Tajemnica - Mark Billingham - E-Book

Tajemnica E-Book

Mark Billingham

0,0

  • Herausgeber: Jentas
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2022
Beschreibung

Deszczowa noc w Londynie. Z jadącego z wyłączonymi światłami auta padają strzały do nadjeżdżającego z przeciwka samochodu, który gwałtownie skręca i wjeżdża na wysepkę przystanku autobusowego. Inicjacja nowego członka gangu kończy się śmiercią niewinnego człowieka. Tak się przynajmniej wydaje. Ale prawda jest o wiele bardziej mroczna i złowieszcza.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 480

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Tajemnica

Tajemnica

© Mark Billingham 2008

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2021

Tytuł oryginału: In the Dark

Przełożył Robert P. Lipski

ISBN: 978-87-428-6026-7

–––

Dla Katie i Jacka

2 SIERPNIA

Noc jest sucha, ale szosa wciąż jeszcze wilgotna po ulewie sprzed kilku godzin; śliska, jakby była wsysana pod światła reflektorów, a na tym odcinku, skądinąd chyba najbardziej zaniedbanej drogi, panuje raczej niewielki ruch.

Zbliża się ranek, a ściśle mówiąc, dzień dopiero wstaje. Ale dla tych nielicznych, którzy wracają właśnie do domu lub jeszcze przed świtem wybierają się do pracy, lub zajmują się różnymi sprawami, jest środek nocy.

Cholernie późna godzina.

Najciemniejsza przed świtem.

Noc jest ciepła i parna. Druga zapowiadająca całkiem przyzwoity sierpień. Jednakże to nie z tego powodu pasażer niebieskiego cavaliera nachyla głowę w stronę otwartego okna i poci się jak świnia.

– Jak pedofil na przedszkolnym boisku – mówi kierowca. – Spójrz tylko, kurwa, na siebie, stary.

– W tym rzęchu nie ma klimatyzacji?

– Nikt inny nie poci się tak cholernie.

Trzej mężczyźni siedzący ściśnięci z tyłu śmieją się. Patrzą na nadjeżdżające z przeciwka pojazdy. Kiedy zapalają papierosy, kierowca wyciąga rękę, domagając się jednego. Zapalają i dla niego, po czym podają mu. Kierowca zaciąga się głęboko i patrzy na papierosa.

– Stary, dlaczego palisz takie gówno?

– Kumpel ma parę skrzynek, stary. Był mi winien.

– To dlaczego nie podrzucisz mi paru pudełek?

– Myślałem, że palisz naprawdę mocne fajki, marlboro czy coś takiego.

– Taa. Ty myślałeś. – Kierowca wymija gwałtownie torbę na śmieci, którą wiatr przywiał na środek drogi. – Spójrz na ten szajs, stary. Ci ludzie żyją jak jakieś świnie.

Mijają pozamykane sklepiki i restauracje, tureckie bary i greckie tawerny. Azjatyckie spożywczaki, kluby i maleńkie biura minitaksówek, gdzie pali się żółte światło. Żaluzje i drzwi antywłamaniowe są pokryte graffiti: na metalu odcinają się namalowane zamaszyście litery – czerwone, białe i czarne, nie do odczytania.

Oznakowanie terytorium.

– Nie będzie muzy? – pyta jeden z mężczyzn siedzących z tyłu i zaczyna wybijać rytm o zagłówek.

– Nic z tego, stary. – Kierowca nachyla się i macha z rezygnacją ręką w stronę sprzętu audio wbudowanego w deskę rozdzielczą. – Ten rzęch ma kiepski sprzęt. Głośniki są do dupy.

– A co z radiem?

Kierowca cmoka; ten dźwięk przywodzi na myśl odgłos, z jakim coś małego wpada do gorącego tłuszczu.

– O tej porze w nocy to tylko różni goście ględzą o pierdołach – mówi. – Chilloutowe badziewie i złote przeboje. – Kładzie dłoń na karku pasażera obok. – Poza tym ten chłopak musi się skupić, kumasz?

Ktoś z tyłu dodaje:

– Musi skupić się na tym, żeby nie zlać się w gacie. Jest roztrzęsiony, a przynajmniej tak mi się wydaje. Cholernie roztrzęsiony.

– Powaga...

Pasażer nie mówi nic, odwraca się tylko i patrzy. Daje tym trzem z tyłu do zrozumienia, że później będą mieli czas, aby pogadać, kiedy już będzie po wszystkim. Obraca się ponownie i patrzy do przodu, czując ciężar leżący na fotelu między jego nogami i lepki pot, który przylepia mu koszulę do pleców.

Kierowca zbliża się do nocnego autobusu, podjeżdża bardzo blisko, a potem skręca ostro w prawo. Nucąc coś pod nosem, wymija cavalierem autobus i przejeżdża przez skrzyżowanie, zanim światła zmienią się z żółtych na czerwone.

Skręca przy Stamford Hill w A10, zostawiając za sobą większe domy, volvo i schludne ogródki przydomowe, po czym kieruje bmw na południe.

Mknie gładko i łagodnie przez Stoke Newington; wie, że są tam kamery gotowe zrobić zdjęcie każdemu, kto byłby na tyle nieostrożny, by chcieć przejechać na czerwonym. Kontroluje prędkość. Na drogach nie jest tłoczno, ale zawsze może trafić się jakiś sfrustrowany robotą gliniarz z drogówki pragnący zepsuć komuś noc.

A na to ona nie ma najmniejszej ochoty.

Kilka minut później wjeżdża do Hackney. Nocą to miejsce może nie wygląda tak tragicznie, ale ona wie, jak jest naprawdę. Nie da się ukryć, że podstępne łajzy z agencji handlu nieruchomościami musiały nieźle się namęczyć, aby zarobić na swój procent od sprzedaży.

O tak, to naprawdę rozwojowy obszar, z przyszłością. Owszem, nie ma dobrej renomy, ale należy być ponad to. Trzeba dostrzec same pozytywne aspekty. Tu naprawdę ma się poczucie przynależności do wspólnoty, a wszelkie uprzedzenia i mylne pojęcia na temat tego miejsca sprawiają, że ceny domów są bardzo konkurencyjne...

Chodzi o to, że niezależnie, jak to wymawiasz, De Beauvoir Town brzmi naprawdę miło, czyż nie? Porównaj to choćby z Hackney Downs albo Regent’s Canal, a nie będziesz się przejmować takimi drobiazgami jak przestępstwa z użyciem noża, przewidywana długość życia itp. Na miłość boską, są tu nawet zielone skwery i jeden czy dwa piękne wiktoriańskie tarasy.

Zasadź parę, jak ich tam, lejlandii na tyłach swojego ogródka, a nawet niebędzieszwstaniezobaczyćposesji!

Równie dobrze ci żałośni frajerzy mogli namalować sobie na frontowych drzwiach tarcze strzelnicze.

Nie zwalniając, przecina Ball’s Pond Road; po jednej stronie ma Kingsland, a na wschodzie jak plama rozlewa się Dalston.

Już niedaleko.

Dłonie ma lepkie, więc wystawia jedną rękę za okno, rozcapierza palce i pozwala, by omiatało je nocne powietrze. Wydaje jej się, że wyczuwa w powietrzu deszcz, jak na razie tylko parę pierwszych kropel. Nie cofa ręki.

Beemka jest cicha – silnik pracuje gładko, koła toczą się miękko po asfalcie, a skóra fotela obok wydaje się czysta i delikatna, kiedy dotyka jej koniuszkami palców. Zawsze uwielbiała ten wóz, poczuła się w nim swobodnie od samego początku. Niektórzy ludzie czuli to samo, jeżeli chodziło o domy.

Zwalniając przed światłami, dostrzega nadjeżdżającego z przeciwka cavaliera. Jedzie szybciej niż ona i ostro przyhamowuje, przecinając białą linię na skrzyżowaniu.

Nie ma włączonych świateł.

Ona sięga ręką do drążka przy kolumnie kierownicy i naciska go dwa razy, mrugając długimi światłami do cavaliera. To reflektory ksenonowe, lepsze niż światła lądowania w boeingu 747, a przynajmniej tak jej mówił facet w salonie, gdy zachęcał ją do kupna tego wozu. Ci sprzedawcy wciskają ludziom jeszcze większy kit niż agenci nieruchomości.

Kierowca cavaliera nie reaguje, tylko na nią patrzy. A potem włącza światła.

Ona przejeżdża przez skrzyżowanie i jedzie dalej. Na przedniej szybie pojawiają się pierwsze krople deszczu. Zerka w lusterko wsteczne i widzi, że sto metrów z tyłu za nią cavalier ostro zawraca, słyszy dźwięk klaksonu, gdy auto łamie przepisy, zajeżdżając drogę czarnej ciężarówce i wjeżdża na pas dla autobusów, aby ruszyć w ślad za nią.

Czuje nieprzyjemny ucisk w dołku.

– Dlaczego ten? – pyta mężczyzna siedzący na fotelu pasażera.

Kierowca cavaliera wrzuca ostro piąty bieg i wzrusza ramionami.

– Dlaczego nie?

Trójka siedząca z tyłu wychyla się nieco bardziej do przodu z przejęciem, ale ich głosy są rzeczowe i konkretne.

– Ta idiotka sama się zgłosiła, na ochotnika.

– Tak to jest. Jak ktoś się miesza w czyjeś sprawy, sam się prosi o kłopoty.

– Ona tylko próbowała pomóc.

– Tak to już bywa! – kwituje kierowca.

Siedzenie jest pod nim bardzo gorące, kiedy pasażer się odwraca, jakby wszystko było w porządku. Jakby oddychał swobodnie i nie odnosił wrażenia, że jego pęcherz lada chwila eksploduje.

Głupiapinda.Dlaczegomusiałasięwtrącić?

