Podpalona - Mark Billingham - E-Book

Podpalona E-Book

Mark Billingham

0,0

Beschreibung

Jessica Clarke została podpalona przed dwudziestoma laty. Sprawcę szybko ujęto i gdy przyznał się do winy, trafił do więzienia. Jeszcze jeden płatny zabójca znikł z ulic Londynu. Kto wobec tego nęka byłą policjantkę Carol Chamberlain twierdząc, że to on jest prawdziwym podpalaczem? Carol zwraca się o pomoc do Toma Thorne'a. Inspektor ma tymczasem mnóstwo problemów z serią zabójstw, która prawdopodobnie jest wynikiem wojny o wpływy dwóch rywalizujących gangów. Nie układa mu się także współpraca z nadinspektorem. Wolałby chyba raczej ścigać kolejnego psychopatę niż poznawać mroczne sekrety świata zorganizowanej przestępczości.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 447

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Podpalona

Podpalona

© Mark Billingham 2004

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2021

Tytuł oryginału: The Burning Girl

Przełożył Robert P. Lipski

ISBN: 978-87-428-6006-9

Tom Thorne

KokonMięczakOfiaryPodpalonaZapomnianiUprowadzonyMścicielNaśladowcaPułapkaPresjaPerswazjaKościCzas śmierci

–––

Dla Hilary Hale

–––

Teraz już wiem, co czuła Joanna d’Arc,

Teraz już wiem, co czuła Joanna d’Arc,

Gdy płomienie sięgnęły jej rzymskiego nosa

I jej walkman zaczął się topić...

„Bigmouth Strikes Again” –

The Smiths

Prolog

PONAD POŁOWA WSZYSTKICH NOWYCH PRZEDSIĘWZIĘĆ BIZNESOWYCH UPADA W CIĄGU PIERWSZYCH

TRZECH LAT SWEGO ISTNIENIA!

NIE ZOSTAŃ JEDNYM Z TYCH PECHOWCÓW!

DROGI LOKALNY BIZNESMENIE

Jako że sami jesteśmy ludźmi interesu, aż za dobrze znamy ryzyko, jakie wiąże się z nowymi przedsięwzięciami. Wiemy przy tym, że aby ugruntować swoją pozycję, musisz przede wszystkim odnieść sukces. Możemy sprawić, że tak się stanie.

Jesteśmy firmą specjalizującą się w ochronie drobnych przedsiębiorców. Potrafimy zająć się wszystkim, abyś ty już nigdy nie musiał się o nic martwić. GWARANTUJEMY spokój ducha za rozsądną miesięczną premię.

Nasze stawki zaczynają się od 400 funtów za miesiąc, jeśli jednak z jakichś powodów wystąpiłyby tymczasowe trudności z uiszczeniem tej należności, płatności mogą zostać rozłożone na raty na dogodny procent do uzgodnienia. Możesz porównać nasze warunki z innymi, radzimy jednak, BYŚ WCZEŚNIEJ POROZMAWIAŁ Z KTÓRYMŚ Z NASZYCH KLIENTÓW. Bez wątpienia stwierdzisz, że nasze usługi odpowiadają ci najbardziej.

Nasza reputacja da ci pewność, że od chwili zawarcia umowy z nami będziesz mógł prowadzić swój sklepik, restaurację lub firmę spokojnie i bezpiecznie, ze świadomością, że w razie wystąpienia jakichkolwiek problemów, my rozwiążemy je za ciebie.

Można się z nami kontaktować przez 24 GODZINY NA DOBĘ, numer komórki poda ci jeszcze dziś jeden z naszych przedstawicieli.

ZADZWOŃ JUŻ TERAZ, BY ZAPEWNIĆ SOBIE SPOKÓJ DUCHA!

LUTY

CENA CZŁOWIECZEŃSTWA

–––

Później Carol Chamberlain przekona samą siebie, że tak naprawdę śniła o Jessice Clarke, kiedy odebrała pierwszy telefon. Dźwięk dzwoniącego aparatu wyrwał ją ze snu, oderwał od towarzyszących koszmarowi obrazów, odgłosów i woni. Rozmazany obraz biegnącej dziewczynki, barwne jęzory wspinające się po jej plecach, eksplodujące i rozwiewające się wokół jej szyi niczym złote i szkarłatne szaliki.

Czy sen był wyimaginowany, czy nie, zaczęła znów go przeżywać, kiedy tylko odłożyła słuchawkę. Siedziała rozdygotana na brzegu łóżka. Jack, który poruszył się przez chwilę, leżał obok niej, martwy dla całego świata.

A ona znów ujrzała to wszystko.

Kolory były tak jaskrawe, dźwięk tak wyrazisty i silny jak tamtego ranka, przed dwudziestoma laty. Choć Carol przy tym nie było, nie widziała tego na własne oczy, rozmawiała z naocznymi świadkami owego zdarzenia. Teraz wierzyła, że kiedy powtarzała wszystko w myślach, tak jak to sobie wyobrażała, widziała dokładnie, jak było naprawdę...

Dźwięk – szelest męskich stóp na trawie, kiedy wspinał się po stoku, atonalnie nucąc pod nosem jakąś melodyjkę, którą zagłuszały hałasy dochodzące od strony boiska. Pośród tych krzyków i harmidru słychać było gwar mieszających się ze sobą głosów, plotkujących, gawędzących i rozmawiających o czymś zawzięcie, kakofonia dźwięków spływała w dół zbocza, w kierunku głównej drogi.

Mężczyzna wsłuchiwał się w nie, podchodząc bliżej, nie mogąc wychwycić nic konkretnego. Próbował zorientować się, kto jest na boisku, a kogo zabrakło. Słychać też było inny dźwięk, brzęczenie kosiarki dochodzące od drugiej strony szkoły, gdzie pracował cały zespół ogrodników. Mieli na sobie oliwkowozielone kombinezony, podobnie jak on. Tyle że na jego kombinezonie brakowało naszywki z firmowym logo.

Z rękami w kieszeniach i czapeczką mocno naciągniętą na głowę obszedł cały obwód boiska, dochodząc do miejsca, gdzie była dziewczynka i jej koleżanki. Kilka z nich opierało się plecami o drucianą siatkę. Kołysały się odprężone, napierając lekko na elastyczne druty. Mężczyzna wyciągnął zza pasa sekator i przykucnął niewiele ponad metr od dziewczynek przy siatce. Jedną ręką zaczął przycinać chwasty rosnące u podstawy betonowego słupka podtrzymującego siatkę. Drugą sięgnął do kieszeni po puszkę z płynem do zapalniczek.

Zawsze najbardziej martwiła go charakterystyczna woń. Puszka była pełna – sam o to zadbał – i nie usłyszał nawet najcichszego syku czy bulgotu, kiedy ją nacisnął, a przez plastikowy dzióbek wytrysnęła strużka łatwopalnej cieczy, przelatując przez jedno z ogniw siatki. Martwił się, czy nikt nie poczuje tej charakterystycznej woni, kiedy łatwopalna substancja zacznie wsiąkać w materiał niebieskiej, sięgającej do kolan spódniczki, gdy wiatr zacznie roznosić ten zapach, i czy nie wzbudzi on podejrzeń dziewczynki lub którejś z jej koleżanek.

Nie musiał się martwić. Zanim odłożył puszkę na trawę i sięgnął po zapalniczkę, zużył co najmniej połowę zawartości pojemnika, a dziewczynki były zbyt zajęte plotkowaniem, by zwrócić na cokolwiek uwagę. Zdziwił się, że spódniczka dziewczynki tliła się przez dobrych piętnaście sekund albo nawet dłużej, nim w końcu zajęła się ogniem. Zdziwiło go również, że to nie ta dziewczynka zaczęła krzyczeć jako pierwsza...

Jessica tylko jednym uchem słuchała opowieści Ali o imprezie, na której była, i historyjki Mandy o najnowszej sprzeczce z jej chłopakiem. Wciąż myślała o kretyńskiej kłótni z mamą, która ciągnęła się przez cały weekend, i o wykładzie, jaki wygłosił jej ojciec, zanim wyszedł dziś rano do pracy. Kiedy Ali zrobiła minę, a pozostałe wybuchnęły śmiechem, Jessica przyłączyła się do nich, choć właściwie nie wiedziała, co było powodem ich rozbawienia.

W pierwszej chwili poczuła jakby lekkie szarpnięcie, a potem łaskotanie, i schyliła się, by wygładzić tył spódniczki. Wtedy właśnie ujrzała, jak wyraz twarzy Mandy zmienia się, jej usta się rozchylają, ale nie usłyszała dobywającego się z nich dźwięku. Jessica czuła już pierwsze fale dojmującego bólu przeszywające jej nogi, kiedy kołyszącym krokiem odsunęła się od siatki i zaczęła biec...

Wiele lat później Carol Chamberlain wyobrażała sobie panikę i ból dziewczynki. Były równie wstrząsające jak trudne do zniesienia wydarzenie rozgrywające się w jej wyobraźni.

Przeraźliwie szybko. I upiornie wolno...

Godzinę przed świtem w sypialni wciąż było ciemno, ale jej oczy rozjaśnił gorejący nienaturalny blask. Oczyma duszy, uzbrojona w wiedzę o tamtych wydarzeniach, była wszędzie, widząc i słysząc wszystko.

Widziała rozdziawione usta dziewcząt jak usta starych kobiet, oczy wielkie i szkliste, gdy gnały na łeb na szyję, aby jak najdalej od płomieni. Aby jak najdalej od ich koleżanki.

