Uprowadzony - Mark Billingham - E-Book

Uprowadzony E-Book

Mark Billingham

0,0

Beschreibung

16-letni Luke Mullen był widziany po raz ostatni, jak wsiadał do samochodu ze starszą od siebie kobietą. Nikt nie wie, dlaczego został porwany. Jego ojciec, były nadinspektor policji, wie tylko, że im dłużej trwa śledztwo, tym mniejsze są szanse, że jego syn zostanie odnaleziony żywy. Rodzice Luke'a otrzymują niepokojące nagranie, na którym on z przerażeniem patrzy, jak ktoś podchodzi do niego ze strzykawką w dłoni. Inspektor Thorne potrafi rozpoznać psychopatę na pierwszy rzut oka. A nagranie na taśmie zmroziło mu krew w żyłach. Wie, że życie chłopca wisi na włosku i że liczy się każda minuta…

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 510

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Uprowadzony

Uprowadzony

© Mark Billingham 2006

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2021

Tytuł oryginału: Buried

Przełożył Robert P. Lipski

ISBN: 978-87-428-6010-6

Tom Thorne

KokonMięczakOfiaryPodpalonaZapomnianiUprowadzonyMścicielNaśladowcaPułapkaPresjaPerswazjaKościCzas śmierci

–––

Dla Sarah Lutyens.

Bez której nie byłoby niczego.

Prolog

Myślisz o dzieciach.

Zawsze w takiej sytuacji, w takim stanie, kiedy nie potrafisz określić, czy to gniew, czy cierpienie zapiera ci dech, i tak trudno jest ci wykrztusić słowa, by dotarły na drugi koniec pokoju, przede wszystkim myślisz o nich...

– Dlaczego, u licha, dlaczego, kurwa, nie powiedziałeś mi tego wcześniej?

– To nie był właściwy czas. Należało z tym zaczekać.

– Należało?

Postępuje krok w stronę mężczyzny stojącego na drugim końcu salonu.

On cofa się instynktownie, aż uderza łydkami o krawędź sofy i nieomal osuwa się do tyłu na miękkie poduszki.

– Myślę, że powinnaś się uspokoić – mówi.

W pokoju czuć zapach potpourri. Na dywanie są ślady świadczące o tym, że był niedawno odkurzany, a zegar na obramowaniu kominka, wykonanym z wypolerowanego sosnowego drewna, tyka bardzo głośno.

– Co niby miałabym teraz zrobić? – pyta kobieta. – Naprawdę chciałabym to teraz wiedzieć.

– Nie mogę ci mówić, co masz robić. Decyzja należy do ciebie.

– Uważasz, że mam wybór?

– Powinnaś usiąść i porozmawiać, ustalić najlepszy sposób, aby pójść dalej...

– Boże święty. Wparowujesz tu i mówisz takie rzeczy. Bez ogródek, jakby to było coś, o czym zapomniałeś wspomnieć. Przychodzisz tu i mówisz mi o całym tym... syfie!

Znów zaczęła płakać, ale tym razem nie unosi dłoni do twarzy. Zamyka oczy i czeka, aż ten moment minie. Aż wściekłość powróci z pełną mocą.

– Sarah...

– Nie znam cię. Nawet, kurwa, cię nie znam!

Przez kilka sekund słychać tylko tykanie, odległe dźwięki ruchu ulicznego i stłumione odgłosy z radia w kuchni, które przyciszyła, kiedy usłyszała dzwonek do drzwi. Wewnątrz ogrzewanie jest włączone na pełną moc, choć w firanki w oknach wciąż wsączają się promienie słońca.

– Przepraszam.

– Co?

Ale usłyszała go wyraźnie. Uśmiecha się, a potem wybucha śmiechem. Mnie między palcami materiał sukienki i zaciska dłonie w pięści. Coś zaczyna ściskać ją w żołądku, czuje drżenie mięśni uda.

– Muszę iść do szkoły.

– Dzieciom nic nie będzie. Naprawdę, kochanie, włos im z głowy nie spadnie.

Powtarza jego ostatnie słowa raz, potem drugi raz, szeptem. Tym razem nie hamuje łez ani krzyku, który w niej wzbiera. Nie zatrzymuje się, lecz rusza z furią na drugą stronę pokoju, kierując zakrzywione w szpony palce ku oczom mężczyzny.

On unosi ręce, by się osłonić. Chwyta dłonie, które próbują wydrapać mu oczy, i gdy już ją trzyma, kiedy ją unieruchamia, próbuje ją uspokoić i odprowadzić na bok.

– Musisz się uspokoić.

– Ty. Pieprzony. Skurwielu.

Ona potrząsa głową do tyłu.

– Posłuchaj mnie, proszę.

Strużka śliny trafia go powyżej górnej wargi i spływa do ust. Wyrzuca z siebie przekleństwo skierowane pod jej adresem; rzadko używa takich słów.

I popycha ją...

Nagle staje się nieważka, upada do tyłu, otwiera usta do krzyku i roztrzaskuje szklany blat stolika do kawy. Mija kilka sekund odmierzanych tykaniem zegara. I odgłosami ruchu ulicznego oraz głosami z radia.

