Renegat. Gwiazda. - J.N. Chaney - E-Book

Renegat. Gwiazda. E-Book

J.N. Chaney

0,0

Beschreibung

Jace Hughes jest Renegatem. Oznacza to, że przyjmuje każde zlecenie, jakie wpada mu w ręce, bez względu na sytuację. Dopóki więc jest w stanie utrzymywać swój statek, może żyć tak, jak chce. Wszystko się jednak zmienia, kiedy poznaje Abigail Pryar, mniszkę pragnącą wydostać się bezpiecznie z układu. Wkrótce okazuje się, że z ładunkiem, który zabrała na pokład, coś jest nie tak.  Jace wie, że nie powinien zadawać zbyt wielu pytań, jednak kiedy z dużej, metalowej skrzyni zaczynają dobiegać dziwne odgłosy, nie może się powstrzymać, aby nie sprawdzić co się w niej kryje. Duży błąd. Co gorsza, jest ścigany przez ludzi, którzy pragną zdobyć jego ładunek. Czy Jace odda go razem z mniszką, czy też postawi wszystko na jedną kartę, byle tylko jeszcze więcej zarobić? Oto początek wielotomowej galaktycznej historii, serii zatytułowanej Renegat. Jeśli jesteście fanami Firefly, Battlestar Galactica czy Przebudzenia lewiatana, zachwycicie się tym epickim thrillerem z nurtu opery kosmicznej.  

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 182

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



J.N. Chaney

Renegat. Gwiazda. Tom 1 

Tłumaczenie Monika Wiśniewska

Renegat. Gwiazda. Tom 1 

 

Tłumaczenie: Monika Wiśniewska

 

Tytuł oryginału: Renegade Star

 

Język oryginału: angielski

 

Copyright © 2017, 2022 J.N. Chaney i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9781039459830 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.podiumaudio.com

Dla kryjącego się w każdym z nas renegata,

Który szepcze maleńkie prawdy

I błaga nas o to, abyśmy byli wolni.

– Zabiję cię, skurwysynu! – wrzasnął William Emmerson, nakazawszy swojej ochronie oddać strzały w moją stronę.

– Powodzenia! – odparowałem. Otarłem się o porośnięty mchem pień drzewa, przez co mało się nie wywróciłem.

Przedarłem się przez otaczający posiadłość Emmersona las, zabierając ze sobą skradziony przedmiot wart dwieście tysięcy galaktycznych kredytów – metalową kulę wielkości mojej pięści.

Handlowiec o nazwisku Fitz, jeden z konkurentów Emmersona, wynajął mnie, abym za rozsądną cenę dostarczył mu ten szmelc. Miałem gdzieś ich zatargi, po prostu kasa była niezła, no i potrzebowałem roboty.

– Zatrzymajcie go! – zawył Emmerson. – Niech ktoś go zatrzyma!

Psy ujadały daleko za mną, kiedy zbliżyłem się do polany. Jeśli Emmerson sądził, że parę kundli i grupka wynajętych zbirów wystarczy, aby mnie spowolnić, czekało go srogie rozczarowanie.

– Przepraszam pana – rozległ się w moim uchu spokojny i znajomy głos. To Sigmond, sztuczna inteligencja z mojego statku. – Widzę, że jest pan ścigany. Mam aktywować pelerynę i przygotować się do odlotu?

Obok mojej głowy przeleciał kolejny podmuch energii, obsypując mnie drzazgami kory i utlenionymi sokami. Zaciskając dłoń na rękojeści pistoletu, odwróciłem się i wypatrzyłem odpowiedzialnego za ten strzał strażnika pomiędzy gałęziami i gęstymi zaroślami. Odczekałem na możliwość oddania czystego strzału, po czym pociągnąłem za spust.

Kula przedarła się przez listowie i ugodziła mężczyznę w nogę. Upadł na ziemię, a ja wtedy ponownie się odwróciłem i puściłem biegiem.

– Byłoby super, Siggy!

– Zgodnie z pana życzeniem – odparł.

Przedarłem się przez linię drzew i wparowałem na rozległą zieloną polanę.

– Tylko się pospiesz, chłopie, chyba że chcesz się stać bezdomny.

– Niech bóg broni, proszę pana.

Zbuntowana Gwiazda zafalowała, stopniowo się pojawiając na samym środku polany. Z lasu wyłonili się kolejni ochroniarze. Wycelowali we mnie, po czym oddali strzały.

Rzuciłem się przed siebie, niszcząc trawę podeszwą ciężkiego buta. Za mną rozległo się echo wielu wystrzałów. Nie pora teraz zwalniać.

– Szybko! – krzyknął Emmerson, dołączając do wynajętych strażników. A potem z jego ust wydostała się wiązanka pełnych wściekłości, niewyraźnych obelg.

Których adresatem byłem naturalnie ja.