Zjeżdżają z pasa dla autobusów i wymijają motocykl. Czarny kask z przyłbicą odwraca się, by na nich spojrzeć. Mężczyzna na fotelu pasażera ogląda się przez ramię, ale nie trwa to długo. Powraca wzrokiem do drogi przed sobą. Do auta przed nim.

– Nie zgub jej – ponagla głos z tylnego siedzenia.

Jego przyjaciel dodaje:

– Taa, depnij na gaz, stary, niech ten rzęch poturla się szybciej.

Kierowca zerka w lusterko wsteczne.

– Popędzacie mnie?

– Nie.

– Mówicie mi, co mam robić? Macie mnie za jakiegoś gówniarza?

Unoszą się dłonie.

– Wyluzuj, stary. Mówiłem tylko...

Kierowca znów patrzy przed siebie, naciska mocniej na pedał gazu, szybko zbliżając się na odległość kilku metrów do srebrnego bmw. Odwraca się do mężczyzny na fotelu pasażera i uśmiecha się.

– Jesteś gotowy?

Pada coraz gęstszy deszcz.

Serce w piersi mężczyzny bije w tempie szybszym, niż pracują skrzypiące wycieraczki.

– Robimy to – mówi kierowca.

– Taa...

Cavalier zjeżdża w lewo, jest już tylko o kilkadziesiąt centymetrów, zmusza bmw do zjechania na pas dla autobusów. Trójka facetów na tylnym siedzeniu syczy, klnie i parska.

– Zrobimy to, kurwa, lada moment.

Ten na fotelu pasażera kiwa głową, a jego spocona dłoń zaciska się na kolbie rewolweru opartego na jego kolanie.

– Wyżej, stary, podnieś klamę wyżej. Pokaż jej, co masz.

Wstrzymuje oddech, zaciska zęby, przezwycięża pragnienie opróżnienia pęcherza.

– Co zaraz dostanie.

Kiedy się odwraca, widzi, że kobieta w bmw jest już dostatecznie wystraszona. Dzieli go od niej metr, może dwa. Oczy błądzą nerwowo, przy ustach można dostrzec tik spowodowany paniką.

Unosi rewolwer.

– Zrób to.

Tego właśnie chciał, prawda?

Z tylnego siedzenia dochodzą całuśne cmoknięcia.

– Zrób to, stary.

Wychyla się i strzela.

– Jeszcze raz.

Cavalier zatrzymuje się po drugim strzale, a mężczyzna wytęża wzrok, by nie stracić srebrnego auta z oczu; wychyla się jeszcze bardziej, deszcz zrasza mu kark, ale on nie słyszy okrzyków rozbrzmiewających wokół niego ani nie czuje poklepujących go po plecach dłoni.

Patrzy, jak bmw nagle zjeżdża w lewo i wpada z impetem na chodnik; widzi, jak postacie na przystanku autobusowym nieruchomieją, a zaraz potem ciała zostają wyrzucone w górę jak szmaciane lalki.

Tego właśnie chciał...

Trzydzieści metrów dalej rozlega się chrzęst miażdżonego metalu, gdy maska auta zostaje wgnieciona. Słyszy to. I coś jeszcze: odgłos głuchego uderzenia, ciężkiego i wilgotnego, któremu towarzyszy jęk miażdżonego metalu i brzęk tłuczonego szkła tańczącego w powietrzu, ale dźwięk ten cichnie i rozpływa się w dali, kiedy cavalier przyspiesza i odjeżdża na pełnym gazie.

TRZY TYGODNIE WCZEŚNIEJ

CZĘŚĆ PIERWSZA

KŁAMIĄC W ŻYWE OCZY

1

Helen Weeks przywykła już do tego, że budziła się, czując, jak zbiera jej się na mdłości, z przeświadczeniem, jakby w ogóle nie zmrużyła oka, i w przekonaniu, iż jest zdana tylko na siebie, niezależnie, czy Paul leżał obok niej, czy też nie.

Tego ranka wstał wcześniej od niej i brał właśnie prysznic, kiedy weszła powoli do łazienki i nachyliła się, by zwymiotować do umywalki. Nie było tego dużo. Trochę plwocin, brązowych, z nutką goryczy. Przepłukała usta i przytknęła twarz do przeszklonych drzwi, zanim poszła przygotować śniadanie.

– Niezły tyłek – powiedziała.

Paul uśmiechnął się i skierował swoją twarz wprost pod strumień wody.

Kiedy dziesięć minut później wszedł do salonu, Helen jadła już trzeciego tosta. Rozłożyła wszystko na niewielkim stole kuchennym: dzbanek z kawą, filiżanki, talerzyki i miseczki kupione w The Pier, kiedy się tu sprowadzili, wyjęte z lodówki masło orzechowe i marmoladę postawiła na tacy, ale Paul jak zawsze sięgnął od razu po płatki śniadaniowe. Był jak duże dziecko, które nigdy nie przestało zajadać się ze smakiem płatkami na śniadanie, a ona to w nim kochała.

Patrzyła, jak dolewa sobie mleka i ściera palcem kilka rozpryśniętych kropel.

– Wyprasuję ci tę koszulę.

– Nie trzeba.

– Nie odprasowałeś rękawów.

Nigdy tego nie robił.

– Bo i po co? Przez cały dzień i tak chodzę w marynarce.

– To mi zajmie tylko pięć minut. Może później się ociepli.

– Jest zimno jak cholera.

Przez dłuższą chwilę jedli w milczeniu. Helen zastanawiała się, czy nie podejść i nie włączyć stojącego w rogu niewielkiego telewizora, ale domyślała się, że któreś z nich i tak w końcu musiałoby coś powiedzieć. Z mieszkania piętro wyżej sączyły się dźwięki muzyki. Charakterystyczny rytm i linia basów.

– Co masz na dzisiaj?

Paul wzruszył ramionami i przełknął ślinę.

– Bóg raczy wiedzieć. Pewnie dowiem się na miejscu. Zobaczymy, co szef dla mnie przyszykował.

– Pracujesz do szóstej?

– Daj spokój, sama wiesz. Jak coś wyskoczy, to nie ma mowy o fajrancie. Zadzwonię.

Pokiwała głową, przypominając sobie czasy, kiedy faktycznie tak robił.

– A co z weekendem?

Paul spojrzał na nią i burknął coś, co mogło oznaczać: „A co?” albo „Czemu pytasz?”.

– Moglibyśmy obejrzeć kilka domów – wyjaśniła Helen. – Zamierzam wykonać dziś parę telefonów i umówić kilka spotkań.

Paul wyglądał na urażonego.

– Mówiłem ci, że nie wiem, o której skończę. Ani co się wykroi.

– Mamy sześć tygodni. Góra sześć tygodni.

Znów wzruszył ramionami.

Podniosła się i podeszła, by wrzucić dwie kolejne kromki chleba do tostera. Tulse Hill było w porządku, zwłaszcza dla kogoś, kto lubił kebab albo chciał kupić używane auto. Brockwell Park i Lido były niedaleko, pięć minut spacerem w dół zbocza, w samym sercu Brixton zawsze sporo się działo. Mieszkanie było miłe i bezpieczne, parę pięter nad ziemią, a winda działała niemal zawsze bez zarzutu. Ale nie mogli tu zostać. Po pierwsze, było za małe, z jedną dwuosobową sypialnią i drugą gościnną tak niewielką, że można by nabawić się w niej klaustrofobii, mikroskopijną kuchnią, pokojem i maleńką łazienką. Po miesiącu lub dwóch zaczęłoby wydawać się jeszcze mniejsze, gdy w przedpokoju pojawiłby się wózek, a przed telewizorem łóżeczko dla dziecka.

– Może później wyskoczę i spotkam się z Jenny.

– Dobra.

Helen uśmiechnęła się i pokiwała głową, ale wiedziała, że nie był zadowolony. Paul nie przepadał za jej siostrą. A to, że Jenny dowiedziała się o dziecku pierwsza, jeszcze pogorszyło sprawę.

Wiedziała też o paru innych grzeszkach.

Podeszła z tosterem do stołu.

– Miałeś okazję porozmawiać już z przełożonym?

– O czym?

– Jezu, Paul.

– No co?

Helen, ujrzawszy wyraz jego twarzy, omal nie upuściła noża. Policja miejska ustawowo udzielała kobiecie po porodzie trzynastotygodniowego urlopu, ale była dość niechętna, gdy starał się o niego także ojciec dziecka. Paul miał – a w każdym razie tak między sobą ustalili – ubiegać się o przedłużenie pięciodniowego płatnego urlopu okolicznościowego.

– Powiedziałeś, że to zrobisz. Że chcesz to zrobić.

Zaśmiał się; to był pusty śmiech.

– Kiedy tak powiedziałem?

– Proszę cię...

Pokręcił głową, rozmazując łyżką płatki na dnie miski, jakby poszukiwał wśród nich plastikowej zabawki, którą mógł przegapić.

– Ma ważniejsze sprawy na głowie.

– Jasne.

– Ja mam o wiele ważniejsze sprawy.

Paul Hopwood pracował jako detektyw sierżant w wydziale kryminalnym, a jego zespół miał swoją siedzibę o kilkanaście kilometrów na północ stąd, w Kennington. Zajmował się gromadzeniem informacji i miał już dość żarcików związanych z jego zawodem, które niejednokrotnie pojawiały się w rozmowach.

Helen poczuła, że się czerwieni, chciała krzyknąć, ale nie była w stanie.

– Przepraszam – powiedziała.

Paul upuścił łyżkę i odsunął od siebie miseczkę.

– Po prostu nie rozumiem, co może być...

Nie dokończyła, bo zorientowała się, że Paul jej nie słucha, a przynajmniej sprawia takie wrażenie. Sięgnął po paczkę płatków i z przejęciem czytał to, co było na niej napisane, podczas gdy ona odsunęła krzesło i wstała od stołu.

Kiedy Paul wyszedł i posprzątała po śniadaniu, postała przez pewien czas pod prysznicem, dopóki nie przestała płakać, a potem powoli się ubrała. Wielki biustonosz i obszerne figi – ciążówki, bluza od dresu i białe dresowe spodnie. Jakby miała duży wybór.