Widziała Jessicę biegnącą zygzakami przez boisko i rozpaczliwie wymachującą rękami. Słyszała krzyki, tupot butów uderzających o asfalt, skwierczenie palących się włosów. Patrzyła, jak coś, co było dzieckiem, a co wyglądało jak ciśnięta na ziemię petarda, wije się po boisku. Coraz wolniej i wolniej. Skwiercząc. Wypalając się...

I wtedy ujrzała twarz tego mężczyzny, twarz Rookera, gdy odwrócił się i zbiegł po stoku. Jego nogi poruszały się coraz szybciej i szybciej. Zbiegając po zboczu do stojącego poniżej samochodu, raz omal się nie przewrócił.

Carol Chamberlain spojrzała na aparat. Pomyślała o anonimowym telefonie, który odebrała przed dwudziestoma minutami. I o krótkiej wiadomości od mężczyzny, który w żadnym razie nie mógł być Gordonem Rookerem.

– To ja ją podpaliłem...

1

Pociąg zatrzymał się gdzieś pomiędzy Golders Green a Hampstead, kiedy do wagonu weszła kobieta.

Minęła właśnie siódma wieczorem. Był poniedziałek. Pasażerami byli londyńczycy z różnych dzielnic wracający późno do domu lub zamierzający zabawić się trochę w West Endzie. Garnitury i egzemplarze „Evening Standards”. Służbowe dokumenty i thriller w broszurowym wydaniu z oślimi uszami. Cały przekrój społeczności, od sportowych dresów przez szyk oxfamski po Ciro Citterio. Kołyszące się głowy, stukające lekko o szyby, zwieszające się na piersi uśpionych albo kiwające się w rytm muzyki Coldplay, Craiga Davida czy DJ Shadowa.

Bez żadnego wyraźnego powodu poza tym, że pociąg należał do Linii Północnej, cały skład nagle gwałtownie zadygotał i kilka sekund później znów się zatrzymał. Ludzie wpatrywali się w czubki butów swoich sąsiadów z przeciwka albo czytali ogłoszenia nad ich głowami. Cisza, jeśli nie liczyć dźwięków płynących ze słuchawek, podkreślała brak kontaktu z innymi.

Na jednym końcu wagonu siedziało razem dwóch młodych czarnoskórych. Jeden wyglądał na piętnaście, szesnaście lat, ale zapewne był młodszy. Nosił czerwoną bandanę, przydużą amerykańską bluzę od dresu i workowate dżinsy. Był cały obwieszony łańcuchami, na palcach miał pierścienie. Obok niego siedział drugi, drobniejszy chłopak, być może jego młodszy brat, ubrany dokładnie tak samo.

Mężczyźnie siedzącemu naprzeciw nich ten ubiór, ta biżuteria i poza wydawały się śmieszne. Zwłaszcza u dzieciaka, który podeszwami drogich markowych trampek nie sięgał nawet podłogi. Mężczyzna był krępy, po czterdziestce, ubrany w wytartą skórzaną kurtkę. Odwrócił wzrok, kiedy starszy chłopiec pochwycił jego spojrzenie, i powiódł dłonią po włosach, które z jednej strony były bardziej posiwiałe niż z drugiej. Tom Thorne odniósł wrażenie, że ci dwaj chłopcy całe swoje kieszonkowe przepuszczają w sklepie o nazwie „Mały gangsta”.

Po chwili do wagonu weszła kobieta; atmosfera nagle się zmieniła. Obojętność i wyniosłość przerodziły się w kompletne odcięcie się od wszystkiego. Typowa angielska postawa, in extremis...

Thorne patrzył na nią dostatecznie długo, by zauważyć chustkę, grube ciemne brwi i małe dziecko, które trzymała na ręku. Potem odwrócił wzrok. Nie ukrył się za gazetą jak wielu wokół niego, ale ze wstydem musiał przyznać, że tylko dlatego, iż nie miał żadnej.

Wlepił wzrok w swoje buty, ale zdawał sobie sprawę z wyciągniętej w jego stronę ręki, kiedy kobieta przystanęła tuż obok. Widział styropianowy kubek z nadłamanym albo może obgryzionym brzegiem. Słyszał, jak kobieta mówi coś półgłosem w języku, którego nie rozumiał i nie musiał rozumieć.

Potrząsnęła kubkiem przed jego twarzą, a Thorne nie usłyszał brzęku monet.

Potem poszło już rutynowo: wyciągnięcie ręki z kubkiem, rzucone cicho pytanie, zignorowane błaganie i przejście do następnej osoby. Thorne uniósł wzrok, gdy przeszła w głąb wagonu, czując ból wzbierający w trzewiach na widok jej zgiętych pleców okrytych czarnym swetrem i nieruchomego ramienia, na którym trzymała dziecko. Odwrócił się, kiedy ból przerodził się w dojmujące ukłucie smutku i żalu na myśl o niej i o samym sobie.

Odwrócił się w momencie, gdy starszy chłopiec nachylał się do brata i cmokając przez zęby, syczał zjadliwie:

– Nie znoszę całego tego tałatajstwa...

Thorne wciąż był przygnębiony dwadzieścia minut później, kiedy wyszedł z tunelu metra na Kentish Town Road. Bynajmniej nie czuł się lepiej, kopniakiem zamykając za sobą drzwi do mieszkania. Ale jego minorowy nastrój miał wkrótce minąć.

Z salonu dobiegł go podniesiony głos, pełen oburzenia i wyrzutów, zagłuszający dźwięki z telewizora:

– O której to się przychodzi do domu?

Thorne odstawił reklamówkę, przeszedł przez krótki hol i odwrócił się, by ujrzeć rozciągniętego na kanapie Phila Hendricksa. Patolog był wysoki, chudy jak tyka i miał trzydzieści trzy lata, o dziesięć mniej od Thorne’a. Jak zawsze był ubrany na czarno, w dżinsy i sweter w serek, a jego twarz zdobiła olśniewająca kolekcja ćwieków i kolczyków różnego kształtu i rozmiarów. Thorne widział tylko te, które Hendricks nosił w widocznych miejscach. Były jeszcze inne, o tamtych jednak wolał wiedzieć jak najmniej.

Hendricks uniósł w dłoni pilota i zgasił telewizor.

– Kolacja nam wystygnie.

Patolog miał szorstki, męski sposób bycia, toteż jego żarcik wypowiedziany zniewieściałym tonem z manchesterskim akcentem natychmiast wywołał na twarzy Thorne’a szeroki uśmiech.

– Jasne – mruknął. – Sęk w tym, że ty nawet nie umiesz ugotować jajka.

– No dobrze, no to kolacja wystygłaby, gdyby była gotowa.

– A co właściwie chcemy dziś zjeść?

Hendricks opuścił stopy na podłogę i przesunął dłonią w przód iw tył po gładko ogolonej czaszce.

– Menu jest przy telefonie. – Machnął ręką w stronę niewielkiego stolika w rogu. – Dla mnie to co zwykle plus dodatkowe grzybowe bhaji.

Thorne zdjął kurtkę i wyniósł ją do holu. Wrócił, przykręcił ogrzewanie i odniósł brudny kubek do kuchni. Następnie sięgnął po stojące przy kanapie motocyklowe buty Hendricksa i także wystawił je do holu.

Następnie podszedł do telefonu i zadzwonił do Bengal Lancera...

Hendricks sypiał na kanapie u Thorne’a od świąt, a raczej tuż po nich, kiedy ilość grzyba nagromadzonego w jego mieszkaniu osiągnęła niepokojące rozmiary. Budowlańcy i specjaliści od usuwania wywołanych przez wilgoć grzybów mieli uporać się z tym problemem nie dalej niż w tydzień, ale ich optymistyczne prognozy okazały się mocno przesadzone. Thorne wciąż nie wiedział, dlaczego Hendricks nie wprowadził się do swego obecnego partnera Brendana, bo przecież spędzał u niego kilka nocy w tygodniu. Domyślał się, że w tak burzliwym związku, gdy tamci to rozstawali się, to znowu schodzili, nawet tymczasowa przeprowadzka mogła okazać się nieco ryzykowna.

Jemu i Hendricksowi było trochę ciasno w małym mieszkanku Thorne’a, ale inspektor musiał przyznać, że lubi towarzystwo patologa. Rozmawiali otwarcie i szczerze o potencjalnych zwycięstwach Spurs i Arsenalu. Kłócili się o gusty muzyczne lubującego się w country Thorne’a. Sprzeczali się o nagłe, nietypowe jak na Thorne’a, zamiłowanie do schludności.

Kiedy czekali, aż przyniosą im jedzenie, Thorne włączył album Lucindy Williams. On i Hendricks sprzeczali się przez chwilę na ten temat, po czym zaczęli rozmawiać o innych sprawach...

– Mickey Clayton zginął wskutek ran postrzałowych głowy – rzekł Hendricks.

Thorne spojrzał na niego ponad krawędzią puszki z piwem.

– Domyślam się, że to nie była dla ciebie żadna rewelacja. Zwłaszcza że kiedy go znaleźliśmy, większość jego czaszki była rozmazana po ścianach.

Hendricks skrzywił się.

– Jutro po południu znajdziesz na biurku szczegółowy raport.

– Dzięki, Phil.

Thorne lubił się z nim napić, ale poza tym, że Hendricks był jego najbliższym przyjacielem, należał także do najlepszych patologów, z jakimi miał okazję pracować. W przeciwieństwie do kontrowersyjnego wyglądu, pomimo sarkastycznego usposobienia i dość marnie opowiadanych dowcipów nikt nie potrafił lepiej od niego zrozumieć nieboszczyków. Hendricks słuchał, gdy szeptali mu swoje sekrety, i przekładał je z tajnego języka prosektorium.