Mężczyzna robi krok w jej stronę i staje jak wryty. Od razu spostrzega, co się stało.

Bolą ją plecy i kostka, którymi uderzyła w krawędź stolika, upadając. Próbuje usiąść, ale jej głowa staje się ciężka jak kula do burzenia budynków. Z jej piersi dobywa się jęk, a ramiona wgniatają odłamki szkła w dywan, na którym leży. Spoczywa bez tchu pośród drobin lśniących jak diamenty i w tej samej chwili, gdy rozpoznaje piosenkę płynącą z radia, czuje ciepło i wilgoć na potylicy. Rozlewają się wokół jej szyi i spływają po karku pod sweter.

Odłamek...

Przez sekundę lub dwie myśli o tym słowie: o tym, jak głupio brzmi, kiedy je powtarza po wielokroć. Myśli o swoim pechu. O tym, jak cholerny można mieć niefart. Odłamek musiał rozpruć tętnicę, może nawet dwie. I choć słyszy dźwięk wypowiadanego swojego imienia, choć wychwytuje nutę desperacji, wręcz paniki w tym głosie, zaczyna już odpływać i skupia się, koncentruje się wyłącznie na twarzach swoich dzieci.

Przede wszystkim na nich.

Kiedy pospiesznie wypływa z niej życie – rozlewając się czerwienią po barwionym szkle – nawiedza ją ostatnia, prosta i oczywista myśl. Prosta, czuła i jakże okrutna.

Jeżeli spróbuje tknąć moje dzieci, zabiję go.

CZĘŚĆ PIERWSZA

NADCHODZĄCY CIOS

Luke

– Chyba tak naprawdę chcę powiedzieć, żebyś się nie martwiła. Dobrze, mamo? To znaczy nie musisz. Chociaż siedząc tu i mówiąc to, wiem, że to na nic, bo przecież bez przerwy czymś się zamartwiasz. Juliet i ja uważamy, że gdybyś się czymś nie martwiła, pewnie czułabyś się nieswojo albo dziwnie, jakby jakaś cząstka ciebie nie funkcjonowała należycie. Byłabyś zdezorientowana i zakłopotana. Jakbyś wiedziała, że zapomniałaś o czymś ważnym, co miałaś zrobić, albo posiałaś klucze i nie potrafisz ich znaleźć. Gdybyś się nie martwiła, przejmowałabyś się tym, że się nie martwisz!

– Ale wszystko gra, naprawdę. Radzę sobie całkiem nieźle. Właściwie to nawet lepiej niż nieźle. Nie twierdzę, że jest tip-top, to nie pięć gwiazdek, ale jedzenie mogłoby być gorsze, a oni traktują mnie całkiem dobrze. A łóżko jest drugim w kolejności najbardziej niewygodnym łóżkiem, na jakim spałem. Pamiętasz ten fatalny pensjonat w Eastbourne, gdzie się zatrzymaliśmy, kiedy Juliet brała udział w turnieju hokejowym i łóżko było jakby wypchane kamieniami? To zdumiewające, ale nawet udało mi się trochę zdrzemnąć.

– Nie wiem, co jeszcze mógłbym powiedzieć. Co jeszcze powinienem powiedzieć...

– Może tylko... że gdybyś zechciała ponagrywać te seriale komediowe, które lubię, byłoby super. Nie podnajmuj jeszcze tak od razu mojego pokoju i proszę, powiedz wszystkim w szkole, żeby nie załamywali się za bardzo. Rozumiesz? Jestem najedzony, sypiam nieźle i wciąż nie brak mi poczucia humoru. Tak więc zrozum, że nie masz tak naprawdę powodu, aby się martwić, jasne, mamo? Nic mi nie jest. Powiem ci coś jeszcze: kiedy wszystko wreszcie się skończy, co byś powiedziała, żebym dostał to playstation 2, o które tak cię prosiłem? Nie dziw się, że wykorzystuję każdą okazję, aby dostać to, na czym mi zależy, chyba mnie rozumiesz?

– Mógłbym powiedzieć jeszcze mnóstwo innych rzeczy, ale nie chcę zbytnio przedłużać, a poza tym i tak dobrze wiesz, co by to było, mamo. Wiesz, co próbuję powiedzieć, prawda?

– Dobra. Wystarczy...

Wzrok chłopca odrywa się od kamery i mężczyzna ze strzykawką w dłoni szybko podchodzi do niego. Siada sztywno wyprostowany i spina się, gdy mężczyzna wyciąga rękę, zakładając na głowę chłopca torbę na kilka sekund przed tym, jak obraz znika.

Wtorek

1

Humoru nie brakowało, to oczywiste, zazwyczaj jednak był on niezbyt wyrafinowany i niewątpliwie czarny, zwłaszcza gdy wymagała tego sytuacja. Mimo to ostatnio żartów było mniej i nie należały do najlepszych, ale żaden nie odnosił się do Toma Thorne’a.

A jednak już od dawna tak się nie uśmiał.

– Jesmond poprosił o mnie? – zapytał.