Odwróciłem się i biegnąc, wycelowałem, następnie oddałem strzał na tyle celny, na ile można się spodziewać, zważywszy na sytuację. W sumie strzał okazał się przyzwoity – może nawet dobry – z bólem serca musiałem jednak przyznać, że nie da się trafić w cel tak odległy w czasie, kiedy się biegnie w przeciwną stronę. Dlatego celem niemal każdego strzału okazywała się ziemia albo w najlepszym przypadku liście drzew.

Chwilę później na polanę wbiegły cztery psy i kłapiąc zębami, ruszyły w moją stronę. Nie minęło kilka krótkich sekund, a znalazły się blisko środka polany.

– Zabierz nas stąd – rzuciłem, kiedy w końcu dobiegłem do opuszczonego trapu w tylnej części statku. – Otwórz drzwi!

Psy były coraz bliżej. W ich dyszących oddechach słychać było niecierpliwe wyczekiwanie dorwania zdobyczy.

Zaczęły się unosić drzwi do ładowni. Dałem pod nimi nura i przeturlałem się po podłodze, celując z pistoletu w coraz mniejszą śluzę powietrzną.

Psy próbowały wskoczyć za mną, lecz na próżno. Skakały i warczały, obnażając kły, gdy tymczasem na wpół zamknięta rampa nieprzerwanie się unosiła.

Oddawano strzały, celując w kadłub. Słyszałem, jak Emmerson krzyczy coś wściekle, nie dało się go jednak zrozumieć.

Zbuntowana Gwiazda uruchomiła silnik przy gromkim wtórze strzałów, które sprawiały, że metalowa podłoga cała się trzęsła.

Zamigał wiszący na ścianie ekran, a po chwili ukazał się na nim obraz prezentujący to, co się dzieje na zewnątrz statku – około dwudziestu uzbrojonych strażników i ich dowódca ostrzeliwali Gwiazdę.

W kadłub trafiły kolejne pociski, ale wiedziałem, że nic nam nie grozi. Ten statek zaprojektowano tak, aby oparł się wystrzałom z poczwórnych dział, taka mała siła ognia zaś jedyne, co może zrobić, to zedrzeć trochę farby.

Kiedy śluza się zamknęła i światło naturalne zastąpione zostało sztucznym, Gwiazda przyspieszyła. Przez krótką chwilę odczuwałem przeciążenie, potem jednak zadziałały stateczniki i wszystko szło już gładko.

Mniej więcej wtedy osiągnęliśmy poziom stratosfery. Z punktu widzenia Emmersona już nas nie było.

Wbiegłszy po schodach, dotarłem do kokpitu, gdzie zająłem swoje miejsce i zapiąłem pasy. Stojąca na desce rozdzielczej stara figurka Foxy Stardust podskakiwała jeszcze po wcześniejszych turbulencjach. Miała biały kask z neonowo niebieską przyłbicą i różowy kombinezon.

– Chowam pelerynę – poinformował Sigmond w chwili, kiedy znaleźliśmy się w stratosferze.

Ależ Emmerson musiał się teraz pieklić z powodu tego, co zrobiłem.

Wkrótce nie będzie to miało znaczenia. Kiedy już dostarczę tę ozdóbkę Fitzowi, cała wina przejdzie na niego. I gdyby miało dojść do jakichś aktów zemsty, ich adresatem będzie Fitz, nie ja. Tak to zazwyczaj wyglądało w mojej branży. To my odwalaliśmy robotę, ale winą obarczano klienta.

Nazywam się Jace Hughes i jestem renegatem, którego wynajmuje się po to, aby ukradł, przeszmuglował albo zrabował coś, czego potrzebujesz. Słynę z tego, że za godziwe wynagrodzenie gotowy jestem przyjąć każde szemrane zlecenie.

I zamierzam to robić, dopóki żyję.

Sam dokonałem takiego wyboru i niczego nie żałowałem.

 

– Co to, u licha, jest? – zapytałem, wpatrując się w migające na desce czerwone światełko.

– Kontrolka ostrzegawcza, proszę pana – wyjaśnił grzecznie Sigmond.

– A od kiedy mamy coś takiego jak kontrolka ostrzegawcza? I co mam zrobić, żeby przestała się palić?

Gdy tylko wypowiedziałem te słowa, kontrolka zgasła.

– Proszę przyjąć przeprosiny. Wygląda na to, że zawinił nasz nagły start. Czujniki zwariowały.

– Och. – Ponownie spojrzałem na widniejący na pulpicie holograficzny obraz przedstawiający aktualne pole bitwy. Ponad czterysta statków w dwóch flotach walczyło ze sobą, wzajemnie się ostrzeliwując. Sam nie wiedziałem dlaczego. Nie z tego powodu się tu znalazłem.

Przelatywaliśmy właśnie nad Galdionem, samotną planetą na skraju galaktyki. Przybyłem tutaj w konkretnym celu i ten cel – kula – leżał właśnie obok mojej prawej nogi. Gdybym wiedział, że powrót będzie się odbywał przez strefę działań wojennych, możliwe, że zjawiłbym się nieco później.

