Splątana sieć - Nicholas Blake - E-Book

Splątana sieć E-Book

Nicholas Blake

0,0

  • Herausgeber: SAGA Egmont
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2023
Beschreibung

Praca, przyjaciele, niezależność, niewinność... Co jeszcze można poświęcić dla ukochanego mężczyzny? Niespodziewane spotkanie z czarującym Hugo Chestermanem całkowicie odmienia życie Daisy Bland, młodej ekspedientki ze sklepu odzieżowego. Kobieta zakochuje się w nim do szaleństwa i szybko zostaje jego żoną, nie przeszkadza jej nawet to, że okazuje się on być groźnym włamywaczem. Pewnego dnia Hugo zostaje oskarżony o morderstwo, którego nie popełnił. Nieoczekiwanie Daisy składa przeciwko niemu zeznania, które mogą przyczynić się do skazania go na szubienicę... Oto jedna z czterech samodzielnych powieści kryminalnych C. Day-Lewisa, wydana w 1956 r. Ten emocjonujący thriller z rozbudowanym wątkiem psychologicznym przypadnie do gustu zwłaszcza miłośnikom kryminałów w stylu Grahama Greena. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 240

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Nicholas Blake

Splątana sieć

Tłumaczenie Agata Szczepanowska

Saga

Splątana sieć

 

Tłumaczenie Agata Szczepanowska

 

Tytuł oryginału A Tangled Web

 

Język oryginału angielski

Copyright © A TANGLED WEB The Estate of C. Day-Lewis, 1956 

Copyright ©1956, 2023 Nicholas Blake i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728245019 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1  Przedostatnia scena

Dlaczego to zrobił? Dlaczego? Nijak nie mogę tego pojąć...

Kochanek Daisy Bland i ojciec jej dziecka został skazany na śmierć za umyślne zabójstwo. Nie myślała jednak o kochanku. Łzy nięwyczerpanego nieszczęścia napełniały jej oczy i spływały po policzkach. Choć zdawało się, że to nie jej łzy — pomyślał Bruce Rogers — przypominały raczej krople deszczu na twarzy posągu. Była to najpiękniejsza twarz, jaką kiedykolwiek widział. Niewiele jej było trzeba, by się rozpłakać. Należała do tego rodzaju stworzeń, które szybko płaczą, śmieją się, kochają — dziecię natury. A w tej chwili z taką samą łatwością poddawała się rozpaczy.

Po raz setny w ciągu ostatnich kilku miesięcy Bruce Rogers poczuł się, jakby tracił grunt pod nogami. Rozejrzał się po dobrze znanym mu biurze w poszukiwaniu otuchy, normalności. Akta, segregatory, papiery na biurku przepełnione były ludzkimi emocjami, ale wyabstrahowanymi, jakby zasuszonymi: nie były w stanie wywołać w sercu współczucia tak silnego, że aż nie do wytrzymania, ani sprawić, że ściskało się ono, nie mogąc znieść własnej słabości. Jest coś upokarzającego w tym, że w obliczu czyjejś tragedii człowiek kurczy się i maleje, pomyślał.

— Jak można być tak podłym? — powiedziała Daisy. — Jak on mógł to zrobić?

Bruce Rogers aż wzdrygnął się z irytacji. Kobiety! Zawsze zadają retoryczne pytania, ale oczekują odpowiedzi. Ich słowa ociekają emocjami. I do tego jeszcze to  właśnie pytanie! Do cholery, pomyślał, nie jestem psychoanalitykiem, księdzem ani Szekspirem. Jestem notariuszem, zajmuję się przenoszeniem własności, testamentami, aktami, a nie wyjaśnieniem niezdrowej psychiki jakiegoś Jagona.

— Moja droga, musi pani postarać się być dzielna ze względu na Hugo — usłyszał swój głos i aż zrobiło mu się niedobrze od powierzchowności jego własnych słów.

Na dźwięk imienia ukochanego łzy znów popłynęły z jej oczu.

— Nie wypuszczą go, prawda? Wiem, wiem, że nie — załkała.

Przy czym jej twarz pozostała spokojna, smutek jej nie zeszpecił. Bruce’owi stanęła przed oczami ładna buzia jego własnej żony, gdy płakała z powodu jakiegoś błahego nieszczęścia — opuchnięta, skrzywiona, cała w plamach. Był jeszcze na tyle młody, by przeraziła go nielojalność tego porównania. Poczuł nagle okrutny impuls, by rzucić tej Daisy: „Nie, nie wypuszczą go. Hugo będzie wisieć z powodu twojego zeznania i tylko z tego powodu”. Biedna dziewczyna, pomyślał, jakby tego nie wiedziała! Nie jest specjalnie mądra, ale dobrze o tym wie.

— Musimy mieć nadzieję — stwierdził. — Sir Henry jest przekonany, że istnieją pewne prawne argumenty... powody, dla których apelacja powinna być skuteczna.

— To jest jak gra — rzuciła nieoczekiwanie dziewczyna.

— Gra?

— Dwie strony grają o życie człowieka. To znaczy, w sądzie. Ścigają się, kto zdobędzie więcej punktów. I jeszcze z jaką powagą, jakby grali w krykieta!

Bruce otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Czy jest sens próbować wyjaśniać tej dziewczynie sposób działania angielskiego systemu prawnego? Stanowcze i elastyczne piękno Prawa? Trzy miesiące temu podjąłby się tego, ale stracił cały zapał na tym polu bitwy, jakim jest sprawa Chestermana. Czyżby on też nie wierzył już w Prawo? Nawet jeśli  Hugo Chesterman zabił inspektora policji, a było wiele powodów, by w to wątpić — mówił o tym nawet całkiem pozbawiony sentymentów Sir Henry — czy rzeczywiście stałoby się zadość Sprawiedliwości, gdyby został powieszony? Bruce nie był pewien, czy dziś w sądzie apelacyjnym Prawo i Sprawiedliwość stały po tej samej stronie.

Spojrzał mimowolnie na zegarek, potem na stojący na biurku telefon. W jego zmęczonym umyśle ta bezosobowa, ebonitowa słuchawka stała się ustami przewodniczącego sądu najwyższego odczytującego — zawsze tak samo uczenie, tak samo bezosobowo — wyrok. Telefon stał tak między nimi jak bomba zegarowa. Mógł zadzwonić w każdej chwili. Daisy zacisnęła dłonie, jakby spodziewając się, że wybuchnie. Sir Henry miał ich zawiadomić, jak poszło.