Oglądała telezakupy, aż nieomal zlasował się jej mózg, po czym przeniosła się na kanapę z tą częścią lokalnej gazety, gdzie zamieszczano reklamy sprzedaży nieruchomości.

West Norwood, Gipsy Hill, Streatham. Herne Hill, gdyby zacisnęli pasa; i Thornton Heath, gdyby nie mieli innego wyboru.

Ważniejsze rzeczy...

Przerzucała strony, zakreślając kilka potencjalnie atrakcyjnych propozycji, wszystkie o dziesięć, piętnaście tysięcy funtów droższe, niż stać było na nie ich domowy budżet. Musiała wrócić do pracy szybciej, niż się spodziewała. Jenny powiedziała, że pomoże w opiece nad dzieckiem.

– Jesteś idiotką, jeżeli liczysz na Paula – powiedziała Jenny. – Niezależnie, ile wziąłby wolnego.

Jej młodsza siostra, choć nie przebierała w słowach, zazwyczaj miała rację.

– Stanie na wysokości zadania, kiedy dziecko przyjdzie na świat.

– A ty? Dasz sobie radę?

Muzyka na górze przybrała na sile. Będzie musiała powiedzieć Paulowi, żeby coś z tym zrobił przy najbliższej okazji. Przeszła do sypialni i usiadła, próbując zrobić coś z włosami. Uznała, że mężczyźni twierdzący, że kobiety w ciąży promienieją, byli odrobinę szurnięci; podobnie jak ludzie uważający, że mają prawo dotykać rosnącego brzucha, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota. Przełknęła ślinę, czując gorzki posmak, nie potrafiła przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz Paul chciał go dotykać.

Mieli już dawno za sobą etap „pożegnalnego pocałunku na progu”, to oczywiste, ale inne rzeczy również należały w ich wypadku do przeszłości. Niespecjalnie brakowało jej seksu, a gdyby nawet, i tak nie miała po temu wielu okazji. Wcześniej łaknęła tego, jak większość kobiet w pierwszym, drugim miesiącu, jeżeli wierzyć podręcznikom. Paul jednak bardzo szybko stracił nią zainteresowanie. Nie było w tym nic niezwykłego, o tym również czytała. Faceci inaczej podchodzili do sprawy, kiedy kobieta wchodziła w okres macierzyństwa. Trudno patrzeć na partnerkę w ten sam sposób, pożądać jej, nawet zanim jeszcze nabierze brzuszka.

To było bardziej złożone, cały ten ich związek, ale coś było na rzeczy.

– Maluch nie chce, żebym szturchnął go w oko – stwierdził Paul.

Helen żachnęła się i odpowiedziała:

– Wątpię, abyś dosięgnął jego oka.

Jednak żadne z nich nie było szczególnie rozbawione tą wymianą zdań.

Odgarnęła włosy do tyłu i położyła się; próbowała poprawić sobie humor, wspominając jak było dawniej, kiedy nie było aż tak źle. Ta sztuczka sprawdziła się raz czy dwa, ostatnio jednak miała coraz większy problem z przypomnieniem sobie, jak było kiedyś. Byli razem przez trzy lata, zanim zaczęło się psuć. Zanim zaczęły się kłótnie, a potem wydarzył się ten kretyński romans.

W końcu nie mogła go winić za to, że myślał, iż były ważniejsze sprawy niż ona. Niż miejsce, w którym mogliby zamieszkać. Ich dwoje i dziecko, które mogło nie być jego.

Postanowiła, że pójdzie i sama zrobi porządek z tą hałaśliwą muzyką. Student z mieszkania piętro wyżej wydawał się całkiem miły. Nie potrafiła jednak zwlec się z łóżka, gdyż rozmyślała o twarzy Paula.

O wyrazie jego twarzy.

Gniewnym, jakby nie zdawała sobie sprawy, że wciąż bardzo go to boli. I nieobecnym, jakby w ogóle go nie było, nawet gdy siedział przy stole o metr od niej i wpatrywał się w pudełko durnych płatków, wściekły, że nie znalazł w nim obiecanej darmowej zabawki.

Prowadząc samochód, Paul Hopwood usilnie starał się nie myśleć o pracy, niemniej nucąc pod nosem jakąś melodyjkę zasłyszaną w radiu, rozmyślał o spotkaniach, surowych sierżantach, wszystkim innym prócz bałaganu, jaki pozostawił za sobą.

O toście i pieprzonej uprzejmości. O szczęśliwych rodzinach...

Skręcił w prawo i czekał, aż GPS powie mu, że popełnił błąd, aż kobieta o miłym głosie oznajmi, iż przy najbliższej okazji powinien zawrócić.

Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu, gdy pomyślał o pewnym facecie z Clapham, który zasugerował, że powinni zaprojektować urządzenie z głosami przeznaczonymi dla mężczyzn o „szczególnych zainteresowaniach”.

– To byłoby genialne, Paul. Ona mówi „skręć w lewo”, ty ją ignorujesz, a wtedy zaczyna być wobec ciebie bardziej surowa. „Powiedziałam: skręć w lewo, ty niegrzeczny chłopaku”. Sprzedawałoby się jak ciepłe bułeczki, stary. Wszyscy chłopcy ze szkół publicznych kupowaliby je na pniu.

Podkręcił radio i włączył wycieraczki.

Szczęśliwe rodziny. Dobre sobie...

Helen już od tygodni miała to szczególne spojrzenie, zbolały wyraz twarzy. Jakby dość już wycierpiała, a on powinien okazać się szlachetnym mężczyzną i zapomnieć, co się stało, ponieważ go potrzebowała. Wszystko pięknie ładnie, ale najwyraźniej nie na tyle, by jej to wystarczyło.

Pani wielki mazgaj, gliniarska wywłoka.

To spojrzenie, jakby już go nie poznawała. A potem łzy i dłonie opuszczone zawsze do brzucha, jakby dzieciak miał wyskoczyć z jej wnętrza, gdyby zaczęła zbyt gorzko szlochać czy coś w tym rodzaju. Jakby to wszystko było jego winą.

Wiedział, o czym potajemnie myślała. Co mówiła swojej wrednej siostrzyczce przez telefon każdego wieczoru. „Opamięta się, kiedy zobaczy dziecko”. No jasne, pewno że tak, wszystko będzie pięknie ładnie, kiedy to cholerne dziecko przyjdzie na świat.

Dziecko wszystko naprawi.

Kobieta z GPS-a kazała mu skręcić w lewo, ale ją zignorował, uderzając otwartymi dłońmi o kierownicę w rytm muzyki i muskając zębami pypcia po wewnętrznej stronie dolnej wargi.

Chryste, miał nadzieję, że tak będzie. Z całego serca na to liczył, ale nie chciał przyznać się do tego przed Helen. Tak bardzo chciał popatrzeć na dziecko, pokochać je bez zastanowienia i wiedzieć, że było jego. A wówczas jakoś by im się już dalej ułożyło. Tak przecież robili inni ludzie, prości idioci, tacy jak oni, nawet jeśli wydawało się, że nie mają na co liczyć.

Ale te spojrzenia... i ten błagalny, kretyński ton jej głosu. To wszystko powoli, lecz nieubłaganie odbierało mu wszelką nadzieję.

Głos z GPS-a kazał mu skorzystać z najbliższego zjazdu i zawrócić. Ścisnął zębami pypcia po wewnętrznej stronie ust i wybrał trzeci zjazd. Jako punkt docelowy miał zaprogramowane Kennington, jak zawsze. Nieważne, że znał drogę na pamięć, bo przecież i tak się tam nie wybierał.

„Proszę zawrócić przy najbliższej nadarzającej się okazji”.

Uwielbiał te wyjazdy i wsłuchiwanie się w wydawane przez tę zarozumiałą sukę instrukcje, które ignorował. To było jak przejaw buntu. Pokazanie komuś środkowego palca. I nastrajało go psychicznie na to, do czego zmierzał.

„Proszę zawrócić”.

Sięgnął ręką, wyjął paczkę chusteczek higienicznych ze schowka na rękawiczki i wypluł krew z pypcia.

Już od jakiegoś czasu nie robił tego, czego spodziewali się po nim inni.

2

– Uwaga!

– Co to, kurwa, miało być?

– Miałeś krzyknąć, stary. Trafiłem do niewłaściwego dołka!

– Jak trzeba, to trzeba. – Uniósł dłonie do ust i ryknął: – Uwaga, skurwysyny! – Pokiwał głową zadowolony z siebie. – Takie rzeczy trzeba robić jak należy, T.

Theo zaśmiał się do kolegi rozbawiony spojrzeniami pary staruszków na sąsiednim polu. Zarzucili kije na ramiona i pomaszerowali wzdłuż granicy pola. Nie było sensu powtarzać strzału; podrzuci piłkę gdzieś bliżej na polu. Już i tak obaj stracili kilka piłek.

– Po co ci to wszystko?

– Ale co?

Theo wskazał palcem na torbę zawieszoną na ramieniu przyjaciela – wielką, skórzaną, z mnóstwem suwaków i kieszeni, ciemnogranatową, z barwnym logo PING z jednej strony i zdobiącym trzony nowiutkich kijów znajdujących się wewnątrz. Do tego solidne futrzane futerały na kije.

– To golf, stary. Dziewięć dołków. Wybijasz i dobijasz piłeczkę.

Jego przyjaciel był od niego o trzydzieści centymetrów niższy, ale nabity. Wzruszył ramionami.

– Ale trzeba dobrze wyglądać, nie ma co.

I wyglądał świetnie, jak zawsze. Brylanciki w obu małżowinach usznych, dres pasujący do torby, markowy, z jasnoniebieskimi lampasami i dobranymi butami sportowymi. Do tego prosta biała czapeczka, którą zawsze nosił, bez żadnego logo, podobnie jak cała reszta.