– Wykryli nas? – zapytałem, mając na myśli pobliskie statki.

– Na razie nie – odparł Sigmond. – Wygląda na to, że nie są nas w stanie wykryć, kiedy otacza nas peleryna.

– Kiedy możemy skoczyć? – zapytałem, przywołując mapę gwiazd.

– Mniej więcej za czterdzieści pięć sekund. Później, jeśli zginiemy.

– Zabawny jak zawsze, Siggy. – Wstukałem koordynaty Stacji Taurus, naszego kolejnego celu podróży.

– Dziękuję panu – rzekła AI. – Moim celem jest zaspokajanie pańskich potrzeb.

Statkiem nagle szarpnęło i chwyciłem się fotela.

– Kurwa! – warknąłem.

– Tarcze nas chronią – powiedział Sigmond niewzruszonym tonem. Standardowo sztucznych inteligencji nie wyposaża się w osobowość, ale ja o to wyraźnie poprosiłem. Skoro miałem spędzać na tym statku całe tygodnie, nie chciałem mieć za towarzystwo inteligencji mówiącej w sposób monotonny i usypiający. – Żadna ze stron jeszcze nas na szczęście nie wykryła, no i peleryna spełnia swoje zadanie. Oba wrogie strzały wycelowane były w inne statki.

W pewnej odległości od planety czekały krążowniki Master Class. Mimo peleryny wymknięcie się stąd nie będzie wcale takie proste. „Te mniejsze myśliwce nas nie namierzą”, pomyślałem. „Ale krążowniki? Niewykluczone”.

– Niedługo będziemy się musieli pokazać, tuż przed wejściem w Slipspace. Myślisz, że zdążymy?

– Tak mi się wydaje, proszę pana – odparł Sigmond. – Gdyby nas jednak dostrzeżono, możliwe, że będę zmuszony odpowiedzieć ogniem.

– Postarajmy się uniknąć strzelaniny, Siggy. Kolejny nakaz to ostatnie, czego mi trzeba.

– Być może następnym razem nie zabierze nas pan w tak niebezpieczną lokalizację.

– Jeśli będę chciał jeść, to zabiorę – rzuciłem. – A może wolałbyś, aby nam nie płacono?

– Z pewnością istnieją łatwiejsze sposoby zarobkowania – stwierdził Sigmond.

– Łatwiejsze nie zawsze oznacza lepsze, Siggy. – Wyszczerzyłem się. – Sto razy bardziej wolę być renegatem niż siedzieć za biurkiem, wielkie dzięki.

Zakołysał nami kolejny podmuch, a atak tym razem nastąpił od tyłu. Agresor minął nas górą. To był arnezyjski niszczyciel.

– Jesteśmy już gotowi? – zapytałem.

– Wejście nastąpi za dwanaście sekund – odparła AI.

Obserwowałem, jak dwie floty się napieprzają, a statki eksplodują niczym fajerwerki, pozostawiając po sobie dryfujące szczątki. Nie minie kilka godzin, a te śmieci zapełnią całą orbitę pobliskiej planety. Pewnie z kilkadziesiąt ekip ratowniczych czeka już w pogotowiu, skorych do odsprzedaży tych części na wolnym rynku, być może nawet organizacjom zaangażowanym w tę bitwę. Statki zostaną odbudowane, piloci wyszkoleni i tak w koło Macieju. Nim dołączyłem do renegatów, też tak czekałem na swój złom.

Już nie. Teraz moja profesja oznaczała większą aktywność. Jasne, była niebezpieczna i najpewniej nie dożyję pięćdziesiątki, ale zdecydowanie wolę, aby zabiła mnie kulka niż nuda.

– Chowanie peleryny i inicjowanie ślizgu – oznajmił Sigmond.

Zacisnąłem dłonie na padzie do manualnej kontroli poczwórnych dział.

Na ekranie widać było, jak peleryna znika, pozostawiając nas podatnych na wykrycie.

– Przygotowanie do ślizgu – poinformował Sigmond. – Sześć sekund do aktywacji.

Kiwnąłem głową.

– Powinniśmy zdążyć z…

Nim dokończyłem zdanie, dwa arnezyjskie niszczyciele odłączyły się od szyku i odwróciły w naszą stronę.

– Jesteśmy skanowani – orzekł Sigmond. – Szykują broń.

Westchnąłem.

– Nie można powiedzieć, że nie próbowałem.

Nakierowałem cyfrową siatkę na pierwszy statek i kiedy tylko nastąpiła blokada, nacisnąłem spust. Poczwórne działa wyrzuciły z siebie serię błyskawicznych pocisków wycelowanych w statek wroga. Te wybiły sześciometrową dziurę w kokpicie, unicestwiając pilota, przez co statek zaczął dryfować niczym martwa ryba w spokojnych wodach jeziora.