— Nigdy nie cierpiałam telefonów — powiedziała Daisy Bland. — W atelier robiłam wszystko, żeby nie odbierać, nie wyobraża pan sobie nawet, jak bezczelni mogą być ludzie przez telefon.

Jak ona może tak paplać, pomyślał Bruce z niesmakiem, ale nagle zdał sobie sprawę, że robi to, by złagodzić napięcie, swoje i jego. Wspaniała dziewczyna. Niezrównana. Nic dziwnego, że ten młody fircyk, Chesterman, stracił dla niej głowę. Dla niej byłby gotów wrócić na uczciwą drogę, ale ona tak była w nim zakochana, że niespecjalnie się przejmowała tym, czy to zrobi, czy nie.

Już w sądzie pokoju 1  , a potem podczas sesji wyjazdowej sądu karnego, gdy była już w bardzo zaawansowanej ciąży, uroda tej dziewczyny magnetyzowała patrzących. Jej uroda i postać oskarżonego, dżentelmena włamywacza w stylu Rafflesa 2  , zmieniły tę dość ohydną, pospolitą historię kryminalną w cause célèbre3 . Piękna w rozpaczy — jeszcze piękniejsza przez cierpienie. Lśniący błękit oczu jak niezapominajki, przy zmianie nastroju lub światła przechodzący w fiolet, piękne włosy pszenicznej barwy, róż ust i policzków, którego nawet jej nadludzkie cierpienie nie było w stanie przytłumić — Bruce znów się nimi rozkoszował, gdy mówiła, siedząc wyprostowana na brzegu czarnego skórzanego fotela, jakby to była rozmowa o pracę. Jej głos, o szorstkim, chłopięcym, prowincjonalnym brzmieniu — słyszał go tyle razy, w sądzie i poza nim — słyszał, jak składała zeznania, które pogrążyły jej kochanka, słyszał, jak dramatycznie je wycofywała.

Gdy teraz opowiadała o okropnych klientach atelier, gdzie pracowała, ta rozmowa była jak krąg ognisk chroniących przed czającym się niebezpieczeństwem, Bruce’a po raz kolejny uderzył brak urazy, który w niej wyczuwał. Nawet wtedy, gdy wykrzyknęła: jak można być tak podłym? W jej głosie nie było rozgoryczenia, jedynie coś w rodzaju smutnej ciekawości. Stwierdził, że Daisy Bland jest osobą bierną: na tym polegała jej słabość i jej siła — słabość, którą wykorzystał ten odrażający człowiek, i siła, siła uległości, która pomoże jej, lepiej lub gorzej, przetrwać tę ostatnią mękę.

— Będzie pani wspaniałą matką, Daisy — przerwał jej, powodowany nagłym impulsem.

Spojrzała na niego swymi błyszczącymi, smutnymi, błękitnymi oczyma.

— Tak, chyba tak — powiedziała. — Mogłabym też być dobrą żoną, panie Rogers.

— Proszę myśleć o dziecku. Ma pani wspaniałe dziecko.

— O, tak. Nic mu nie brakuje — odpowiedziała apatycznie.

By ukryć oczy, odwróciła się do okna.

— Gdzie jest port? — spytała.

— Port? Stąd go nie widać. Bardziej po prawej. Jakieś pół mili dalej. — Bruce znów się zdenerwował. Wszystko prowadziło na grząski grunt. Port, morze, plaża, rewolwer zakopany pod kamykami w miejscu wskazanym przez Daisy na oczach przechadzającego się po promenadzie policyjnego tajniaka: niewybaczalna pułapka, w którą została wciągnięta i przed którą nie było ucieczki.

— Byliśmy tu tacy szczęśliwi — szepnęła Daisy, zwracając twarz ku dalekiemu morzu. — Było tak romantycznie.

Czystość jej uczucia odkupiła nawet to tanie, wyświechtane określenie. Bruce podjął kolejną próbę.

— O tym właśnie trzeba pamiętać. Szczęście. Tego nie mogą odebrać...

— Mogą — odrzekła z uporem. — Już go nie ma. Pamiętam tylko, że byłam szczęśliwa. Nie pamiętam, jak to jest być szczęśliwym. W jednej chwili byliśmy panami świata, a pół godziny później, gdy wrócił — wciąż siedziałam na ławce na deptaku, tak jak mi powiedział — czułam, jakby to był koniec świata. Przynajmniej dla mnie.

— Teraz się tak pani czuje.

— Zawsze już będę się tak czuć. Chyba że... — nie mogła dalej mówić. Jej oczy, unikając patrzenia na telefon, szukały ucieczki. — Ile tu książek! Przeczytał pan wszystkie?

— Tak, niektóre. Jakiś czas temu. Do egzaminów.

Szczupłym palcem z obrączką, do której nie miała prawa, przejechała palcem po książkach ustawionych w rządek.

— Ale zakurzone. Czy nie ma pan kogoś, kto by tu sprzątał?

— Tak, moja droga, ale...

— Ma pan ściereczkę do kurzu?

— Ściereczkę?

— No właśnie.

Bruce, dosyć zdezorientowany, zaczął szperać w szufladach biurka. Wreszcie znalazł to, o co pytała.

— Ależ, Daisy, nie wolno pani...

— Nie rozumie pan? — wykrzyknęła tonem głębokiej rozpaczy, który miał na zawsze pozostać w pamięci Bruce’a. — Nie rozumie pan? Muszę coś robić. Dla kogoś.

Energicznymi ruchami odkurzała wierzchy książek, gdy trzy minuty później zadzwonił telefon. Ściereczka wypadła jej z dłoni, jednym wirującym ruchem odwróciła się, stanęła przy biurku, wyciągając rękę. Nagle zrezygnowanym, a jednocześnie nieskończenie wzruszającym gestem, cofnęła dłoń, zostawiając to jemu.

Bruce Rogers sięgnął po słuchawkę...