Russell Brigstocke odchylił się w fotelu do tyłu, lubując się wyrazem zdumienia, jakie wywołało jego ewidentnie wstrząsające stwierdzenie. W tym świecie nie było nic pewnego. Londyńska policja znajdowała się w stanie permanentnych zmian i choć niewiele rzeczy można było uznać za niezmienne, delikatnie mówiąc, chłodne relacje pomiędzy detektywem inspektorem Tomem Thorne’em a szefem Wydziału Zabójstw Sekcji Zachodniej zachowywały nieodmiennie kojący konstans.

– Bardzo nalegał.

– Pewnie mocno na niego naciskają – rzekł Thorne. – Zaczyna tracić fason.

Tym razem to Brigstocke mimowolnie się uśmiechnął.

– Dlaczego przychodzi mi na myśl powiedzonko „przyganiał kocioł garnkowi”?

– Nie mam pojęcia. Może masz słabość do kuchennych utensyliów?

– Wciąż narzekałeś, że chcesz jakąś sprawę. Więc...

– Miałem po temu istotny powód.

Brigstocke westchnął, szturchając oprawki swoich masywnych czarnych okularów.

W gabinecie było ciepło, wiosna za pasem, ale grzejniki pracowały pełną parą jak w grudniu. Thorne wstał i zdjął brązową skórzaną kurtkę.

– Daj spokój, Russell, wiesz doskonale, że od prawie pół roku nie dostałem nic godnego uwagi.

Sześć miesięcy, odkąd pracował incognito na ulicach Londynu, usiłując schwytać człowieka odpowiedzialnego za zakatowanie na śmierć trzech bezdomnych. Pół roku spędzone na spisywaniu raportów, ochronie integralności łańcucha dowodów i powtórna kontrola papierów przy sprawach oczekujących na postępowanie karne. Pół roku bycia trzymanym z dala od wszystkiego, co można by spieprzyć.

– To coś, czym trzeba się zająć – rzekł Brigstocke. – I to szybko.

Thorne ponownie usiadł i zaczekał, aż nadinspektor rozwinie temat.

– Chodzi o porwanie...

Brigstocke uniósł rękę, gdy tylko Thorne zaczął kręcić głową i marudzić zza biurka.

– Szesnastoletni chłopak trzy dni temu został uprowadzony sprzed szkoły w północnym Londynie.

Przeczący ruch głową zmienił się w lekkie, znaczące potakiwanie.

– Jesmond wcale nie chce mnie przy tej sprawie, zgadza się? To nie ma nic wspólnego z tym, co potrafię i w czym jestem dobry. Poproszono go, by udostępnił Jednostce ds. Uprowadzeń kilku funkcjonariuszy, mam rację? Dlatego też zachowuje się jak należy, tańczy, jak mu zagrają, a przy okazji usuwa mnie ze sceny. Załatwia dwie sprawy za jednym zamachem.

W rogu biurka Brigstocke’a stała smętna paprotka, jej zeschłe liście opadały na zdjęcie jego dzieci. Odłamał garść zbrązowiałych gałązek i zaczął gnieść je w palcach.

– Posłuchaj, wiem, że jesteś wkurzony, i co więcej, masz po temu powód...

– Jeszcze jak! – warknął Thorne. – Czuję się lepiej niż kiedykolwiek i wiem o tym doskonale. Wiem, że... dałbym radę.

– Nie wątpię. Ale dopóki nie zapadnie odgórna decyzja, by przyznać ci aktywniejszą rolę w zespole, pomyślałem, że zechcesz skorzystać z szansy, by „usunąć się w cień”. I nie tylko ty. Hollanda też przydzielono do tej sprawy...

Thorne wyglądał przez okno ponad terenami Peel Centre w kierunku Hendon i szarej wstęgi North Circular w oddali. Podziwiał już ładniejsze widoki, ale to było dawno temu.

– Szesnaście lat?

– Nazywa się Luke Mullen.

– A więc dzieciaka porwano... w piątek? Co się działo przez ostatnie trzy dni?

– Dowiesz się wszystkiego na odprawie w Scotland Yardzie. – Brigstocke spojrzał na kartkę papieru leżącą na biurku przed nim. – Twoim łącznikiem w Jednostce ds. Uprowadzeń jest detektyw inspektor Porter. Louise Porter.

Thorne wiedział, że Brigstocke jest po jego stronie, że czuje się rozdarty pomiędzy lojalnością wobec swojego zespołu a odpowiedzialnością względem przełożonych. W dzisiejszych czasach wszyscy w jego randze byli w jednej dziesiątej policjantami, a w dziewięciu dziesiątych politykami. Wielu kolegów Thorne’a w jego randze pracowało zgodnie z tą właśnie zasadą, a on sam był gotów bronić się zębami i pazurami, by uniknąć podobnego losu.

– Tom?

Brigstocke najwyraźniej użył odpowiednich argumentów. Już sam wiek chłopca wystarczał, by wzbudzić zaciekawienie Thorne’a. Ofiary tych, którzy żerowali na dzieciach dla satysfakcji seksualnej, były z reguły dużo młodsze. Nie żeby na cel nie brano starszych, ale tego rodzaju akty przemocy były najczęściej zinstytucjonalizowane lub, co najtragiczniejsze, rozgrywały się w czterech ścianach ich własnego domu. Porwanie szesnastolatka z ulicy było raczej niespotykane.