– Nie muszę się obwieszać metkami – mówił, gdy miał po temu okazję – by wiedzieć, że dobrze wyglądam.

Ezra Dennison, niekiedy znany jako „EZ”, ale zazwyczaj po prostu „Easy”.

Theo podszedł do niego, ubrany w dżinsy i jasnoszarą, zapinaną na suwak wiatrówkę. Obejrzał się przez ramię, by stwierdzić, że para staruszków zmierzała w tym samym kierunku co oni, po sąsiednim, równoległym polu. Lekko skinął głową i patrzył, jak mężczyzna odwraca się pospiesznie, udając, że szuka piłki.

– To miło – rzekł Easy.

– Taa.

Niższy chłopak machnął energicznie rękoma w kierunku wyimaginowanego tłumu, jakby domagał się aplauzu.

– Easy i The O zbliżają się do osiemnastego dołka jak Tiger Woods i... ten stary piernik, nieważne.

Theo też nie mógł sobie przypomnieć nazwiska innego golfisty.

Theo Shirley albo „The O”, albo po prostu „T”. Tak albo tak. Theodore, tak w domu mówiła na niego matka i tak zwracali się do niego kumple, jeżeli chcieli go wkurzyć.

Jakapogodanadworze,Theodorze?

– Używasz tak wielu imion – rzucił kiedyś jego ojciec, śmiejąc się, jak zwykle, zanim dociągnął do puenty. – Choć nie rozumiem, po jaką cholerę, skoro i tak nie umiesz się nawet podpisać.

I wtedy to spojrzenie jego matki. To samo, które posyłała mu zawsze, zanim żartobliwie zapytała, dlaczego nigdy nie musiał się pod niczym podpisać.

Easy sięgnął do torby, wyjął nową piłkę i upuścił ją u stóp Thea.

– Myślę, że teraz twoja kolej, stary.

Uniósł rękę.

– Kamera stop.

Theo wyjął swój kij z cienkiej, wyświechtanej torby, którą dano mu w wypożyczalni, i wybił piłkę, posyłając ją o jakieś pół metra za blisko od granicy pola.

Trzy metry dalej, na trudnym terenie, Easy odnalazł piłkę. Stanął nad nią, zakołysał pośladkami, by dobrze złożyć się do uderzenia, po czym wbił piłkę ponownie na teren pola, jakieś sześć metrów za daleko, między drzewa.

– Wbijanie jest nudne jak flaki z olejem – poskarżył się.

Ruszyli w stronę pola. Dzień był jasny, ale ziemia pod stopami wciąż miękka i wilgotna. Sznurówki butów Thea zbrązowiały od błotnistej wody, a nogawki jego dżinsów na samym dole przemokły od wilgotnej trawy, w której spędził ostatnie pół godziny.

Drugi tydzień lipca, a wydawać by się mogło, że lato gdzieś się zawieruszyło po drodze. Theo nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie zacznie się na dobre. Nie znosił zimna ani wilgoci, czuł to w kościach i niekiedy trudno mu było się pozbierać.

Tak samo było z jego ojcem.

Siedząc na maleńkim balkonie mieszkania na dziesiątym piętrze, ubrany w grubą kurtkę i parę swetrów, stary mężczyzna popijał wino domowej roboty, kiedy mama Thea nie patrzyła.

– Nie jesteśmy stworzeni do takiej pogody, rozumiesz? Do tego wiatru i zimna. Jak myślisz, dlaczego nigdy nie widziałeś czarnego na nartach?

Theo na dźwięk tych słów zawsze zaśmiewał się do rozpuku.

– Pochodzimy z wyspy. – Ojciec zdążył już wysączyć sporo wina. – Słońce i morze to dla nas coś normalnego.

– Ale czarnych pływaków też nie ma za wielu – rzekł Theo.

– Nie...

– Wobec tego to bez sensu.

– To kwestia naturalnej wyporności – odrzekł stary, kiwając głową z zamyśleniem.

Ojciec nie miał na to odpowiedniej riposty. Nie podjął tego tematu, kiedy Theo wygrał wszystkie konkurencje podczas szkolnych zawodów pływackich. Stał tylko nieco z boku, krzycząc głośniej niż wszyscy inni, i zaczął skandować jeszcze głośniej, kiedy jakaś spięta kobieta z tyłu za nim próbowała go uciszyć.

– To dlatego, że jej chłopak pływa, jakby tonął – skwitował krótko.

Staruszek zawsze sobie żartował, aż mama upomniała go, że przebrał miarę. Nawet pod sam koniec, kiedy leżał na kanapie i bredził jak potłuczony z powodu leków, które przyjmował.

Easy przeszedł przez pole gry i wmaszerował między drzewa, podczas gdy Theo zaczął mozolnie użerać się ze swoją piłką. Oglądając się przez ramię, Theo dostrzegł ludzi czekających na swoją kolejkę, aby móc wejść na pole gry. Już miał zejść z murawy, kiedy pojawił się Easy, podszedł do niego i zaczął mówić, przerzucając chorągiewkę z ręki do ręki.

– Co robisz później?

– Niewiele. Spotykam się z Javine, nieważne. A ty?

Easy rzucił chorągiewkę.

– Mam pewną sprawę po południu.

Theo pokiwał głową i obejrzał się w stronę czekających ludzi.

– W sumie to nic wielkiego, takie tam, mała robótka. Może pojechałbyś ze mną. – Easy spojrzał na niego pytająco. – Zadzwoń do swojej dziewczyny.

– Mała robótka?

– Maleńka, słowo daję. – Na jego twarzy powoli wykwitł uśmiech. – Naprawdę maluteńka, jak Boga kocham.

Theo pamiętał ten uśmiech jeszcze ze szkoły. Niekiedy trudno mu było uwierzyć, że Easy nie był już dzieciakiem. Miał skórę ciemniejszą niż Theo, jego starzy pochodzili z Nigerii, ale to nie miało znaczenia. Obaj wywodzili się z tej samej dzielnicy, z tej samej części Lewisham i niemal bez przerwy wchodzili z kimś w zwadę. Mieli paczkę złożoną z wielu chłopaków mieszanych ras, choć w większości byli to Jamajczycy, tak jak on. Było kilku Azjatów, przypętało się też paru białych. Trzymał z nimi sztamę, jeżeli nie przeginali za bardzo.

Za nimi, od strony podwyższenia, gdzie zaczynała się gra, dobiegł gwizd. Easy zignorował go, ale Theo zszedł z pola i kilka sekund później Easy podążył za nim.

– To jak, wchodzisz w to później?

– Taa, o ile mówimy naprawdę o drobnej robótce – rzekł Theo.

– Absolutnie. To czysta robota, T. Poza tym, jak sam wiesz, gdy idzie o robotę, zawsze lubię mieć wszystko pod kontrolą.

Theo znów zobaczył ten uśmiech i patrzył, jak jego przyjaciel poklepuje torbę z kijami pieszczotliwie niczym szczenię.

– Co ty tam, kurwa, masz?

– Zamknij się.

– Jesteś na haju czy jak?

– Tak to widzę. – Easy położył torbę na ziemi. – Kij wybijający służy do wybijania piłki po polu, no nie? Wbijak do wbijania piłki do dołka. A inne kije... są do innych rzeczy. – Uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej. – Wiesz, o czym mówię?

Theo pokiwał głową.

Czasami naprawdę trudno było pamiętać, że Easy kiedykolwiek był dzieckiem.

Theo znieruchomiał spięty, gdy Easy rozsunął suwak i zaczął grzebać wewnątrz torby. Próbował zrobić powolny wydech, kiedy jego przyjaciel wyjął kolejnych kilka piłek i upuścił je na ziemię.

Easy wyciągnął drewniany kij i wskazał nim chorągiewkę na drugim końcu pola.

– Walnijmy je do tamtego dołka.

– Ale to nie jest właściwy dołek. Ten nie jest następny.

– I co z tego?

Easy przyjął pozycję i przygryzł wargę w grymasie głębokiego skupienia.

– Mam ochotę walnąć parę mocnych piłek.

Zamachnął się silnie, ale chybił, kij trafił o parę centymetrów od piłki, wyrzucając w górę solidną grudę rozmiękłej ziemi.

– Taa, Tiger Woods – mruknął Theo.

Easy znów się zamachnął. Tym razem piłka poleciała nieco dalej niż gruda ziemi i trawy.

Obaj odwrócili się, usłyszawszy krzyk; ujrzeli starszego mężczyznę machającego do nich spoza niewielkiej budki przy wejściu na pole.

– A temu o co chodzi?

Theo nasłuchiwał przez chwilę, po czym odmachał mężczyźnie.

– Musisz ułożyć darń na miejsce.

– Co?

Theo podszedł i podniósł wybity uderzeniem kija fragment darni, po czym położył go na miejscu, skąd został wyrwany, i mocno przydeptał.

– Tak nakazuje etykieta, kumasz?

– A co to, kurwa, za słowo?

– Oznacza, że pewne rzeczy robisz w określony sposób. Tak jak należy, rozumiesz?

Oblicze Easy’ego spochmurniało. Nie lubił, gdy mu cokolwiek nakazywano.

– Tak się to nazywa, jasne? – rzekł Theo.

Easy splunął i podciągnął spodnie od dresu. Sięgnął po kolejny kij i podszedł do miejsca, gdzie na ziemi walała się reszta upuszczonych przez niego piłek.

– Co ty, kurwa, robisz?

Easy odwrócił się i wziął zamach, uderzając piłkę i posyłając ją nisko i mocno w kierunku staruszka.

– A ja tak to robię.

Staruszek znów krzyknął, ale bardziej zaniepokojony niż zły, uskakując w bok, gdy piłka z hukiem uderzyła w ścianę budki za nim. Easy znów złożył się do uderzenia i choć tym razem chybił, to najwyraźniej robienie silnych zamachów sprawiało mu dużą frajdę. Kolejna piłka uderzyła w ścianę budki, a opiekun pola czym prędzej wrócił do środka.