Bez choćby sekundy zwłoki skupiłem się na drugim statku i wystrzeliłem kolejną serię. Ku mojemu zaskoczeniu jeden z pocisków przebił się przez środek kadłuba, rozrywając go na kawałki. Silnik napędowy zareagował w jedyny znany sobie sposób – eksplodując.

Statek rozpadł się na niezliczoną liczbę niemożliwych do odratowania cząstek pyłu i pofrunął w stronę planety.

Nie przerwałem ostrzału, wyrzucając kolejne pociski w kosmiczny mrok. Kilka pofrunęło w stronę powierzchni planety, ścigane szczątkami zniszczonych statków, z których większość przed wylądowaniem się rozpadnie. Moje pociski będą jednak śmigać tak długo, aż w coś trafią. Zastanawiałem się nawet, czy któryś z nich trafi w plantację Emmersona, nie zostanę tu jednak na tyle długo, aby się tego dowiedzieć.

Miałem sprawy do załatwienia.

– Inicjacja ślizgu – powiedział Sigmond i nagle całe pole walki zniknęło.

Obserwowałem, jak wlatujemy w tunel, ukryty wymiar, służący także za trasę szybkiego ruchu. Większość tej tak zwanej Slipspace pozostawała niezbadana, w pewnym momencie jednak wykombinowaliśmy, w jaki sposób ją wykorzystywać, aby się przemieszczać na duże odległości. Podróże nią w żadnym razie nie trwały sekundę, niemniej trwały zdecydowanie krócej niż w tradycyjnej przestrzeni. Zamiast całych wieków poświęcanych na podróż z jednego układu gwiezdnego do drugiego wystarczyło odczekać kilka godzin, ewentualnie dni albo tygodni, zależnie od tego, jak duża odległość dzieliła dane układy.

Nasza podróż będzie trwała sześć standardowych godzin, plus minus kilka minut. Miałem dzięki temu czas, aby się zdrzemnąć, wysikać, może nawet coś przegryźć.

– Siggy, powiadom mnie, zanim stąd wylecimy. Muszę być wtedy czujny.

Odchyliłem się na fotelu i obserwowałem rozmieszczone wzdłuż tunelu światła. Nie miałam pojęcia, czym one są, i nieszczególnie miałem ochotę się tego dowiadywać. Nie byłem naukowcem i lubiłem tajemniczość.

Opuściłem rękę i dotknąłem dobrze zabezpieczonej metalowej kuli. Ryzykowałem własnym życiem, aby ją namierzyć, wykraść i dostarczyć.

Bez względu na to, czym była, szedłem o zakład, że przedstawia sobą niemałą wartość, licho jednak wie, czy kiedykolwiek się tego dowiem. Skany wykazały, że jest bezpieczna, więc nie była to bomba ani nic groźnego.

W czasie swojej wątpliwej kariery miałem na koncie kilka napadów na rzecz kolekcjonerów, wiedziałem więc, że taki badziew można sprzedać za okrągłą sumkę. Głupcy pokroju Emmersona płacili miliony za to, aby go wygrzebać spod ziemi, a potem umieszczali w ciemnym pomieszczeniu, nadając pozbawionej znaczenia ozdóbce sztuczną wartość. Gdybyście chcieli znać moje zdanie, to wszystko się sprowadzało do osoby ze zbyt dużą kasą szukającej kolejnych sposobów na jej wydawanie.

Mnie to nie przeszkadzało, bo dzięki tego rodzaju zleceniom miałem co robić.

Bycie renegatem czasami oznaczało podejmowanie się każdego dostępnego zlecenia, o ile tylko dawało się dzięki temu utrzymać statek w powietrzu. To oznaczało zarabianie kasy.

Cała reszta pozbawiona była znaczenia.

– Dziesięć tysięcy kredytów – powiedział Fitz, przykładając kciuk do czytnika. – No dobra, to dawaj mi tę kulę.

– Proszę bardzo. – I mu ją rzuciłem.

Złapał ją w obie ręce, nim zdążyła go trafić w tłusty brzuch. Uważnie studiował wygrawerowane w metalu drobiazgowe wzory.

– Doskonale.

– Cieszę się, że jesteś zadowolony.

– O tak. Jest ekstra! – Uśmiechnął się. – Ten głupiec Emmerson musi być teraz nieziemsko wkurwiony. Mam nadzieję, że rwie włosy z głowy. Widziałeś jego twarz, kiedy zabrałeś tę kulę? Jak bardzo był wściekły?

– Trudno było stwierdzić w tej całej strzelaninie.

– Założę się, że po twoim odlocie zabił któregoś ze swoich ludzi. Czasem tak robi – zaśmiał się Fitz.

– Masz dla mnie jakieś zlecenia? – zapytałem.

– Kolejne? Na razie nic się nie kroi. Może za parę tygodni. Mamy mały zastój, wiesz?

„Jasny gwint. Przydałaby mi się kolejna robota”.

– Jasne – odparłem.

– Czemu pytasz? Świerzbi cię palec wskazujący?