2  Spotkanie kochanków

Pewnego wiosennego dnia, jakieś dwadzieścia miesięcy temu, Hugo i Daisy spotkali się po raz pierwszy. Chodniki były jeszcze mokre po nocnej ulewie, a strząśnięte przez burzę płatki kwiatów wiśni przyklejały się do nich jak rozetki z różowego papieru. Ranek był cichy i świeży. W ogrodach szeregowych domków w St John’s Wood grusze, wiśnie i śliwy rozsiewały barwne płatki, a na niebie rozkwitały białe obłoki. Daisy Bland, wychowana na wsi dziewczyna, która przyjechała do Londynu zeszłej jesieni, wciągała majowe powietrze, czując falę podniecenia silniejszego od tęsknoty za domem, której w takiej scenerii można by się spodziewać. Na wsi mało kto zwracał uwagę na kwiaty i przystrojone gałęzie. Dom pani Chetwynd-Smythe był oddalony od przystanku autobusowego o zaledwie kilka minut spacerem i Daisy wcale nie miała za złe Madame Ramon, że nie wysłała jej taksówką, choć sprawa, którą miała do załatwienia, należała do niezwykle pilnych. Pozostałe pracujące u modystki dziewczęta lubiły plotkować o słynnym skąpstwie Madame. Daisy maszerowała prosto przed siebie, swobodnym krokiem wiejskiej dziewczyny, wymachując trzymanym za wstążkę pudłem na kapelusz, ciesząc się świeżymi zapachami i upojną zielenią drzew w ogrodach.

W górze zaśpiewał kos. Zawracając na rogu ulicy, Daisy patrzyła na czubek drzewa, skąd dochodziły krystaliczne dźwięki. I zderzyła się z całej siły z mężczyzną nadchodzącym szybkim krokiem z naprzeciwka. Pudło wyleciało jej z ręki, wstążka zsunęła się i gdy tak toczyło się po mokrym chodniku, wypadł z niego kapelusz.

— O Boże! — krzyknęła Daisy, zasłaniając usta dłonią.

— Strasznie mi przykro.

— To nie pana wina.

Młody mężczyzna podnosił już kapelusz — nawet w tym feralnym momencie zauważyła, jak zgrabnie się poruszał — i wysunął stopę, by uratować pudło, zanim wpadnię do rynsztoka.

— Tylko jedna czy dwie plamki z błota — stwierdził, energicznie pocierając wymyślne dzieło Madame Ramon o własny rękaw.

Daisy wyrwała mu kapelusz, żeby nie zniszczył go doszczętnie.

— Och, całkiem zniszczony.Co  ona na to powie?

— Zniszczony? Ale przecież...

Młody człowiek przerwał. W całym tym zamieszaniu dopiero teraz przyjrzał jej się dokładnie. Daisy czuła na sobie jego oczy. Gdy odpowiedziała mu spojrzeniem, było w nim zmieszanie. Coś rozbłysło między nimi jak magnezja. W tym momencie jego obraz został na zawsze wyryty w jej pamięci — szczupła, smagła twarz, usta zatrzymane w półuśmiechu, piwne oczy, czujne, z iskierką, jakby za ich spokojnym spojrzeniem kryła się jakaś dzikość. Twarz kłusownika — pomyślała. Równie dobrze mogła stwierdzić, iż to twarz anioła. Była jakby porażona zdumieniem w najczystszej formie. Anioła czy upadłego anioła — nigdy nie miała się nad tym zastanawiać.

Stali tak, przyglądając się sobie przez kilka sekund ponad tym komicznym kapeluszem, wystarczająco długo, by wpłynęło to na ich dalsze losy.

— O rany — odezwał się wreszcie — pani nowy kapelusz. Czy naprawdę nic...?

— To nie mój... Niosłam go do pani Chetwynd-Smythe.

— Pani Chetwynd-Smythe? Co za okropne nazwisko! To oburzające, by ktoś o nazwisku Chetwynd-Smythe miał nosić taki kapelusz. Nie mogę na to pozwolić.

— Ale...

— A  pani jak się nazywa?

— Daisy Bland.

— O, tak lepiej. Daisy. Będzie pani pasował.

I ten zadziwiający młody człowiek wziął kapelusz z jej dłoni, założył jej na głowę i odsunął się lekko, by przyjrzeć się rezultatowi.

— Nie — stwierdził — myliłem się. Nie pasuje do tych pięknych włosów. Wygląda jak stare, brudne ptasie gniazdko na tle wodospadu.

Zdjął jej kapelusz i stał tak, przyglądając się jej i obracając kapelusz na środkowym palcu. Daisy chciało się jednocześnie płakać i śmiać.

— Proszę być ostrożnym. Będę mieć straszne kłopoty... — zawołała.

— Kupię pani Chetwynd-Smythe drugi taki sam.

— Och, pan nie rozumie. To jedyny model, Madame zrobiła go specjalnie dla niej. Wścieknie się, jeśli nie dostanie go dziś rano.

Mężczyzna przygryzł dolną wargę, po czym z figlarnym spojrzeniem pochylił ku niej twarz.

— No cóż, dostarczmy więc to cudo tej okropnej pani Chetwynd-Smythe. Gdzie mieszka?

— Numer 39. Kilka domów stąd.

Włożył kapelusz do pudła i przewiązał je wstążką.

— No dalej, Daisy Bland. Jesteś z Gloucestershire, prawda? Mój ojciec kiedyś... — tu przerwał, marszcząc lekko twarz. — Jestem Hugo Chesterman, nie mam stałego adresu. No, teraz wiemy już najważniejsze rzeczy.

Zdaje się, że zaraz po młodzieńczej urodzie, to właśnie zdolność Daisy do przyjmowania rzeczy takimi, jakimi są, bez certowania się, krytykanctwa czy udawania nieśmiałej, podbiła serce Hugo. Ona z kolei szła za nim jak w transie. Nie zaczęła nawet jeszcze o nim myśleć, po prostu, fatalistycznie i z poczuciem najwyższego szczęścia, pozwoliła mu przejąć dowodzenie.

Zadzwonili, weszli do hallu. Pani Chetwynd-Smythe, otyła, wystrojona kobieta o twarzy wyrażającej niezadowolenie, szła ku nim człapiącym krokiem.

— Panna Bland, czyż tak? Jest pani bardzo spóźniona. Kapelusz miał być dostarczony godzinę temu.