– Znalazłeś kulę? – spytał Thorne.

Zabójca używał broni kalibru 9 mm. To, co pozostało z kul, znaleziono w pobliżu poprzednich ofiar lub wśród tego, co zostało z ich czaszek...

– Nie potrzeba analizy porównawczej, by stwierdzić, że to ten sam zabójca.

– X?

To było oczywiste już poprzedniego ranka, kiedy odnaleziono zwłoki. Nylonowa koszula zadarta pod samą szyję, krew wypływająca z dwóch głębokich, przecinających się ukośnie cięć, od lewego barku do prawego biodra i vice versa.

– Wciąż jednak nie mam pewności co do noża. Sądziłem, że to mógł być nóż Stanleya, ale równie dobrze może być też maczeta. – Thorne pokiwał głową. Maczeta była ulubioną bronią wielu zabójców z gangów. – Może to Yardies albo Yakuza...

– Ktokolwiek mu płaci, jest zadowolony z jego usług. Facet dość szybko strzela swoim ofiarom w głowę, ale podejrzewam, że jeżeli chodzi o krojenie, robi im to, kiedy jeszcze żyją.

Człowiek odpowiedzialny za śmierć Mickeya Claytona i wcześniej trzech innych mężczyzn w ciągu ostatnich sześciu tygodni nie przypominał żadnego płatnego zabójcy, z jakim Thorne miał okazję się zetknąć czy o jakim słyszał. Dla tych ludzi, mężczyzn gotowych zabić za cenę od kilku tysięcy funtów wzwyż, anonimowość była wszystkim. Ten lubił zostawiać swój znak.

– X jak określenie miejsca – rzekł Thorne.

– Albo jak skreślenie kogoś. – Hendricks dopił piwo. – To teraz mów, co u ciebie. Jak tam w biurze, złotko?

Thorne stęknął, wstając. Wziął od Hendricksa pustą puszkę i poszedł do kuchni po nową, pełną. Wpatrując się bez celu w lodówkę, na próżno usiłował przypomnieć sobie ostatni przyjemny dzień w biurze...

Jego zespół, którego Hendricks był cywilnym członkiem, w Grupie do spraw Przestępstw Szczególnych (Zachodniej) przydzielono jako wsparcie Jednostce Specjalnej SO7 – Grupie do Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej. Wkrótce okazało się, że grupa ma jedynie huczną nazwę, co do reszty można było mieć pewne wątpliwości. SO7 cierpiała na wieczny niedobór funduszy, a przynajmniej wciąż się na to skarżyła. Na południe od rzeki trwała wielka wojna o wpływy i terytorium pomiędzy dwiema starymi rodzinnymi firmami, doszło również do eskalacji sporów w kręgach Triad, co doprowadziło do trzech strzelanin w jednym tygodniu i potężnej bijatyki z użyciem ostrych narzędzi na Gerrard Street. Tak czy owak, Thorne przypuszczał, że wysłano ich tam tylko po to, by osłaniali innym tyłki.

Nic na tym nie zyska. Gdyby nawet kogoś aresztował, zaszczyty z tego tytułu spłynęłyby na innych, a poza tym wcale nie miał ochoty ścigać osoby lub osób odpowiedzialnych za sprzątnięcie szumowin w rodzaju Mickeya Claytona.

Gangsterskie egzekucje, których Clayton był czwartą ofiarą zamordowaną przez tajemniczego X, stanowiły akcję odwetową jednej z największych gangsterskich rodzin z północnego Londynu, ale prawda była taka, że Jednostka Specjalna nie miała pojęcia, kto był ich wykonawcą. Sprawdzono wszystkich potencjalnych rywali i jednego po drugim oczyszczono z zarzutów. Informatorzy, z których usług zwykle korzystano, nie potrafili dać im żadnego cynku mimo nacisków i obietnicy, że mogą sporo na tym zarobić. Wkrótce stało się jasne, że cała ta wielka operacja ma na celu doprowadzenie do konfrontacji. Zadaniem Thorne’a i jego zespołu było ustalenie mocodawców. Odkrycie, kto opłacał zabójcę, określonego wkrótce mianem „X-Mana”, aby zniszczyć rodzinę Ryanów.

– Sam utrudnia sobie życie, no nie? – rzucił jeszcze z kuchni Thorne, kontynuując, gdy przyniósł piwo do pokoju. – Ten X, ten jego podpis czy cokolwiek to jest, znacznie go ogranicza, zmniejsza możliwości. Nie może po prostu podjechać na motorze, aby sprzątnąć kolejne ofiary w aucie albo przy wejściu do pubu. Potrzebuje dużo czasu i miejsca.

Hendricks wziął od niego puszkę.

– Najwyraźniej wkłada w swoją pracę wiele wysiłku. Wszystko dokładnie planuje. Założę się, że jest cholernie drogi.

Thorne uznał, że Hendricks najprawdopodobniej ma rację.

– Ale to i tak względnie tani interes, jak się nad tym zastanowić. Mam na myśli zabicie kogoś. Dwadzieścia, góra dwadzieścia pięć kawałków za sprzątnięcie kogoś. To dużo mniej niż faceci wystawiający kontrakty płacą za swoje dżipy i wypasione mercedesy.

– Ciekawe, na co mógłbym liczyć za parę setek? – spytał Hendricks. – W Westminsterze jest taki jeden pomocnik koronera, który nieźle zalazł mi za skórę.

Thorne zamyślił się przez chwilę.

– Chińskie poparzenie? – Nie pamiętał, aby śmiał się równie szczerze od dobrych paru dni.

– Czy to mogą być Yardies? – ciągnął Hendricks, kiedy już przestał się śmiać. – Albo Yakuza? Wiemy, że nasz zabójca nie jest Murzynem ani Japończykiem...

Świadek stwierdził, że widział zabójcę opuszczającego miejsce trzeciej zbrodni, i podał dość ogólny rysopis białego mężczyzny po trzydziestce. Świadek Marcus Moloney był „współpracownikiem” rodziny Ryanów i choć trudno by go określić mianem prawego obywatela, wydawał się dość pewny tego, co mówił.

– To nie takie proste – rzekł Thorne. – Mogło być proste dziesięć lat temu, kiedy każdy trzymał się swoich, ale teraz to się zmieniło i wolni strzelcy przyjmują każde możliwe zlecenie. Triady korzystają z usług Yardies. Yardies pracują dla Rosjan. W zeszłym roku gang Yakuza dostał za swoje, ponieważ rekrutował ludzi spoza własnych kręgów. Równie dobrze mogliby rozdawać formularze zgłoszeniowe: przyjmujemy wszystkich, Greków, Turków, Azjatów, bez różnicy...

Hendricks uśmiechnął się.

– Miło wiedzieć, że są jeszcze pracodawcy dający wszystkim swoim pracownikom równe szanse...

Thorne przytaknął i przez kilka następnych minut obaj nie odezwali się ani słowem. Thorne zamknął oczy i zaczął skubać kozią bródkę, którą zapuszczał od końca ubiegłego roku. Ta bródka tworzyła złudzenie linii żuchwy i zasłaniała bliznę po ranie od noża.

Wypukła linia ciągnąca się ukośnie od podbródka Thorne’a była jedyną widoczną pamiątką nocy sprzed pół roku, kiedy równocześnie błagał o życie i modlił się o szybką śmierć. Były jeszcze inne blizny, łatwiejsze do ukrycia, ale daleko bardziej niepokojące. Thorne w ciemnościach mógł sięgnąć do swego wnętrza i dotykać ich, dopóki rany na dobre się nie pootwierały. Mógł wyobrazić sobie tworzące się strupy, krwistoczarne na tle delikatnego ciała. Kruchą powłokę, która zacznie się rozsypywać i odpadać pod dotykiem jego palców, a towarzyszący temu tępy ból będzie nakłaniać go, aby drążył te rany coraz głębiej...

Lucinda Williams śpiewała cicho o wszechogarniającym pożądaniu, jej głos, słodki i ostry zarazem, unosił się pośród dźwięków gitary akustycznej jak dym.

Thorne i Hendricks drgnęli gwałtownie, gdy zadzwonił telefon.

– Tom? – głos kobiety.

Thorne usiadł na fotelu z telefonem w dłoni. I celowo głośno, aby rozmówca go usłyszał, zawołał do Hendricksa:

– Chryste, to znowu ta stara wariatka, co wciąż do mnie wydzwania.

Hendricks uśmiechnął się i odkrzyknął:

– Powiedz jej, że nawet stąd czuję woń karmy dla kotów!

– No, Carol – rzekł Thorne – powiedz mi, co słychać w bajecznym Worthing. Znów jakiś kot wlazł na drzewo i nie mógł zejść, a może ktoś ukradł chodziki z pobliskiego domu starców?

Jego rozmówczyni nie miała ochoty na zwyczajowe przekomarzanie się.

– Muszę z tobą pomówić, Tom. Chcę, żebyś mnie wysłuchał...

Thorne zamienił się w słuch. Przyniesione z restauracji curry zdążyło ostygnąć, ale on nawet nie zwrócił na to uwagi. Gdy tylko zaczęła mówić, zorientował się, że chodziło o coś poważnego.

Bądź co bądź, odkąd znał Carol Chamberlain, Thorne nigdy nie słyszał, żeby płakała.

2

– Zakładam, że zadzwoniłaś pod 1471...?

Uniosła brwi. Zupełnie jakby pytała, czy ma ją za kompletną idiotkę.

Thorne przepraszająco wzruszył ramionami.