– Mam trochę długów do spłacenia.

– Niefajnie – wyszczerzył się Fitz. – Powinieneś dokonywać lepszych życiowych wyborów.

– Mówi facet, który mnie wynajmuje – rzuciłem, ignorując sarkazm.

Posłał mi zuchwały uśmiech.

– Chcesz wiedzieć, co ukradłeś? – Uniósł kulę.

– Niekoniecznie – odparłem.

Zachichotał, po czym rzucił ją za siebie.

– Cóż, właściwie nic takiego. Dowiedziałem się po prostu, że to ulubiona zabawka Emmersona. Kolekcjonuje stare śmieci i udaje, że to skarby. Myśli, że czyni go to wyrafinowanym czy jakoś tak.

Kula potoczyła się po podłodze i zatrzymała, uderzywszy w nogę krzesła.

– Och – rzekłem.

– Ale się wścieknie, kiedy się dowie, że ją mam. Liczę na to, że go tu zwabię. Mówiłem ci, co mi zrobił?

– Ukradł twoje terytorium – odparłem w nadziei, że uniknę tego, co mi zamierzał powiedzieć.

Niestety.

– Żeby tylko to! Dopóki się nie pojawił, byłem jedynym sprzedawcą paliwa X-92 w trzech układach. Miałem monopol na ponad trzydzieści produktów, na które był wielki popyt. Zjawia się Emmerson i zaczyna oferować ceny niższe od moich. Możesz w to uwierzyć? Nie ma pojęcia, z kim zadarł. Zamierzam…

Odwróciłem się i zacząłem odchodzić.

– Nara, Fitz. Fajnie cię było widzieć.

– D-dokąd idziesz?

– Muszę gdzieś tam lecieć. Zadzwoń, jeśli będziesz miał dla mnie robotę.

Przełknął ślinę, po czym szeroko się uśmiechnął.

– Może następnym razem każę ci ukraść resztę jego kolekcji. Będziemy w kontakcie!

– Do następnego razu, Fitz – odparłem i wyszedłem z holu. „Ty szalony draniu”.

Kierując się ku mojemu statkowi, stuknąłem w ukryty w uchu komunikator.

– Siggy, jak stoję z kasą?

– Z kilku kont shell przelano na pańskie dziesięć tysięcy kredytów – odparł Sigmond.

– Jakie mam saldo po przelewie? – zapytałem.

– Dziesięć tysięcy czterdzieści siedem kredytów.

– Chwila. Chcesz powiedzieć, że wcześniej miałem na koncie tylko czterdzieści siedem kredytów? Na co poszła reszta?

– Na paliwo i naprawy statku, jak również nowy, zainstalowany przez pana ekspres do kawy.

Kiwnąłem głową.

– Same ważne rzeczy.

– Kawa także? – zapytał Sigmond.

– Zwłaszcza kawa. – Oczami wyobraźni ujrzałem siebie z kubkiem w ręce, wdychającego ten boski aromat. – Nie masz kubków smakowych, Siggy, więc daruję ci tę uwagę.

– Jest pan niezwykle łaskawy.

 

Gdy opuściliśmy planetę, Sigmond mnie poinformował, że ktoś dzwonił.

– Kto? – zapytałem.

– Fratley Oxanos. Chce z panem rozmawiać o…

– Pieniądzach – dokończyłem za niego. – Połącz mnie z nim.

Chwilę później z komunikatora dobiegły głosy – słychać było śmiech i okrzyki. Chyba jakaś impreza.

– Halo? To ty, Jace?

– Zgadza się, Fratley – odpowiedziałem.

– Powiedz, że masz moje pieniądze.

– Pracuję nad tym. Dopiero co wykonałem zlecenie i właśnie lecę po kolejne.

Usłyszałem, jak tłum wiwatuje, łącznie z Fratleyem.

– Och, widzieliście to? Co za wynik. Sorry, Jace. Jestem zajęty grą. Mówiłeś, że masz moje pieniądze? Bo to jedyna odpowiedź, jaką chcę od ciebie usłyszeć.

– Na spłatę zostały mi jeszcze dwa standardowe tygodnie – przypomniałem mu.

Zaśmiał się.

– Aha! Rzeczywiście. Jak mogłem zapomnieć? Mam jednak nadzieję, że nie będziesz czekał do ostatniej chwili. Bardzo bym nie chciał musieć cię namierzać.

– Oddam ci twoją kasę, Fratley. Spokojna głowa.

– I o to mi właśnie chodzi, Jace! A teraz daj mi w cholerę spokój. Postawiłem pieniądze na tę grę i nie zamierzam przegrać.

Rozległo się kliknięcie.

– Chyba się rozłączył – burknąłem.

– Na to wygląda – stwierdził Sigmond.

Odchyliłem się na fotelu, próbując się odprężyć. Winien byłem temu pacanowi sto tysięcy kredytów, czyli kwotę o wiele większą, niż znajdowała się w moim posiadaniu. Musiałbym podłapać jakieś poważne zlecenia, aby zebrać tyle kasy, nim upłynie termin spłaty. Może nawet sprzedać statek.