– On kogoś wezwie, stary.

– Chuj z nim.

– Tak tylko mówię.

Easy tymczasem próbował znaleźć więcej piłek i klął pod nosem, sięgając głębiej do torby.

Theo wyprostował się i patrzył. Uważał, że jego kumpel był szurnięty, ale i tak śmiał się w najlepsze.

3

Jenny mieszkała na północ od rzeki, w Maida Vale, a Helen umówiła się na spotkanie z nią w kafejce naprzeciwko dworca. To nie była tania wyprawa: opłata wjazdowa i chciwy parkometr, nie licząc dwóch herbat po prawie dwa funty każda, ale Helen, odkąd była w ciąży, źle znosiła jazdę metrem. Usiadły przy stoliku pod oknem, by patrzeć na ludzi idących z parasolami. Jenny pomachała do kilku kobiet, kiedy weszły i zamieniła z nimi kilka słów na temat zbliżających się wakacji. Miała dwóch synów chodzących do pobliskiej szkoły i właśnie tu często spotykała się z innymi matkami odprowadzającymi swoje dzieci do szkoły. Od śniadania minęło zaledwie kilka godzin, ale Helen, zanim jeszcze dopiła pierwszą filiżankę herbaty, zdążyła spałaszować dwa croissanty z migdałami.

Jenny wskazała na brzuch siostry.

– Jesteś pewna, że to tylko jedno?

– Chyba było dwoje, ale on już zdążył zjeść tego drugiego.

Zawsze „on”, mimo że Helen nie znała płci dziecka. Podczas USG w dwunastym tygodniu pytano ich, czy chcą poznać płeć dziecka, ale Helen odrzekła, że ma być niespodzianka. Zaraz zresztą się zmitygowała, gdyż zrozumiała, że to, co powiedziała, było głupie, a kiedy zobaczyła, jak Paul z kamienną twarzą wpatruje się w monitor, ścisnęła go za rękę.

On chciał tylko wiedzieć jedno, ale tego nie powiedziałoby mu żadne USG.

– Ciąża ci służy – rzekła Jenny. – Uważam, że wcześniej byłaś trochę za chuda. Naprawdę.

– Tak.

Jenny miała zwykle coś pozytywnego do powiedzenia, ale ostatnio nawet jej słowa nie mogły poprawić Helen humoru. Cienka granica oddzielała pozytywne wibracje od mówienia bzdur. Jenny twierdziła, że huśtawki nastrojów wywołane przez hormony czyniły kobietę ciekawszą i utrzymywały mężczyzn w stanie ciągłego napięcia. Przekonywała Helen, że torsje rzadko powodowały kompletne oczyszczenie organizmu, jak gdyby to miało uczynić ją kimś szczególnym. Ostatnio jednak nie wyrażała się pozytywnie o Paulu.

– I jak? – zapytała z miną poważną jak u lekarza albo prezentera wiadomości.

Helen upiła łyk herbaty.

– Ciężko to znosi.

– Biedaczysko.

– Jen...

– To żałosne.

– Jak reagowałby Tim?

Mąż Jenny. Kontrahent budowlany z zamiłowaniem do wędkowania i naprawy samochodów. Całkiem miły, jeżeli się podzielało jego pasje.

– Co to ma z czymkolwiek wspólnego?

– Tak tylko mówię.

Helen poczuła się nieco zawstydzona własnymi myślami. Tim był miły i nawet jeżeli nie przepadała za ludźmi jego pokroju, najwyraźniej odpowiadał Jenny i to powinno wystarczyć.

– Nie sądzę, abyś potrafiła zrozumieć emocje, jakie targają Paulem – dodała. – Ja za cholerę nie potrafię, więc...

Jenny uniosła brwi. Poprosiła kelnerkę o następną herbatę i odwróciła się do Helen z uśmiechem, który zdawał się mówić: „Świetnie. Jak sobie chcesz. Ale ty to wiesz i ja to wiem”. Helen pomyślała: Jesteś ode mnie młodsza. Proszę, nie próbuj udawać mamy.

Przez kilka minut rozmawiały jeszcze na inne tematy: o dzieciach Jenny, przeróbkach, jakich dokonywała w domu, ale nieodmiennie powracały do kwestii macierzyństwa. Wkładek do biustonoszy i wpływu szerokości bioder na łatwość porodu. Zupełnie jakby czuły się chodzącymi łonami.

– Co ja chciałam powiedzieć... Rozmawiałam z przyjaciółką, która twierdzi, że zna kilka matek z dziećmi w twojej okolicy.

– Dobra, dzięki.

– Dobrze jest wyjść i spotkać się z innymi matkami.

– Młodszymi matkami.

– Nie wygłupiaj się.

Helen sporo się nad tym zastanawiała i była trochę zaniepokojona. Inne ciężarne kobiety, które spotykała podczas wizyt kontrolnych i zajęć w szkole rodzenia, wydawały się o wiele od niej młodsze.

– Na miłość boską, kobiety w moim wieku są już babciami.

– Masz na myśli kobiety, które nie wiedzą, co znaczy życie – parsknęła Jenny. – Dwa pokolenia szajbusek pchających wózki z dzieciakami.

– Mam trzydzieści pięć lat – powiedziała Helen, wiedząc, jak absurdalnie to zabrzmi, jakby ogłaszała, że cierpi na nieuleczalną chorobę.

– I co z tego? Ja wolałabym mieć swoich chłopaków później. O wiele później.

– Wcale nie.

Jenny rozpromieniła się. Choć nie robiła kariery zawodowej, która mogła zostać zagrożona, przyjęła macierzyństwo z przerażającą łatwością. Ciąże bez powikłań, figura, którą odzyskała, nie kiwnąwszy nawet palcem, stresy będące jedynie problemami do rozwikłania. Fantastycznie wczuwała się w swoją rolę, jednakże branie z niej przykładu mogło prowadzić do depresji.

– Świetnie sobie poradzisz – powiedziała Jenny.

– Taa.

Gdyby było was dwoje. Ta niewypowiedziana myśl, która wypełniła ciszę, ponownie przywiodła je obie do kwestii Paula...

– Wiesz, że już po wszystkim możesz przyjechać i zostać u mnie przez pewien czas?

... Podjegonieobecność.

– Wiem, dziękuję.

– Miło byłoby mieć w domu małe dziecko. – Jenny uśmiechnęła się i nachyliła nad stołem. – Nie wiem jednak, co powie Tim, gdybym za bardzo zaczęła się nad tym zastanawiać. Mówię tak, ale powinnaś była go widzieć w ubiegłym roku z dzieckiem jego brata. W ogóle nie chciał się z nim rozstać.

Helen nie powiedziała ani słowa. Po drodze zadzwoniła do Paula, lecz i jego komórka, i telefon w biurze odpowiedziały jedynie powitaniem z poczty głosowej.

– Nie chcę cię tym zanudzać, ale czy zastanawiałaś się może nad osobą towarzyszącą ci przy porodzie?

– Nie bardzo.

– Chętnie bym ci towarzyszyła, wiesz o tym.

– Jen, wszystko jest już ustalone.

– Nie zaszkodzi mieć plan zapasowy, prawda?

Helen ucieszyła się, kiedy przy ich stoliku pojawiła się przyjaciółka Jenny; wyłączyła się na chwilę, kiedy dwie młodsze kobiety zaczęły rozmawiać o kampanii w sprawie zakazu poruszania się wokół szkoły pojazdów z napędem na cztery koła. Potarła dłonią piersi, kiedy poczuła, że znów dopada ją zgaga. Ale i do niej przywykła w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy. Zastanawiała się, co będzie robić przez resztę dnia. Mogła zabić trochę czasu w Sainsbury i przespać się kilka godzin, kiedy wróci do domu. Właściwie z chęcią zostanie tam, gdzie była, aż do zmierzchu.

Kiedy Helen uświadomiła sobie, że kobieta do niej mówi, uśmiechnęła się i zrobiła minę, jakby przez cały czas słuchała z uwagą.

– ... Założę się, że chciałabyś to już z siebie wycisnąć, no nie? – Wskazała na brzuch Helen. – Przynajmniej lato nie jest zbyt upalne, prawda? To może być prawdziwy koszmar, kiedy rozwiązanie jest już bliskie.

– Zapowiadają, że w następnych tygodniach może nas nawiedzić fala upałów – powiedziała Jenny.

– Jeśli może być gorzej, to na pewno będzie – skwitowała Helen.

Oczywiście, że rozpaczliwie chciała już urodzić, była śmiertelnie zmęczona dźwiganiem tego wielkiego bębna, miała po dziurki w nosie dobrych rad i zainteresowania innych. Chryste, te rozmowy o oczekiwaniu i całej reszcie...

Chciała, by dziecko oddzieliło ją od przeszłości grubą kreską. Chciała, by zapoczątkowało nowy etap w jej życiu. Teraz jednak najbardziej pragnęła towarzystwa.

Paul zostawił samochód na niestrzeżonym parkingu w Soho, po czym czekał kilka minut na deszczu na przyjazd taksówki. Kogut na dachu czarnej taksówki był wygaszony, kiedy ta wyjechała zza rogu i zatrzymała się obok niego. Już siedział w niej pasażer.

Miał poważną minę, kiedy otworzył drzwiczki. Paul wsiadł do środka przekonany, że Kevin Shepherd wściekał się tylko na parszywą pogodę.

– Pogoda pod psem, co?

Paul zajął miejsce na jednym z opuszczanych siedzeń. Przeczesał dłonią krótkie włosy, po czym strzepnął z niej krople wody.

– Sądziłem, że globalne ocieplenie jakoś naprawi ten syf – ciągnął Shepherd.

Paul uśmiechnął się i zarzuciło go lekko do przodu, gdy taksówka ruszyła i skręciła w lewo w Wardour Street.