Kiedy po raz pierwszy spotkał Carol Chamberlain, w ubiegłym roku, wziął ją za kłótliwą jędzę w średnim wieku, która ma zbyt wiele wolnego czasu, kłótliwą jędzę, która – jak omyłkowo sądził – była matką jednego z konstabli.

Wciąż mu tego nie wybaczyła.

Była pani nadinspektor Carol Chamberlain zjawiła się w biurze Thorne’a w parny lipcowy poranek, siedem miesięcy temu, i wywróciła do góry nogami śledztwo w sprawie sadystycznego gwałciciela i zabójcy. Była członkiem tak zwanego Wydziału Spraw Zamkniętych, grupy złożonej z dawnych funkcjonariuszy policji, emerytowanych, ale przywróconych do służby w celu rozwiązywania spraw nierozwikłanych. Chamberlain nie trzeba było długo przekonywać do powrotu. Po przepracowaniu trzydziestu lat została zmuszona do przejścia na emeryturę – w jej mniemaniu przedwcześnie – i w wieku pięćdziesięciu pięciu lat wciąż uważała, że ma jeszcze wiele do zaoferowania. Pierwsza sprawa, jaką jej przydzielono, pozwoliła na uzyskanie informacji, które doprowadziły do zmiany biegu śledztwa prowadzonego przez Thorne’a i, jak się później okazało, jego życia. Tę zamkniętą sprawę – obecnie znowu otwartą – szybko jej odebrano, ale Thorne nie zaprzestał utrzymywania z nią kontaktu i wkrótce on i Chamberlain się zaprzyjaźnili.

Thorne nie był pewien, co właściwie Carol Chamberlain zyskiwała na kontaktach z nim, niemniej był gotów dzielić się tym z nią, czymkolwiek to było, w zamian za jej otwartość, dobre rady i umiejętność wykrywania wszelkiego fałszu, która najwyraźniej wyostrzała się z wiekiem.

Gdy teraz patrzył na nią, siedzącą naprzeciw niego przy stoliku, i wspominał pierwsze wrażenie, jakiego doznał na jej widok, zastanawiał się, jak mógł tak się pomylić...

Chamberlain uniosła w ręku brudną kremową kopertę, aby pokazać ją Thorne’owi, po czym odwróciła ją, wysypując popiół na stolik.

– To przyszło wczoraj rano.

Thorne wziął do ręki widelec i przez chwilę rozgarniał nim poczerniałe skrawki materiału. Starał się nie dotknąć żadnego z nich gołymi rękami, choć właściwie nie wiedział czemu. Nie miał pewności, czy cokolwiek z tym zrobi. Kawałki rozsypywały się przy byle dotknięciu zębami widelca, ale jeden czy dwa fragmenty, jak zauważył, wciąż zachowały oryginalny niebieski kolor.

– Te zatrzymam.

Wziął do ręki menu i dolną krawędzią przesypał popioły na powrót do koperty.

Chamberlain pokiwała głową.

– To serża, jak podejrzewam. Albo gruba bawełna. Ten sam materiał, z jakiego zrobiona była spódnica Jessiki Clarke...

Thorne zastanawiał się nad jej słowami, nad tym, co zaczęła mu mówić ubiegłej nocy przez telefon. Niewiele pamiętał z tamtej sprawy, pomijając ogólne oburzenie, ale większość szczegółów była dla niego nowa. Zapytywał sam siebie, czy kiedykolwiek słyszał równie przerażającą historię. Jeżeli nawet, to nie potrafił sobie przypomnieć kiedy.

– Co za chory pojeb robi coś takiego dziecku? – rzucił. Rozejrzał się dokoła, nie chcąc zaniepokoić osób siedzących przy sąsiednich stolikach.

Chamberlain odczekała, aż znowu się do niej odwróci, i spojrzała mu prosto w oczy.

– Jeden taki, który dostał za to zapłatę.

– Co?

– Sądziliśmy, że to jakiś szajbus. Wszyscy tak uważali. Zarówno my, jak i grona pedagogiczne w szkołach, redakcje gazet, wszyscy się denerwowali i czekali, aż ten świr znowu zaatakuje. I nagle dowiadujemy się, że Jessica Clarke to była pomyłka.

– Co to znaczy „pomyłka”?

– Tego dnia na boisku obok niej stała niejaka Alison Kelly. Była jedną z przyjaciółek Jessiki. Ten sam wzrost i kolor włosów. Była przy tym córką Kevina Kelly’ego.

Spojrzała na Thorne’a, jakby oczekiwała z jego strony jakiejś reakcji. Na próżno. Pokręcił głową.

– Czy powinienem...?

– Pozwól, że nakreślę pokrótce, jak przedstawiały się sprawy w 1984.

Ty wtedy akurat...

Cofnął się w myślach do tamtego okresu.

– Właśnie miałem zakończyć służbę mundurową – odparł. – I ożenić się. Używałem życia na całego. Hulanki, zabawy w klubach i takie tam...

– Mieszkałeś w północnym Londynie, zgadza się? Thorne pokiwał głową.

– Całkiem możliwe, że kluby, do których chodziłeś, były własnością jednej z większych firm, a największą z nich kierowała rodzina Kellych. Były jeszcze inne konkurencyjne lokale na południu i we wschodniej części miasta oraz kilka niezależnych, które próbowały się przebić, jednak na północ od rzeki rządzili Kelly...

Kiedy Thorne jej słuchał, zorientował się, że w jej zwykle opanowanym głosie pojawiło się wahanie, a wraz z nim charakterystyczny akcent z rodzinnego Yorkshire. Słyszał go już wcześniej, kiedy była zagniewana albo podekscytowana. Kiedy coś ją wzburzyło. Gdyby już tego nie wiedział, pomyślałby, że coś nią nielicho wstrząsnęło.

– Kelly mieli swoją siedzibę w Camden Town i w okolicach. Były jeszcze inne firmy, inne rodziny w Shepherd’s Bush oraz Hackney i niemal stale dochodziło między nimi do utarczek, które wymagały rozjemców. Zdarzały się też strzelaniny – zazwyczaj kilka w roku – ale w sumie nie było nawet o czym wspominać. I nagle w 1983 ktoś próbował sprzątnąć Kevina Kelly’ego...

– Wystawiono na niego kontrakt?

– Owszem, ale z jakiegoś powodu nie udało się go załatwić. Tak czy owak, wiadomość, jaką ktoś chciał w ten sposób przekazać, nie została właściwie zrozumiana. Dlatego zajęto się jego córką...

– Ale jej też nie zdołali załatwić. Jezu.

– Tym razem Kelly zrozumiał aluzję. W ciągu trzech tygodni od wypadku Jessiki Clarke zginęło ze dwanaście osób. Trzech braci należących do jednej rodziny zastrzelono jednego wieczoru w pewnym pubie. Kevin Kelly bardziej lub mniej skutecznie wykosił konkurencję.

Thorne opróżnił filiżankę. Kawa wystygła na amen.

– A panu Kelly’emu i jego kumplom został do dyspozycji niemal cały północny Londyn...

– Jego kumplom owszem, ale nie Kelly’emu. Zupełnie jakby usiłowanie zabójstwa córki kompletnie go zdruzgotało. Gdy tylko pozbył się konkurencji, wycofał się z interesu. Zwinął żagle i już. Zabrał żonę i córkę, parę milionów i po prostu odszedł z interesu.

– To wydawało się całkiem rozsądnym posunięciem.

Chamberlain wzruszyła ramionami.

– Pięć lat później wyciągnął kopyta. Miał zaledwie pięćdziesiąt lat.

– A kto zajął się jego interesami, kiedy Kelly zamienił garnitur i trzewiki na gazetę, szlafrok, fajkę i miękkie kapcie?

– Pozostała branżą rodzinną tylko z nazwy. Kelly nie miał braci ani synów. Prowadzenie wszystkich spraw przekazał jednemu z kumpli, o których już mówiliśmy, wrednemu typowi nazwiskiem William Ryan. Był drugi w hierarchii, zaraz po Kellym i... – Chamberlain zamilkła na widok dziwnego wyrazu twarzy Thorne’a. – Co jest?

– Kiedy skończysz tę lekcję historii, postaram się udzielić ci możliwie najświeższych informacji, żebyś była na bieżąco.

– Dobrze. – Chamberlain odłożyła łyżeczkę do herbaty, którą bawiła się przez ostatnich dziesięć minut.

Thorne odsunął krzesło do tyłu.

– Idę po następną kawę. Coś dla ciebie?

Spotkali się w małej greckiej kafejce przy Victoria Station. Chamberlain przyjechała z Worthing pierwszym pociągiem i zamierzała wrócić do domu możliwie jak najszybciej.

Stojąc przy ladzie i czekając na realizację zamówienia, Thorne odwrócił się, by na nią spojrzeć. Uznał, że trochę schudła. Wiedział, że w normalnych okolicznościach ucieszyłaby ją taka uwaga, ale sytuacja nie była normalna. Nie próbowała nawet zatuszować zmarszczek wokół oczu. Widać je było, kiedy uniosła wzrok i uśmiechnęła się do niego. Wyglądała jak stara... przerażona kobieta.

Thorne przyniósł do stolika tacę z dwiema filiżankami kawy i baklawą. Zabrał się do pałaszowania i pomiędzy kolejnymi kęsami opowiedział Chamberlain o operacji grupy SO7. I o współczesnym obliczu północnolondyńskiej przestępczości zorganizowanej. Oraz o niezidentyfikowanym jak dotąd wyzwaniu rzuconym potężnemu bossowi nazwiskiem Billy Ryan...

