim kumplem, więc... Chyba że nie chcesz, żebyśmy się przyjaźnili. Powiedz tylko, a pójdę sobie. Wystarczy, że powiesz...

Palmerowi zakręciło się w głowie. Strużka potu spływała mu po plecach. Nie mógł znieść myśli, że Nicklin poczuł się tak z jego winy. Nicklin był jego najlepszym przyjacielem. Sięgnął po kij do krykieta, a kiedy uniósł wzrok, Nicklin uśmiechnął się do niego.

– No właśnie, Martin. Wiedziałem, że dasz radę. Gotowy?

Palmer wolno pokiwał głową, a Nicklin zaczął biec w jego stronę, przygryzając zębami język.

Żaba rozłożyła łapki na boki, gdy tylko Nicklin ją puścił, i przez chwilę wydawało się, jakby leciała. Nicklin zachichotał, rozwierając palce.

– Teraz, Mart... już.

Palmer zamknął oczy i zamachnął się kijem. Rozległo się wilgotne mlaśnięcie. Nieprzyjemne i mięsiste. Poczuł lekką wibrację wzdłuż całego ramienia.

Nicklin obserwował wszystko z ekscytacją w oczach i pokrzykiwał radośnie. Ani na chwilę nie oderwał wzroku od rozbryzgu krwi i zielonych wnętrzności, które wylądowały z gracją w pokrzywach po drugiej stronie torów.

Odwrócił się, jego czarne oczy aż lśniły z podniecenia na myśl o ujrzeniu zbolałego, zrezygnowanego wyrazu na bladej piegowatej twarzy Palmera. Ten wyraz zawsze się na niej pojawiał, kiedy już było po wszystkim. Zastygł w bezruchu i przymrużył oczy, koncentrując się na czymś innym, na czymś, co znajdowało się za i ponad Palmerem.

Palmer upuścił kij, nie spoglądając nawet na widniejącą na nim plamę krwi. Odwrócił się, by wspiąć się po zboczu nasypu. Nagle stanął jak wryty. Obok dziury w siatce, wśród wysokich, sięgających jej powyżej kolan traw stała dziewczynka o długich jasnych włosach. Była chyba w tym samym wieku co on, może o rok starsza. Palmer nigdy jeszcze nie widział kogoś równie pięknego. Dziewczynka włożyła dwa palce do ust i zagwizdała głośno.

A potem zaczęła klaskać w dłonie, na jej pięknych ustach zaś pojawił się szeroki promienny uśmiech.

3

Zarówno Thorne, jak i McEvoy czuli się nieswojo, kiedy przechodzili przez peron na dworcu Euston. Żadne z nich się do tego nie przyznało, a potem oboje żałowali. Oboje, kupując pisma i gazety, dopijając herbatę czy zimny napój, wyobrażali sobie, że są obserwowani przez zabójcę.

To właśnie tu wypatrzył Carol Garner i poszedł za nią. Może kiedy ujrzał ją po raz pierwszy, słuchał muzyki z walkmana albo oglądał wystawę sklepu obuwniczego. Thorne spojrzał na twarze otaczających go ludzi i zastanawiał się, czy Carol Garner spojrzała w oczy mężczyzny, który potem ją zabił. Może uśmiechnęła się do niego, spytała o godzinę lub poczęstowała go papierosem...

Szli w stronę peronu, mijając własne policyjne plakaty z prośbą o pomoc i informacje od świadków. Podobne rozwieszono na King’s Cross i dzięki nim zyskali jedyny jak dotąd trop – fragmentaryczny rysopis. Czterdziestojednoletnia prostytutka nazwiskiem Margie Knight stawiła się na posterunku i powiedziała im, że widziała kobietę, która mogła być Ruth Murray, rozmawiającą z jakimś mężczyzną przy York Way, ulicy przy dworcu. Zapamiętała ten fakt, bo przez chwilę sądziła, że to jakaś nowa młódka chce zawłaszczyć jej rewir. Naturalnie zapadała już wtedy ciemność, ale wystawy sklepów po drugiej stronie ulicy były jasno oświetlone.