Na tę myśl wzdłuż pleców przebiegł mi zimny dreszcz. Pierdolić to. Wolałbym pozwolić, aby mi obciął palce, niż wyrzec się Gwiazdy.

Gdyby nie ta pożyczka, nie byłbym teraz w czarnej dupie.

Sześć miesięcy temu pożyczyłem kasę od Fratleya, aby kupić narzędzie do tworzenia peleryny – byłem przekonany, że zapewni mi to przewagę, której potrzebuję w tej branży, aby pozostać na szczycie. Częściowo miałem rację.

Posiadanie peleryny pomagało bardziej, niż to sobie wcześniej wyobrażałem, jednak bez względu na jej użyteczność zlecenia wcale nie waliły do mnie drzwiami i oknami.

Jakiś czas temu rząd Unii zaczął się rozprawiać z renegatami, przez co klientom jeszcze trudniej było nas znaleźć na rynku. Tak się czasem zdarzało, może raz na dwa lata, aczkolwiek taka sytuacja nigdy się długo nie utrzymywała. Dla zachowania prywatności w obrębie Galaktycznego Internetu używaliśmy prywatnej sieci. Czasami szczeniakom Unii dopisało szczęście i kogoś aresztowano, ale udowodnienie czegokolwiek zawsze było trudne. Żaden z nas nie używał imion. Tylko kody.

Swój zmieniałem co dwa tygodnie.

Naszym ludziom w przeciągu dnia udało się odbudować zabezpieczenia, niemniej szkody zostały wyrządzone. Spora część klientów przestała się kontaktować, pozostawiając mnie i pozostałych renegatów bez pracy. Wrócą, jak zawsze, kiedy coś takiego miało miejsce, lecz nie wcześniej niż za kilka tygodni.

A na razie próbowałem się chwytać wszystkiego, co wpadło mi w ręce. Brałem każdą robotę, żeby tylko zarobić na spłatę zaciągniętego długu. Fratley niechętnie przedłużał termin spłaty, więc nie mogłem na to liczyć. Będę musiał znaleźć jakiś sposób na uzbieranie w dwa tygodnie odpowiedniej kwoty.

I dlatego musiałem się spotkać z Olliem Trinidadem, moim osobistym agentem. Jeśli ktoś miał dla mnie robotę, to właśnie on.

 

Po wylądowaniu na Stacji Taurus poleciłem Siggy’emu, aby pod moją nieobecność pilnował Gwiazdy.

– Jak ktoś będzie z tobą zadzierał, wiesz, do kogo dzwonić.

– Do ochrony stacji? – zapytał.

– Nie, dzwonisz do mnie, żebym ja mógł odstrzelić im łby. Ochrona tylko by przeszkadzała.

– No tak, oczywiście – rzekł Sigmond.

Udałem się prosto do baru, swoją kwaterę pozostawiwszy na później. Nie byłem na tyle zmęczony czy znudzony, aby na dziś odpuścić. Nie, dopóki nie wleję w siebie trochę procentów.

Bar Percy’s znajdował się na rogu promenady, jednak nie można go było określić mianem wyrafinowanego. Wprost przeciwnie – lokal ledwie się trzymał kupy.

– Co dla ciebie? – zapytał barman, jakiś nowy koleś, którego nie znałem.

– Gdzie Mort? – rzuciłem, zająwszy miejsce.

– Nie słyszałeś? Mort parę tygodni temu umarł. Zrobiliśmy tu stypę. Rozgłaszaliśmy to po całej stacji.

– Kurde – mruknąłem. – Sorry, że mnie na niej nie było.

Mężczyzna nalał mi do szklanki ginu.

– Proszę bardzo, przyjacielu. Na koszt firmy.

Wziąłem do ręki szklankę, bo nie miałem w zwyczaju odmawiać darmowego drinka.

– Dzięki, stary.

Chwilę tam siedziałem, obserwując przemieszczających się po promenadzie ludzi z torbami z zakupami i pogrążonych w rozmowach. W samym barze siedziała zaledwie garstka osób, pewnie dlatego, że był dopiero środek popołudnia.

– Otrzymaliśmy raport w sprawie ataku na senatora Gibsona – rozległ się męski głos, przyciągając moją uwagę.

Odwróciłem się i na ekranie ujrzałem stację Unijne Wiadomości. W prowadzącym rozpoznałem Quintina Dallasa, ogolonego na gładko trzydziestoparoletniego dziennikarza z brązowymi włosami. Tak jak i każdy pracujący w mainstreamowej, telewizji Quintin nie był nikim więcej jak rzecznikiem rządu Unii, głoszącym na prawo i lewo propagandowe hasła.

Obserwując go, pociągnąłem łyk drinka.