Daisy zaczęła tłumaczyć, że po drodze przydarzył jej się mały wypadek. Kobieta przerwała jej, otworzyła pudełko i wyjęła jego zawartość. Twarz jej poczerwieniała, zaczęła gulgotać jak indyk, potrząsając zniszczonym kapeluszem przed twarzą Daisy.

— To nie do pomyślenia. Całkiem zniszczony. Spójrz tylko, ty niezdarna dziewczyno. I ja mam to założyć?

Hugo spojrzał przelotnie na zaczerwienione policzki Daisy, po czym, odwracając się do pani Chetwynd-Smythe, odparł:

— Z pewnością nie, szanowna pani. Jest raczej dla młodych kobiet.

— Jak pan śmie!

Aż dysząc ze złości, pani Chetwynd-Smythe odezwała się znowu do Daisy:

— Kto to? Cóż to za kreatura? Zniszczyłaś mi kapelusz przez swoją cholerną nieostrożność, ale jeszcze ci mało? Przyprowadzasz swojego... tego bezczelnego osobnika... do mojego domu?

— Szanowna pani, nieszczęśliwy wypadek, który przydarzył się pani kapeluszowi, to wyłącznie moja wina — wtrącił Hugo z niewzruszoną miną. — Przyszedłem z panną Bland, by to wyjaśnić. Pozwoli pani, że się przedstawię? Wielebny Chesterman, pastor Amberley. Jestem zmuszony prosić, by pohamowała pani język przez szacunek dla mego stanu.

— Nie wygląda mi pan na duchownego.

— Jestem, mmm, w stroju świeckim. Krótka przerwa w obowiązkach duszpasterskich, pani Smith.

W tym miejscu Daisy beznadziejnie zachichotała. Kobieta zwróciła się ku niej. Policzki aż jej się trzęsły.

— Natychmiast zatelefonuję do twojej szefowej i zażądam, by cię zwolniła. A teraz — podniosła głos — wyjść! Wyjść!

Hugo włożył kapelusz do pudła i zawiązując wstążkę, zapytał:

— Rozumiem, że nie życzy sobie pani zatrzymać tego wyrobu modniarskiego?

— Proszę natychmiast to odłożyć i WYJŚĆ! Razem z tą chichoczącą gówniarą!

Pani Chetwynd-Smythe otworzyła drzwi frontowe i usiłowała wypchnąć ich oboje, jednocześnie chcąc wyrwać z rąk Hugo pudło z kapeluszem. Gdy wypowiadała ostatnie słowa, Hugo zesztywniał, a jego spojrzenie przybrało niebezpieczny wyraz, aż Daisy cofnęła się na chwilę, rozdarta pomiędzy strachem a rozkosznym podnieceniem.

— Na pani miejscu nie użyłbym tego słowa — powiedział Hugo.

Po czym z pogardą odwrócił się do niej plecami. Zrobiwszy pięć szybkich kroczków, kopniakiem wyrzucił pudełko wysoko w górę, aż wylądowało pomiędzy gałęziami wysokiego krzewu złotokapu. Zanim pani Chetwynd-Smythe odzyskała głos, Hugo zawołał:

— Niech szanowna pani wejdzie na drzewo i pozbędzie się trochę tłuszczu.

Złapał Daisy za łokieć i poprowadził ją szybkim, lecz wcale nie pośpiesznym krokiem.

 

D la Daisy tak rozpoczął się okres, w którym jej życie toczyło się automatycznie, jak we śnie. Po takim początku niewiele mogło ją zaskoczyć. Skoro już przyjęło się za oczywistość nieoczekiwane pojawienie się w majowy poranek młodego mężczyzny o twarzy kłusownika ciskającego pudła na kapelusze w krzaki złotokapu, wszystko inne następowało z tą samą nieuchronną logiką, jaka panuje w snach. Było więc właściwie oczywistym, że jakąś godzinę później Daisy zasiadła w towarzystwie Hugo Chestermana w Berkeley.

Zamówił dla niej lunch, po czym, zostawiwszy ją z kieliszkiem martini, wyszedł na chwilę, by zatelefonować do Madame Ramon. Daisy przyglądała mu się, gdy przechodził między stolikami. Żwawa, drobna postać, niewiele wyższa od niej samej. W jego ruchach było coś ostrożnego, samowystarczalnego, dwuznacznego. Przypomina kota, pomyślała, ale nie domowego, raczej jednego z tych, jakie można zobaczyć w zoo, tyle że nie otaczają go kraty — jednego z tych wspaniałych kotów gotowych do skoku lub znikających w ciemnościach dżungli. Mimowolnie potarła dłonią łokieć, w miejscu gdzie Hugo ścisnął ją, gdy odchodzili spod domu pani Chetwynd-Smythe. Zdawało jej się, że zostawił jej siniaka. Jaki musi być silny. Cieszę się, że tak łatwo robią mi się siniaki, pomyślała i aż zaczerwieniła się od wewnętrznej przyjemności, jaką jej to sprawiło.

— Funta za twoje myśli.

To był jego głos, już tu jest. Daisy postanowiła nie wypowiadać ostatniej myśli na głos.

— Myślałam właśnie, że poruszasz się jak kot.

Spojrzał na nią zagadkowo. Czyżby nie spodobało mu się to porównanie? Czyżby miał zamiar zniknąć? Dodała więc szybko:

— To znaczy jak tygrys. Albo lampart. Widziałam je kiedyś w kinie.

— Pojedziemy któregoś dnia do Whipsnade 4  . Przedstawię cię moim braciom i siostrom.

— Mogą tam sobie spacerować, prawda? To znaczy, nie są zamknięte w klatkach. Coś jak więzienie bez krat.

Popatrzył na nią dziwnie.

— Nie ma czegoś takiego jak więzienie bez krat — powiedział. A potem nagle zmienił temat: — Madame nie da się ugłaskać. Karty rozdane, moja droga. Przykro mi.

— Ojej.

— Nie wyglądasz na specjalnie zmartwioną.

— No cóż, znajdę inną pracę.

— Bez referencji od starej Ramon?

— To ciocia znalazła mi tę pracę. Myślę, że będzie mogła znaleźć mi coś innego. Mam zręczne ręce.