– Trevor Jesmond jest w to zaangażowany, a co za tym idzie, muszą być naciski na osiągnięcie pożądanych rezultatów – stwierdził Thorne.

Jeżeli wzruszenie ramion i lekki uśmieszek można uznać za wyraz entuzjazmu, to wydawało się, że jest w siódmym niebie.

– Chyba wytrzymam lekki nacisk z góry.

– Nie wiesz jeszcze wszystkiego.

– No to słucham.

Brigstocke wyjaśnił mu wszystko, a kiedy skończył i Thorne wstał, żeby wyjść, po raz ostatni wyjrzał przez okno. Budynki naprzeciwko były brązowe, czarne i brudnobiałe, biurowce i magazyny z kałużami ciemnej wody na płaskich dachach. Przywodziły na myśl zęby w ustach starca.

Zanim samochód wyjechał poza szlaban przy parkingu, Thorne włożył do odtwarzacza płytę kompaktową Bobby’ego Bare’a, powiódł spojrzeniem po twarzy Hollanda i czym prędzej wyjął CD.

– Powinienem dopilnować, aby w aucie była zawsze jakaś płyta Simply Red – rzekł. – Żebym nie raził twojej wrażliwości.

– Nie lubię Simply Red.

– Nieważne.

Holland wskazał na pojemnik na kompakty nad deską rozdzielczą.

– Nie mam nic przeciwko niektórym z nich. To po prostu jedno i to samo smętne brzdąkanie na gitarze...

Thorne skręcił w Aerodrome Road i przyspieszył, zmierzając w stronę stacji metra Colindale. Kiedy wyjadą na A5, będą mieli już prostą drogę przez Cricklewood, Kilburn do południowej części miasta.

Po skrytykowaniu gustu muzycznego Thorne’a Holland dobił go jeszcze kilkoma sarkastycznymi uwagami na temat samochodu. Żółte BMW, trzylitrowe CS rocznik 1971 było dla Thorne’a obiektem radości i dumy, jednak dla detektywa sierżanta Dave’a Hollanda stanowiło obiekt coraz to nowych i bardziej uszczypliwych żarcików na temat „starych rzęchów”.

Tym razem jednak Thorne nie chwycił przynęty. Mało kto mógł jeszcze bardziej zepsuć mu humor.

– Ojciec tego dzieciaka to były gliniarz – powiedział.

Nacisnął klakson, gdy drogę zajechał mu skuter, i jakby z niesmakiem wycedził:

– Były nadkomisarz śledczy Anthony Mullen.

Holland już od jakiegoś czasu miał włosy dłuższe niż zazwyczaj. Odgarnął z czoła blond kosmyki.

– No i?

– No i wchodzimy w obszar, w którym wszystko robi się po cichu, bez rozgłosu. Facet skorzystał z możliwości i poprosił starych kumpli o przysługę. I zanim się obejrzałeś, obaj zostaliśmy przeniesieni do innej jednostki.

– W sumie i tak nie mieliśmy nic lepszego do roboty – rzucił Holland.

Spojrzenie Thorne’a trwało tylko chwilę, ale podkreśliło prawdziwość słów sierżanta.

– Miałem na myśli nas obu. Na razie nie ma żadnych nowych ciał na tapecie.

– Otóż to. Na razie. Nigdy nie wiadomo, kiedy pojawi się jakaś nowa, grubsza sprawa.

– Mówi pan tak, jakby na coś pan liczył.

– Słucham?

– Jakby nie chciał pan tego przegapić...

Thorne nie odpowiedział. Przeniósł wzrok na boczne lusterko i wpatrywał się w nie przez chwilę, włączając kierunkowskaz i czekając, by ruszyć dalej.

Obaj mężczyźni milczeli przez następnych kilka minut. Na szybach pojawiły się krople deszczu i w tej scenerii Kilburn zaczęło wyglądać jak stetryczały odpowiednik Maida Vale.

– Dowiedział się pan czegoś więcej od nadinspektora? – spytał Holland.

Thorne pokręcił głową.

– Wie tyle, co my. Reszty dowiemy się na miejscu.

– Miał pan wcześniej więcej do czynienia z SO7?

Jak wielu funkcjonariuszy Holland nie przywykł jeszcze do tego, że nazwy jednostek przemianowano i stanowiły obecnie część czegoś, co określano mianem Dyrektoriatu ds. Przestępstw Szczególnych. Większość policjantów nadal używała dawnych skrótów, zdając sobie sprawę, że góra i tak raczej prędzej niż później znów pozmienia nazwy i to zapewne przy najbliższej okazji, kiedy akurat nie będzie miała nic do roboty. SO7 było wydziałem operacji specjalnych, którego poszczególne jednostki miały do czynienia ze wszystkim, począwszy od zabójstw na zlecenie po zbrodnie związane z narkotykami. Prócz Jednostki ds. Uprowadzeń w jej skład wchodziły również Lotna Brygada, Grupa ds. Zakładników i Wymuszeń oraz Jednostka Specjalna, z którą Thorne pracował podczas połączonej operacji przeciwko gangsterskiej organizacji przestępczej, która to akcja zakończyła się w ubiegłym roku tak bolesną tragedią.