– Twarz raczej pospolita. Ale to był wielki facet. To pewne. Nachylał się nad nią, gdy o czymś rozmawiali. Był wysoki. Nie gruby, po prostu duży i masywny...

Oznajmiła, że nie widziała go na tyle dobrze, by mogła pomóc w stworzeniu portretu pamięciowego. Zresztą Margie raczej nie miała ochoty na bliższą współpracę z policją.

Thorne spojrzał na plakat. Śmierć Carol Garner zamknięta w ziarnistej fotografii i numerze telefonu. Zdjęcie z kamer przemysłowych zaprezentowano również w telewizji i choć zgłosiło się wiele osób, żadna nie widziała osoby, która mogła ją śledzić.

Nie mieli stuprocentowej pewności, że ktoś faktycznie ją śledził. Dworzec to mógł być jedynie zbieg okoliczności. Zabójca mógł ją wypatrzyć w metrze albo w drodze do domu ze stacji Balham.

A jednak Thorne czuł, że zabójca właśnie tu po raz pierwszy ujrzał Carol Garner. Wybrał ją.

Thorne oglądał nagranie z kamery przemysłowej chyba ze sto razy, przepatrując twarze otaczających ją ludzi, gdy wraz z synem szła w stronę ruchomych schodów. Przyglądał się mężczyznom z aktówkami idącym szybkim krokiem i rozmawiającym przez komórki. I mężczyznom z plecakami człapiącymi wolno przed siebie. Jedni spotykali się ze znajomymi albo pospiesznie zdążali do domu, inni ociągali się z rozmaitych, sobie tylko znanych powodów. Jedni wyglądali groźnie, inni w ogóle nie rzucali się w oczy. Gdyby przyglądać się im dostatecznie długo, można by dostrzec wszystko.

Z wyjątkiem tego, czego szukałeś.

Ostatecznie Thorne powracał wzrokiem do Carol i Charliego idących ręka w rękę i rozmawiających o czymś. Charlie śmiał się, ściskając w dłoni książeczkę, kaptur miał naciągnięty na głowę.

Zdjęcia z kamer przemysłowych przedstawiające różne nieznane mu osoby w miejscach publicznych zawsze bardzo wzruszały Thorne’a. Postaci wydawały się na tyle realne i bliskie, że mogłeś sięgnąć ręką i pomóc im, zapobiec temu, co miało się wydarzyć. Świadomość, że było to niemożliwe i że niedawna przeszłość nieuchronnie zmieni się w przerażającą przyszłość, wzmagała jedynie poczucie kompletnej bezradności. Rozmyte, nieostre obrazy poruszały go bardziej niż większość rodzinnych zdjęć czy nagrań wideo. Zapis ostatniej drogi Jamiego Bulgera, prowadzonego przez centrum handlowe na spotkanie ze śmiercią, czy dziesięcioletniej Damiloli Taylor, biegnącej przez cementowy chodnik, a kilka minut później wykrwawiającej się na śmierć na cuchnącej moczem klatce schodowej domu przy Peckham, czy choćby księżnej, za którą Thorne nie przepadał – uśmiechającej się i wychodzącej tylnym wyjściem z paryskiego hotelu.

Te obrazy przejmowały go do głębi.

Wizerunki umarłych tuż przed ich śmiercią.

Teraz Carol i Charlie Garner szli przez ruchliwy dworzec, rozluźnieni i szczęśliwi w taki sposób, jaki można uchwycić na filmie tylko wtedy, kiedy obiekt nie zadaje sobie sprawy, że jest nagrywany.

Nie wiedzieli, że są obserwowani. Przez kamerę ani przez zabójcę.