– Miło słyszeć, że Billy tak dobrze sobie radzi – rzekła Chamberlain.

Thorne’a ucieszył ten sarkazm i uśmiech. Właśnie taką Carol Chamberlain znał i lubił.

– Och, radzi sobie doskonale. I z całą pewnością Ryanowie prowadzą firmę rodzinną, na wszystkim trzymają łapę bracia i kuzyni oraz syn i dziedzic rodu, Stephen.

– Stephen. Pamiętam go. Musiał mieć jakieś pięć, sześć lat, kiedy to się stało...

– Teraz jest już dorosły. I skazany na sukces.

Chamberlain znów sięgnęła po łyżeczkę. Zaczęła stukać nią w otwartą dłoń.

– Billy poślubił później Alison Kelly.

– Córkę Kevina Kelly’ego? Tę, którą...?

– Skinęła głową.

– Tę, którą miał podpalić Gordon Rooker. Tę, którą pomylił z Jessicą Clarke. Ona i Billy Ryan pobrali się tuż przed śmiercią Kelly’ego, o ile dobrze pamiętam. Stary był szczęśliwy, ale ten związek nie należał do szczęśliwych. Ona była o wiele lat młodsza od męża. Miała zaledwie osiemnaście lat. A on po trzydziestce i miał już dziecko...

– Fakt. Nie wygląda to na idealną parę.

– Ich małżeństwo przetrwało rok czy dwa. Kiedy zaczęło się między nimi psuć, Billy wrócił do wywłoki, z którą miał Stephena. I gdy tylko dostał rozwód z Alison, zaraz znów się ożenił.

Thorne wskazał łyżeczką na ostatni kawałek baklawy.

– Nie masz ochoty...? Bo jak nie, to ja zjem...

Pokręciła głową, a on zaczął zajadać z apetytem.

– Opowiedz mi o Rookerze – powiedział.

– Nie ma wiele do opowiadania. Przyznał się.

– To zawsze pomaga.

Uśmiech już dawno znikł z jej ust.

– Serio, Tom, to była jedna z najprostszych spraw, jakie prowadziłam. Byłam inspektorem. Spisywałam jego zeznania.

– I co ci przyszło na myśl?

– Wszystko pasowało jak ulał. Rooker nie był człowiekiem znikąd. To, co zrobił w szkole tej dziewczynce, mogło wydawać się niezwykłe, ale ten facet zrobiłby wszystko i każdemu, za odpowiednią cenę, ma się rozumieć.

Thorne spotkał w swoim życiu zbyt wielu takich ludzi. I stale ich przybywało.

– Powiedział, kto mu za to zapłacił?

– Nie podał nazwiska, ale nie musiał. Wiedzieliśmy, że wcześniej pracował dla paru mniejszych firm. Może nawet maczał palce w sfuszerowanym kontrakcie na Kevina Kelly’ego. Poza tym wiedzieliśmy, że Rooker lubił podpalać ludzi. Nie udało się tego udowodnić, ale brano go pod uwagę jako podejrzanego w związku z płatnym zabójstwem w 1982. Ktoś, przypuszczalnie Gordon Rooker, przywiązał szefa firmy zajmującej się ochroną do krzesła i wylał mu na włosy zawartość puszki z płynem do zapalniczek.

– Urzekający gość.

– Faktycznie był taki. A przynajmniej za takiego się uważał. Skurwiel flirtował ze mną w pokoju przesłuchań. – Przerwała i przełknęła ślinę, jakby usiłowała pozbyć się nieprzyjemnego smaku w ustach. – Jak już wspomniałam, to było proste. Rooker przyznał się do winy. Dostał dożywocie. I jak wczoraj sprawdziłam, wciąż siedzi w zakładzie karnym Park Royal.

Thorne wyciągnął rękę i dotknął jej dłoni.

– Wciąż tam był trzy godziny temu, kiedy zadzwoniłem.

Uśmiech powrócił na chwilę, ale wydawał się ciut wymuszony.

– Dzięki, Tom.

– A co z Jessicą?

Chamberlain odwróciła wzrok od twarzy Thorne’a i wyjrzała przez witrynę kafejki na zewnątrz.

– Oparzenia były poważne. Minął rok, zanim mogła wrócić do szkoły.

– A teraz? Co się z nią...?

Pokręciła głową, jej głos brzmiał prawie jak szept.

– Chyba nie spodziewałeś się szczęśliwego zakończenia, prawda, Tom?

– Byłoby miło je usłyszeć – odrzekł po chwili. – Tak dla odmiany...

Odwróciła się do niego plecami i jej oblicze złagodniało, jakby mówiła do dziecka proszącego o coś, czego nie mogła mu dać.

– W szesnaste urodziny rzuciła się z dachu naziemnego parkingu...

Muslum Izzigil klął jak szewc od dobrych dziesięciu minut, kiedy do jego sklepiku weszło dwóch chłopaków.

Zajmował się całą stertą taśm, które zwrócono wczoraj wieczorem, a które należało przewinąć. Ludzie, którzy zwracali nieprzewinięte kasety, byli zmorą jego życia. Wyjął taśmę z przewijarki, włożył do pudełka i sięgnął po następną.

– Leniwe łajzy...

Zerknął na dwóch chłopaków przetrząsających używane kasety na sprzedaż w skrzynce przy wejściu. Uniósł jedną z kaset i skrzywił się.

– Tak trudno przewinąć? Co?

Jeden z chłopaków spojrzał tępo na Izzigila, drugi zaś szepnął coś i wybuchnął śmiechem. Izzigil po raz nie wiadomo który uruchomił przewijarkę i oparł się plecami o ladę. Spojrzał w górę na ekran, by przez parę chwil pooglądać perypetie Austina Powersa, po czym przeniósł wzrok na chłopaków.

– Nowości są tam – rzekł, wskazując ręką. – Jak czegoś nie ma, następnym razem film za darmo. Tak jak w Blockbuster.

Chłopcy zdejmowali kolejne kasety ze stojaków w dziale z filmami dla dorosłych i szczerzyli się, oglądając zdjęcia na odwrocie pudełek. Jeden z nastolatków potarł pudełkiem o krocze, wystawił język i oblizał wargi.

– Hej... – zaczął Izzigil. – Nie róbcie bałaganu.

Chłopcy zdjęli z półek jeszcze kilka kaset, przynieśli całe naręcze i rzucili na ladę. Jeden z nastolatków był prawie o trzydzieści centymetrów wyższy od swego kumpla, ale obaj mieli krępą budowę. Nosili bejsbolówki i puchowe kurtki, jak czarne dzieciaki kręcące się w sobotnie popołudnia po Shopping City.

– Masz tu coś z Turczynkami? – spytał ten wyższy.

Drugi oparł się o ladę.

– Lubi naprawdę mocno owłosione kobiety...

Izzigil poczuł, że się czerwieni. Bez słowa zaczął zbierać i układać pudełka rozrzucone przez chłopców na kontuarze.

– Cokolwiek tu masz, na pewno jest lepsze niż to. – Niższy sięgnął za pazuchę, wyjął czarne pudełko na kasety i z trzaskiem położył na ladzie. – Wypożyczyłem to wczoraj.

Izzigil spojrzał na pudełko i pokręcił głową.

– Nie stąd. Moje pudełka są inne, posłuchajcie...

– Chcesz mnie wyrolować? – spytał chłopak. – Oddaj nam pieniądze, dziadu...

Właśnie wtedy Izzigil poczuł smród. Mdłości podeszły mu do gardła i opuścił rękę pod ladę.

– Wyjdźcie stąd albo wezwę policję...

Wyższy podniósł pudełko, otworzył i wytrząsnął z niego psie łajno na blat.

Izzigil odskoczył w tył.

– Chryste!

Wyższy wybuchnął śmiechem. Jego kumpel zrobił poważną minę.

– Gówniany ten film, stary...

– Zjeżdżajcie z mojego sklepu!

Izzigil sięgnął pod ladę, ale nim zdążył wyjąć kij bilardowy, niższy nachylił się ku niemu i przystawił mu nóż pod sam nos.

– Dostałeś list...

– Jaki list? O niczym nie wiem...

– Nasi przyjaciele przekazali ci pieprzony list. Dali ci szansę, abyś zachował się jak biznesmen, ale z niej nie skorzystałeś. Dlatego od tej pory nie będą już marnować forsy na papeterię. Rozumiemy się?

Izzigil pokiwał głową.

– Od teraz nie będziemy się już cackać. Następnym razem możemy tu zajrzeć, gdy będziesz na górze obsługiwał swoją włochatą starą, a sklepu będzie doglądał twój synalek...

Izzigil znów skinął głową, patrząc ponad ramieniem chłopaka, gdy jego kumpel wolno przechadzał się po sklepie, przewracając regały i stojaki. Zauważył, jak jakiś klient, który miał właśnie wejść do sklepu, zawahał się i ujrzawszy, co dzieje się w środku, natychmiast się oddalił.

Chłopak z nożem powoli cofnął się o krok. Przekrzywił głowę i wsunął nóż do tylnej kieszeni dżinsów.

– Za tydzień czy dwa zjawi się tu ktoś, żeby dogadać sprawę – powiedział.

Dłoń Izzigila zacisnęła się na kiju bilardowym. Wiedział, że już za późno, by go użyć, ale i tak ścisnął go w dłoni, gdy dwaj nastolatkowie wyszli.

Na ekranie powyżej Austin Powers tańczył do piosenki Madonny, gdy Izzigil powoli wyszedł zza kontuaru i podszedł do frontowego okna. Stanął przy szybie i rozejrzał się w jedną i w drugą stronę wzdłuż ulicy.