Daisy wiedziała, i wiedziała, że on wie, iż było to bez znaczenia. Nic się teraz dla niej nie liczyło oprócz niego i jej samej. Bez niepokoju czy obaw czekała na to, co wcześniej czy później miało się stać. W międzyczasie trzeba było zająć się tym pysznym jedzeniem.

— Miło popatrzeć na dziewczynę, która ma zdrowy apetyt — powiedział. — Ile masz lat, Daisy?

— Niedługo skończę osiemnaście — odpowiedziała z tak promiennym uśmiechem, że wyższy urzędnik państwowy, jedzący lunch dwa stoliki dalej, pomyślał na ten widok, że powinien chyba jeszcze raz przeczytać „A l’Ombre des Jeunes Filles en Fleurs” 5  .

Po południu wybrali się do ogrodów Kew. Lato nadeszło w ciągu jednej nocy: wszystko kwitło, a powietrze było ciepłe jak szepty kochanków. Leżąc na trawie, ciężka wręcz od rozleniwienia, Daisy — ta zdrowa dziewczyna, która od czasów dzieciństwa nigdy nie chorowała — czuła się jak rekonwalescentka, słaba, bierna, oszołomiona żywymi dźwiękami i barwami powracającego życia. Duszne, przesycone zapachem perfum atelier, ze specyficznymi rytuałami i frywolnością, zwolnione tempo salonu i napięcie za kulisami, wydawały się odległe o całe lata, wyblakłe wspomnienia minionego delirium. Przy czym ten nowy świat, do którego się przeniosła, na razie również wydawał się nierzeczywisty — świat wagarowiczów, rozkoszny, lecz niepokojący i niebezpieczny. Jego osią był ten młody mężczyzna, który siedział przy niej, obejmując ramionami kolana. Chwilami zdawało jej się, że jeśli poruszy się choć odrobinę, zniknie on nagle, tak samo nieoczekiwanie, jak się pojawił. Marzyła, by zostać tak na zawsze, nawet go nie dotykając. Chciała uciec pomiędzy drzewa, być gonioną i złapaną. Miała silne poczucie, że przyszłość jest jakby w zawieszeniu. Zapierało jej to dech w piersiach, jak zapach białego bzu z krzewu nieopodal. Wiedziała, że powinna obmyślać plan, zastanowić się, w jaki sposób powiedzieć ciotce o utracie pracy, jak zabrać się do szukania nowego zajęcia, jak stawić czoła Madame Ramon i zażądać tygodniówki. Czuła jednak, że były to sprawy bez znaczenia, że wszystko wyjaśni się samo. Obróciła się na bok, by popatrzeć na Hugo.

Plótł wianuszek ze stokrotek. Miał niespokojne dłonie, zdążyła już to zauważyć. Zdawały się żyć własnym życiem. W tej chwili dłonie te, mimo że nadal zręcznie się poruszały, drżały. Doznała nagle całkiem nowego uczucia, była jednak zbyt prosta, by zrozumieć, że to poczucie władzy. Przecież nawet jej jeszcze nie dotknął ani nie mówił jej słów miłości. Nie przyszło jej do głowy, że ten pewny siebie mężczyzna może być nieśmiały. Zaakceptowała go, nie pragnąc żadnych wyjaśnień. On tymczasem w najwyższym stopniu interesował się jej przeszłością. Opowiedziała mu o swoim dzieciństwie w małej wiosce w Cotswold 6  , o tym, jak to jest być najstarszym dzieckiem w licznej rodzinie. Jej ojciec, drobny posiadacz ziemski, nagle zniknął, opuszczając rodzinę, gdy Daisy miała dwanaście lat. I kiedy matka wychodziła do pracy, ona zajmowała się młodszym rodzeństwem. Aż miejscowa dziedziczka odkryła, że dziewczyna ma smykałkę do modniarstwa. W zeszłym roku przyjechała więc do Londynu, gdzie została pomocnicą w atelier Madame Ramon, z polecenia ciotki, siostry matki, która pracowała u będącego akurat w modzie krawca na tej samej ulicy.

Daisy opowiedziała mu o swoim pokoiku w Pimlico, o pieniądzach, które posyłała do domu raz w tygodniu, o niesnaskach i słabostkach dziewczyn z atelier. Mówiła bez skrępowania; w trakcie opowiadania powoli docierało do niej, jak samotne było jej życie w Londynie. Nie miała przy tym pojęcia, iż przyczyną tego stanu była w znacznym stopniu jej uroda, która tworzyła barierę pomiędzy nią a pozostałymi dziewczętami z pracowni Madame Ramon. Zaś jeśli chodzi o mężczyzn, ich gorące spojrzenia nie czyniły na niej większego wrażenia niż piec ognisty na biblijnym Danielu. Nie miała w sobie nerwowej witalności miejskich dziewcząt, pod koniec dnia brakowało jej sił, by pójść na tańce czy włóczyć się po ulicach.

— Żadnych młodych mężczyzn? — spytał Hugo. — No, no, zaskakujesz mnie.

Choć Daisy nie zdawała sobie z tego sprawy, czuł się urażony jej brakiem zainteresowania jego osobą. Zachowywała się, jakby nic dziwnego nie było w tym, że dobrze ubrany, młody dżentelmen — a takim przecież musiał się jej wydawać — pojawił się nagle w jej życiu, sprawił, że straciła pracę, po czym zabrał do ogrodów Kew z przystankiem na Berkeley Square. Hugo nigdy przedtem nie spotkał takiej dziewczyny. Nie należała do tych, które można poderwać i zabrać do garsoniery. Typowe zakamuflowane erotyczne przekomarzanie się, pełna animuszu, lecz żałośnie wątła pewność siebie dziewcząt, za którymi uganiał się od czasu do czasu z braku lepszej zdobyczy — wszystko to było jej najzupełniej obce. Przyciągała go tym bardziej, że troszkę się jej bał — obawiał się tego potencjału namiętności, który w niej wyczuwał.

Wyciągnąwszy ramiona, założył jej wianek ze stokrotek na szyję. Dłoń otarła się o jej szyję. Zadrżała lekko, ale nie spuściła wzroku z jego twarzy. Wianek odbijał się od chabrowej barwy jej prostej sukienki. Głosy bawiących się nieopodal dzieci wydawały się nieskończenie odległe.

