Odwet - Steffen Jacobsen - E-Book

Odwet E-Book

Steffen Jacobsen

0,0

Beschreibung

W parku rozrywki Tivoli w centrum Kopenhagi dochodzi do samobójczego ataku bombowego. Kraj jest w szoku zwłaszcza, że nie wiadomo, kto dopuścił się tego czynu.Przełom następuje, gdy komisarz Lene Jensen, która bada sprawę pewnego zabójstwa, zaczyna podejrzewać, że może być ono powiązane ze zdarzeniem w Tivoli. Kobieta zwraca się o pomoc do prywatnego detektywa Michaela Sandera i wspólnie szybko odkrywają, że część świadków wie więcej niż wynika z ich zeznań. Śledztwo powoli rusza z miejsca, lecz jednocześnie przeradza się w wyścig z czasem, gdy Lene i Michael odkrywają, że Danii grozi kolejny atak..."Odwet" to druga część w serii thrillerów o Lene Jensen i Michaelu Sandersie.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 384

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Steffen Jacobsen

Odwet

Thriller

Rozerwane ciało męczennika pachnie piżmem. DOWÓDCA HAMASU, GAZA

Saga

Odwet

 

Tłumaczenie Edyta Stępkowska

 

Tytuł oryginału Gengældelsen

 

Język oryginału duński

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2014, 2022 Steffen Jacobsen i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788726916812 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

17 września Rok 1434 kalendarza księżycowego

Nabil widział matkę tak wyraźnie, jakby siedziała tam z nimi, w tym obcym pokoju. Poprosił ją o zgodę na to, co musiał zrobić, ale wykrzyczała mu w twarz, że powinien się kierować ludzkim miłosierdziem i nie wchodzić do domu wojny. Że wystarczy już ofiar.

Po tych słowach zwątpił w słuszność swoich racji, aż Fadr potrząsnął nim i go obudził.

– Z kim rozmawiasz? – spytał.

Przyjaciel zapuścił cienkiego wąsa, żeby ukryć źle zszytą zajęczą wargę.

– Z nikim – odparł Nabil.

Matka była tylko złudzeniem. Od kilku tygodni nie dojadał, uprzedzali ich, że mogą się pojawić halucynacje.

Osobiście zakopał w ogródku ciała rodziców i sióstr: Basimy i Farah, pod ruinami ich domu w Damaszku. Atak artyleryjski zmiótł z powierzchni ziemi połowę ulicy, na której dorastał. Wspólnie z imamem Sufjanem obmyli ich, okryli całunami i zmówili Salat al-Janazah, modlitwę za zmarłych.

Zaraz potem Nabil przystał do bojowników. Dziesiątki tysięcy jego rodaków zamordowano, miliony straciły dach nad głową, a UE, NATO i Stany Zjednoczone wciąż upierały się, żeby nie przekraczać czerwonej linii i bronić świętego prawa weta w radzie bezpieczeństwa ONZ. Ropa, gaz i ego Putina były ważniejsze od życia Syryjczyków i za to Nabil nienawidził ich wszystkich.

Dwudziestoczteroletni Samir był najstarszy z ich trójki. Opuścił punkt obserwacyjny przy oknie mieszkania w Nørrebro i w półmroku pokoju uklęknął między Nabilem a Fadrem. Otwarte dłonie uniósł ku niebu.

– Nabilu, obmyj duszę z wszystkiego, co nieczyste. Zapomnij o tym, co nazywamy światem i życiem ziemskim, bo czas, jaki cię dzieli od zaślubin w niebie, jest już bardzo krótki – oznajmił uroczyście.

– Subhan Allah, chwała niech będzie Bogu – wymamrotali chórem Nabil i Fadr.

Fadr wsunął Nabilowi w ręce jakiś przedmiot. Ten spojrzał na niego i rozwinął czarną szarfę ze złotym napisem. Pot kapał z jego krótkich włosów i zostawiał na niej małe plamki.

– Rajat al-ukab, flaga orła Saladyna – powiedział podniosłym tonem Fadr. – Mohammed al-Amir Atta miał ją przy sobie podczas ataku na dwie wieże w Nowym Jorku.

– To dla mnie zaszczyt ją nosić. Inshallah, jeśli Bóg da.

Nabil z namaszczeniem zwinął szarfę.

– Powinienem się umyć – postanowił.

Łazienka pachniała kobietą. Z szacunku dla domu nieznajomej i jej gościnności nie otworzyli w mieszkaniu żadnej szafki ani szuflady. W salonie nie było ozdób poza plakatem z czarnym kotem pijącym absynt z wysokiej szklanki i atlasem świata. Jedyną wskazówką, że mieszkanka należała do ich organizacji, był oprawiony w czerwoną skórę Koran leżący na nocnej szafce. Skóra dotykana przez niezliczone pary rąk zrobiła się tak miękka, że można by z niej uszyć rękawiczki.

Lodówka była w pełni zaopatrzona, kiedy weszli do tego mieszkania. Od tamtej pory go nie opuszczali, poza jednym razem, kiedy Fadr poszedł po papierosy do kiosku naprzeciwko.

Nabil umył twarz i wytarł ją ręcznikiem, który również pachniał mieszkającą tu kobietą. Potem zgasił światło, otworzył okno od podwórza, czyli od wschodu, i spojrzał w niebo ponad dachami.

– Aldebaran, alnath, alhena – wymamrotał.

Te same gwiazdy oglądał z pokładu polskiego statku, którym przez Sund dotarli do tego małego kraju. Kiedy kabotażowiec rzucił kotwicę, Samir zapłacił kapitanowi grubym plikiem euro i przerzuconą przez reling drabinką zeszli do ciemnozielonego pontonu, czekającego na czarnej spokojnej tafli. Samir i Fadr wiosłowali przy świetle kieszonkowej latarki, a Nabil siedział na rufie, trzymając między kolanami walizkę

z materiałem wybuchowym i detonatorami. Przy brzegu fale wypchnęły ponton na plażę, a potem mężczyźni z powrotem zepchnęli go na wodę i ruszyli ze swoim pakunkiem po mokrym piasku w stronę postaci, która spomiędzy drzew wyszła im na spotkanie.

Samir zamienił z nieznajomą kilka słów. Może nawet pośpiesznie się objęli, zanim gęsiego zaczęli się wspinać po stromej skarpie. Postać stąpała miękko i pewnie, Nabil pomyślał, że to musiała być kobieta. Zaprowadziła ich do białej furgonetki stojącej samotnie na parkingu. Samir usiadł za kierownicą, a pozostali dwaj z walizkami

i plecakami usadowili się na podłodze na pace samochodu.

Usłyszał, jak w salonie zapikał telefon. Gdy do nich dołączył, Fadr i Samir mieli bardzo poważne miny. Fadr schował urządzenie do kieszeni, a Nabil poczuł, jak uginają się pod nim kolana.

– Bądź silny, szahidzie – upomniał go Samir, jakby poczuł to samo co on. – Ci, którzy giną w imię Allaha, nie umierają, lecz żyją wśród nas jako niewidoczne dla nas cienie.

Telefon w kieszeni Fadra znów zawibrował. Mężczyzna wyjął go i odczytał wiadomość.

– Samochód czeka na dole – poinformował pozostałych.

 

Było chłodno. Siedzieli we trzech na pace i przechylali się na boki, gdy furgonetka brała ostre zakręty.

Samir wyjął termos, odkręcił go i zaciągnął się aromatem, zanim podał napar kolegom.

– Herbaty?

Nabil potrząsnął głową. W szarym świetle poranka patrzył na białą gwieździstą bliznę na skroni Samira, ukrytą częściowo pod długimi czarnymi włosami. Przyjaciel co jakiś czas jej dotykał, gdy był w afekcie albo się nad czymś zamyślał. Nigdy nie powiedział, skąd się wzięła. Zapytany, odpowiadał po prostu, że to cud. Blizna przypominała ranę postrzałową, ale nie da się chyba przeżyć postrzału w skroń?

Poznali się trzy miesiące wcześniej na obozie treningowym w Iranie i Fadr oraz Samir szybko stali się dla Nabila niemal jak rodzina, którą stracił. Utarło się, że wierzący męczennik, szahid, nagrywał przed kamerą pozdrowienie albo odczytywał przesłanie. Jego rodzina mogła je potem pokazywać przyjaciołom i sąsiadom i udostępnić w sieci. Choć misja, którą miał do wykonania, stanowiła mocny cios wymierzony w ten wojowniczy, bluźnierczy kraj, rodzina Nabila była przy nim w tej chwili, więc nie miał do kamery nic do powiedzenia.

Nie zdziwił się, gdy został wybrany. Od dzieciństwa lgnął do Boga, wydawało mu się to naturalne i konieczne. Po wojnie domowej Sufjan, imam, wziął go pod swoje skrzydła i swój dach, i polecił go jako kandydata muftiemu Ibrahimowi Safarowi Khanowi i jego organizacji, zaświadczając o jego pobożności i ręcząc za niego.

Samochód wreszcie się zatrzymał, zaciągnięto hamulec ręczny i wyłączono silnik. Drzwi szoferki otworzyły się i zaraz zamknęły z głośnym hukiem. Usłyszeli, jak ktoś oddala się lekkim krokiem, a potem nastała cisza.

Przysnęli na kilka godzin, a w tym czasie świat na zewnątrz pojaśniał. Słyszeli głosy w różnych językach, pośpieszne kroki przechodniów, dzieci, rowery, samochody

i niskie wycie silników autobusów, stukanie skrzyń biegów i pisk opon.

Herbata nie pomogła Nabilowi pozbyć się suchości w gardle. Było mu zimno,

a jednocześnie się pocił, jak wtedy, gdy ma się gorączkę. Otępiałym wzrokiem śledził na opalonym nadgarstku Fadra sekundnik, który szybko, o wiele za szybko, przesuwał się po tarczy zegarka.

Dokładnie o wpół do jedenastej Fadr i Samir ocknęli się i usiedli prosto. Nabil ukrył twarz w dłoniach. Kilka sekund wpatrywał się w podłogę paki, zanim kucnął

i wyciągnął przed siebie ręce.