– Mam mały domek we Francji – ciągle mówił Shepherd. – W Langwedocji. Byłeś tam kiedyś?

– Ostatnio nie – odrzekł Paul.

– W taki dzień jak dziś przypominam sobie, dlaczego go kupiłem.

– Powiedziałbym, że to trafna inwestycja.

– Poza tym – Shepherd wyjrzał przez okno i pokręcił głową ze smutkiem – tak naprawdę jedynym powodem, dla którego nie bywam tam częściej, jest jedzenie. W większości okropne i niejadalne. Nie mówię tego tylko dlatego, że nie cierpię Francuzów. Choć przyznaję, że za nimi nie przepadam. – Zaśmiał się. – Ale żarcie mają przereklamowane. Włosi, Hiszpanie, nawet, uchowaj Boże, Niemcy. Teraz, jeżeli chodzi o żarcie, oni wszyscy biją Francuzów na głowę.

Akcent w jego głosie był prawie naturalny, ale wciąż dało się w nim wyczuć nutkę chłopaka z Barrow.

– Obok mnie, tuż za rogiem, jest francuska knajpka – rzekł Paul. – Wszystko podają polane mnóstwem sosu.

Shepherd wskazał na niego palcem z rozbawieniem.

– Otóż to. I te białe ziemniaki. Naprawdę białe, no wiesz? Leżą na twoim talerzu jak jajca psa albinosa, gotowane tak długo, że zupełnie pozbawione smaku.

Shepherd miał długie do kołnierzyka jasne włosy; Paulowi kojarzył się z aktorem z serialu Starsky i Hutch. Choć nie miał tak czarującego uśmiechu. Nosił jasnoróżową koszulę z przydużym modnym kołnierzykiem i do tego fiołkoworóżowy krawat. Garnitur musiał kosztować parę tysiaków, a buty więcej niż wszystko, co miał na sobie Paul.

Taksówka kierowała się na zachód, wzdłuż Oxford Street. Shepherd nic nie powiedział, ale kierowca najwyraźniej wiedział, dokąd ma jechać. To była jedna z nowszych taksówek, z ekskluzywnymi głośnikami z tyłu i ekranem pokazującym zapowiedzi najnowszych filmów, reklamy perfum oraz telefonów komórkowych.

– Mogę zobaczyć twoją legitymację? – zapytał Shepherd. Patrzył, jak Paul sięga do kieszeni. – Muszę mieć pewność, kogo podwożę za friko.

Wziął od Paula skórzany portfel, w którym tamten trzymał również swoją kartę Oyster i bony zniżkowe. Spojrzał na legitymację.

– Słyszałem, że pracujesz w Wydziale Gromadzenia Danych Osobowych.

Paul pokiwał głową.

– Pewnie słyszałeś już wszystkie możliwe dowcipy na ten temat?

– Co do jednego.

Taksówkarz nacisnął klakson i sklął kierowcę autobusu, kiedy tamten nagle ruszył z przystanku.

– Na pewno jesteś łebskim facetem, ale chciałbym, żebyś mi to udowodnił – rzekł Shepherd.

Paul milczał przez kilka sekund.

– Wiem, że w połowie lutego w tym roku skontaktował się z tobą rumuński biznesmen nazwiskiem Radu Eliade – zaczął i zauważył, że Shepherd zamrugał i poprawił krawat. – Przyszedł do ciebie z trzystoma tysiącami funtów, które zdobył dzięki przekrętom na kartach kredytowych i debetowych i które chciał trochę wyprać. Rozproszyć, rozdzielić i rozprowadzić w systemie. Myślę, że tak się to nazywa.

Na ustach Shepherda wykwitł uśmiech. Z całą pewnością nie był tak urzekający jak jego filmowego sobowtóra.

– Wiem, że ty i kilku twoich wspólników wynajęliście plac i magazyn w północnej Walii i następnych kilka tygodni zajęło wam wykupywanie na aukcjach sprzętu przemysłowego za gotówkę, który jednak odsprzedawaliście tydzień lub dwa potem. Wiem, że Eliade odzyskał swoje pieniądze już czyste, prosto z prania, i nawet nie wziąłeś za to od niego ani grosza, ponieważ zyskałeś pokaźną sumkę na sprzedaży koparek i spychaczy niewielkim przedsiębiorstwom w Nigerii i Czadzie. – Paul znów przerwał. – I jak mi idzie?

Patrzył, jak wyraz twarzy Shepherda zmienia się, w miarę jak mówił. Oblicze stało się zimne i nieruchome, jakby mężczyzna próbował dociec, czy Eliade go wsypał i próbował pogrążyć, czy może któryś z jego wspólników, wymienionych przez Paula, próbował wyrolować go z interesu. I oto nagle zmiana: przejaw zaciekawienia, gdy Shepherd sam zapytał, dlaczego, skoro jeden z funkcjonariuszy miejskiej policji zajmujący się gromadzeniem informacji o przestępczej działalności pewnych osób, dysponował taką wiedzą na jego temat, on wciąż jeszcze pozostawał na wolności.

Dlaczego nie zamieniono jego modnej koszuli na więzienny pasiak.

Przez chwilę jechali w milczeniu, taksówka toczyła się przez Edgware Road w kierunku Kilburn. Fasady sklepików wyglądały coraz mniej atrakcyjne i coraz mniej było tu mercedesów.

– Wygląda na to, że się przejaśnia – rzekł Shepherd.

– To dobrze.

– A co z prognozą długoterminową?

Shepherd próbował odnaleźć spojrzenie Paula, by upewnić się, że tamten zrozumiał głębsze znaczenie tych słów.

– Może powinienem pomyśleć o spędzeniu nieco więcej czasu w Langwedocji? Co o tym sądzisz, Paul? Ty wiesz najlepiej.

– To zależy – odrzekł Paul.

Taksówka zatrzymała się nagle przy ciągu sklepików na Willesden Lane, aby zabrać stamtąd jeszcze dwóch mężczyzn.

– To Nigel – rzekł Shepherd, wskazując na nowego pasażera, który usiadł na siedzeniu obok Paula.

Był potężnym mężczyzną, mniej więcej pięćdziesięcioletnim, o lśniących od brylantyny, zaczesanych do tyłu, siwiejących włosach i poważnym wyrazie twarzy. Paul mruknął coś na powitanie. Nigel, który ledwie mieścił się na siedzeniu, nie odpowiedział. Shepherd poklepał siedzenie obok niego.

– A to – wskazał na drugiego mężczyznę, nieco mniej pewnego siebie osobnika w sraczkowatobrązowym płaszczu – jest pan Anderson. Jest trochę sympatyczniejszy niż Nigel.

Anderson, mrużąc lekko powieki, spojrzał na Paula spoza grubych szkieł okularów.

– Kto to?

Lekki irlandzki akcent. Nie wydawał się wcale sympatyczny ani przyjaźniej nastawiony.

Shepherd wychylił się do przodu i zawołał do kierowcy:

– Jedźmy, Ray.

Pogawędka zaczęła się, kiedy taksówka ruszyła. Shepherd i Anderson rozmawiali o eleganckim przyjęciu, w którym uczestniczyli kilka dni wcześniej – chodziło o benefis słynnego komika, który wciąż występował w telewizji, ale ewidentnie najlepsze lata miał już za sobą.

– Sam brud, no wiesz? – skrzywił się Shepherd; najwyraźniej sprośne dowcipy serwowano tam na równi z francuskim żarciem. – Schlebianie najniższym gustom.

Zapytał, czy Paul ma rodzinę, na co ten odrzekł, że to nie jego sprawa. Shepherd stwierdził, że właściwie racja.

– Nic, tylko same z tym kłopoty – wyraził swoją opinię Anderson.

Taksówka sprawnie przedzierała się przez korki, w miarę jak Kilburn ustąpiło miejsca bardziej przejezdnym ulicom Brondesbury. Domy były tu mniejsze i bardziej do siebie przytulone, gdy wjechali do Cricklewood.

– Skąd się znacie? – spytał Anderson.

Zanim Paul zdążył odpowiedzieć, taksówka zjechała ostro z głównej drogi i po kilku minutach lawirowania bocznymi uliczkami wyturlała się na polną drogę i zwolniła. Paul wychylił nieznacznie głowę i zauważył, że zbliżali się do olbrzymiego kompleksu budynków odcinających się czernią na tle nieba, na którym można było dostrzec pierwsze pasemka błękitu. Zauważył graffiti i pajęczyny pęknięć oraz dziury we wszystkich oknach.

Nieczynne wodociągi w Dollis Hill.

Taksówka zatrzymała się przed bramą spiętą grubym łańcuchem z kłódką. Ray wyłączył silnik i sięgnął po gazetę leżącą na fotelu pasażera. Nigel zachowywał się całkiem swobodnie, a Paul zauważył, że Anderson zwiesił głowę, gdy zobaczył nóż do tapet w dłoni olbrzyma.

Irlandczyk wydawał się przede wszystkim znużony.

– O Jezu, Kevin. Musimy? – zapytał.

Nigel już się pochylił, by wyciągnąć spod siedzenia Shepherda niewielki kawałek drewna – prostą, kwadratową deskę o rozmiarze jakichś trzydziestu centymetrów kwadratowych. Shepherd posunął się, by zrobić miejsce, podczas gdy Nigel schwycił Andersona i powalił go na podłogę taksówki, po czym szarpnął go za ramię i naciskając całym ciężarem ciała na wierzch dłoni Irlandczyka, zmusił go, by rozcapierzył palce na desce.

– Kurwa, nie, Kevin, ktoś cię wkręca – bronił się tamten.

Nigel mocniej wdusił twarz Andersona w podłogę i uniósł wzrok, który był obojętny.

– Dwa i pół centymetra powinno wystarczyć – stwierdził Shepherd.

Krwi było niedużo, a hałas w znacznej mierze stłumiła wykładzina. Później Shepherd schylił się i podał Andersonowi chustkę, a ten przycisnął ją do dłoni i wolno podciągnął kolana do klatki piersiowej.