– Zamachowiec włamał się do specjalnego obiektu badawczego, aby zaatakować i pozbawić życia senatora Gibsona, najprawdopodobniej z powodu jego przynależności do politycznego ruchu Nowy Świt, którego celem jest rozprawienie się z ochroną granicy wzdłuż Martwoziem. Określenie Martwoziemie stosuje się wobec pasa kontrolowanego przez Unię terenu pomiędzy Układem Ozyrys a Mgławicą Velos. Unijne Wiadomości proszą obywateli Unii o informowanie lokalnego przedstawiciela rządu o wszelkich podejrzanych…

Ekran zrobił się ciemny.

– Nie znoszę tego osła – oświadczył barman. – Zawsze tylko kłamstwa i kłamstwa. Włączyłem ten kanał tylko dlatego, że wcześniej był mecz. Przed tymi bredniami. Ten senator, o którym mówił, jest skorumpowany. Słyszałem, że to on stoi za tym rozporządzeniem, które parę miesięcy temu przyniosło tyle aresztowań.

– Aresztowań? – zapytałem.

– Rząd przejął parę przygranicznych planet. Aresztowano wszystkich przywódców i osoby z zaległymi nakazami. Jedną z nich był mój szwagier. Słyszałem, że pracuje teraz w kolonii wydobywczej. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to ci politycy są jedną wielką bandą oszustów.

Przytaknąłem, po czym dopiłem drinka i odstawiłem szklankę na bar. Przelałem należność na konto barmana, dodając hojny napiwek.

– Dzięki za drinka – powiedziałem. – Do zobaczenia następnym razem.

– Trzymaj się, przyjacielu – odparł, wycierając blat brudną ścierką.

Pomachawszy na pożegnanie, wyszedłem na zatłoczoną promenadę i zacząłem się przeciskać w przeciwną stronę. Moim kolejnym przystankiem będzie sklep z częściami, potem stacja paliwowa, a na koniec zajrzę do Olliego. To taka moja rutyna po powrocie. I właśnie tego najbardziej nie znosiłem w byciu renegatem.

Meldowania się i papierologii, ale może Ollie miał dla mnie jakąś fajną robotę – następny przemyt albo coś wymagającego włamania. Tak czy inaczej gotowy byłem znowu ruszyć ku niebu.

– Proszę bardzo, Jace – rzekł Ollie i zamachał mi przed twarzą tabletem. – Dwa tysiące kredytów, ostatnia rata za tę robotę sprzed dwóch tygodni dla Antonia Ariguellio.

Wziąłem od niego tablet i zerknąłem na transakcję. Środki zostały przelane bezpośrednio na moje konto – oczywiście to, które nie było powiązane z moim prawdziwym nazwiskiem.

– Super. W końcu stać mnie na porządny kawał mięcha na tej stacji.

– Czyli w Jarro’s? – zapytał, unosząc brwi. – Z tego, co wiem, to się zamknęli.

Otworzyłem szeroko oczy.

– Co takiego?

– No, podobno właściciel wpadł w finansowe tarapaty. Wziął pożyczkę od niewłaściwych ludzi. – Zachichotał. – Hej, pewnie od ludzi takich jak ja.

Zakląłem pod nosem i oddałem tablet.

– Nie oszukuj się, Ollie. Nie jesteś wcale aż taki groźny.

Już-już miałem wyjść, kiedy uniósł palec.

– Chwila, mam następną robotę.

– Och? – Znieruchomiałem.

– A nawet dwie. – Zerknął na tablet. – Znowu Antonio. Chce konkretnie ciebie.

– Co to za robota?

– Nie jestem pewny, czy ci się spodoba – odparł, krzywiąc się.

Po jego minie widziałem, że najpewniej ma rację. Nikt nie znał mnie lepiej niż Ollie, choć niechętnie to przyznawałem.

– Mów.

– Żona go zostawiła, więc chce się na niej odegrać. Według niego przebywa gdzieś na Martwoziemiach. Podobno ukradła mu kasę i uciekła ze swoim ochroniarzem. Mógłbyś zarobić trzydzieści tysięcy kredsów.

– A ona nie ma przypadkiem dziecka? – zapytałem.

Przez chwilę się wahał, po czym kiwnął głową.

– Chodzi też o nie. Antonio chce, abyś odebrał jej chłopca. On…

– Pasuję – przerwałem mu od razu. – Wiesz, że w sprawy z dziećmi się nie mieszam, Ollie.

– Wiem, ale musiałem ci powiedzieć. Taką mam pracę.

– Co jeszcze masz?

– Tylko jedno zlecenie. – Spod blatu wyjął drugi tablet. – Eskorta. Miałbyś zabrać pewną kobietę do Arkadii.

– To nie przypadkiem to miejsce z duchownymi?

– Kościół Ojczyźniany czy jakoś tak – powiedział Ollie, próbując to sobie przypomnieć. – Tak, to oni. Ta pani musi tam dostarczyć pewien ładunek.