Pas samobójcy miał formę kamizelki i był ciężki jak grzechy ludzkości. W czterech rzędach na piersi i plecach, w płóciennych kieszeniach, zaszyte były podłużne prostokątne bloki plastycznego materiału wybuchowego, semteksu. Najcięższy element stanowiły płaskie plastikowe worki z łożyskami kulkowymi, którymi oklejono bloki. W momencie wybuchu kilkadziesiąt tysięcy metalowych kulek miało zmienić ciało Nabila w chmurę śmierci. W przewieszonej przez ramię torbie miał dodatkową porcję materiału wybuchowego.

Samir przywiązał kamizelkę do talii Nabila grubym rzemieniem, drutem i dodatkowo zabezpieczył wszystko kłódką, aby żaden bohaterski ochroniarz czy policjant, nabrawszy podejrzeń, nie mógł jej zdjąć, nie detonując ładunków. Fadr tymczasem sprawdził detonatory, baterie i przewody na plecach Nabila.

Potem Samir pomógł mu założyć obszerną jasną wiatrówkę i zapiął ją pod samą szyję. Nabil drżącymi dłońmi naciągnął na głowę niebieską czapkę z daszkiem. Miał krótkie włosy i zgoloną brodę. Na nogach pomarańczowe najki i sprane levisy. Wyglądał jak tysiące młodych kopenhażan.

Wszyscy trzej objęli się po raz ostatni.

– Salam alejkum – powiedzieli równocześnie Sami i Fadr.

– Wa`alejkum salam – Nabil odwzajemnił prastare powitanie.

– Jestem dumny i zazdroszczę ci – wyznał Samir. – Jeśli Bóg da, następnym razem to ja albo Fadr wbijemy nóż w plecy temu albo innemu państwu, który z nami wojuje

i morduje naszych ludzi i braci.

– Inszallah – przytaknął cicho Nabil.

– Masz mapę parku? – spytał Fadr.

Nabil pokiwał głową i poklepał wewnętrzną kieszeń kurtki. Chociaż mapa nie była mu potrzebna. Cel był łatwy do odnalezienia, wystarczyło lekko odchylić głowę.

Nabil wysiadł i odwrócił się do pozostałych.

– I ona mnie wpuści? – upewnił się.

Samir potwierdził skinieniem.

– Ma’assalam, fi aman Allah, idź z Bogiem – wymamrotał. – Kobieta tam będzie. My też tam będziemy. Nie jesteś sam.

Nabil wyprostował plecy i ruszył szybkim krokiem, wbijając wzrok w płyty chodnikowe. Nagle poczuł się lekko. Wkrótce będzie po wszystkim. Miał wrażenie, że patrzy na siebie z góry, widzi, jak przechodzi po skosie przez szeroką ruchliwą ulicę

i kieruje się w stronę wschodniego krańca wesołego miasteczka.

Kiedy się zbliżył do wąskich zakratowanych drzwi, rękawem wytarł pot z czoła

i nasunął daszek czapki mocniej na oczy. Słońce stało wysoko, było bardzo ciepło

i jasno, przez co cień pod drzewami wydawał się chłodniejszy i głębszy. Nabil zobaczył za ogrodzeniem sylwetkę kobiety i usłyszał chrzęst zamka. Wślizgnął się do środka i stanął w wąskim przejściu między restauracją a salonem gier, poza zasięgiem kamer monitoringu. Zapach jedzenia docierający z restauracji wywołał mdłości w jego pustym żołądku. Przy mijanych śmietnikach brzęczały roje much. Za to kobieta pachniała świeżo. Domyślał się, że była w jego wieku. Miała na sobie białą koszulę

z krótkimi rękawami, czarne spodnie i długi czarny fartuch zawiązany wokół wąskiej talii. Na lewej piersi zieloną nitką wyszyta była nazwa restauracji. Nie nosiła biżuterii i nie zasłoniła włosów. Były upięte w kok na karku przytrzymywany dwoma skrzyżowanymi żółtymi ołówkami. Nabil czuł się zawstydzony jej wyglądem, chociaż rozumiał, że nie mogła inaczej. Może należała do organizacji, a może nie, ale zrobiła to, co do niej należało: otworzyła przed nim drzwi do raju.

Zastanawiał się, czy to również ona odebrała ich z wybrzeża i czy to w jej mieszkaniu spędzili ostatnich parę dni. Czy to ona przywiozła ich na miejsce? Była znajomą Samira? Poczuł ukłucie zazdrości, ale natychmiast ją w sobie stłumił. Zazdrość przynależała do tego świata.

– Mam na imię Ain – przedstawiła się po arabsku.

Nabil kiwnął głową, ale nic nie odpowiedział. Kobieta bezceremonialnie wzięła go za rękę i okleiła mu wokół nadgarstka papierowy pasek. Był zbyt oszołomiony, żeby się wzbraniać przed dotykiem jej chłodnych palców. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz dotykała go kobieta.

– To bilet całodniowy – wyjaśniła. – Możesz z nim korzystać z wszystkich atrakcji bez kupowania pojedynczych biletów. Wystarczy, że pokażesz im tę opaskę.

– Jakich atrakcji?

Uśmiechnęła się.

– Sam zobaczysz. To miejsce jest fenomenalne.

– A ty zostaniesz tu, w restauracji? – spytał poważnym głosem. – W sensie, dosłownie tutaj? W pracy?

– Tak.

– Okej. To zostań tu. Nigdzie się stąd nie ruszaj.

– Tak zrobię – obiecała i odnalazła jego oczy pod daszkiem czapki. – Ale dlaczego to takie ważne?

– Bo pracę trzeba szanować i wykonywać ją sumiennie – odparł jak ktoś znacznie starszy i mądrzejszy od niej.

Dziewczyna założyła kosmyk włosów za ucho i poprawiła kok. Jej piersi napięły białą tkaninę koszuli i Nabil spuścił wzrok.

– No dobrze. Skoro to takie ważne, to lepiej, żebym już wracała. – Pokiwała głową

i dodała z uśmiechem: – Słuchaj, czy tobie jest zimno?

– Co?

– Nie lepiej zdjąć tę kurtkę?

– Przyjechałem z pustyni. Moim zdaniem w twoim kraju jest bardzo zimno. – Wzdrygnął się, jakby rzeczywiście marzł.

– Z jakiej pustyni?

– Po prostu z pustyni, okej? Piach, węże i ziemia. Słońce.

– W porządku. Ale jeśli zgłodniejesz, wróć tutaj i zapukaj do tamtych drzwi. Mogę ci coś wynieść. Nie musisz płacić.

Patrzył przez nią, jakby była przeźroczysta.

– Tak zrobię, siostro. Wa`alejkum salam, Ain. – W jego głosie i postawie musiało być coś, czego nie był w stanie opanować, i co sprawiło, że uśmiech na jej ustach zastygł. Po chwili odwróciła się na pięcie i weszła do restauracji.

Nabil westchnął. Jego nozdrza się rozszerzyły. Ten zapach. Ulotny i nieuchwytny, ale był pewien, że rozpoznał w nim zapach z mieszkania. Podszedł do drzwi i je otworzył. Ubrani na biało kucharze krzątali się między metalowymi stołami, które aż się uginały pod ciężarem parujących garnków i półmisków pełnych mięsa, owoców i chleba. Nikt nie zwracał na niego uwagi.

Dziewczyna ustawiała szklanki na tacy, ale odwróciła się, gdy ją zawołał. Znów założyła włosy za ucho i podeszła do niego, miękko nawigując między stolikami.

Nabil włożył rękę do ciężkiej torby na ramię i wyjął szarfę ze świętymi znakami. Cofając się, wyszedł na zewnątrz, a ona przytrzymała mu drzwi.

– Ain…

– Tak? A ty jak właściwie masz na imię? Bo jakoś chyba masz, prawda?

– Nijak. Nie mam imienia. Chyba że Nabil.

Włożył jej do ręki zwiniętą szarfę.

– Dziękuję – wyznał. – Bardzo dziękuję.

– Za co?

Wskazał na opaskę na swojej ręce.

– Za atrakcje.

Chciała rozwinąć tkaninę, zobaczyć, co jej wręczył, ale złapał jej chłodne dłonie.

– Nie teraz – poprosił. – I zostań tu, w restauracji, dobrze?

– Dobrze, zostanę, ale…

– Żegnaj.

 

Powolnie sunący ludzki strumień porwał ze sobą Nabila. Powiedzieli mu, że do tego parku przychodzi każdy, kto latem odwiedza Kopenhagę.

Ruszył na północny wschód. Nie patrz ludziom w oczy, nie patrz na ich twarze, mówili. Oni są niczym. Są cieniami, które wędrują po dolinie śmierci, tylko o tym nie wiedzą. Są kufr, poganami. Nieludźmi, Nabilu.

Powietrze było ciężkie od zapachu budek ze słodyczami, watą cukrową i lodami. Czuł niemal, jak cukier zgrzyta mu między zębami, i z odrazą patrzył na rozpieszczonych, grubych ludzi wokoło.

Trzymał się na obrzeżach tłumu, wiedział, że za trzysta kroków znajdzie się dokładnie pod swoim celem: osiemdziesięciometrową stalową konstrukcją, celnie nazwaną Statkiem do Nieba, najwyższą karuzelą łańcuchową w północnej Europie.

Jednorazowo mogły na nią wsiąść dwadzieścia cztery osoby, które za pomocą potężnych pomp pneumatycznych wciągano ku niebu i przez parę minut okręcano

w kółko na krzesełkach zawieszonych na długich łańcuchach.

Nabil zastanawiał się, czy ciała tych ludzi zostaną rozrzucone po ulicach przylegających do parku. Pakistański inżynier, który pokazał im plany konstrukcji, zdjęcia technicznych detali i model obiektu jako cel wskazał kolumnę od strony północnej, która była elementem nośnym. Powiedział, że gdy zawali się ta część konstrukcji, w polu upadku znajdą się sala koncertowa oraz kilka restauracji

i salonów gier.

Zaczekał przed ogrodzeniem, aż jedna tura ludzi zejdzie z podestu i kolejna grupa zajmie miejsca na krzesełkach. Pompy zagwizdały i duża platforma zaczęła się powoli podnosić. Nabil rzucił okiem na młodą blondynkę w szklanej budce, z której obsługiwano pompy. Dziewczyna obserwowała platformę, a jej ręce pracowicie krzątały się przy przyciskach i dźwigniach. Potem przeskoczył niską barierkę, odepchnął kilkoro dzieci i przeskoczył kolejną.