– Na szczęście nie z Jednostką ds. Uprowadzeń. To sama śmietanka, nie lubią zadawać się z takimi jak my. I uwielbiają otaczać się nimbem tajemnicy.

– Cóż, zważywszy na to, czym się zajmują, wcale mnie nie dziwi ich zamiłowanie do sekretów. Muszą być nieco dyskretniejsi niż większość z nas.

Thorne’a jakoś to nie przekonywało.

– Szpanerzy.

Włączył radio i przełączył na kanał sportowy.

– A więc ten Mullen zna Jesmonda?

– Od lat.

– Są w podobnym wieku?

– Mullen jest chyba o parę lat starszy – odparł Thorne. – Pracowali razem w jednym zespole, gdzieś na południe od rzeki. Nadinspektor uważa, że to Mullenowi Jesmond zawdzięcza swój awans. To on rzekomo pociągnął za pewne sznurki, aby wywindować Trevora w górę.

– Hm...

– Przypomnij mi, żebym dał skurwielowi w mordę, dobra?

Holland się uśmiechnął, ale nie miał zadowolonej miny.

– Co jest?

– Ktoś porwał jego syna... – rzekł Holland.

Na ostatnim odcinku Edgware Road, niedaleko Marble Arch, zaczął się tworzyć korek. Thorne był coraz bardziej sfrustrowany i pomyślał, że opłaty za wjazd do centrum odnosiły tylko ten skutek, iż uszczuplały zawartość portfeli kierowców. W radiu rozmawiano o meczu, jaki Spurs mieli rozegrać następnego wieczoru. Ekspert w studiu stwierdził, że drużyna jest uważana za faworyta i wywiezie z Fulham trzy punkty po trzech kolejnych zwycięstwach z rzędu.

– To pieprzony pocałunek śmierci – wycedził Thorne.

Holland wciąż myślał o tym, co usłyszał kilka minut temu.

– Na pewne rzeczy patrzy się inaczej – powiedział. – To znaczy, kiedy ma się już dzieci.

Thorne tylko burknął.

– Gdy coś się stanie czyjemuś...

– Chcesz powiedzieć, że jestem nieczuły? – spytał Thorne. – Chodzi o to, co powiedziałem?

– Troszeczkę.

– Gdybym naprawdę był nieczuły, powiedziałbym, że to przykład kary boskiej.

Spojrzał z ukosa i uniósł wzrok. Tym razem uśmiech, jaki otrzymał w zamian, był szczery, ale nadal nie tak szeroki, jak mógł się tego spodziewać. Holland, przynajmniej zdaniem Thorne’a, nigdy nie był żółtodziobem w prawdziwym tego słowa znaczeniu, ale kiedy dołączył do zespołu przed sześcioma laty jako dwudziestopięcioletni detektyw konstabl, miał o niebo więcej entuzjazmu.

No i jeszcze ta jego wiara. On i jego dziewczyna przeżywali od tego czasu liczne perturbacje, choćby romans sierżanta z pewną policjantką, która potem zginęła na służbie, czy narodziny córki, która w tym roku skończy dwa lata.

I całkiem sporo ciał.

Stale powiększająca się galeria tych, których poznajesz dopiero wtedy, gdy zostanie im odebrane życie. Ludzie, których mroczne sekrety możesz odkryć, ale których głosu nigdy nie usłyszysz i którzy nigdy nie zdradzą ci swoich myśli. Wystawa umarłych biegnąca obok drugiej – ekspozycji morderczych żywych. I tych, którzy pozostali; strzępów przerwanych żywotów.

Thorne i Holland oraz inni, którzy stykali się z czyimś takim, nie byli przytłoczeni przez przemoc i żałobę. Nie przyjmowali na siebie tego brzemienia, ale nie byli też na nie całkiem uodpornieni. Prędzej czy później wszystko się zmieniało.

Wiara się przytępiała...

– Jak tam w domu, Dave?

Przez sekundę lub dwie Holland sprawiał wrażenie zaskoczonego, a potem ucieszonego, zaraz jednak mina mu zrzedła.

– Nieźle.

– Chloe pewnie jest już duża.

Holland pokiwał głową i rozluźnił się.

– Zmienia się co pięć minut. Odkrywa wszystko. Za każdym razem, kiedy wracam do domu, robi coś innego. Teraz zainteresowała się muzyką i bez przerwy coś śpiewa.

– Ale raczej nie są to rzewne piosenki z brzdąkaniem na gitarze.

– Wciąż mam świadomość, że to wszystko przechodzi mi koło nosa. Że nie jestem świadkiem tego, jak ona się zmienia...

Thorne uznał, że pytanie o dziewczynę Hollanda mija się z celem. Sophie nie przepadała za nim. Wiedział doskonale, że w ich mieszkanku w Elephant & Castle jego nazwisko było raczej wykrzykiwane niż wypowiadane spokojnym tonem, a może nawet stało się powodem kilku kłótni pomiędzy Hollandem a Sophie.

BMW zwiększyło w końcu prędkość do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, wjeżdżając na Park Lane. Stąd będą jechać dalej aż do Victoria, a potem już tylko zjazd do St James i Scotland Yardu. Holland odwrócił się do Thorne’a, gdy zwolnili przy Hyde Park Corner.