— Ze mnie jest niezłe ziółko, Daisy — Hugo nie do końca panował nad swoim głosem.

— Naprawdę? — Ton jej głosu był jak powolna pieszczota. — Byłeś dla mnie bardzo dobry.

— A z ciebie prawdziwa królowa maja... 7  — Hugo poczuł ulgę pomieszaną z zakłopotaniem, jak ktoś, kto sądzi, iż udało mu się odwlec coś trudnego, ale wie, że im dłużej będzie się odwlekać, tym stanie się trudniejsze.

— Jest taki wiersz — powiedziała Daisy. — Ona umarła, prawda?

— Więc nie będę tak do ciebie mówił. — Hugo spojrzał na nią, gdy tak leżała na plecach, wystawiając się do słońca, a słodka woń trawy unosiła się wokół jak symbol jej niewinności. — Będę nazywał cię Demeter.

— Kto to jest Demeter? — uśmiechnęła się niepewnie.

— Matka Ziemia. Bogini. Nauczyłem się tego, zanim mnie wyrzucili.

— Wyrzucili?

— Z bardzo drogiej prywatnej szkoły.

— Więc oboje nas wyrzucili. Ojejku.

Hugo owinął sobie pasmo jej pszenicznych włosów wokół palca. — I co z tym zrobimy?

— Och, jest takie piękne popołudnie. Nie psujmy go. — Widząc wyraz jego twarzy, zaniepokojony i pochmurny, dodała: — Nie powinieneś się o mnie martwić. Naprawdę. Wszystko będzie dobrze.

Zapadła cisza. Nagle znów dały się słyszeć głosy dzieci, ptaków, dalekiego ruchu ulicznego. Chce mnie pocałować, pomyślała Daisy: dlaczego tego nie robi? Usłyszała, jak mówi, prawie z rozpaczą w głosie:

— Nic o mnie nie wiesz.

— Opowiesz mi kiedyś.

Patrzył na błękitne żyłki na jej powiekach, marzycielski uśmiech na półotwartych ustach i poczuł przypływ czułości tak silnej, że aż wstrząsnęła nim jak atak bólu.

— Chodź, zamieszkaj ze mną i bądź moją miłością.

Nie całkiem zdawał sobie sprawę, że powiedział to na głos. Zwróciła ku niemu szeroko otwarte oczy, błyszczące jak małe jeziorka, jak klejnoty barwy letniego nieba.

— Chcesz tego? — wyszeptała podekscytowana, leżąc z rozłożonymi szeroko ramionami, bawiąc się kępkami wysokiej trawy. Należała do niego już na zawsze i nie posiadała się z radości.

Leżeli tak, całując się. Przeszłość i przyszłość miłosiernie zniknęły na moment, zostawiając ich samych z tak pochłaniającą ich teraźniejszością.

3  Szczęśliwy czas

Dwa miesiące później Daisy Bland siedziała sama w pensjonacie w Maida Vale, cerując skarpetki Hugo. Zamieszkali tu pięć tygodni wcześniej, gdy Hugo zabrakło pieniędzy. Wychowana w trudnych warunkach, wzdychała na myśl o tym, jak je roztrwonili, lecz było w tym również coś przyjemnego, gdyż przypominała sobie te trzy pierwsze tygodnie, w czasie których wiedli życie jak z bajki.

Wyszli zaraz z ogrodów Kew. Hugo w niezwykle dobrym nastroju, Daisy oszołomiona i pełna namiętnego oczekiwania. Udali się najpierw do firmy zajmującej się wynajmem samochodów w pobliżu stacji Victoria, gdzie Hugo najwyraźniej był dobrze znanym klientem. Wypełnił formularze i uiścił kaucję, wyjąwszy z kieszeni spodni, podobnie jak wiele razy w ciągu tych dni, które nastąpiły później, garść jednofuntowych banknotów. Daisy nie zdążyła nawet zadać sobie pytania, jak często zdarzało mu się to wcześniej, z innymi dziewczętami, gdy już znaleźli się pod oknami jej pokoiku w Pimlico. Zostawił ją, mówiąc, że musi pojechać po swoje rzeczy (nie powiedział dokąd) i wrócił po półgodzinie. Daisy tymczasem spakowała walizkę, a potem, by zabić czas, wypisała karty pocztowe, w których poinformowała matkę i ciotkę, że wyjeżdża na wakacje z przyjaciółką. Wysławszy je, zapłaciła należność gospodyni i z uczuciem, że pali za sobą mosty, powiedziała, iż nie będzie już potrzebować pokoju.

Dostrzegła nadjeżdżający samochód. Zbiegła po schodach, jakby dom się palił. Hugo przebrał się, ale pozostał taki sam, pomyślała w przystępie szczęścia, jakby to było więcej, niż mogła oczekiwać. Niedługo później opuszczali Londyn i dawne życie.

— Dokąd jedziemy? — spytała Daisy.

— A dokąd chciałabyś pojechać?

Powiedział to tak, jakby miał do dyspozycji całą Anglię, cały wszechświat. Zaśmiała się z głębi serca i złożyła głowę na jego ramieniu.

— Donikąd — odpowiedziała. — Na wieś. Gdzieś, gdzie będziemy sami. Ale nie...

— Nie w żadnym zajeździe czy jakimś snobistycznym hotelu. Możesz być tego pewna!

— Chciałam powiedzieć... nie tam, gdzie zabierałeś inne dziewczęta. Choć to mi nie przeszkadza, naprawdę...

Ujął jej prawą dłoń, paznokciami delikatnie przyciskając kostki.

— Nie ma żadnych innych dziewcząt. Już nie. To święta prawda, moja słodka Daisy.

Czując wszechogarniające ją szczęście, uwierzyła mu i nigdy nie miała tego żałować.

Zatrzymali się w gospodzie, w małym miasteczku gdzieś w hrabstwie Oxfordshire, bo ta właśnie spodobała się Hugo. Daisy uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie tego pierwszego wieczora, gdy patrzyli na siebie w sypialni, ona rozcierała w palcach listek geranium zerwany na podwórku, a Hugo spytał:

— Idziemy na kolację?