– Przez jakiś czas nie będziesz wtykał tego palca, gdzie nie trzeba – rzekł Shepherd i cofnął stopy, by nie dotknąć mężczyzny na podłodze, po czym przeniósł wzrok na Paula. – Jakby nie powodziło mu się dość dobrze. W ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy miał trzy nowe auta. Głupi buc.

– Większość ludzi chce więcej – wtrącił Paul. – To normalne.

Shepherd zamyślił się nad tym przez chwilę i spojrzał na zegarek.

– Nie masz nic przeciwko temu, żeby wrócić stąd na własną rękę? Musimy się zbierać. Nie chcemy, żeby zakrwawił całą tapicerkę Raya.

Paul uznał, że dotarcie pieszo do Willesden Junction powinno mu zająć jakieś dwadzieścia minut. Przynajmniej nie padało. Czekał.

– Będę z tobą szczery, Hopwood – powiedział wreszcie Shepherd. – Wciąż nie wiem o wielu sprawach. Wiele dotyczy ciebie. Ale to i owo mi się wyjaśniło. Choćby to, co wiesz albo co wydaje ci się, że wiesz.

– To zrozumiałe.

– Znam dość dobrze paru gliniarzy i obserwowanie ciebie, podczas gdy Nigel pracował, było cholernie ciekawe. Niektórzy gliniarze, cokolwiek robią albo udają, że robią, staraliby się nie dopuścić do tego, co się stało. Miotaliby się, grożąc sankcjami, aresztowaniem i takie tam. Rozumiesz, do czego zmierzam?

– A jeśli tak?

Shepherd wzruszył ramionami.

– To jak wrzód na tyłku, ale w sumie żaden problem. Nie spodziewam się, by pan Anderson zechciał złożyć na mnie skargę. Nigel umie trzymać język za zębami, a Ray ma wszystko w dupie. – Wychylił się do przodu – Zgadza się, Ray?

Ray potwierdził, że ma wszystko w dupie.

– Kilka godzin straconych na jakimś posterunku policji i kilka dni papierkowej roboty dla jakiegoś debila, który mógłby w tym czasie ścigać zamachowców samobójców. I to w sumie tyle.

Paul w duchu przyznał mu rację.

– I oto pojawia się gliniarz, któremu nie zależy, bo gra w jakąś swoją cwaniacką grę. Próbuje wkupić się w łaski czy coś takiego, nieważne. Tak czy owak tego typu rzeczy powinny wywołać jakąś reakcję, zgadza się? Nie powinieneś tylko tak siedzieć, jakbyś patrzył na Jamiego Olivera krojącego pieprzony pasternak, mam rację?

Dwa razy wydawało się, jakby Shepherd próbował się uśmiechnąć, i dwukrotnie ten uśmieszek wygasł w kącikach ust. Sprawiał wrażenie, jakby próbował sypać żarcikami, ale nie bardzo mu to wychodziło. Na jego skinienie głowy Nigel przesunął się i wysiadł z auta, przytrzymując dla Paula otwarte drzwiczki.

– Powinniśmy jeszcze porozmawiać – powiedział Shepherd.

– Jeśli tylko zechcesz.

– Zdecydowanie, bo nie do końca to wszystko rozumiem. Na pewno to pojmę, ale jeszcze nie teraz.

Poprawił węzeł krawata i strzepnął coś z wyłogów marynarki.

– Ponieważ jesteś ulepiony z zupełnie innej gliny, Paul. Siedziałeś tam i patrzyłeś na... to wszystko, co więcej, nawet się nie wzdrygnąłeś.

4

Javine właśnie karmiła dziecko, kiedy wszedł Theo. Trzymając synka w zgięciu lewego ramienia, sięgnęła po butelkę, a drugą ręką zaczęła kartkować kolorowe czasopismo. Theo stanął w drzwiach z daniem na wynos, które kupił w drodze powrotnej.

– Poczekaj, najpierw nakarmię małego – rzekła Javine.

Theo zaniósł torbę do kuchni, po czym wrócił i usiadł obok swojej dziewczyny. Zaczął macać wokół poduszek na kanapie w poszukiwaniu pilota do telewizora.

– Jak ci minął dzień?

Zaczął przerzucać kanały.

– Przynajmniej pogoda był ładna. To już coś.

To było coś, jeżeli się spędza siedem godzin, stercząc na tym czy innym rogu ulicy. Obserwując. Albo uganiając się z miejsca na miejsce.

– Tak, było ślicznie – przyznała Javine i pogładziła palcami policzek synka. – Zabrałam go do parku, spotkałam się z Gemmą.

Theo pokiwał głową i patrzył przez chwilę, jak dziecko pije z butelki.

– Ależ to głodomór.

– Mleko w proszku nie jest drogie – rzekła Javine.

– Wiem.

– Kupuje się je w pakietach, tak jak pampersy.

– Nie o to mi chodziło. – Theo wlepił wzrok w ekran. – To dobrze, rozumiesz? To dobry znak.

Obejrzeli prawie cały odcinek EastEnders, podczas gdy dziecko dokończyło jeść, a kiedy Javine zaniosła synka do sypialni, Theo wstawił jedzenie do mikrofalówki i wyjął talerze i sztućce. Królewskie krewetki z grzybami dla niej i wołowina chili dla niego. Do tego smażony ryż, chipsy krewetkowe, kilka puszek piwa i dietetyczna cola. Jakaś opera mydlana na Sky Plusie, kiedy pałaszowali posiłek, ta, której akcja rozgrywa się na północy, wśród farmerów i całego tego syfu. Theo nie mógł ogarnąć akcji.

– Gemma wspomniała o wyjściu w przyszłym tygodniu do klubu – powiedziała Javine. – Do jakiegoś nowego klubu w Peckham. Mówi, że jej brat może nas wprowadzić.

– Świetnie.

– Naprawdę?

– Przecież powiedziałem.

– Zostawię butelki w lodówce.

Theo przez chwilę gmerał w ryżu.

– Może mógłbym poprosić mamę.

Javine pociągnęła nosem i powiedziała „świetnie”, ale nie była zadowolona.

– Tylko tak na wszelki wypadek, no wiesz?

– Nieważne. – Javine z brzękiem odłożyła widelec na talerz. – Nie sądzę, by jeden wieczór mógł ci zaszkodzić, i wydaje mi się, że lepiej by było odłożyć prośbę o przypilnowanie dziecka przez twoją mamę na jakąś inną, pilniejszą okazję, no nie? – Wstała i zaczęła zbierać talerze. – Na przykład gdybyśmy wybrali się gdzieś kiedyś we dwoje.

– Kumam, jasne, się wie. – Dopił piwo. – Nie musisz tak mnie opieprzać, kurde.

Wcale nie kumał i nie był zadowolony, ale co miał powiedzieć? Prawie pół roku minęło, odkąd dziecko przyszło na świat, i wiedział, że jej jedyną rozrywką było wyjście do parku albo spotkanie z innymi matkami. Gemma była jej jedyną przyjaciółką, odkąd ją tu sprowadził, i wiedział, że niemal wszystko dla niego zostawiła, zrezygnowała z całego swojego wcześniejszego życia.

Javine zaniosła talerze do kuchni.

– Chcesz herbaty? – zapytała.

Theo i jego rodzina przeprowadzili się z Lewisham do Kentu pięć lat temu, kiedy miał lat dwanaście. Jego stary zmienił pracę z motorniczego w metrze na kierowcę autobusu i kupili dom w Chatham z dodatkową sypialnią dla młodszej siostry Thea, Angeli, a powietrze tutaj było nieco lepsze i dzięki temu astma nie dawała się jej tak bardzo we znaki. Wszyscy byli zadowoleni. Mieszkali blisko morza, co podobało się jego staremu, niedaleko znajdowała się knajpa i salon bingo i choć z początku Theo i jego siostra mieli pewne problemy w szkole, szybko się tu zaaklimatyzowali.

Poznał Javine w jednym z dużych salonów gier. Ona i jej koleżanka zaczęły chichotać, kiedy nachylił się nad stołem bilardowym. Później wypalili wspólnie jednego czy dwa skręty i rozmawiali aż do zamknięcia salonu.

Potem, latem ubiegłego roku, kiedy Javine była w trzecim miesiącu ciąży, musieli wyruszyć w podróż w drugą stronę. Babcia Thea ze strony ojca odmówiła przeprowadzki z resztą rodziny, a kiedy ta uparta, stara klępa doznała udaru, nie było nikogo, kto mógłby się nią zająć. Jednego dnia powietrze pachniało solą morską, a następnego wszyscy wrócili do obskurnej klitki, gdzie gnieździli się cztery lata wcześniej.

Co najgłupsze w tym wszystkim, ta starucha niemal całkiem wróciła do zdrowia i zaczęła dawać im nieźle do wiwatu, kiedy znów znalazła się w otoczeniu rodziny. Za to ojciec Thea zachorował. Zaczął kasłać krwią we frontowym pokoju i wyzionął ducha pewnego popołudnia, gdy oglądał wyścigi konne, a tymczasem w szpitalu w Lewisham próbowano znaleźć dla niego łóżko.

– Theo? – zawołała z kuchni Javine.

– Tak, poproszę o herbatę – odparł.

Nie tylko Javine zostawiła swoich przyjaciół, przeprowadzając się do południowego Londynu. Theo wciąż często myślał o Ransfordzie i Kennym oraz o Craigu i Waheedzie, z którymi grywał w piłkę. Po przeprowadzce jeszcze przez jakiś czas utrzymywali kontakt, ale po urodzeniu dziecka wszystko się posypało. Odkąd znów zaczął się zadawać z Easym i innymi.

Jednak nie do końca spiknął się z nimi w całym tego słowa znaczeniu.

To dlatego że wyjechał, tak mu powiedział Easy. Dlatego utracił swoje miejsce, dlatego Easy miał lepsze układy w ekipie, chociaż Theo był starszy, zwykły pech, zgranie w czasie, cokolwiek.