– Nawiasem mówiąc, Sophie kazała pana pozdrowić – powiedział.

Thorne pokiwał głową i wprowadził samochód do ruchu ulicznego, by objechać rondo.

To nie było jego ulubione miejsce. Spędził tu kilka okropnych tygodni w ubiegłym roku, może nawet najgorszych w całym swoim życiu, gdy usunięto go z zespołu i skierowano na przymusowy urlop.

Thorne doskonale zdawał sobie sprawę, że nie był sobą i nie potrafił poukładać sobie życia po śmierci ojca – nie umiał pogodzić się z tą stratą. Ale gdy słyszał takie komentarze od ludzi pokroju Trevora Jesmonda, wiedział, że kryły w sobie inny kontekst: jest niechcianym balastem i ciągnie się za resztą jak nieprzyjemny zapach. Praca incognito całkiem przypadkowo dała mu szansę ucieczki od tego wszystkiego, a kolejne tygodnie, które przeżył na ulicach miasta, okazały się o niebo milsze niż dni, które spędził w dusznych, pozbawionych okien, ciasnych pokoikach Scotland Yardu.

Kiedy szli w stronę wejścia, Thorne spojrzał z niechęcią na grupkę turystów robiących sobie zdjęcia przy słynnej obracającej się tablicy.

– Czym się pan tu zajmował, kiedy tu pana skierowali? – spytał Holland.

Thorne wyjął legitymację i pokazał strażnikom przy wejściu.

– Zastanawiałem się, ile trzeba by połknąć pigułek aspiryny, żeby doprowadzić do śmiertelnego zejścia...

Wydział ds. Uprowadzeń należał do tych jednostek SO, które miały siedzibę w Central 3000, wielkim biurze na planie otwartym zajmującym połowę piątego piętra. Przestrzeń każdej jednostki miała własne oznakowania i barwy, a granice wyznaczała prostokątna tablica zwieszająca się z niskiego sufitu. Bojowa Jednostka Taktyczna miała oznakowania czarne, Inwigilacyjna zielone, ds. Uprowadzeń czerwone. Gdzie indziej inne barwy wskazywały obecność wsparcia technicznego i kontroli, które miały do dyspozycji całe ściany monitorów podłączonych do kamer rozmieszczonych w różnych częściach miasta lub przekazujących na żywo obraz z kamery na pokładzie policyjnego śmigłowca patrolowego.

Thorne i Holland przez chwilę przyglądali się temu wszystkiemu.

– A my się zastanawialiśmy, dlaczego nie stać nas na kupno nowego czajnika do naszego biura – rzekł detektyw sierżant.

Niska ciemnowłosa kobieta wstała zza biurka w obszarze strefy czerwonej i przedstawiła się jako detektyw inspektor Louise Porter. Holland po kilku chwilach niezobowiązującej rozmowy z nią powtórzył swój komentarz na temat czajnika. Thorne zdziwił się, ile trudu włożyła w to, by udać rozbawienie.

Porter pospiesznie zapoznała ich z profilem jednostki. W skład całego zespołu wchodziły trzy; miały mniej więcej standardową strukturę. Policjantka była jednym z dwójki inspektorów przyjmujących sprawy i prowadzących je przy współudziale blisko tuzina innych funkcjonariuszy, wszyscy podlegali bezpośrednio nadinspektorowi.

– Nadinspektor Hignett chciał, bym przeprosiła w jego imieniu, że nie może spotkać się z panami osobiście – rzekła Porter. – Zobaczy się z panami później. No i, rzecz jasna, teraz jest już trzech detektywów inspektorów. – Skinęła w stronę Thorne’a. – Dzięki, że zechciał pan w to wdepnąć.

– Nie ma sprawy – odparł Thorne.

– Choć w sumie nie miał pan chyba wyboru?

– Żadnego.

– Przykro mi z tego powodu, ale pomoc bardzo nam się przyda. – Spuściła wzrok. – Wszystko w porządku?

Thorne przestał przestępować z nogi na nogę, uświadamiając sobie, że się krzywi.

– Dokuczają mi plecy – odparł. – Chyba coś sobie naciągnąłem.

Prawda była taka, że już od jakiegoś czasu czuł się nie najlepiej, ból przeszywający lewą nogę dawał mu się we znaki, zwłaszcza po dłuższym siedzeniu w samochodzie albo, nie daj Boże, za biurkiem. Z początku uważał, że to jakieś bóle mięśniowe, być może reperkusje nocy przespanych na ulicy, teraz jednak podejrzewał, że problem mógł być inny i znacznie poważniejszy. Cóż, samo przejdzie, na razie brał sporo środków przeciwbólowych.

Porter przedstawiła Thorne’a i Hollanda tym członkom zespołu, którzy byli akurat w biurze. Większość z nich sprawiała wrażenie przyjaźnie nastawionych. Wszyscy wyglądali na bardzo zapracowanych.

– Oczywiście wielu naszych ludzi pracuje w terenie – wyjaśniła Porter. – Podążając za tym, co eufemistycznie określamy mianem

„tropów”.

Holland oparł się o wolne biurko.

– Przynajmniej jakieś macie.