– Muslum...?

Izzigil odwrócił się na dźwięk głosu żony i cofnął o krok. Nagle zauważył, że wytrzeszczyła oczy i otworzyła usta, a kiedy się odwrócił, zobaczył czarny kształt zmierzający w kierunku okna. W tej samej chwili odniósł wrażenie, jakby cały świat eksplodował hałasem, bólem i przeraźliwą kaskadą odłamków szkła.

Szli wolno wzdłuż Buckingham Palace Road w kierunku dworca. Była pora lunchu, z barów i kafejek wychodziły tłumy ludzi. Luty dał wszystkim porządnie w kość i Thorne miał na sobie kurtkę zapiętą pod szyję, a obie dłonie wsunął do kieszeni.

– Co u Jacka?

Chamberlain przystanęła na chwilę, by przepuścić przebiegającą tuż przed nią dziewczynkę.

– Stara bieda. – Ruszyli dalej. – Próbuje mnie wspierać, ale tak naprawdę nie chciał, żebym wracała do pracy. Wiem, że martwi się, że biorę na siebie zbyt wiele, ale w domu byłam jak uwięziona. – Przejrzała się w szybie wystawowej, przeczesała palcami włosy. – Uprawa ogródka jakoś mnie nie kręci...

– Miałem na myśli te telefony. Ten list...

– O liście nie wie, a większość rozmów, poza jedną, przespał. Powiedziałam mu, że to była pomyłka. – Mocniej otuliła szyję szalikiem. – Teraz nieomal noc w noc wiszę na tym cholernym telefonie. Gorzej jest chyba wtedy, gdy nie dzwoni.

– W ogóle nie sypiasz. To już trwa prawie dwa tygodnie, Carol...

– Odsypiam za dnia. Zresztą i tak zawsze niewiele sypiałam.

– Jaki on ma głos? – spytał Thorne.

Odpowiedziała krótko i zwięźle. Domyślał się, że spodziewała się takich pytań, bo zapewne sama by je zadała.

– Jest bardzo spokojny. Jakby mówił coś oczywistego. Albo przypominał o tym, o czym zapomniałam...

– Akcent?

Przeczący ruch głową.

– Domyślasz się, w jakim może być wieku?

Znów ten sam ruch głową.

– Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale zastanawia mnie, czemu nie powiedziałaś o tym policji.

Już otwierała usta, ale Thorne wszedł jej w słowo.

– Miałem na myśli miejscowych chłopców, Carol. To jakiś świr, ktoś robi ci głupie kawały. Ten ktoś naczytał się kryminalnych pitawali i ma zbyt dużo wolnego czasu.

– On zna szczegóły, Tom. Takie, których nigdy nie ujawniono. Wie o zapalniczce porzuconej na miejscu przestępstwa, zna markę paliwa do zapalniczek, jakiego użyto...

– Wobec tego to ktoś, kto siedział z Rookerem w pace. Rooker polecił mu, aby dał ci popalić, kiedy wyjdzie na wolność.

Pokręciła głową.

– Nie ma powodu, dla którego Rooker miałby kogoś na mnie nasyłać. Przecież sam się przyznał. A poza tym zawsze mnie lubił.

– Łączyła go z tobą pewna więź. To ty spisałaś jego zeznania. I dlatego właśnie ciebie obrał sobie za cel, a nie osobę prowadzącą śledztwo w tej sprawie.

– Może to dlatego, że byłam drugą w hierarchii osobą związaną ze śledztwem. Nadinspektor prowadzący dochodzenie odszedł ze służby na długo przede mną. Wyemigrował do Nowej Zelandii dziesięć lat temu. Na pewno trudniej byłoby go wytropić niż mnie.

To brzmiało sensownie, ale Thorne’owi przyszło na myśl coś jeszcze.

– A może ten ktoś, kimkolwiek jest, wie, że to, co spotkało Jessicę, tobą... wstrząsnęło.

Spojrzała na niego z powagą.

– Skąd ktoś mógłby to wiedzieć? Skąd ty o tym wiesz...?

Szli w milczeniu przez dłuższą chwilę, aż w końcu jakieś pięćdziesiąt metrów dalej Thorne znów się odezwał.

– Martwiłaś się, że zamknęłaś niewłaściwego człowieka, Carol? Czy o to w tym chodzi?

– Nie. To Gordon Rooker podpalił Jessicę Clarke. Wiem, że to był on.

Milczeli, dopóki nie dotarli do dworca.

W połowie drogi przez hol główny zatrzymała się i odwróciła do niego.

– Nie musisz ze mną czekać. Do następnego pociągu mam jeszcze kwadrans.

– Nic nie szkodzi. Nie spieszy mi się.

– Wracaj do pracy. Wolę pobyć trochę sama. Kupię coś do czytania, uporządkuję myśli. Lubię czasem odrobinę samotności. Takie już ze mnie dziwadło.

– Wcale nie.

Cmoknęła go w policzek.

– Prawdziwy z ciebie dżentelmen.

Thorne westchnął i odsunął się od niej.

– Nie wiem, czego właściwie ode mnie oczekujesz w związku ze sprawą. Oficjalnie nie mogę zrobić więcej niż inni.

– Nie chcę, abyś cokolwiek robił oficjalnie.

Dopiero wtedy, pomimo pogodnego tonu i pozornego spokoju, zrozumiał, jak bardzo była tym wszystkim wstrząśnięta. Ostatniej rzeczy, jakiej pragnęła, to tego, by dostrzegli to również jej przełożeni. Nie sądził, by usunęli ją z Wydziału Spraw Zamkniętych, ale w policji było wielu takich, którzy uważali, że w pewnym wieku nie należy pracować i lepiej stać w kolejce na poczcie.

– Jasne – rzekł w końcu Thorne. – Ale przecież mam sporo wolnego czasu, który mogę wykorzystać, jak tylko zechcę.

Chamberlain założyła torebkę na ramię i obróciła się na pięcie.

– Mniej więcej...

Thorne patrzył, jak wchodzi do saloniku prasowego. Wracając do metra, pomyślał o bliznach, które ukrywamy, i o tych, które są widoczne na co dzień. O bliznach tak potwornych, że mogą skłonić kogoś do rzucenia się z dachu naziemnego wielopoziomowego parkingu.

3

Te pokoje zawsze miały jedną wspólną cechę. Mogły różnić się wielkością i stylem, w zależności od wieku, wystrój zaś wskazywał na możliwości budżetowe i preferencje właścicieli. Jednak zapach był wszędzie jednakowy. Chrom, przyciemnione szkło albo obłażący płatami pomarańczowy tynk. Niezależnie, czy było gorąco, czy zimno jak w psiarni. Nieważne, czy atmosfera była przytulna, czy przeciwnie. Zapach był charakterystyczny, można było go rozpoznać, nawet mając worek na głowie. Thorne mógł pociągnąć nosem i wymienić elementy składowe tej woni niczym wytrawny koneser: zatęchły dym papierosowy, pot i desperacja.

Rozejrzał się dokoła. Tu było po trosze wszystko – świeży aromat magnolii, opary, podsycane przez żar bijący z grzejników, zdawały się mieć trzydzieści centymetrów grubości. Były tu też nowe kolorowe krzesła. Niebieskie dla gości, czerwone dla osadzonych...

Większość krzeseł była zajęta oprócz kilku czerwonych. Czarnoskóra kobieta dwa miejsca dalej zerknęła na niego z ukosa. Miejsce naprzeciw niej było puste. Uśmiechnęła się nerwowo, mrużąc powieki za grubymi szkłami okularów, po czym odwróciła wzrok, zanim Thorne zdążył odpowiedzieć uśmiechem. Zobaczył, że kobieta rozpromieniła się, gdy w jej stronę kołyszącym krokiem zaczął się zbliżać młody mężczyzna – zapewne jej syn. Mężczyzna uśmiechnął się, ale zaraz się opanował i rozejrzał dokoła, by sprawdzić, czy nikt nie zauważył, że na moment stracił czujność.

Thorne spojrzał na zegarek: dochodziła dziesiąta. Musiał uporać się z tym możliwie jak najszybciej i wrócić do biura. Wcześniej zadzwonił do konstabla Dave’a Hollanda, jadąc przez Londyn na zachód w kierunku zakładu karnego Park Royal...

– Musisz mnie kryć – rzekł. – Powiedz Tughanowi, że jadę spotkać się z informatorem albo że chcę sprawdzić jakiś cynk, no wiesz, takie tam gliniarskie ściemy...

– Czy dowiem się, co naprawdę pan robi?

– Wyświadczam komuś przysługę. Do lunchu powinienem wrócić, o ile nie będzie korków, to...

– Jedzie pan gdzieś? Kiedy odzyskał pan wóz?

Thorne wiedział, co zaraz nastąpi. Żałował, że tak się sypnął.

– Wczoraj po południu – odparł.

Wspomniany wóz, BMW w kanarkowym kolorze, miał już trzydzieści lat i Thorne rok wcześniej wyłożył sporo grosza, aby go zdobyć. Uważał, że ten pulsarowo żółty wóz to klasyk. Inni woleli określenie „antyk”. Zwłaszcza Holland nigdy nie przegapił okazji, aby mu dociąć, uznając od pierwszej chwili, kiedy go ujrzał, że ten samochód to pomyłka. Auto na dwa tygodnie trafiło do warsztatu, kiedy nie zyskało odpowiednich zezwoleń z Ministerstwa Transportu.

– Ile? – zapytał z uśmiechem Holland.