Ktoś próbował go zatrzymać, ale się wyrwał i pobiegł pod konstrukcję. Przyłożył policzek do zimnego metalu betonowego potwora, objął kolumnę i słuchał pisków nad swoją głową, kiedy Statek do Nieba dotarł na szczyt swojej wędrówki i okręcał pasażerów po błękitnym niebie nad Kopenhagą. Stal wibrowała na jego skórze.

Zobaczył, jak biegną do niego dwaj kontrolerzy i jak komicznie się cofają, gdy rozpina kurtkę, odsłaniając kamizelkę, żółte przewody i bloki ładunków wybuchowych.

Uśmiechnął się jeszcze do blondynki za szybą. Przyciskała do ucha krótkofalówkę. Pomyślał o swojej matce, swoich siostrach i o dziewczynie o imieniu Ain. Miał nadzieję, że naprawdę została w restauracji.

Chwycił detonator w kieszeni kurtki i zamknął oczy na widok ludzkich twarzy, a uszy na ich krzyki.

– Allahu Akbar, Bóg jest wielki – wyszeptał i wcisnął guzik.

Audytorium w gmachu Komendy Głównej pękało w szwach. Ludzie siedzieli na podłodze wzdłuż ścian i przy boksie, w którym znajdował się jeden z informatyków ze swoimi projektorami i komputerami.

Lene Jensen załapała się na jedno z krzeseł na środku sali. Jako komisarz policji zawsze miała zagwarantowane miejsce siedzące, nawet jeśli ostatnio spadła w hierarchii

o kilka oczek.

Siedziała między pozostałymi pracownikami Komendy Głównej, Sił Reagowania, Służb ratowniczych, ministerstw, Policyjnej Służby Wywiadowczej PET i Wywiadu Wojskowego. Te grupy, które cokolwiek znaczyły pod względem pensji i pełnionej służby, siedziały w pierwszym rzędzie.

Amerykanin na podium był ostatnim z ekspertów od walki z terroryzmem, których zaproszono do Kopenhagi, żeby wyjaśnili odpowiednim służbom i urzędnikom, co się wydarzyło w Tivoli tamtego wrześniowego dnia zeszłego roku. Naturalnie

z perspektywy historycznej i naukowej.

Był opalony, wysoki i żylasty. Miał ramiona oficera. Ubrany był w stonowany granatowy garnitur z ostrymi kantami na spodniach, czarne błyszczące buty, białą koszulę i dyskretny krawat w szare prążki. Wyglądał jednak, jakby znacznie lepiej się czuł w spranym, luźnym mundurze pustynnym.

Mikrofon zapiszczał i mężczyzna odsunął go dalej od ust.

– Trzeba sobie jasno powiedzieć, że w tej chwili nie ma już na Bliskim Wschodzie nikogo, kto by chciał albo mógł przerwać ten krąg. Reakcją na każdą przemoc jest jeszcze więcej przemocy. W efekcie rośnie grupa osieroconych dzieci z głęboko zakorzenioną nienawiścią do Zachodu i Izraela. Wystarczy przypomnieć masakry

w palestyńskich obozach dla uchodźców w Sabrze i Szatili w Bejrucie w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim roku. W nocy z piętnastego na szesnastego września chrześcijańscy falangiści i oddziały libańskiej armii wkroczyli do obozów

i przez dwie doby mordowali kobiety, dzieci i starców.

Za jego plecami przeskakiwały stare zdjęcia prasowe stosów splątanych ciał dzieci, zlane krwią ruiny budynków, płonące namioty i chaty z blachy falistej. Ziemia między chatami była czerwona, podobnie kałuże, jakie się potworzyły w koleinach.

– Po zajęciu Libanu to na Izraelu spoczywała formalna odpowiedzialność wojskowa

i międzynarodowa za bezpieczeństwo obozów, ale armia Izraela nie próbowała zatrzymać masakry ani chronić uchodźców. Przeciwnie, wypuszczali nad obozy rakiety świetlne, żeby napastnicy mogli działać również w nocy. I nikt, absolutnie nikt nie mógł się wydostać.

Twarz eksperta była pozbawiona wyrazu. Wypił łyk wody i mówił dalej:

– Wszyscy wiedzieli, że Jasir Arafat miesiąc wcześniej został ewakuowany do Tunezji razem ze swoimi młodymi bojownikami z Organizacji Wyzwolenia Palestyny i częścią swoich dzieci oraz że w Sabrze i Szatili nie było już żadnych uzbrojonych „terrorystów”. W obozach nie przebywali młodzi gniewni mężczyźni z kałasznikowami, ale to nie miało znaczenia. Ta rzeź stanowiła komunikat wysłany do Arafata przez Eliego Hobeikę, szefa wywiadu libańskiej armii, i Ariela Szarona, izraelskiego ministra obrony. – Amerykanin przesunął wzrokiem po pierwszych kilku rzędach, a na ekranie pojawiły się portrety Szarona

i Hobeiki.

– Między szesnastym a osiemnastym września falangiści zamordowali około trzech

i pół tysiąca ludzi. Mniej więcej tyle osób zginęło w atakach na World Trade Center

i Pentagon w dwa tysiące pierwszym roku. Zbieżność dat zeszłorocznego ataku

w Tivoli i tamtej masakry oczywiście już rzuciła się państwu w oczy.

Oczywiście, że tak, pomyślała Lene. Tylko pytanie, czy tę zbieżność można uznać za przypadek. Nikt jak dotąd nie wziął odpowiedzialności za zamach w Tivoli, co było nietypowe. Wszyscy się spodziewali, że zaraz organizacje od Al-Kaidy aż po Ansar al-Islam ogłoszą zwycięstwo, tymczasem międzynarodowe agencje prasowe nie dostały żadnego listu ani nagrania wideo. Również na YouTubie nie pojawił się żaden film z północnozachodnich terytoriów Pakistanu albo Jemenu, który by nawiązywał do zamachu.

Zdjęcia zniknęły, ekran zrobił się szary, a amerykański ekspert ciągnął dalej:

– Po Sabrze i Szatili zaatakowano amerykańską ambasadę w Bejrucie. Zginęło sześćdziesięcioro troje młodych ludzi. Następnie zbombardowano koszary amerykańskich marines, mordując kolejnych dwustu czterdziestu jeden młodych Amerykanów. Środkowy Wschód to epicentrum nieustających politycznych trzęsień ziemi. Zwierzę, które pożera własne i cudze dzieci. Ktoś, panie i panowie, musi przerwać ten schemat. W przeciwnym razie historia osądzi nas wszystkich z najwyższą surowością. Jakieś pytania?

Umięśniony mężczyzna siedzący w tym samym rzędzie co Lene, tylko z brzegu, podniósł rękę i podano mu mikrofon. Lene go nie znała, ale wyglądał jak typowy pracownik PET: tuż po czterdziestce, wysportowany, w dżinsach i czarnej koszulce, której rękawy zawijały się na imponujących bicepsach. Twarz miał jednak wychudzoną i zmęczoną, oczy – przekrwione i zapadnięte, a włosy – krótkie i posiwiałe. Żyła na jego szyi pulsowała powoli.

– Nadinspektor Kim Thomsen, PET – przedstawił się. – Jeśli my lub ktokolwiek inny ma przerwać krąg przemocy, to musimy ten atak umieścić we właściwym kontekście, jakkolwiek wynaturzony może się on wydawać w naszej optyce. To jednak jest dość trudne w sytuacji, w której nikt nie wziął odpowiedzialności.

Pytający kontrolował swoją mowę ciała, ale pewne napięcie w jego głosie zdradzało, że był osobiście poruszony.

Jak niemal wszyscy w Danii, pomyślała Lene. Każdy znał, był spokrewniony albo słyszał o kimś, kto był w Tivoli siedemnastego września. Dla kraju, z którym historia dotąd obchodziła się wyjątkowo łaskawie, atak bombowy stanowił nokaut. Nie byli przygotowani na taką tragedię, nigdy jeszcze nie spotkało ich coś podobnego

i kompletnie nie mieli pojęcia, co robić.

Komórka zawibrowała w kieszeni na jej udzie. Lene zmieniła pozycję i zignorowała telefon. Powieki same jej się zamykały. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz zasnęła bez pomocy tabletek, czerwonego wina albo wódki – albo wszystkiego naraz.

Amerykanin pokiwał głową.

– Jestem przekonany, że wszyscy znawcy Bliskiego Wschodu przypisują odpowiedzialność za zamach w Tivoli którejś z komórek dżihadystów. To, że żadna nie przyznała się do zamachu, również stanowi rodzaj sygnatury. Al-Salim z Teheranu i szejk Ibrahim Safar Khan z… czort wie skąd, ale prawdopodobnie z Ammanu, uczynili swoim znakiem rozpoznawczym brak oficjalnego brania odpowiedzialności za swoje działania. Obaj dysponują niewielkimi, ale świetnie zorganizowanymi jednostkami oddanych młodych mężczyzn i kobiet.

Widząc, że agent PET, który trzymał mikrofon, nie zamierza w żaden sposób skomentować tej odpowiedzi, Amerykanin mówił dalej:

– Są świetnie wykształceni, a przede wszystkim cierpliwi. Walczą o ogólnoświatowy kalifat i uważają, że niewierni muszą się nawrócić albo wyginąć, innej drogi nie ma. Jednocześnie ci mężczyźni i kobiety, być może zwłaszcza one, pod pewnymi względami żyją w średniowieczu. Podczas gdy my, w zachodnich służbach wywiadowczych i policyjnych z naszymi satelitami, dronami, stacjami nasłuchowymi i komputerami należymy do świata przyszłości. – Ręką zatoczył po sali. – Dla nich wszyscy państwo są istotami z kosmosu. Żyjemy w równoległych rzeczywistościach, dwóch odrębnych epokach. I cholernie trudno jest przeskoczyć tę przepaść, odnaleźć ich… i zniszczyć. My na Zachodzie jesteśmy niesłychanie podatni na ciosy, nikt z nas bowiem nie umie się obronić przed zdeterminowanym człowiekiem z innej epoki gotową złożyć w ofierze własne życie. To nam się nie mieści

w głowach, bo przecież nikt z nas nie chce umierać, a już na pewno nie „za sprawę”.