— Jeśli masz ochotę — odpowiedziała, przechyliwszy głowę do tyłu.

Krew szumiała jej w uszach. Hugo przez moment przyglądał się jej z drugiego końca pokoju. Czując przypływ podniecenia i przerażenia, zauważyła zmianę w jego twarzy. Przeszywająco błyszczące oczy zdawały się przyszpilać ją do ściany, przy której stała. Czuła się osaczona, bezsilna, a jednocześnie dziko przyzwalająca. Stał się jej obcy, był jak jastrząb, który kołuje w powietrzu, zanim rzuci się na swą ofiarę. Przylgnęli do siebie, jakby połączeni nagłym uderzeniem wiatru z bezchmurnego nieba. Była naga, patrzyła na niego, nie poruszając się, jak zwierzę w sidłach, które w rękach kłusownika najpierw udaje martwe, a potem drży i próbuje walczyć. Ale ból sprawiał przyjemność, poddanie się i gwałtowne, rozkoszne poniżenie. Usłyszała, jak mówi:

— Nie ma nikogo takiego jak ty, kochana.

Zeszła z nim na kolację jak we śnie, nie wiedziała, co je ani co mówi. Usiedli później w barze, oglądając mecz gry w lotki. Hugo włączył się. Zauważyła, że był dobrym graczem, skoncentrowanym, pochłoniętym grą: we wszystkim, co robił, przejawiał się wrodzony wdzięk i zręczność. Raz czy dwa popatrzył na nią jak dziecko domagające się zachwytu matki. Poczuła jakieś nowe uczucie, zupełnie inne od tych, jakie wywoływał w niej do tej pory. Po zakończeniu przeciwnik zaproponował mu rewanż. Hugo wziął lotki do ręki, po czym uniósłszy brwi, spojrzał zagadkowo na Daisy. Właściwie nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, patrzyła na niego poprzez tłoczne, zadymione pomieszczenie spojrzeniem, które nie było ani nieśmiałe, ani zuchwałe, lecz wyczekujące, które przyciągnęło go do niej jak niewidzialna nić. Odkładając lotki, powiedział do przeciwnika:

— Nie teraz, dzięki. Jutro wieczorem, jeśli się tu spotkamy.

Wrócili na górę: tym razem Daisy stała się w pełni kobietą. Wciąż było go jej za mało. „Panie! Panie!” — wołała jej chłopska krew. Wreszcie zasnęła, szlochając z rozkoszy. Pokój wypełniał zapach kwiatów rosnących w skrzynkach na parapecie.

 

D aisy chętnie zostałaby tam na zawsze. Jednak trzeciego dnia Hugo zaproponował wyjazd. Zgodziła się, wyczuwając w nim niepokój, którego nawet jej miłość nie mogła ułagodzić. I tak przez trzy tygodnie ich mały samochodzik jeździł z hrabstwa do hrabstwa. Hugo prowadził szybko, ale zawsze zwalniał, jeśli Daisy o to prosiła. Wyobrażała sobie czasami, że są zbiegami, którzy kluczą, co raz to zmieniają kierunek, by zmylić okrutnego prześladowcę. Ten absurdalny pomysł bawił ją, lecz i trochę niepokoił. Któregoś dnia Daisy powiedziała:

— Czuję się, jakbyśmy uciekali, jakby ktoś nas ścigał.

— Tak właśnie jest, kochanie.

— A przed czym uciekamy? — spytała rozmarzona.

— Przed prawdziwym życiem. Jesteśmy uciekinierami.

Powiedział to lekkim tonem, czuła jednak, że tym pytaniem dotknęła jakiegoś czułego punktu — jeszcze przez jakiś czas Hugo nic nie mówił, a to było zupełnie do niego niepodobne. Jechali właśnie wzdłuż długiego, wysokiego muru. By oderwać go od jego własnych myśli, rzuciła nagle:

— Ciekawe, co jest po drugiej stronie.

Hugo natychmiast zatrzymał samochód. — Zobaczmy.

Wysiadł, rozejrzał się, nasłuchiwał przez chwilę, po czym zaczął biec w kierunku muru. Pomyślała, że zwariował, bo mur był wysoki na prawie dwanaście stóp. Hugo podskoczył lekko jak fala i wyciągając stopę przed siebie, odbił się od muru w połowie wysokości. Nabrał takiego rozpędu, że dłońmi złapał krawędź. Wyciągając ramiona, takim samym szybkim ruchem podciągnął się i usiadł na murze okrakiem. Zdawało się, że nie było w tym nic trudnego, że wzniósł się w górę lekko jak bańka mydlana.

— Kwestia wprawy — zawołał do niej z góry, nawet odrobinę nie zasapany. — Każdy może wejść na mur, pod warunkiem, że jest od niego nie wyższy więcej niż dwa razy. Dalej, spróbuj!

Podciągnął ją do góry — Daisy dobrze wiedziała, jaka siła drzemie w tych szczupłych przegubach i palcach — po czym posłał jej spojrzenie, jednocześnie beztroskie i dziwnie wyzywające, którego nie mogła zrozumieć ani zapomnieć. Gdy myślała o tym zdarzeniu później, gdy znała już prawdę, zdała sobie sprawę, że chciał dać jej w ten sposób do zrozumienia to, czego nie śmiał lub też ze względu na swój charakter nie potrafił wyrazić słowami. Przypominały jej się i inne zdarzenia, kiedy to odgrywał nieme przedstawienie, jakby chciał, żeby się domyśliła, kiedy z łobuzerskim wyrazem twarzy niegrzecznego uczniaka pozwalał sobie mówić o rzeczach, które mogłyby go zdemaskować.

Och — pomyślała, zabierając się do cerowania kolejnej skarpety — powinnam była się domyślić. Próbował mi powiedzieć, bał się mi powiedzieć — bał się, tak, bał się, że mnie straci albo że zepsuje nasz miesiąc miodowy. Niemądry chłopiec.

— Dziwna z ciebie dziewczyna — powiedział Hugo pewnego dnia, bawiąc się obrączką, którą kupił jej, gdy wyjeżdżali z Londynu i którą nosiła na palcu. — Nigdy mnie nie prosiłaś, żebym się z tobą ożenił.

— No to ty mnie poproś.