Nachyliłem się nad blatem i spojrzałem temu niewysokiemu facetowi w oczy.

– Chcesz, abym odwiózł jakąś wariatkę do jej sekty? A kim według ciebie jestem?

Uniósł ręce.

– Hej, ja ci tylko daję zlecenia, Jace. Nie miej do mnie pretensji o to, że ci się nie podobają. – Odwrócił tablet. Twarz tej kobiety była ładna, za to resztę skrywało ubranie. Miała na sobie jedną z tych workowatych szarych tunik i zasłonięte włosy. Z tego, co mi było wiadomo, coś takiego to standard dla członków tego Kościoła. Paru tych wariatów widziałem kiedyś w wiadomościach; licho wie, czemu protestowali przeciwko rządowi. – Daj spokój, Jace. Co może zrobić taka drobna dziewczyna? Poza tym kasa jest całkiem dobra. Pięć tysięcy kredytów. No i jest na czym oko zawiesić.

– Mi to wygląda na stratę czasu. – Odsunąłem od siebie tablet. – Co jeszcze masz?

Przesunął palcem po ekranie i ściągnął brwi.

– Wygląda na to, że nic.

– Masz tylko to? – zapytałem.

– Ten tydzień jest bardzo spokojny. Co mogę powiedzieć? – Ollie się wyszczerzył, prezentując krzywe zęby.

Ponownie zakląłem.

– No dobra, prześlij to do mnie. – Spojrzałem mu w oczy. – Oby ta laska nie sprawiała żadnych kłopotów.

– Hej, niczego nie obiecuję. Ja tylko przekazuję ci fuchy, pamiętasz? – Nie przestawał się uśmiechać.

– Jasne. – Wyjąłem mu z ręki tablet. Przyłożyłem do ekranu kciuk, potwierdzając przyjęcie zlecenia. – Powiedz jej, że jutro czekam na nią na statku, no a w czasie mojej nieobecności poszukaj mi jakiejś lepszej roboty.

– Masz to jak w banku, Jace. Wszystko dla mojego asa – zapewnił.

Do Olliego należał usytuowany na promenadzie sklepik z pamiątkami, pełniący także funkcję Renegackiego Biura (RB). Z kolei stacja ta stanowiła popularny punkt przystankowy dla turystów wracających z Układu Lenidas, dzięki czemu Ollie słono ich kasował za pospiesznie zakupione świecidełka. Cały jego towar był kiepskiej jakości tandetą, lecz przebywające na wakacjach grube ryby z grubymi portfelami chętnie ją kupowały, najpewniej po to, aby się nią później chwalić swoim rozpuszczonym przyjaciołom.

Najzabawniejsze było to, że połowa tych bzdetów pochodziła z porozmieszczanych na stacji kontenerów na śmieci – zostały jedynie oczyszczone i potraktowane klejem. Ollie upajał się myślą, że jego małe zabaweczki ze śmietnika dekorują setki kominków, jakby to były egzotyczne dzieła sztuki. Dobre sobie.

Mimo to Ollie pozostawał jedynym niezawodnym agentem RB w sześciu układach. Z wieloma miewałem zatargi, lecz nigdy z nim. On zawsze grał ze mną w otwarte karty, nie próbował mnie okradać ani działać na moją niekorzyść.

Chciałbym móc powiedzieć, że powodem była jego etyka, wydaje mi się jednak, że po prostu cenił swoje życie. Wiedział, że dzień, w którym spróbuje mnie wycyckać, będzie jego ostatnim.

Szanowałem go za to, nawet jeśli był oszustem sprzedającym bogaczom badziewie.

Lunch zjadłem w mieszczącym się w części gastronomicznej lokalu o nazwie Sal’s. Nieusatysfakcjonowany nędzną namiastką kanapki wypiłem kilka piw, po czym udałem się do siebie – do kwatery, która wielkością przypominała garderobę większości ludzi. Mieściły się w niej łóżko, komoda, nieduże biurko i tyle. Nieszczególnie się tym przejmowałem. Z powodu pracy i tak spędzałem tu mało czasu.

Poza tym kiedy ma się duży dom, człowiekowi zaczyna w nim być zbyt wygodnie i nie chce mu się go opuszczać. Robi się leniwy i gruby, ogląda za dużo telewizji i staje się nudziarzem. Do diabła z czymś takim.

Dzięki, ale wolę swój statek i swoją robotę.

Kiedy otworzyłem drzwi, uderzyła mnie woń czerstwego chleba. Widocznie ostatnim razem zapomniałem posprzątać. Nie szkodzi. Długo tu nie zabawię.

Zastukałem w ucho.

– Siggy, jesteś tam?

– Jak zawsze, proszę pana – odparł Sigmond.

– Wygląda na to, że mamy jutro nową robotę. Eskorta. Powinno pójść szybko i gładko. Zaraz ci wyślę koordynaty.

Wpisałem hasło do cyfrowej skrzynki odbiorczej mojego statku i przesłałem odpowiednie dane.