Mężczyzna, który przedstawił się jako Kim Thomsen, wyglądał na nieco skołowanego, ale ekspert posłał mu krzepiący uśmiech.

– Zwykle nie korzystają z komórek, a jeśli już, to z telefonów na kartę, mówią parę słów albo wysyłają pojedynczego esemesa i niszczą aparat. Wiedzą, jak każdy z nich wygląda, znają swoje klany, rodziny, dialekty i akcenty i każdy z nich udowodnił swoją wierność ideałom organizacji. Uczynił to, ostrzeliwując autobus wiozący szyitów na lokalne targowisko, wysadzając w powietrze szkołę dla dziewcząt, oślepiając kobietę, która twierdziła, że została zgwałcona, albo odrąbując głowę homoseksualiście. Nie jesteśmy w stanie infiltrować tego środowiska, bo nie możemy poprosić naszych agentów, żeby okaleczali albo mordowali małe dziewczynki. Dżihadyści przestali już przyznawać się do swoich akcji i pozować na celebrytów, jak to miał w zwyczaju na przykład Ilich Ramírez Sánchez aka Szakal. – Mówca zapatrzył się przed siebie. – Ideologiczny trzon organizacji mogą dziś stanowić młode, wykształcone kobiety, co dodatkowo wszystko komplikuje. Nie potrzebują bowiem specjalnego przeszkolenia: są dyskretne, świetnie kłamią i z reguły lepiej od mężczyzn potrafią dotrzymać tajemnicy.

Jak można się było spodziewać, wśród damskiej części widowni rozległ się szmer oburzenia. Amerykanin cierpliwie czekał, aż ucichnie, i kontynuował niezrażony:

– To przecież faceci zapominają się wylogować z Facebooka, wyrzucić stringi, które ukryli w kieszeni, zetrzeć szminkę z kołnierzyka, zdjąć z marynarki długi jasny włos albo wykasować płomienne esemesy z komórki po spotkaniu z kochanką. Kobietę do działania motywuje osobista tragedia. Może nią być utrata męża, braci, sióstr, dzieci albo rodziców, albo własnego kraju i dziedzictwa. Odpowiedzialnością za tę stratę obarczają Zachód i Izrael. Te kobiety nie chodzą w burkach czy nikabach albo zawsze dwanaście kroków za mężczyzną. Ona palą papierosy, mają prawo jazdy, piją mojito, uprawiają seks przed ślubem i słuchają Rihanny. Islamiści się na to godzą, ponieważ to im pomaga w osiągnięciu celu nadrzędnego, jakim jest destabilizacja Zachodu.

Lene pomyślała, że gość w sumie miał rację.

– Ale dlaczego akurat teraz? I dlaczego Dania? – dociekał agent PET.

Amerykanin wzruszył ramionami i kciukiem oraz palcem wskazującym ścisnął skórę przy nasadzie nosa.

– Well… Nie zdradzę chyba żadnej tajemnicy, gdy powiem, że nas jako waszych sojuszników dziwiła nonszalancja, z jaką Dania w latach siedemdziesiątych

i osiemdziesiątych udzielała azylu politycznego wszystkim jak leci, również znanym muzułmańskim fundamentalistom i demagogom. Przyjmowaliście ich w przekonaniu, że ci ludzie byli prześladowani przez autorytarny reżim w Egipcie. Było wam ich żal, a przecież planując zabójstwo głowy państwa, musieli się liczyć z ryzykiem prześladowań. Do tego mamy rysunki Mahometa, których wciąż wam nie zapomniano i które są przywoływane za każdym razem, gdy mułłowie chcą wyciągnąć ludzi na ulice. I wreszcie Dania należy do koalicji walczącej w Afganistanie i Iraku niczym współcześni krzyżowcy. Mogą być także inne przyczyny, o których nie wiemy.

W kraju mogła na przykład powstać komórka islamistyczna, która dojrzała do tego, aby ją przetestować.

– Czyli pańskim zdaniem sami jesteśmy sobie winni – stwierdził ze złością mężczyzna.

Amerykanin popatrzył na niego pustym wzrokiem i po chwili zapewnił:

– Oczywiście, że nie. Tak naprawdę nie mam żadnych mocnych faktów, na podstawie których mógłbym dać panu konkretną odpowiedź. Może po prostu przyszła wasza kolej albo byliście łatwą ofiarą. Z całą pewnością możemy stwierdzić, że zamach

w Tivoli został przeprowadzony wyjątkowo sprawnie. I jeśli chcecie uniknąć powtórki, musicie zmienić sposób myślenia i działania. Po Tivoli wasz kraj obudził się

w zupełnie innej rzeczywistości. Pytanie, czy jesteście gotowi zwiększyć intensywność inwigilacji osób prywatnych, podsłuchów, aresztowań bez zarzutów, stosować wzmocnione techniki przesłuchań, presję fizyczną, serum prawdy, wykrywacze kłamstw czy ekstradycje bez wyroku sądu. Czy pozwolicie, aby wasz kraj stał się państwem policyjnym, żeby zapobiec powtórce?

Ludzie zaczęli się niespokojnie wiercić na krzesłach. Powtórce?! Sama myśl o tym była nie do zniesienia.

Lene popatrzyła na swoją szefową, komendant Charlotte Falster, która w tym momencie wstała i zgromiła wzrokiem agenta PET, aż ten speszony usiadł na swoim krześle. Potem weszła na podium i uśmiechając się serdecznie, podziękowała amerykańskiemu ekspertowi za wykład. Stali przodem do publiczności i obecny na sali fotograf zrobił zdjęcie ich uścisku dłoni. Ta szczupła kobieta z nienagannym siwym bobem była mistrzynią detalu.

Lene znów zaczęły się zamykać powieki, ale powstrzymała ten odruch, ponieważ to, co usłyszała od swojej przełożonej, poruszyło w niej czułą strunę.

Charlotte przedstawiła właśnie następną mówczynię, używając takich słów jak lekarka medycyny, studia bliskowschodnie, podręczniki, Harvard i Oxford, specjalna doradczyni PET.

Lekarka psychiatrii Irene Adler.

Wszystkie głowy na sali odwróciły się, jakby były nawleczone na jeden sznurek. Lene pomyślała, że Irene Adler tak właśnie działa na ludzi. Jeśli ktoś nie wiedział, czym jest naturalna charyzma, to powinien ją poznać. Długie złote włosy miała splecione

w warkocz gruby jak męskie przedramię i sięgający wysadzanego nitami paska czarnych opiętych dżinsów. Warkocz omiatał rytmicznie dół jej pleców, jakby samo stawianie jednej stopy przed drugą sprawiało jej przyjemność. Wyglądała jak modelka na wybiegu.

Jedyną osobą, która zdawała się w ogóle nie odnotować jej efektownego wejścia, był siedzący z brzegu agent PET. Wsparł przedramiona na kolanach i patrzył w podłogę.

Charlotte Falster zaczęła coś mówić o rekrutacji terrorystów, formowaniu ich psychiki i społecznym pochodzeniu zamachowców samobójców, lecz Lene nie była w stanie słuchać. Mdłości wywołane widokiem Irene Adler postawiły ją na nogi. Przecisnęła się między rzędami krzeseł, mamrocząc słowa przeprosin, i szybkim krokiem ruszyła do drzwi.

Przez całą drogę czuła na karku wzrok lekarki.

*

Lene powoli przemierzała słynny, wyłożony płytkami okrągły dziedziniec komendy z rękami wciśniętymi w kieszenie skórzanej kurtki. Cieszyła się, że stamtąd wyszła. To było za wcześnie. Źle tolerowała tak duży tłum tak blisko siebie. Miała wrażenie, że inni ludzie rozcieńczają jej granice, wlewają się w nią. Odwróciła się, gdy usłyszała za sobą pośpieszne kroki. To był ten ponury agent PET. Kim… Thomsen? Najwyraźniej jej nie zauważył. Stawiając długie kroki, przeszedł przez plac przed komendą i wsiadł za kierownicę granatowego forda mondeo. Odjechał od krawężnika z piskiem opon,

a przed pierwszą przecznicą włączył niebieski kogut na dachu.

Lene natomiast okrążyła kompleks zabudowań i ruszyła dalej w górę Otto Mønsteds Gade. Miała ochotę zatrzymać się w Gliptotece i w tamtejszej cukierni napić się kawy. O tej godzinie powinno tam być spokojnie. Może w ogóle powinna poświęcić resztę dnia na przechadzanie się po chłodnych salach? Na coś sensownego, coś, co robią normalni ludzie.

Niebo nad Tivoli było pocięte żółtymi żurawiami. Na terenie parku wciąż trwały prace porządkowe.

Znów zawibrował jej telefon. Lene aż się bała sprawdzać, ile wiadomości dostała. Wyjęła komórkę i spojrzała na ekran.

– Fuuuck… – wymamrotała.

Ain.

Zamrugała szybko. Jako wolontariuszka Linii Życia, telefonu zaufania dla osób zagrożonych samobójstwem, Lene rozmawiała kilkukrotnie z tą młodą Arabką, ale od ostatniego razu minęły ze dwa miesiące. Lene nie miała pojęcia, czy to było prawdziwe imię dziewczyny ani tym bardziej skąd miała jej prywatny numer. Widziała natomiast, że dziewczyna przysłała jej cztery esemesy i dwukrotnie dzwoniła, nagrywając jej się na skrzynkę. Druga wiadomość brzmiała jeszcze bardziej desperacko i nieskładnie niż pierwsza.

Postanowiła oddzwonić od razu.

Dziewczyna wydawała się zdyszana, a hałas w tle niemal całkiem ją zagłuszał.

– Ain?

– Lene? Lene… dziękuję! Musisz mi pomóc. Przepraszam.

Ton głosu w słuchawce sprawił, że Lene automatycznie przyśpieszyła i truchtem pobiegła do swojego samochodu zaparkowanego przed Gliptoteką.

– Skąd masz mój numer? Zresztą nieważne… Ain, ledwie cię słyszę. Gdzie ty jesteś? Nie możesz znaleźć jakiegoś cichszego miejsca…? Co się dzieje? Co się stało?

– Chyba ktoś mnie śledzi. Nie, na pewno… Zaczekaj…

– Gdzie teraz jesteś?

– Na stacji Nørreport.