Jazda pociągiem powinna trwać półtorej godziny, a trwała w sumie dwie, ale nikogo to specjalnie nie dziwiło. Thorne i McEvoy przeglądali gazety i gawędzili, starając się uporządkować pogrążony w chaosie świat. Rozmowa była niezobowiązująca i miła. Pozwalała zabić czas, a poza tym oboje wiedzieli instynktownie, że w drodze powrotnej nie będą mieć nastroju do rozmowy.

Znajdowali się o godzinę drogi od Birmingham, a McEvoy po raz czwarty czy piąty wybrała się do oddzielnego wagonu dla palących. Wracając, zauważyła Thorne’a czytającego gazetę i stwierdziła, że z daleka wyglądał na faceta, obok którego lepiej nie siadać. Z bliska, gdy się już go poznało, można było dostrzec w jego oczach ciepło, coś ujmującego i w pewnym sensie pociągającego. Ale na pierwszy rzut oka wyglądał co najmniej... odpychająco. Kiedy usiadła i sięgnęła po czasopismo, Thorne spojrzał na nią jak typowy zreformowany palacz – z nieopisaną zazdrością i dezaprobatą zarazem. Zastanawiała się, co myśleli na ich temat inni pasażerowie. Byli ubrani dość elegancko – ona w niebieski wełniany żakiet i spódnicę, a Thorne w czarną skórzaną kurtkę. Miała ze sobą aktówkę, ale chyba raczej nikt nie wziąłby jej za bizneswoman. Thorne też nie był typem biznesmena. Wyglądał raczej jak jej opiekun. Porywczy i zazdrosny starszy brat albo nawet ojciec, istny pies ogrodnika...

– Co cię tak śmieszy?

Uniosła wzrok. Wciąż się uśmiechała. A może starszy od niej, porywczy, namiętny kochanek.

– Nic takiego, artykuł w czasopiśmie...

***

Robert i Mary Enrightowie, rodzice Carol Garner, mieszkali o parę kilometrów na południe od centrum Birmingham, w Kings Heath, dziesięć minut drogi taksówką od stacji New Street. Zajmowali nowoczesny dom z dwiema sypialniami na osiedlu położonym blisko sklepów i przystanku autobusowego. Było to wymarzone miejsce dla osób po sześćdziesiątce. Ciche i spokojne, gdzie ludzie tacy jak oni mogli się rozluźnić i cieszyć emeryturą bez większych problemów, gdy ich dzieci poszły już na swoje.

Poszły na swoje, ale nie były bezpieczne.

Mary Enright, której świat niedawno wywrócił się do góry nogami, powitała ich ciepło i zaprosiła do małego dusznego salonu. Była niską, zamkniętą w sobie kobietą. Niemal natychmiast przyniosła im herbatę.

– Robert niedługo wróci. Poszedł z Charliem do parku. Jest tam mały plac zabaw z huśtawkami i zjeżdżalniami, to bardzo popularne miejsce. Prawdę mówiąc, myślę, że Robertowi sprawia to większą przyjemność niż Charliemu. Musi wyjść czasem z domu, aby trochę odetchnąć... Ostatnio napięcie robi się tu nie do zniesienia...

McEvoy wypiła łyk herbaty i pokiwała głową z wyrozumiałością, a przynajmniej tak się wydawało. Thorne rozejrzał się po dusznym pokoju zadowolony, że ciężar rozmowy przejęła jego towarzyszka. Oboje czekali na spotkanie z chłopcem. Oboje się tego bali.

Dziecinne książeczki i zabawki ułożone starannie przy sofie nie pasowały do bibelotów, pokrowców na meble i podręczników ogrodnictwa. Dom pachniał woskiem pszczelim i mazidłami. To nie było miejsce, w którym dziecko mogło się poczuć swobodnie.

Thorne zauważył na regale w rogu pokoju kilka pocztówek świątecznych. Życzenia od osób, które jeszcze o niczym nie wiedziały. Zastanawiał się, czy przez wzgląd na wnuka Enrightowie będą obchodzić święta. Smutek często można zabić rozmaitymi czynnościami.

Również prowadząc śledztwo w jego sprawie.