– Właściwie tylko jeden. Kilkoro świadków widziało, jak Luke Mullen wsiada do samochodu tego samego popołudnia, kiedy zginął.

– Numer rejestracyjny tego auta? – rzucił Thorne.

– Tylko fragmenty. Auto granatowe albo czarne. To mógł być volkswagen passat. To wiemy z zeznań innych dzieciaków, które właśnie skończyły lekcje i były zbyt zajęte rozmowami o muzyce, jeździe na deskach czy czym tam jeszcze zajmują się nastolatkowie.

Holland się uśmiechnął.

– Nie ma pani własnych, prawda?

– Wsiada do wozu – powtórzył Thorne. – A więc nie wyglądało na to, że został do tego zmuszony?

– Wsiadł do samochodu z młodą kobietą. Atrakcyjną. Myślę, że inni chłopcy byli zbyt zajęci taksowaniem jej wzrokiem, by zwrócić uwagę na samochód.

– Może Luke poznał nową dziewczynę – podsunął Holland.

– Tak właśnie pomyśleli niektórzy z tych chłopców. Już go z nią wcześniej widzieli.

– Czy zatem taka możliwość nie wchodzi w grę? – spytał Thorne. – To szesnastoletni chłopak. Może udał się do jakiegoś hotelu z urzekającą starszą kobietą.

– Możliwe.

Porter zaczęła sprzątać biurko, po czym zdjęła torebkę wiszącą na oparciu krzesła.

– Ale to było w zeszły piątek. Dlaczego nie odezwał się od tego czasu?

– Pewnie ma ciekawsze rzeczy do roboty.

Porter przekrzywiła głowę, zastanawiając się nad teorią, którą ewidentnie już odrzuciła.

– Kto wybiera się na upojny weekend, nie mając nic prócz szkolnego swetra i dresu?

Pozwoliła im się nad tym przez chwilę zastanowić, po czym minęła Thorne’a i Hollanda, kierując się w stronę drzwi i zmuszając ich do podjęcia decyzji, czy powinni pójść za nią.

Holland odczekał, aż policjantka oddali się tak, by nie mogła ich usłyszeć.

– Cóż, ona akurat ani za bardzo nie szpanuje, ani się nie wywyższa...

W holu z windy wyszedł kolejny członek ich zespołu. Porter przedstawiła kobietę Thorne’owi i Hollandowi, po czym we trójkę zajęli jej miejsce. Porter zamieniła kilka słów z koleżanką, wcisnęła guzik i spojrzała na Thorne’a, gdy drzwi się zamknęły.

– To jedna z dwojga funkcjonariuszy łącznikowych, którzy przebywają w domu na zmianę, odkąd włączono nas w tę sprawę. Drugiego poznacie, kiedy dotrzemy na miejsce.

– Oczywiście.

Porter przeniosła wzrok na rząd podświetlonych cyferek nad drzwiami. Thorne zastanawiał się, czy zawsze była taka nerwowa. Czy wszędzie tak się jej spieszyło.

– Jeżeli to będzie możliwe, chciałabym spędzić dziś z Mullenami kilka godzin. Pierwsze rozmowy z rodziną są zwykle najważniejsze.

Dopiero po chwili Thorne zrozumiał.

– Pierwsze rozmowy? – powtórzył.

Porter odwróciła się do niego.

– Powiadomiono mnie o sprawie dopiero wczoraj po południu – odparła. – O porwaniu nie zostaliśmy poinformowani od razu.

Thorne wychwycił spojrzenie Hollanda, który najwyraźniej był równie zaskoczony.

– Czy pojawiły się jakieś groźby? – zapytał. – Rodzina otrzymała zakaz kontaktowania się z policją?

– Ktokolwiek porwał Luke’a, nie skontaktował się z rodziną.

Winda dojeżdżała na parter i drzwi się otworzyły, ale Thorne nie ruszył w stronę wyjścia.

– W obecnej chwili pańska teoria jest równie dobra jak moja – rzekła Porter.

– Czyli?

– Czy jest sens gdybać? Najważniejsze jest to, że w piątek po południu Luke Mullen został uprowadzony i z jakichś sobie tylko znanych powodów jego rodzice postanowili odczekać kilka dni, zanim kogokolwiek o tym poinformują.

Conrad

Powiedzmy, że jesteś karłem, dobrze?

To nie znaczy, że podobają ci się inne karły, prawda? Że nie może wpaść ci w oko ktoś, kogo mógłbyś przytulić i popieścić, stojąc na krześle. Właściwie to całkiem normalne, że chcesz być z kimś innym. Choćby po to, by przekonać się, jak to jest.

Wiedział doskonale, że jest mu pisane być z kobietą, która pracuje przy okienku kasowym w Asdzie, nosi podróbkę Burberry i używa podróbek markowych perfum, kiedy więc Amanda zaczęła węszyć, celowo naśladując akcent niższych sfer i sącząc alkoholowe drinki, jakby jutro miało nie nastąpić, ruszył naprzód jak szczur przedzierający się przez rurę kanalizacyjną. W sumie czemu nie? Zawsze miewał fantazję o odrobinie szpanu i blichtru i choć w głębi duszy wiedział, że ona gra, wszystko zdawało się układać jak najlepiej.