Połączenie zostało przerwane. Lene z frustracją tupała w chodnik. Szarpnęła drzwi samochodu, telefon upadł jej na podłogę. Drżącymi rękami wyłowiła go spomiędzy pedałów. Nim zdążyła oddzwonić, ekran znów się zaświecił.

Dziewczyna płakała.

– Chcą mnie złapać, Lene!

Lene wciągnęła głęboko powietrze i starała się mówić spokojnie. Jak w telefonie zaufania.

– Nikt nie chce cię złapać, Ain. I nikt za tobą nie chodzi. Spróbuj się uspokoić… Masz jakąś pa… – W ostatniej chwili powstrzymała się przed oskarżeniem jej o paranoję. Usłyszała w tle metaliczny dźwięk komunikatu przez megafon i szum dużej grupy stłoczonych ludzi, dudniący szmer głosów.

– Nie jestem paranoiczką. Naprawdę nie. Ja nie oszalałam!

– Ain, oczywiście, że nie. Wiem, że nie jesteś chora. Powiedz, kto cię śledzi?

Głos w słuchawce w jednej chwili stał się osobliwie spokojny, co było jeszcze gorsze niż panika przed chwilą. W niewytłumaczalny sposób w piekielnym zgiełku Lene słyszała nagle tylko głos Ain i włosy na jej przedramionach się podniosły, gdy po chwili usłyszała dziecinny szloch młodej kobiety.

– Sama jestem sobie winna. Zasłużyłam na to. Lene, ja zrobiłam coś potwornego, coś naprawdę strasznego. To ja pozwoliłam… A teraz jeszcze wciągnęłam w to ciebie.

– Co próbujesz mi powiedzieć? Na co zasłużyłaś? Posłuchaj, przyjadę po ciebie

i znajdziemy jakieś miejsce, gdzie będziemy mogły porozmawiać, okej? Ain?

Lene odpaliła silnik starego citroena i wcisnęła gaz do dechy. Mężczyzna z psem odskoczyli, kiedy na H.C. Andersens Boulevard przejechała na czerwonym,

a rowerzysta uderzył pięścią w dach jej samochodu, bo zepchnęła go na chodnik.

– Ain, odezwij się!

Słyszała pośpieszne kroki dziewczyny, stukanie wysokich obcasów o posadzkę peronu, jakby szła z telefonem w opuszczonej ręce.

– Lene…? Naprawdę po mnie jedziesz? Ja go widzę. Jest tutaj, na dole.

– Będę za dwie minuty.

– Dziękuję…

Widziała przed sobą budynek stacji, ale gęsty ruch uliczny ją blokował. Jedną ręką przyciskała telefon do ucha, a drugą prowadziła samochód. Znów usłyszała przez megafon komunikat o nadjeżdżającym pociągu. Ain nic nie mówiła, ale Lene słyszała jej poszarpany oddech.

– Lene, to na nic. Ja…

Lene usłyszała, jak dziewczyna z głośnym świtem wciąga powietrze i sekundę później czyjś krzyk. Głośne, wysokie krzyki kobiece.

– Ain!

Łoskot w słuchawce prawie ją ogłuszył, kiedy telefon upadł na peron. I zaraz głośny huk i po nim dźwięk biegnących stóp. Pisk hamulców pociągu Lene usłyszała z tak przerażającej bliskości, że pociemniało jej w oczach.

Zatrzymała się przed przejściem dla pieszych i patrzyła, jak ulica zapełnia się ludźmi wylewającymi się z głębi stacji.

Przez megafony nadano lakoniczny komunikat o potrąceniu człowieka.

Potem usłyszała powolne kroki. Ktoś podniósł telefon i spokojny męski głos powiedział kilkukrotnie „halo”, zanim się rozłączył.

 

Maszynista siedział oparty o chłodną ścianę. Kilku jego kolegów klęczało przy nim

i próbowało go uspokoić. Łokcie opierał na kolanach, głowę miał spuszczoną i dłońmi mechanicznie pocierał bladą, apatyczną twarz. Wzrok wbijał w podłogę, a między jego nogami leżała kałuża wymiocin.

Mijając go, Lene odruchowo pomyślała, że ten człowiek w sile wieku właśnie został rencistą. Nørreport okazało się jego ostatnią stacją.

Pociąg stał pusty i oświetlony, wszystkie drzwi były otwarte. Dziwnie opuszczony

i porzucony na długim, równie pustym peronie, zupełnie jakby cały gatunek ludzki został ewakuowany na inną planetę. Jedynym dźwiękiem było niespokojne świszczenie hamulców pneumatycznych.

Podeszła do grupki policjantów i ratowników medycznych, którzy stali przy zakrytych noszach. Z bliska słyszała skrzeczące głosy w policyjnych radiach. Dwaj ratownicy szli wzdłuż szyn z żółtymi plastikowymi workami. Jeden z nich podniósł coś i wrzucił do worka. Wydawało się, że było to coś ciężkiego.

Na noszach pod białym prześcieradłem widać było zarys bezkształtnej masy, w której z trudem można było rozpoznać ludzką sylwetkę. W miejscu, gdzie powinna być głowa, krew zdążyła już przeciągnąć przez tkaninę. Postać była nienaturalnie krótka. Chwilę zajęło, nim Lene zrozumiała, że ma odcięte nogi.

Wylegitymowała się najbliżej stojącym policjantom.

– Myślę, że ją znałam – zwróciła się do młodej brunetki z kucykiem, która wyglądała, jakby wolała być teraz gdziekolwiek indziej niż tutaj.

– Znamy nazwisko i znaleźliśmy to – pokazała portfel. W drugiej ręce trzymała nieforemną torbę na ramię. Skóra była porwana i sztywna od zaschniętej krwi.

– Ma na imię Ain? – upewniła się Lene i zerknęła na białe kamery monitoringu pod sufitem.

Policjantka pokiwała głową.

– Ain Ghazzawi Rasmussen. To jej prawo jazdy.

– Jakiś list?

– To znaczy?

– List pożegnalny. Albo coś innego, jakieś wyjaśnienie?

– Nic. – Funkcjonariuszka popatrzyła na nosze i dodała: – Choć oczywiście trudno powiedzieć, czy to naprawdę ona. Jest w fatalnym stanie.

Lene spojrzała na prawo jazdy. Nieśmiały uśmiech, ciemne włosy. Ain Ghazzawi Rasmussen przeżyła tylko dwadzieścia trzy lata. Miała apaszkę na szyi, ładne usta, wysokie kości policzkowe, ciemne, lekko skośne oczy. Bardzo bliskowschodnia uroda. Prawo jazdy wystawiła stołeczna komenda przed czterema laty.

Dwaj ratownicy skończyli przeszukiwanie torów i wspięli się na peron. Na pytanie kierującego akcją potrząsnęli głowami.

– Nic więcej tam nie ma – zapewnił jeden z nich.

Lene poderwała głowę na dźwięk kolejnych syren. Niebieskie światło koguta odbijało się od ścian przy najbliższym wyjściu na ulicę.

Oddała policjantce prawo jazdy.

– Znałaś ją? – spytała kobieta.

– Niezupełnie – wyznała Lene. – Nie.

Otworzyła portfel Ain. Były w niej karty: – ubezpieczeniowa

i kredytowa oraz dwa banknoty. Żadnych zdjęć. Pod żółtą kartą ubezpieczeniową znajdowała się wizytówka restauracji

w Østerbro: Le Crocodile Vert.

Lene zwróciła policjantce portfel.

– Na peronie znaleźliśmy jeszcze to. – Kobieta pokazała Lene białego smartfona.

– Sprawdzałaś, co w nim jest?

– Jeszcze nie.

Lene obejrzała telefon z każdej strony. Wydawało się, że działał, ale klawiatura była zablokowana.

Ratownicy ruszyli z noszami w stronę schodów. Jeden z pozostałych policjantów położył rękę na ramieniu rozmówczyni Lene i cicho coś do niej powiedział.

– Jedziemy z nią – wyjaśniła policjantka. – Nie wiem, czy chcesz… – Popatrzyła na Lene błagalnie. Pewnie by się ucieszyła, gdyby pani komisarz zaoferowała się, że jej potowarzyszy w Zakładzie Medycyny Sądowej i może jeszcze powiadomi bliskich samobójczyni. Bo rzeczywiście, Lene miała spore doświadczenie w takich sytuacjach.

Zawahała się nawet, jednak poczuła się tym wszystkim przytłoczona. Nie miała siły dźwigać ciężaru kolejnej śmierci.

– Poradzisz sobie – zapewniła młodszą koleżankę. – Z czasem będzie łatwiej.

– Naprawdę?

– Nie.

*

Potem, gdy Lene szukała kluczyka do skrzynki na listy, okazało się, że cały czas miała w kieszeni kurtki telefon Ain. Wspinając się na czwarte piętro, całą drogę przeklinała się w myślach. Zamieszkała przy tej spokojnej ulicy we Frederiksbergu po tym, jak rozwiodła się z ojcem Josefine. Miała wtedy trzydzieści dziewięć lat. Od tamtej chwili minęło prawie pięć lat i teraz uważała, że ludzie żyją za długo.

Poranną gazetę położyła na stole, jak zwykle weszła do salonu i odsunęła zasłony. Otworzyła okna, za którymi popołudniowe niebo było jasne i bezchmurne. Przewiesiła kołdrę przez poręcz balkonu. W łazience długo patrzyła na przepełniony kosz na brudy, ale nie miała siły nastawiać prania. Potem zajrzała do dawnego pokoju Josefine. Pokój stał pusty, odkąd córka postanowiła zamieszkać z koleżanką ze szkoły fizjoterapii, ale z jakiegoś powodu Lene musiała codziennie tu zajrzeć.

Potem zrobiła sobie kubek nescafé i usiadła na kanapie, by poczytać. Od dnia katastrofy gazeta drukowana była z wąskim paskiem żałobnym na pierwszej stronie. Ów pasek miał pozostać na okładce przez 1241 dni. Każdy dzień upamiętniał kolejną ofiarę zamachu.