Leżeli wysoko na wzgórzu, gdzieś w Dorset. Poszycie lasu zasnute było dzwonkami, jakby ziemia pod nimi się tliła, a śpiew strzyżyków to rozbrzmiewał głośniej, to cichł. Hugo odwrócił się na plecy, mówiąc do drzew, których liście ocieniały mu twarz.

— Czy zechciałabyś poślubić kogoś tylko dlatego, że go kochasz, niezależnie od tego, kim naprawdę jest?

Pytanie to wydało jej się absurdalne, ale zmądrzała już na tyle, by nie powiedzieć nie.

— Wiem, że nie jesteś... zły — odważyła się powiedzieć.

— Cholernie dużo o mnie wiesz. — Ton jego głosu był ostry, ale Daisy odparła łagodnie:

— Możesz mi powiedzieć. Chyba, że tego nie chcesz, kochany.

Nic nie odparł, więc mówiła dalej:

— Wiem, że masz dwadzieścia osiem lat, że twój ojciec jest duchownym, że wyrzucili cię ze szkoły, że byłeś w Australii, walczyłeś na wojnie i dostałeś się do niewoli, pracujesz jako przedstawiciel handlowy, cokolwiek to znaczy. I jesteś najwspanialszym mężczyzną, jakiego znam.

— Całkiem nieźle. — Popatrzył na nią badawczo. — Co pomyślałaś o mnie, gdy spotkaliśmy się pierwszy raz?

— Że wyglądasz jak kłusownik.

— Kłusownik? W St John’s Wood? A to dobre! 8  — Hugo zaśmiał się. Po chwili powiedział: — Nienawidzę myśli o byciu w pułapce. To jedyna rzecz, której się naprawdę boję.

— W pułapce małżeństwa, tak?

— To też. Nie jestem stworzony na zwierzę domowe.

— No cóż, to się nie pobierajmy.

— Kochanie, nie zachowuj się jak pielęgniarka, która spełnia wszystkie życzenia marudnego pacjenta, na miłość boską!

Jej oczy wypełniły się łzami, ale Hugo nie patrzył na nią. Ściśniętym głosem zapytał:

— Wyszłabyś za mnie, gdybym był... mordercą?

— Tak — odpowiedziała po prostu. — Gdybyś chciał się ze mną ożenić. Ale...

— Nie, nie jestem mordercą. Pomijając zabijanie na wojnie. Posłuchaj, Daisy — gdybyś była mężczyzną, złym, typem kryminalisty... Poprosiłabyś dziewczynę o rękę?

— To nie ja zaczęłam tę rozmowę o małżeństwie — odpowiedziała, zakłopotana i zraniona tym, że odrzucił jej współczucie.

— Poprosiłabyś? — naciskał.

— Przypuszczam, że przestępcy też się żenią. Dlaczego mieliby tego nie robić?

Hugo dalej nie naciskał. Daisy czuła się, jakby go zawiodła, ale nie wiedziała, dlaczego. Cała ta rozmowa wydawała jej się zwariowana, jakby nierzeczywista. Przestępcy to ludzie, o których czyta się w gazetach — chuligani, Teddy boys 9  , zamaskowani włamywacze, mordercy — albo ci mężczyźni o oczach jak szparki, których spotykało się czasem w wąskich uliczkach w okolicach Shaftesbury Avenue: opryszki, hołota. Mimo tej szczypty dzikości Daisy nie była w stanie wyobrazić sobie, iż Hugo, człowiek kulturalny, dżentelmen, mógłby mieć coś wspólnego z tym półświatkiem. Równie dobrze mógłby powiedzieć, że spadł do St John’s Wood prosto z Marsa. Dlaczego wciąż zachowuje się, jakby ukrywał jakąś mroczną tajemnicę? A może, przyszło jej nagle do głowy, jest zdrajcą, agentem komunistów, kimś w tym rodzaju...? Wtedy poczuła jego dłonie na swoim ciele, dotyk chłodnego powietrza na skórze, gdy zdejmował z niej ubranie. Mówił, jaka jest piękna, jedyna kobieta na ziemi, Ewa odpoczywająca w lesie w raju. Jak listek w ogniu, skuliła się, zwinęła, zniknęła. Nic więcej się nie liczyło — to był jej mężczyzna.

 

P od koniec tego okresu znaleźli się w małym porcie na południowym zachodzie. Było tam wesołe miasteczko. Hugo zabrał ją tam po kolacji. Cały dzień był w złym humorze, zamknięty w sobie, ale teraz — Daisy przyzwyczajała się do jego zmiennych nastrojów — nagle przypominał snop iskier z palącego się polana. Okrzyki naganiaczy, trzask strzelb ną strzelnicy, głośna muzyka z karuzeli zdawały się działać na niego jak gorączka, którą zarażał i ją. Ciągnąc Daisy od straganu do straganu, celując do orzechów kokosowych, strzelając do piłeczek pingpongowych tańczących na wodotryskach, pędząc samochodzikiem i zderzając się z innymi, przypominał podekscytowane dziecko, które raczej padnie ze zmęczenia, niż zrezygnuje z jakiejś atrakcji. Daisy zauważyła, że dziewczęta przyglądają się Hugo, a sprzedawcy w poszczególnych kramikach mrugają do niego.

— No, chodź, moja złotowłosa ślicznotko — zawołał, po czym posadził ją na drewnianym koniu, zanim zdążyła zaprotestować i powiedzieć, że na karuzeli robi jej się niedobrze. Światła wirowały i rozszczepiały się, wesołe miasteczko kręciło się jak pokój wokół pijanego człowieka, wznosząc się i opadając. Karuzela wreszcie się zatrzymała. Daisy zrobiło się tak niedobrze, że gdy zsiadła z konia, zachwiała się, zatoczyła i upadła.

Stojący nieopodal przysadzisty młody człowiek w czapce rzucił do swego towarzysza:

— Boże, jeszcze jedna pijana! Patrz, jest kompletnie zalana.

Hugo, który właśnie mówił Daisy, by ułożyła głowę między kolanami i przez chwilę się nie ruszała, wyprostował się natychmiast i stanął naprzeciw mężczyzny.

— Co powiedziałeś o tej młodej damie?

— Damie? — mężczyzna zaśmiał się drwiąco.