Zaświergotała leżąca na stole komórka Thea.

– To pewnie Easy albo twoja mama – zawołała z kuchni Javine.

– Tak sądzisz?

– A któż by inny?

Theo nie widział się z Easym co najmniej od tygodnia, od tamtego popołudnia na polu golfowym. A w każdym razie nie był z nim umówiony. Widział go kilka razy przelotnie, jak jeździł po okolicy tym kretyńskim audi A3, które tak uwielbiał prowadzić. Miał je od roku i trzymał w zamkniętym garażu. Polerował tego skurwiela co tydzień, wymieniał odświeżacze powietrza, choinki zapachowe i co tylko. Ale postąpił rozsądnie i odczekał, zanim zdecydował się usiąść za kółkiem, bo zaledwie rok dzielił go od osiągnięcia wieku, w którym ustawowo mógł prowadzić samochód.

Theo miał mazdę po ojcu, ale ten rzęch sypał się już od dobrych paru lat i nawet nie opłacało się go naprawiać. Lubił jazdę autobusami, a wszystkie sklepy miał o rzut kamieniem. Właściwie nie potrzebował auta, zważywszy na to, jak miały się sprawy.

Ale audi to była wypasiona bryka.

Javine wychyliła głowę zza drzwi kuchni i posłała mu całusa.

– Stawiam funta, że to twój chłopak.

Theo cisnął w nią pustą puszką po piwie i podszedł, by odebrać telefon. Spojrzał na wyświetlacz.

– Wisisz mi funciaka.

Kiedy skończył rozmawiać z matką, zabrał swoją kurtkę i powiedział Javine, że wróci za kilka godzin. Poprosił, żeby na niego zaczekała, i kiedy pocałował ją na do widzenia, ścisnął jej pośladki.

– To już zakrawa na absurd – stwierdziła.

– Nie mogę zranić jej uczuć, złotko.

– Może powinieneś. Zaczynasz nabierać brzuszka.

Theo odwrócił się bokiem i przejrzał w lustrze przy drzwiach frontowych.

– To same mięśnie – rzekł, pocierając brzuch – no i wacek też sporo odstaje.

Javine uśmiechnęła się i powiedziała, że postara się nie zasnąć, ale czuła się bardzo zmęczona. Theo patrzył, jak wchodzi do sypialni, i usłyszał, że mamrocze coś do dziecka, tuż przed tym, jak zamknął za sobą drzwi. Potem, pokonując po dwa stopnie naraz, zbiegł na pierwsze piętro i otworzył drzwi do mieszkania matki, trzecie w głębi korytarza, by zjeść drugą tego wieczoru kolację.

Siedzieli w małym zatłoczonym pubie na tyłach boiska do krykieta. Rozmowę zakłócał kwiz, odgłos automatów do owoców i dźwięki z szafy grającej specjalizującej się w muzyce rockowej lat 80., a także głośny rechot grupki dzieciaków z city przy sąsiednim stoliku.

– Za rogiem jest przyzwoita indyjska knajpka – zaproponował Paul.

– Czemu nie, jeśli mogę liczyć na kormę albo coś takiego. – Helen uśmiechnęła się do niskiej, siedzącej naprzeciwko niej blondynki.

– Nic nazbyt pikantnego, bo dziecko może przyjść na świat o parę tygodni za wcześnie.

– Wiesz, że gdyby odeszły ci wody u Marksa i Spencera, mogłabyś liczyć na zniżkowy kupon i kartę stałego klienta – zaśmiała się przyjaciółka.

– Bzdura – burknął Paul.

– A gdyby do rozwiązania doszło w knajpce indyjskiej, może dostałabyś roczny zapas tamtejszych przypraw.

Siedzący obok niej mężczyzna skrzywił się:

– Nie przepadam za kuchnią indyjską.

– Ja tam nie jestem wybredna – powiedziała Helen.

– Niech ktoś inny zadecyduje – skwitował Paul. – Ja przyniosę coś do picia.

Choć mieli wpaść tu tylko na jednego przed kolacją, Paul w ciągu dwudziestu minut zdążył już wypić trzy kufle piwa. Mówił głośniej, niż było konieczne.

– Jeżeli zaraz nie pójdziemy, może dla nas zabraknąć wolnego stolika – rzuciła Helen.

Paul zignorował ją i dopił piwo.

Helen spojrzała na przyjaciółkę, która tylko wzruszyła ramionami. Chodziły razem do szkoły, a cała czwórka: Helen, Paul, Katie i jej chłopak Graham, raz na kilka miesięcy wybierali się na wspólną kolację. Paul lubił Katie, a przynajmniej tak twierdził, ale jej chłopak zwykle doprowadzał całą trójkę do białej gorączki.

– W gazetach piszą, że w Glasgow może grasować seryjny morderca – powiedział Graham.

Paul jęknął do swojego kufelka.

– Och, nie zaczynaj – rzuciła Katie.

Helen parsknęła i sięgnęła po swoją szklankę z wodą. Zwykle tak się to właśnie zaczynało.

– Wygląda, że to naprawdę paskudny typ.

– Seryjni mordercy rzadko bywają mili – uciął Paul.

Graham przesunął się z krzesłem do przodu i nachylił się w stronę Paula.

– Wiem, że nigdy, no wiesz, nie miałeś z żadnym takim do czynienia, ale stykałeś się ze zwykłymi zabójcami, prawda? A co z tym, który w ubiegłym tygodniu w Essex odciął sobie sutki i pochlastał własną matkę? Miałeś z nim do czynienia? – Odczekał chwilę. – Na pewno musiałeś coś słyszeć. Widziałeś raporty, sprawozdania.

Paul patrzył na niego przez kilka sekund.

– Dlaczego poruszasz takie tematy? Kręci cię to?

– Wcale...

– Staje ci, kiedy o tym mówisz?

Graham przełknął ślinę. Przez kilka chwil mogło się wydawać, że wieczór zakończy się przedwcześnie, ale wtedy wtrąciła się Katie:

– No cóż, jeżeli tak, to na miłość boską, podrzuć mi kilka co bardziej soczystych szczegółów, dobra? Wszyscy czasem potrzebujemy jakichś środków wspomagających, a to akurat jest znacznie tańsze niż viagra.

Graham nachylił się do niej poczerwieniały.

– To mnie interesuje, nic więcej.

Paul wstał, zabrał swój kufel i szklankę Katie, po czym zaczekał, aż Graham dopije.

– Jeszcze raz to samo, tak?

Nikt nie wyraził sprzeciwu, a kiedy Paul zaczął gramolić się zza stolika, Helen rzuciła mu spojrzenie mówiące: „Tylko nie szarżuj”.

Uśmiech, jaki posłał jej w odpowiedzi, zdawał się mówić: „Wal się”.

Paul zamówił piwo w barze, po czym poszedł do toalety. Przy pisuarze stał mężczyzna, a Paul zatrzymał się przez chwilę przy umywalce i zaczekał, aż tamten wyjdzie. Następnie wyjął komórkę i wystukał numer. Trzymając komórkę pomiędzy uchem a barkiem, podszedł, by się wysikać. Mężczyzna, który odebrał, mruknął tylko niezrozumiale na powitanie, jakby wyrwano go ze snu.

– To ja.

– Czego chcesz, Paul?

– Czy możemy się jutro spotkać?

Pauza. Odległy łoskot maszyn.

– Dlaczego nie?

– Druga może być?

– Mam teraz mały remont. Masz pióro?

– Zapamiętam – odrzekł Paul.

– Gdzie jesteś? Brzmisz, jakbyś siedział w pieprzonym kiblu.

– No powiedz wreszcie.

Paul zapamiętał podany adres.

– Zastanowiłeś się nad tym, o czym mówiłem?

– Tak, myślałem o tym.

– Potrzebuję tego.

– Jutro...

Paul westchnął. Zapiął rozporek.

– Przynieś ze sobą lunch. Coś dobrego.

Paul odwrócił się, kiedy drzwi się otworzyły i do środka wszedł Graham. Paul zorientował się, że tamten widział go, jak zerka na wyświetlacz telefonu i chowa komórkę do kieszeni.

– Sprawdziłem okoliczne restauracje na WAP-ie – powiedział.

Graham tylko skinął głową i pospiesznie wszedł do kabiny. Paul przejrzał się w lustrze i uderzył otwartą dłonią w dystrybutor mydła, po czym włożył dłonie pod kran. Opryskał sobie twarz zimną wodą i niespiesznie wyszedł z toalety.

Theo zjadł połowę porcji pikantnego placka pasterskiego ze słodkimi ziemniakami i jedną czy dwie łyżki zielonego groszku.

– Nie smakuje ci? – spytała jego matka.

– Jest pyszne. Tyle tylko że nie jestem głodny.

Hannah Shirley okrążyła stół, zbierając puste talerze, swój i córki.

– Twój niech jeszcze zostanie – powiedziała do syna. – Może za chwilę zgłodniejesz.

– Dzięki, mamo. – Theo mrugnął do siostry. – To naprawdę miłe.

– I jak sobie radzi mój cudowny chłopiec?

– Całkiem nieźle.

Jego matka pokręciła głową i zacmokała. Stale grali w tę gierkę.

– Jesteś o wiele za duży i brzydki. Mam na myśli mojego wnuka.

Theo cmoknął przez zęby i pokręcił głową, jakby się rozzłościł.

– Tak, on też świetnie.

– Angela narysowała coś dla niego w szkole. Idź i przynieś to, co narysowałaś.

Siostra Thea uniosła brwi, ale nie ruszyła się z miejsca, dopóki nie otrzymała powtórnego polecenia, a wówczas wolno poczłapała do sypialni.

– Jak jej idzie? – zapytał Theo.

Jego matka przycupnęła na fotelu i zaczęła czyścić rękawem szkła okularów.

– Całkiem dobrze – powiedziała – w każdym razie lepiej.