Tamten dzień był dla duńskich mediów jak mroźne otrzeźwienie. Zniknęły niezliczone programy o gotowaniu i najwyraźniej nikt za nimi nie tęsknił. Prowadzący

i prezenterzy spoważnieli, mówili ściszonymi głosami

i rzeczowym tonem. Meteorolodzy, zapowiadając dni bezchmurne i słoneczne, na twarzach mieli wymalowane poczucie winy. Nawet kanały komercyjne skończyły

z odmóżdżającymi reality shows i pokazywały pouczające programy historyczne

i filmy ze złotej ery duńskiej telewizji. Połowa politycznie poprawnej lewicy zamilkła po zderzeniu z rzeczywistością, o której pewnie słyszała, ale w którą tak naprawdę nie wierzyła. Druga połowa, przepełniona wypaczonym poczuciem satysfakcji, uważała, że Dania sama była sobie winna i trzeba spojrzeć na sprawę również z perspektywy terrorystów. Że ta tragedia była skutkiem neoimperialistycznej polityki zagranicznej kraju, zwłaszcza tej prowadzonej przez rządy burżuazyjne. Że do Kosowa i Iraku należało wysłać zeszyty, leśników i policjantów kierujących ruchem ulicznym, a 

w Afganistanie zbudować ścieżki rowerowe, z których Duńczycy są tacy dumni i które robią lepiej niż ktokolwiek na świecie.

Natomiast jako społeczeństwo Duńczycy przeszli radykalną przemianę. Kościół po raz pierwszy odnotował wzrost liczby członków, a każdy, kto zaliczył weekendowy kurs w terapii Gestalt albo mindfulness oraz był w stanie założyć stronę internetową, zarabiał teraz krocie na przepracowywaniu traum i rozterek innych ludzi. Premierka zatrudniła utalentowanego autora przemówień i zwolniła dotychczasowych spin doktorów. Po ataku wygłosiła mowę, którą CNN nadało w całości i którą cytowały media całego świata. Mówiła głosem o oktawę niższym niż normalnie i po raz pierwszy od wygranych wyborów sprawiała wrażenie, jakby żyła w tej samej rzeczywistości co jej rodacy. Sondaże przewidywały reelekcję.

Ale oczywiście zamach ożywił na nowo środowiska neonazistów, islamofobów

i rasistów, którym zwykle przewodzili zdziwaczali starzy mężczyźni. Tureccy

oraz libańscy sklepikarze i restauratorzy zastawali wybite okna w swoich firmach i rasistowskie wyzwiska na swoich wozach dostawczych. W przejściu podziemnym

w jednym z gett w Vestegnen napadnięto i zgwałcono czternastoletnią Jordankę. Domniemanymi sprawcami byli neonaziści.

Wszystko to było do przewidzenia, ale jednocześnie z każdej strony – zarówno ze strony związków mniejszości etnicznych, jak i stowarzyszeń lokatorów – nawoływano do opamiętania. W dzielnicach zmienionych w getta wolontariusze patrolowali ulice w dzień i w noc.

Lene przerzucała strony gazety, ale nie była w stanie przeczytać od początku do końca żadnego artykułu. Co chwila zerkała na białego smartfona leżącego na stoliku, ale go nie tknęła.

Ile razy rozmawiała z Ain? Pięć? Osiem? Ich pierwsze interakcje były nieśmiałe i ogólnikowe, jak zwykle, gdy ktoś zbierał się na odwagę, żeby zadzwonić na Linię Życia. Młoda kobieta w słuchawce mówiła w miarę składnie. Rozmowy, które Lene prowadziła z użytkownikami, rzadko trwały dłużej niż kwadrans i z reguły kończyły się w tonie konstruktywnym i optymistycznym.

Ain nie zdradziła zbyt wielu informacji o sobie. O swoich problemach opowiadała naokoło, co również było normalne. W dzieciństwie jako palestyńska sierota trafiła do obozu dla uchodźców w Tunezji, gdzie ją znalazło i adoptowało małżeństwo duńskich medyków pracujących dla Lekarzy bez Granic. Do Danii przywieźli ją, gdy miała osiem lat. Mówiła bez akcentu i zdawała się żyć jak każda Dunka w jej wieku. Nigdy nie wspomniała o problemach z mobbingiem, odrzuceniem czy dyskryminacją. Mówiła za to o swoich lękach i samotności. Lene poradziła jej rozmowę z psychiatrą albo psychologiem. W Linii Życia znajdowała się lista lekarzy i psychologów, którzy byli w stanie przyjmować pacjentów niemal od ręki, jeśli operator uznał, że istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że osoba dzwoniąca targnie się na swoje życie. Lene skierowała Ain do jednej z tych osób, ale nie wiedziała, czy dziewczyna posłuchała jej rady.

Zdarzało się, że przez pięć albo sześć tygodni Ain się nie odzywała. Lene miała wówczas nadzieję, że dziewczyna zaczęła terapię albo po prostu zrobiło jej się lżej na duszy. Że się zakochała, awansowała w pracy, może wyjechała z kraju. Albo wręcz, że to rozmowa z Lene jej pomogła.

Któregoś wieczoru w siedzibie fundacji jeden z wolontariuszy rozwiał te nadzieje, gdy jej powiedział, że Ain znów jest na linii.

Dziewczyna mówiła zdyszanym, zalęknionym głosem. Robiła długie przerwy,

w których słychać było statyczny szum, po czym nagle rzucała jedno albo dwa zdania. Mówiła nieskładnie, trudno było ją zrozumieć. Lene docisnęła słuchawki dłońmi

i pochyliła głowę w głębokim skupieniu. Chciała jak najdokładniej wyczuć nastrój rozmówczyni. Dowiedziała się, że dziewczyna zrobiła coś potwornego. Sama tak się wyraziła. Coś, czego nigdy, przenigdy nie da się wybaczyć. Płakała cicho, jej głos stał się bełkotliwy, mówiła przez zaciśnięte gardło. Zaczęła chodzić nocą po mieście. Nie wytrzymywała w domu, nie była w stanie przebywać w żadnym z miejsc, które znała. Spacerowała po błoniach albo wzdłuż plaż na północy miasta.

Słuchając jej, Lene patrzyła w mrok za oknami biura. Wyobrażała sobie samotną dziewczynę, która błąka się po opustoszałych parkach albo plażach, i skręcało ją 

w środku. Dobrze pamiętała, jak się czuła, gdy Josefine wychodziła na miasto, a ona nie wiedziała, gdzie jest. W dodatku jej córka jak na złość często zapominała zabrać komórkę.

Przez następną godzinę Lene szukała w ich rozmowie jakiegoś punktu zaczepienia, czegoś pewnego i zwyczajnego. Czy Ain chodziła na terapię? Czy płaciła rachunki? Czy miała co jeść? Chodziła do pracy? Widywała się z rodziną? Starała się uratować tonącą dziewczynę, wciągnąć ją na brzeg małej wyspy wspólnej rzeczywistości.

Ale nie była w stanie do niej dotrzeć. Ain paraliżował strach przed czymś nienazwanym, czymś pozbawionym formy i kształtu. Przed czymś złym

i wszechmocnym. Powiedziała, że ktoś ją zmanipulował. Twierdziła, że ktoś był w jej mieszkaniu, gdy ona była w pracy albo na którejś ze swoich samotnych przechadzek. Że ktoś słuchał tego, co mówiła, i widział wszystko, co robiła.

– Rozumiem, Ain, ale kto to jest? – Lene na koniec straciła cierpliwość i znad ścianek działowych niczym korki z butelek powyskakiwały głowy pozostałych wolontariuszy. Opanowała się więc i ściszyła głos, chociaż i tak wiedziała, że na następnym dyżurze będzie miała przyjacielską wizytację i zestaw ostrzejszych, przygotowanych specjalnie dla niej procedur. Operatorzy telefonu zaufania co do zasady mieli wsłuchiwać się w to, co mówi dzwoniący i okazywać empatię. W żadnym razie nie powinni się wydzierać na ludzi nękanych myślami samobójczymi.

– Ain, powiedz mi, kto? – powtórzyła szeptem.

Nie odpowiedziała. W słuchawce brzmiał tylko monotonny, cichy płacz. Lene zdawało się, że słyszy kliknięcie, przez chwilę jakąś muzykę, a potem niski męski głos, który powiedział w tle kilka słów, zanim znów jedynym dźwiękiem dobiegającym komisarz był płacz dziewczyny.

– Zasłużyłam na śmierć – powiedziała po pewnym czasie.

– Oczywiście, że nie zasłużyłaś. Nikt nie zasłużył na śmierć, Ain.

– Właśnie, że tak! Ja zasłużyłam. I to nie raz, ale więcej niż tysiąc razy – powiedziała stanowczo. I się rozłączyła.

Lene podeszła do okna w salonie i wyjrzała na ulicę. Kiedy miała miejsce tamta fatalna rozmowa? Z kilka miesięcy temu. Potem zadzwoniła tylko jeden, jedyny raz, ale mówiła mniej więcej to samo. Zaczęła brać leki, ale powiedziała, że nie pomagają. Było coraz gorzej. Ludzie dziwnie na nią patrzyli, obgadywali ją za plecami. Z domu wychodziła tylko do pracy i zaraz potem wracała. Czy Lene nie mogłaby przyjść do niej do domu?

Odparła, że to niemożliwe. Absolutnie wykluczone. Niestety. Takie były zasady. Dziewczyna wpadła w rozpacz, a Lene już wiedziała, że to był jej ostatni wieczór w Linii Życia. Rozłączyła się, nie czekając, aż Ain przestanie płakać. Założyła kurtkę, zarzuciła na ramię torebkę i wyszła z pokoju pod ostrzałem spojrzeń pozostałych wolontariuszy.

Chryste!

Poszła do kuchni i poszukała wina, które powinno gdzieś tam być. Czy mogła się bardziej postarać? Zrobić dla tamtej dziewczyny coś więcej? Przed oczami stanęła jej groteskowo krótka sylwetka pod białym przesiąkniętym krwią prześcieradłem. Drżącymi rękami zrywała folię z szyjki butelki. Potem trzy razy walczyła

z korkociągiem, zanim napełniła kieliszek po brzeg. Wypiła duszkiem i nalała następny.

Z winem w ręce wróciła do pokoju, usiadła na kanapie i wbiła wzrok

w milczący biały telefon. W końcu nakryła go gazetą. Spojrzała na własny, ale ekran był pusty. Żadnych esemesów ani połączeń. Najwyraźniej nikt za nią nie tęsknił. Nawet telemarketer.