Thorne zaklął, gdy trafił na czerwone światło. Zaciągnął ręczny hamulec.

– To stary wóz, jasne? Części są drogie.

Nie dość, że sporo kosztowały, to jeszcze było ich piekielnie dużo. Thorne nie pamiętał wszystkich, przypomniał sobie jednak uczucie narastającej rozpaczy, gdy przedstawiono mu całą ich listę. Jeżeli chodziło o to, co działo się pod maską, mechanik mógł rozmawiać z Thorne’em po serbsko-chorwacku.

– Pięćset? – rzucił Holland. – Więcej?

– Posłuchaj, to stara, ale wciąż świetna bryka. Jak jedna z tych leciwych, ale nadal ponętnych aktorek, wiesz, o czym mówię? – Jako że chodziło o BMW, Thorne próbował wyobrazić sobie którąś z niemieckich aktorek pasujących do tego określenia. Nie udało mu się wymyślić ani jednego nazwiska. – Felicity Kendal – rzekł w końcu, ruszając spod świateł. Tak, ona pasuje jak ulał.

– Ona? – Holland wydawał się szczerze rozbawiony.

– Ona, moja bryka jest jak Felicity Kendal.

– Ludzie, którzy mówią o samochodzie „ona”, są tylko o krok od włożenia staroświeckich rękawiczek samochodowych na zatrzaski i zapalenia fajki...

Kiedy naprzeciw niego zaszurało przesuwane krzesło, Thorne uniósł wzrok i zobaczył Gordona Rookera osuwającego się na czerwone siedzenie. Thorne nigdy nie widział jego zdjęcia ani rysopisu, ale rozpoznał go od razu.

– Czy to miejsce jest wolne? – spytał Rooker, błyskając w uśmiechu złotym zębem.

Miał około sześćdziesiątki i był wysoki. Twarz pociągła, świeżo ogolona. Skóra zwieszała się fałdami z jego szyi, a siwe włosy nad czołem pożółkły od papierosowego dymu.

Thorne skinął głową w kierunku zielonego kombinezonu, który nosił Rooker, podobnie jak wszyscy więźniowie, nałożony na regulaminowy więzienny dres.

– Bardzo twarzowy – powiedział.

– Teraz wszyscy musimy je nosić – odrzekł Rooker. – W niektórych zakładach są używane od wieków, ale wielu naczelników, tak jak ten tutaj, uważa, że takie kombinezony uwłaczają godności więźnia, i dzięki takim przekonaniom są postrzegani jako nowocześni i postępowi. Jednak któregoś razu w Gartree jeden z osadzonych odsiadujący dożywocie zamienił się ze swoim bratem bliźniakiem, kiedy nikt nie patrzył, a potem wyszedł z pudła frontowymi drzwiami. Dlatego od tej pory musi być wyraźnie widać, kto jest więźniem, a kto nie, i kiedy mamy gości, wyglądamy jak bachory ze żłobka. Myśli pan, że to wszystko sobie wymyśliłem? – Głos był wyrazisty i radosny. Brzmiał jak głos filozofa z pubu albo komika, zahartowany przez dekady wypalanych dzień w dzień czterdziestu papierosów. Podczas gdy Rooker mówił, Thorne wyjął swoją legitymację. Przesunął ją po stoliku. Rooker nawet na nią nie spojrzał.

– Czego pan chce, panie Thorne? – Uniósł prawą dłoń. – Nie, dobra, nieważne, pogadajmy. Jestem pewien, że prędzej czy później przejdzie pan do sedna.

– Jestem przyjacielem Carol Chamberlain.

Rooker przymrużył powieki.

– Nazywała się Carol Manley, kiedy ją poznałeś...

Znów błysnął złoty ząb.

– Czy awansowano ją na komisarza? Zawsze uważałem, że ma odpowiedni potencjał.

Thorne pokręcił głową.

– Przeszła na emeryturę w stopniu nadinspektora. To było siedem, osiem lat temu.

– Przyzwoita z niej babka, wie pan?

Rooker odwrócił wzrok, przypominając coś sobie. Nagle przeniósł go na Thorne’a.

– Nie dziwię się, że wyszła za mąż, była bardzo atrakcyjna. Nadal trzyma formę, co nie? To babka z klasą, zgadza się? – Nachylił się nad blatem. – Lubi pan starsze laleczki?

Bez względu na to, czy ten sugestywny komentarz miał go zdenerwować, czy może raczej zbliżyć do więźnia, Thorne go zignorował.

– Ona bardzo się martwi. Jakiś świr wysyła listy i wydzwania do niej...

– Przykro mi to słyszeć.

– Ktokolwiek to jest, twierdzi, że odpowiada za usiłowanie zabójstwa Jessiki Clarke. – Thorne spiorunował Rookera wzrokiem, badając czujnie jego reakcję. – Twierdzi, że to on ją podpalił, Gordonie. – Reakcja faktycznie się pojawiła, ale Thorne nie wiedział, co Rookera tak rozbawiło. – Zabawne? – rzucił.

– Dosyć. Jak już mówiłem, żal mi pani Manley czy jak się teraz nazywa, przykro mi, że ktoś ją nęka, ale to zabawne, gdy ktoś dorabia się własnego, osobistego świra, kimkolwiek on jest, no nie?

– Chcesz powiedzieć, że nie wiesz, kto to taki?

Rooker zatknął kciuki za szelki kombinezonu.

– Ni cholery nie mam pojęcia.

Gdyby Thorne miał się w tej chwili założyć, czy Rooker mówi prawdę, bez wahania wyłuskałby z kieszeni parę funtów.

– Przez lata otrzymywałem wiele listów – ciągnął z uśmiechem Rooker. – Wie pan, takie napisane zielonym atramentem, których autorzy pisali tak zawzięcie, że aż rozdzierali kartkę piórem. Ludzie ci chcieli, abym im zdradzał rozmaite szczegóły tego, co zrobiłem, aby trzepać potem przy tym kapucyna lub coś w tym rodzaju. Zdarzyło mi się kilka wariatek, no wie pan, pisujących listy miłosne i wyznających, że chciałyby mnie poślubić...

Sprawa sprzed roku – kiedy Thorne po raz pierwszy spotkał Carol Chamberlain – rozpoczęła się od takiego właśnie listu. Nie był autentyczny, ale wiele innych tak, a Thorne’a nigdy nie przestawały one zdumiewać i mierzić.

– Cóż, Gordonie, widać stanowisz niezłą partię.

– Ale to co innego, prawda? To coś jak prześladowca au rebours. Nie może prześladować mnie, więc wybiera kogoś innego, kto był w to wszystko zamieszany, i udaje, że jest mną. Udaje, że zrobił to, co ja uczyniłem...

Thorne uznał, że dość już tej zabawy w kotka i myszkę.

– A zatem on udaje, tak? Bo właśnie w związku z tym tu przyjechałem. Aby mieć pewność.

Luz i zuchwałość powoli wtopiły się w bruzdy i zmarszczki na twarzy Rookera. Jego ramiona obwisły. Głos miał cichy, opanowany, rzeczowy...

– Może pan być pewien. To ja podpaliłem tę dziewczynkę. I właśnie dlatego tu siedzę.

Przez pół minuty Thorne patrzył, jak Rooker wlepia wzrok w blat stolika. Widać było jego czaszkę, różową i pokrytą łupieżem pod siwymi włosami.

– Otóż to. Ale ten świr dość długo czekał. Czemu tak długo tu siedzisz, Gordonie?

Ożywienie powróciło.

– Spytaj pan cholernego sędziego. Ten żałosny dupek pewnie już dziś nie żyje, o ile jest sprawiedliwość na tym świecie – zaśmiał się smutno z własnego żartu. – Choć o sprawiedliwości wiedział tyle co nic.

– To była bulwersująca sprawa – rzekł Thorne. – Od początku było wiadomo, że czeka cię długa odsiadka.

– Nie spodziewałem się, że zostanę potraktowany ulgowo, no nie? Ale niech pan spojrzy tylko, ilu gnojom dziś uchodzą płazem rozmaite grzeszki. Faceci, którzy pokroili swoje żony, wychodzą na wolność po dziesięciu latach albo nawet szybciej...

Bez cienia współczucia, wiedząc, że Rooker zasłużył na każdą sekundę spędzoną za kratami, Thorne w pełni rozumiał, co więzień chciał powiedzieć. Dwadzieścia lat – okres niepodlegający obniżeniu przy zasądzeniu odbycia kary – to dwa razy więcej niż co najmniej parę „wyroków dożywocia”, jakie przyznano kilku przestępcom schwytanym przez Thorne’a.

– To nie w porządku – rzekł Rooker. – Dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat w skrzydle dla więźniów pod szczególnym nadzorem.

Thorne uśmiechnął się drwiąco, słysząc te słowa.

– Wciąż jesteś pod szczególnym nadzorem, Gordonie?

Rooker zamrugał, ale nic nie powiedział.

– Najwyraźniej wciąż jesteś niebezpieczny. Dwadzieścia lat i nadal kategoria B? Chyba nie należałeś do wzorowych więźniów?

– Było kilka incydentów...

– Ale to nieważne, prawda? Już prawie koniec, zgadza się?

– Do dwudziestu lat brakuje już tylko trzech miesięcy...

Thorne odchylił się do tyłu i spojrzał w prawo. Czarnoskóra kobieta wychwyciła jego spojrzenie, wyciągając z torebki pomiętą chusteczkę. Odwrócił się do Rookera.

– Cóż za zbieg okoliczności, nie uważasz? Jak dobrze się złożyło, że ten facet zechciał się ujawnić i przyjąć na siebie odpowiedzialność za ten czyn.