Zasnęła na pół godziny, aż zbudziła się raptem przy dźwiękach komunikatu

z megafonu i pisku pociągowych hamulców. Otworzyła oczy zdyszana.

Wstała, podeszła do regału i podniosła wieko starego pudełka. Wsunęła kasetę VHS do odtwarzacza.

Film trwał dwie minuty. Nagrał go jej były mąż Niels podczas akademii z okazji zakończenia sezonu w szkole baletowej Svennigsen. Josefine była czwarta od lewej

w równym rządku chudych, stremowanych dwunasto- i trzynastoletnich baletnic. Była wyprostowana jak struna, podobnie jak pozostałe dziewczynki. Długie jasne włosy miała zaczesane gładko do góry i upięte w ciasny kok na czubku głowy. Madame Svenningsen uważała, że taka fryzura optycznie wydłuża szyję. Kiedy przyszła pora na solową partię Josefine, kamera zrobiła nieudolne zbliżenie. Lene usłyszała samą siebie strofującą Nielsa. Ich córka na czubkach palców kręciła na scenie piruety. Miała długie i szczupłe ramiona i nogi, kości wyraźnie sterczały pod skórą. Wykonała skok

i na jej twarzy lśnił uśmiech, gdy w powietrzu wygięła ciało w łuk, tak że kok na jej głowie niemal dotykał podniesionej do tyłu stopy. Sztywne tutu otaczało jej talię jak dysk, a ręce płynnie i miękko uniosły się do wysoko nad głowę.

Kiedy jej córka tanecznym krokiem opuszczała scenę, Lene zaczęła klaskać trochę za głośno i trochę za blisko mikrofonu kamery.

 

Potem przez dłuższy czas po prostu leżała i patrzyła, jak niebo nad dachami domów po drugiej stronie ulicy robi się coraz bardziej granatowe. Za dwie godziny słońce zajdzie w odmęcie rozproszonych pomarańczowych, czerwonych i fioletowych chmur.

Kiedy właściwie Josefine przestała chodzić na balet? W liceum? Lene od początku namawiała ją na taekwondo albo kickboxing. Uważała, że balet jest zbyt dziewczyński, ale Josefine go uwielbiała. Mówiła, że taekwondo jest pozbawione wdzięku.

I bez przerwy powtarzała, że balet jest ulotną formą sztuki.

Butelka była prawie pusta, gdy Lene wstała, poszła do łazienki i połknęła dwie tabletki nasenne, chociaż była dopiero dziewiętnasta. Wieczorem najlepiej było zasnąć i nie śnić. A do wieczora udawało jej się dotrwać dzięki trzem tabletkom relanium, które pozwalały przebrnąć przez dzień, nawet go nie zauważając.

A przecież zawsze była w świetnej kondycji fizycznej. Dbała o to. Odkąd skończyła dwadzieścia lat, nie przytyła ani kilograma, jej tyłek wciąż był na tej samej wysokości, co wtedy, gdy miała siedemnaście lat, i od zawsze intensywnie uprawiała lekkoatletykę albo inne sporty. W ostatnich latach regularnie trenowała boks w Policyjnym Klubie Sportowym. A teraz nie była w stanie bez zadyszki wejść na czwarte piętro. Jej zielone oczy nadal były bystre i wciąż nie potrzebowały wsparcia, chociaż zmienił się ich wyraz. Za to rude włosy i mlecznobiała skóra zrobiły się matowe i zaniedbane.

Umyła zęby i wróciła na kanapę, skąd otępiałym wzrokiem oglądała wiadomości,

a tabletki nasenne powoli pomagały jej poczuć spokój i zobojętnienie. Przełączyła na wiadomości w telewizji publicznej. Głównym tematem był powrót do kraju dwóch duńskich marynarzy przetrzymywanych przez ponad trzy lata przez somalijskich piratów w zapomnianym przez boga Rogu Afryki.

Armator przez trzy lata prowadził twarde negocjacje w sprawie zwolnienia zakładników, twierdząc, że nie stać go na spełnienie żądań porywaczy. Jedna

z porannych gazet przez 1333 dni publikowała na pierwszej stronie zdjęcie kapitana

i marynarza, aż minister obrony w bardzo nieduńskim stylu stracił cierpliwość

i wykazując się sporą dozą odwagi cywilnej, podjął długo odwlekaną decyzję: zapłacił angielskim i amerykańskim służbom wywiadowczym działającym w tamtym obszarze, a one błyskawicznie zlokalizowały i odbiły schorowanych i osamotnionych Duńczyków.

Dwa amerykańskie śmigłowce Blackhawk zrzuciły pluton Korpusu Łowców kilka kilometrów od miejsca, w którym przetrzymywano zakładników. Śmigłowce zaczekały, aż komandosi pokonają dość symboliczny opór i uwolnią dwóch marynarzy i trzy niemieckie zakonnice.

Akcja przebiegła gładko i premierka witała właśnie na lotnisku Kastrup marynarza

i kapitana, którym trzeba było pomóc zejść po trapie należącego do marynarki wojennej herculesa. Mężczyźni byli w pomarańczowych kombinezonach i niepewnym krokiem stąpali po czerwonym dywanie w stronę komitetu powitalnego

i wyciągniętych ku nim mikrofonom. Obaj mieli duże ciemne okulary, chociaż słońce już zachodziło.

Premierka tryskała radością. Wiatr targał jej długie jasne włosy, a wielkie niebieskie oczy błyszczały z ekscytacji.

Lene patrzyła na to wszystko, niczego tak naprawdę nie widząc. Powieki powoli jej się zamykały, gdy coś kazało jej ponownie je otworzyć i podejść bliżej telewizora. Uwolnieni zakładnicy szli powoli pasem startowym, premierka czekała, niebieska sukienka przyklejała się do jej długich nóg, jakiś oficer w mundurze pustynnym

i bordowym berecie Korpusu Łowców na krótko ostrzyżonej głowie pochylił się do niej i coś jej powiedział. Ona się uśmiechnęła i pokiwała głową. Kamera pokazała

z bliska wychudzone twarze zakładników otoczone długimi skołtunionymi włosami. W tle stała grupa urzędników w garniturach. Lene domyślała się, że to przedstawiciele Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

Jej uwagę przykuła jednak samotna postać widoczna za zakładnikami. Mężczyzna zeskoczył z krótkiego trapu i szedł asfaltem po skosie, rozmawiając

z jednym z pilotów. Był po czterdziestce, miał krótkie czarne włosy z przedziałkiem na bok, szedł wyprostowany, ruchy miał szybkie i oszczędne. Był nieco ponad przeciętnego wzrostu, atletycznie zbudowany. Na chwilę odwrócił szeroką twarz

w stronę komitetu powitalnego i stłoczonych za premierką reporterów. Omiótł obojętnym wzrokiem politycznych statystów, z kieszeni na piersi wyjął ciemne okulary, założył je i wrócił do rozmowy z pilotem.

Michael Sander.

Lene wcisnęła pauzę na pilocie i odtworzyła tę krótką sekwencję z twardego dysku dekodera. Nie było żadnych wątpliwości. To  był on, tajemniczy, drogi i unikający rozgłosu prywatny detektyw czy też „doradca do spraw bezpieczeństwa”, jak sam wolał siebie nazywać. Lene obejrzała resztę materiału. Michael rozstał się z pilotem

i teraz stał zamyślony pod ogromnymi skrzydłami wojskowego transportowca.

Nie widziała się z nim ani z nim nie rozmawiała od ponad dwóch lat, ale przez kilka krótkich, choć intensywnych dni zbliżyli się do siebie bardziej niż niejedno wieloletnie małżeństwo.

Lene prowadziła wówczas śledztwo w sprawie domniemanego samobójstwa byłego żołnierza, a uroczy, choć cyniczny Michael Sander został wynajęty przez jedną

z najbogatszych Dunek, żeby znaleźć i ukarać myśliwych, z którymi polował jej zmarły ojciec. Banda szaleńców w poszukiwaniu mocnych wrażeń organizowała śmiertelne łowy na młodych ludzi w odludnych miejscach globu. Śledztwa jej i Sandera splotły się, a oni sami stali się celem polowania, które niemal zakończyło się dla nich tragicznie.

Michael potem wielokrotnie do niej dzwonił, ale nigdy nie odebrała ani nie oddzwoniła.

A teraz widziała go, jak żywego, obok wojskowego samolotu, którym komandosi polecieli zapewne do zaprzyjaźnionego Dżibuti, skąd transport plutonu przejęli Amerykanie.

Premierka mówiła w nieskończoność, z empatią trzymając rękę na przedramieniu wychudzonego zakładnika. Mężczyzna chwiał się na nogach – z ulgi, zmęczenia albo głodu. A może z tych wszystkich powodów naraz. W tle Michael Sander wyjął telefon i dokądś dzwonił.

W tej samej chwili zadzwonił telefon Lene. Gwałtownie poderwała głowę, gorączkowo poszukała aparatu między poduszkami kanapy i odebrała.

– Halo?

– Lene?

– Tak, kto mówi?

– Michael. Michael Sander. Co słychać?

W telewizorze widziała, jak pochyla głowę, gdy na pierwszym planie premierka nie przestaje gratulować i życzyć marynarzom wszystkiego dobrego. To jakiś surrealizm.

– Widzę cię – wymamrotała.

– Co? Przeklęty szajs! – Oderwał telefon od ucha i popatrzył na niego ze złością. Potem wyszedł spod skrzydła i zachodzące słońce otoczyło złotą aureolą jego ciemną sylwetkę. Lene pomyślała, że wyglądało to pięknie i dramatycznie. W Hollywood nie zrobiliby tego lepiej.

– Widzę cię w telewizji! – wykrzyczała i w idiotycznym odruchu chciała mu pomachać.

Michael się odwrócił, wolną ręką zasłonił oczy, a kiedy wypatrzył reporterów

z kamerami, uśmiechnął się szeroko i pomachał ręką jak szaleniec.

Lene nie mogła dłużej się opierać. Podniosła rękę i pomachała do telewizora.

Z jakiegoś powodu łzy stanęły jej w oczach.

– Jak ty się czujesz?

– Dobrze. Wszystko w porządku – odparła.

– Kłamiesz.

– Tak, kłamię.

– Zostaję na parę dni w Kopenhadze! – krzyknął. – Może chcesz się spotkać… pogadać?