Rooker pokręcił głową.

– Wątpię. To najlepszy moment, aby zwrócić na siebie uwagę, czyż nie? Kiedy złożę wniosek o wcześniejsze zwolnienie. O możliwość wcześniejszego zwolnienia. Jeżeli ten ktoś uważa, że dzięki temu mnie zwolnią, to jest głupszy, niż przypuszczam.

– Czeka cię komisja?

Rooker pokiwał głową. Po upływie regulaminowej kary komisja do spraw zwolnień warunkowych mogła zlecić ministrowi spraw wewnętrznych wypuszczenie więźnia. Komisja składała się z sędziego, kryminologa lub kuratora sądowego. W przeciwieństwie do zwyczajowej procedury zwolnień wymagała przesłuchania więźnia, który na tę okoliczność mógł przyprowadzić prawnika lub przyjaciela, aby go reprezentował.

– Nie mam żadnych szans – mruknął Rooker. – W ubiegłych latach miałem parę potknięć.

Spojrzał na Thorne’a, jakby oczekiwał z jego strony wyjaśnienia lub uspokojenia. Ale nie doczekał się ani jednego, ani drugiego.

– Co mogę zrobić? Bóg mi świadkiem, nie pamiętam, na ilu już byłem terapiach...

– Istotne jest, abyś żałował za swój czyn, Gordonie. – To słowo niemal strąciło Rookera z krzesła. Thorne wychylił się do przodu. – Nie wiedzieć czemu tym ludziom bardzo zależy na skrusze. Lubią, gdy sprawca poczuwa się do winy i żałuje tego, co zrobił. Empatia to podstawa. Chodzi o to, abyś zdawał sobie sprawę z tego, co uczyniłeś swojej ofierze i jej rodzinie. Może oni uważają, że nie żałujesz dość mocno, Gordonie. Co ty na to? Może chcą usłyszeć odpowiedź właśnie na to pytanie? Co z wyrzutami sumienia?

– Sam się przyznałem, co nie? Złożyłem zeznanie.

– To nie to samo.

Skrzypienie krzesła, kiedy Rooker odsunął się wraz z nim od stołu, sprawiło, że Thorne aż się skrzywił.

– Skończyliśmy? – spytał Rooker.

Thorne także odsunął krzesło do tyłu i ponownie spojrzał w prawo, na czarnoskórą kobietę, która szlochała, przyciskając chusteczkę do ust. Wychwycił wzrok mężczyzny siedzącego naprzeciw niej.

Facet posłał Thorne’owi spojrzenie, jakby chciał urwać mu głowę gołymi rękami.

Zgodnie z obietnicą Tom Thorne zadzwonił, kiedy tylko opuścił więzienie. Opowiedział pokrótce Carol o swoim spotkaniu z Rookerem. Usłyszała to, co miała nadzieję usłyszeć, lecz wcale jej dzięki temu nie ulżyło. Siedziała za swoim biurkiem w tymczasowym gabinecie, urządzonym rok wcześniej przez nią i Jacka w gościnnym pokoju. Był mniej zagracony niż wtedy, większość rzeczy trafiła na szafę albo pod łóżko, pudła zaś poustawiano na starej toaletce. Z sypialni tej korzystano obecnie zaledwie raz czy dwa w roku, kiedy córka Jacka z pierwszego małżeństwa decydowała się ich odwiedzić.

Jack zawołał do niej z dołu:

– Robię herbatę, kochanie. Napijesz się?

– Poproszę.

Chamberlain nigdy nie umiała zrozumieć swoich kolegów – tych byłych kolegów, którzy twierdzili, że nie pamiętają niektórych spraw. Do łez rozbawiali ją ci, którzy usilnie starali się przypomnieć sobie nazwiska i twarze pewnych gwałcicieli, zabójców lub ich ofiar. Owszem, zapominało się numer sprawy czy kolor auta, ale ludzie pozostawali z nami na zawsze. A przynajmniej tak było w jej wypadku.

Wiedziała, że tak samo było z Tomem Thorne’em. Pamiętała, że kiedyś powiedział jej, iż twarze, o których nigdy nie potrafił zapomnieć, to te, których nigdy nie widział. To były twarze należące do zabójców, których nigdy nie udało się schwytać. Przebiegłe oblicza tych, którym się upiekło.

Może ci, którzy twierdzili, że nie pamiętają, wymyślili jakiś sposób na zapomnienie; własną sztuczkę mającą im w tym dopomóc. Jeżeli tak, to pragnęła być bliżej nich, spędzić więcej czasu w knajpach albo indyjskich restauracjach. Może dzięki temu ona również poznałaby ten sekret.

Z jakichś powodów, których nie chciała do siebie dopuścić, wolała nie powracać oficjalnie do sprawy Jessiki Clarke, by uniknąć niepotrzebnego rozgłosu. Zamiast tego w ramach długu wdzięczności wykorzystała kilka przysług, odwiedziła Archiwum Główne w Victorii i trochę się tam rozejrzała, podczas gdy stary przyjaciel nie patrzył jej na ręce. Kilka sekund po tym, jak otworzyła pierwszą, wyświechtaną, brązową teczkę, zorientowała się, że doskonale zapamiętała Gordona Rookera. Twarz na wyblakłej czarno-białej fotografii wyglądała dokładnie tak, jak ją sobie wyobraziła tamtej nocy, kiedy odebrała pierwszy telefon...

To ja ją podpaliłem...

Wciąż widziała tę twarz, tak ją sobie wyobrażała, pomimo że minęło już dwadzieścia lat. Od czasu rozmowy z Thorne’em próbowała ją nieco postarzyć, dołożyć siwe włosy i zmarszczki, o których mówił, lecz bez powodzenia.

Uznała, że tak musiała działać pamięć.

Kolega z Wydziału Spraw Zamkniętych, obecnie mężczyzna po sześćdziesiątce, pracował nad sprawą zabójstw w Moors. Powiedział jej, że kiedy myślał o Hindley i Bradym, wciąż widział ich niechlubne zdjęcia, na których byli uśmiechnięci i pewni siebie. Wciąż widział ich głęboko osadzone oczy. Nigdy zaś nie potrafił wyobrazić sobie zgrzybiałego starca i uśmiechniętej ponętnej brunetki.

To może dziwne, ale Carol Chamberlain musiała zapamiętać twarz Rookera. Zrobiła to z pełnym przeświadczeniem o jego winie. To była nielogiczna, absurdalna mieszanka myśli, ale dla niej jak najbardziej sensowna. Jego twarz, którą znała na pamięć, była twarzą mężczyzny, którego widziała klęczącego przy siatce. Jego uśmiechnięta twarz, ta, którą zapamiętała z pokoju przesłuchań, była obliczem mężczyzny, którego widziała zbiegającego radośnie w dół stoku, oddalającego się od szkoły.

Silniej niż kiedykolwiek od czasu rozmowy z Thorne’em trzymała się kurczowo tych wspomnień. Oczywiście pojawiły się wątpliwości, a po rozmowie Thorne’a z Rookerem zorientowała się, że on też zdawał sobie z tego sprawę. Wyczuł to. Wątpliwości narastały coraz bardziej w ciemnościach, podczas gdy ona siedziała cała rozdygotana. Pleniły się jak chwasty, przeciskając się przez szczeliny w betonie i nie pozwalając jej zasnąć.

To ja ją podpaliłem...

Na szczęście wątpliwości te dogorywały. Zaczęło się to od chwili, kiedy sięgnęła po słuchawkę i zadzwoniła do Thorne’a. A teraz Thorne pojechał, by spotkać się z Rookerem i usłyszeć potwierdzenie z jego ust. Usłyszeć ponownie jego przyznanie się do winy...

Poczuła ulgę, ale nie dość silną, bo choć wspomnienie twarzy Rookera dziwnie ją uspokajało, musiała też pamiętać o Jessice Clarke.

Chamberlain widziała zdjęcia uśmiechniętej nastolatki o jasnej skórze i ciemnych włosach sięgających poniżej ramion. Wciąż miała przed oczami drżące dłonie rodziców wyjmujące z kredensu fotografie oprawione w ramki, ale twarz dziewczynki, to gładkie, doskonałe oblicze, jakim było kiedyś, aż nazbyt łatwo było zapomnieć.

Usłyszała, że Jack wchodzi na górę z herbatą. Próbowała odegnać od siebie natrętną wizję.

Zawsze pamiętała Gordona Rookera takim, jakim był, kiedy ujrzała go po raz pierwszy. I niestety tak samo rzecz się miała ze wspomnieniem Jessiki Clarke.

Pod wieczór Thorne wsiadł do BMW z o niebo większym entuzjazmem, niż kiedy sadowił się w nim jedenaście godzin wcześniej. Wyprowadził wóz z parkingu przy Peel Centre i przez następnych kilka minut jechał jak na autopilocie. Większość uwagi poświęcał znacznie istotniejszej kwestii – doborowi właściwej muzyki. Samochód miał w bagażniku kompakt na sześć płyt, a Thorne raz w tygodniu wymieniał ich skład, kierując się swoim specyficznym gustem i potrzebą wyważenia nastroju. Zwykle było wśród nich coś z wczesnego country i coś współczesnego, obecnie płytami pierwszą i ostatnią były albumy Hanka Williamsa i Lyle’a Lovetta. Pomiędzy nimi znajdowały się składanki, niekiedy ścieżka dźwiękowa do filmu oraz coś z rejonów muzyki alternatywnej – Lambchop albo Calexico. No i jak zawsze jeden z albumów Johnny’ego Casha.