Nie odpowiedziała. Telefon w jej ręce robił się coraz cięższy.

Michael znów zaczął coś mówić, ale jego głos zagłuszył silnik samolotu.

– Wracaj do domu, Michael – powiedziała wreszcie. – Wracaj do żony i dzieci, słyszysz? Oni cię potrzebują.

– …co?

– Wracaj do domu, do diabła!

Zakładników eskortowano teraz z czerwonego dywanu. Premierka ruszyła w stronę czarnego audi, którego drzwi przytrzymywał ochroniarz. Po raz ostatni po królewsku pomachała ręką rodakom i wsunęła się na tylną kanapę.

W telefonie Lene słyszała tylko statyczny szum.

Michael potrząsnął telefonem i schował go do kieszeni. Z poważną miną spojrzał

w stronę kamer telewizyjnych, aż materiał się skończył i na ekranie pojawiła się siedząca w studiu prezenterka. Lene wyłączyła telewizor.

Pilot wysunął jej się z dłoni, a jej ostatnia świadoma myśl dotyczyła mężczyzny na lotnisku. Pomyślała mianowicie, że chyba mimowolnie się uśmiechała. I że to Michael tak na nią działał.

Nietrudno było się domyślić, co robił tam, na lotnisku, pomyślała jeszcze. Do zadań delikatnych, w których należało działać dyskretnie, a stawką były wielkie pieniądze

i renoma wpływowych ludzi, zwykle angażowano kogoś takiego jak Michael Sander, kto miał pewne szczególne kompetencje. Sam był kiedyś żołnierzem, kapitanem żandarmerii wojskowej jednego z pułków, a potem policjantem i wreszcie konsultantem jednej z największych międzynarodowych agencji ochroniarskich, Shepherd & Wilkins, mającej siedzibę w Londynie. Miał ponadto imponującą sieć kontaktów w tajnym świecie służb specjalnych. Być może armator zaoferował nagrodę za informacje, gdzie terroryści z Asz-Szabab trzymają zakładników… Może…

Lene zasnęła, ale ze słabym płomykiem nadziei, że może nie była na tym świecie tak rozpaczliwie samotna jak jeszcze dwie godziny wcześniej.

*

Dotarcie do białych biurowców Komendy Głównej w Glostrup, skąd prowadzono śledztwo w sprawie zamachu w Tivoli, było nie lada wyczynem. Zgodnie z nowymi zasadami bezpieczeństwa najbliższy parking odsunięto na pięćdziesiąt metrów od głównego wejścia, a plac przed nim zabarykadowano betonowymi blokami

i metalowymi słupkami.

Personel miał wprawdzie dostęp do ogrodzonego parkingu, ale każdorazowo, bez względu na pogodę trzeba było wysiąść z samochodu i zaczekać, aż zaśliniony, specjalnie przeszkolony labrador obwącha kabinę, żeby sprawdzić, czy nie ma w niej materiałów wybuchowych, a strażnik z bronią nie skontroluje podwozia i bagażnika lusterkiem i kamerą na długim aluminiowym kijku.

Wewnątrz stało się w kolejce, gdzie wszystkim prześwietlano i przetrząsano torby,

a ludzie musieli przechodzić przez wykrywacze metalu, wsuwać karty czipowe do czytnika i na koniec ustawiać się do skanera tęczówki, który niestety rzadko działał poprawnie, za to często uruchamiał ogłuszający alarm, jakby roztapiał się reaktor jądrowy.

Lene była wykończona, zanim dotarła do Sali Mozaikowej na drugim piętrze, gdzie grupa kilkunastu niezłomnych mężczyzn i kobiet, w większości emerytowanych policjantów, od miesięcy przeglądała setki tysięcy zdjęć i filmów z tabletów, aparatów i smartfonów, z których korzystano w Tivoli 17 września zeszłego roku.

Komenda Główna Policji założyła w tym celu specjalny portal, na który ludzie z całego świata przesyłali swoje materiały. Wszystko było formatowane, oznaczane według godziny i umieszczane w ogromnej trójwymiarowej scenografii kopenhaskiego parku rozrywki. Była to praca żmudna i heroiczna, największa w swej kategorii w całej historii kryminalistyki. Liczono, oczywiście, że uda się znaleźć nagranie zamachowca bądź zamachowczyni oraz jego lub jej współwinnych. Że na którymś z tych nagrań wśród tysięcy twarzy znajdzie się ta jedna, pasująca do którejś z katalogu znanych

i domniemanych terrorystów.

Lene omiotła wzrokiem długie stoły z komputerami, drukarkami i podświetlanymi ekranami. Na niektórych stołach ustawiono makiety Tivoli. Na ścianach wisiały zdjęcia twarzy i rysunki architektoniczne. Niektóre twarze były powiększone

i oznaczone czerwonym krzyżykiem jako należące do którejś z 1241 ofiar. Czasem twarz była spokojna, beztroska, czasem sfotografowana od dołu, z góry albo z boku. Niektóre zdjęcia były poruszone. Inne wykonane w tej samej sekundzie, w której fotograf zmienił się w żywą pochodnię eksplodujących gazów, rozerwany siłą fali uderzeniowej, ostrzelany metalowymi kulkami z kamizelki samobójcy albo zmiażdżony walącymi się powyginanymi stalowymi dźwigarami karuzeli.

W okolicy punktu zero, czyli bezpośrednio pod Statkiem do Nieba, znaleziono sporo telefonów i kamer. Większość była oczywiście zgnieciona albo spalona, ale o dziwo informatykom udało się z wielu z nich uzyskać nienaruszone obrazy.

O ile Lene się orientowała, nie zidentyfikowano jeszcze zamachowca, z drugiej strony nie brała udziału w głównym śledztwie. Powodem odsunięcia jej od centrum wydarzeń było jej ogólne wyczerpanie psychiczne. Straciła zapał do pracy, którą przez osiemnaście lat uwielbiała. Zgasła w niej iskra i Lene nie umiała jej ponownie wskrzesić. Zawsze była pracowita, energiczna i pełna zapału. Zawsze dawała z siebie wszystko. Ale to było dawniej. Dziś Lene obserwowała u siebie wszystkie klasyczne oznaki wypalenia: potrzebę izolacji, przestała rozmawiać nawet z najbliższymi przyjaciółkami, irytowało ją wszystko i wszyscy, miała trudności z zasypianiem

i nadużywała alkoholu. A przede wszystkim nie opuszczało jej obezwładniające poczucie bezsensu. Starała się z nim walczyć, między innymi poprzez wolontariat

w Linii Życia, ale nie miała do tego serca.

Przez swoją marną kondycję psychiczną Lene została odsunięta od tętniącego życiem pola między PET a Komendą Główną, przez które przebiegała główna oś śledztwa, na boczny tor zarośnięty chwastami.

Przeszła przez salę i weszła do małego biura, które jej udostępniono w ramach podgrupy o nazwie Przejścia graniczne i drogi dostępu. Szefowała obecnie tylko jednej osobie, otyłemu informatykowi o imieniu Bjarne, którego największymi pasjami były Orkiestra Dęta Marynarki Wojennej i składanie modeli samolotów. Do zadań ich podgrupy należało wyjaśnienie, w jaki sposób zamachowiec dostał się do Danii. Oczywiście o ile po prostu tu nie mieszkał.

We dwoje całymi dniami ślęczeli nad raportami z Urzędu Bezpieczeństwa Morskiego, Krajowego Urzędu do spraw Żeglugi, właścicieli żaglówek, służb celnych, systemu monitoringu ruchu na duńskich wodach wewnętrznych jak BELTREP i SUNDREP, systemów rezerwacji biletów lotniczych, kolejowych, wynajmu samochodów, przeglądali plany rejsów samolotów prywatnych i raporty drogówki, sprawdzali całą bazę noclegową od pól namiotowych po hotele w okresie od lipca do września ubiegłego roku. Była to praca w gruncie rzeczy całkowicie bezcelowa. Po wejściu do strefy Schengen granice Danii stanęły otworem. Do kraju można było bez przeszkód wjechać od strony Niemiec albo przypłynąć promem z Helsingborga do Helsingøru, przejechać mostem nad Sundem albo przylecieć z Bornholmu. Bez żadnej kontroli

i śladu przekroczenia granicy.

Ich biuro zostało na szybko wydzielone w rogu Sali Mozaikowej przy pomocy tymczasowych gipsowych ścian. Słysząc głośne buczenie, odruchowo schyliła głowę, zanim zderzył się z nią zdalnie sterowany helikopter.

– Wyłącz to, Bjarne – powiedziała spokojnie.

Helikopter wykonał perfekcyjne trzypunktowe lądowanie na biurku jej kolegi i jego silnik zgasł.

– Przepraszam – wymamrotał Bjarne. – Kawy?

– Tak, poproszę. – Powiesiła skórzaną kurtkę na oparciu krzesła, torebkę postawiła na podłodze i usiadła za biurkiem.

Bjarne zaaranżował w ich minibiurze kącik z ekspresem do kawy, czajnikiem elektrycznym, małą lodówką i kuchenką mikrofalową. Nigdy nie korzystał ze stołówki. Wycisnął do kubka Lene trójkątny kartonik mleka i usiadł na wprost niej. Komisarz Jensen podmuchała parującą kawę i wypiła łyk.

– Coś nowego?

– Dziś jest zebranie wydziału – oznajmił i podsunął jej cienką teczkę. – Napisałem raport o naszych postępach.

– Nie wiedziałam, że jakieś poczyniliśmy.

– Raport zajmuje tylko pół strony.

– Super.

Lene omiotła wzrokiem treść krótką jak zwrotka psalmu.

– Co to za polski kabotażowiec?

Technik pokiwał wolno głową. Jego palce pogrzebały nerwowo w gąszczu elektronicznych gadżetów, kabli, włączników, woltomierzy, rozsypanych chrupek serowych i wybebeszonych wnętrzności z najróżniejszych modeli telefonów komórkowych. Gość miał wszechstronny i naturalny talent do elektroniki.

– Kazimierz Pułaski, zarejestrowany w Gdańsku – wyjaśnił. – Kupa złomu o nośności dwa tysiące trzysta ton rejestrowych brutto. Dwunastego września wypłynął

z Kaliningradu z ładunkiem grafitu do Oslo.

– I?