Jednak ostatnio zaczął odnosić wrażenie, jakby czegoś mu brakowało, i nie chodziło tylko o zaniedbywany seks, który po kilku miesiącach znajomości zaczynał mu powszednieć. Chodziło o coś więcej. Zaczął odczuwać, jakby wszystko było ciut nierealne. Mogła nazywać siebie Mandy, kiedy tylko zechciała, i odpicowywać się w najlepsze, ale dla niego zawsze pozostanie Amandą i nigdy nie będzie jej równy czy to w kwestii urodzenia, czy inteligencji. Nie żeby był głupi – wręcz przeciwnie. Wiedział, o co chodziło, jak najbardziej. Kiedy chodziło o robienie różnych rzeczy, zarabianie na życie i całą resztę, zawsze polegał na innych. W sumie to nawet dobrze, bo przecież znał swoje ograniczenia. To czyniło go bystrzakiem, tak przynajmniej uważał.

Teraz jednak zaczął myśleć o innych kobietach. O nikim konkretnym, po prostu o innego typu kobietach. O kobietach w swoim typie. Zaczynał się rozmarzać nawet w trakcie cholernie ważnych spraw, jak ta z tym dzieciakiem, i wyobrażał sobie kobiety w stanikach z brudnymi ramiączkami czytające tandetne czasopisma. Myślał o kobietach, które w łóżku robiły więcej hałasu, traktowały go właściwie i nie mówiły mu, gdzie ma wkładać palce. Z początku miał w związku z tym wyrzuty sumienia, ale ostatnio upewniał siebie, że i ona zapewne miała podobne odczucia. Przypuszczalnie, kiedy to robili, myślała o ogierach imieniem Giles albo Nigel, i kto wie, czy na dźwięk jego akcentu nie zaczynała się w myślach wzdrygać, tak jak jego coraz bardziej drażnił jej akcent...

Może wszystko sprowadzało się do tej afery z chłopakiem. Z początku wydawało się to sposobem na łatwe zarobienie grubszej forsy i nie trzeba było długo go namawiać, ale, Chryste Panie, okazało się o niebo bardziej stresujące niż załatwienie jakiejś staruszki albo dostanie się do mieszkania stetryczałego emeryta. Oboje zachowywali się dość dziwnie i może kiedy to wszystko się skończy i zarobią kupę forsy, znów zacznie się czuć swobodnie tak jak kiedyś. Znów będzie sobą. Może wyjadą gdzieś razem.

O czym on myślał? Bo przecież wyjazd gdzieś daleko był jak najbardziej wskazany. Może wtedy przestałby myśleć o tamtych innych dziewczynach...

Kiedy Amanda weszła do pokoju pięć minut później, przez krótką, mrożącą krew w żyłach chwilę podejrzewał, że domyśliła się, co mu chodziło po głowie. To było równie oczywiste jak na wpół wzwiedzony członek, ale erekcję zakrył pospiesznie gazetą. Chyba był przewrażliwiony. Wszystko było w porządku. Zapytała, czy wszystko gra, i pocałowała go w czubek głowy, kiedy spytał ją o to samo. Podeszła i poczęstowała się jednym z jego papierosów, po czym sprawdziła pospiesznie, czy w telewizji jest coś ciekawego.

Następnie usiadła na skraju łóżka i zaczęła mówić o tym, co mieli zrobić z chłopakiem.

2

– Raczej nie jest już dzieckiem, prawda? – powiedział Holland, wychylając się do przodu i opierając dłonie na podłokietnikach. – Pewnie czekali, aż sam łaskawie zechce wrócić do domu.

– Tak właśnie tłumaczyli.

– Może robił już wcześniej podobne rzeczy.

– Nie. Nie sądzę – uznała Porter.

Minęła nieoznakowanym saabem turbo srebrną terenówkę, łypiąc na kierowcę dyskutującego z ożywieniem przez komórkę.

– Ale jak powiedziałam, w zasadzie nie rozmawialiśmy jeszcze z rodzicami. Miejmy nadzieję, że w ciągu paru następnych godzin dowiemy się czegoś więcej.

– Jeżeli dotrzemy cało na miejsce – zauważył Thorne.

Siedział sztywno na fotelu pasażera, odkąd odkrył z zaniepokojeniem, że Porter jest za kółkiem równie nerwowa i niecierpliwa jak w swoim gabinecie. To, że często zerkała w lusterko wsteczne, było powodowane bardziej wypatrywaniem możliwości wyprzedzenia niż chęcią zachowania bezpieczeństwa na drodze.

– Oczywiście, gdyby pojawiły się jakiekolwiek pogróżki, nie przeprowadzimy rozmowy z rodziną w ich domu. Będziemy starać się nie rzucać w oczy i znajdziemy sposób, by pomówić z nimi na neutralnym gruncie.

– To nie zawsze jest łatwe – wtrącił Holland.

– Owszem, ale jak musisz odwiedzić kogoś w domu, są po temu odpowiednie sposoby i środki. Trzeba wykazać odrobinę inicjatywy.

– Czyli użyć przebrania, charakteryzacji?

Thorne odwrócił się i zrobił minę do Hollanda.

– Charakteryzacji? Ile ty masz lat, sześć?

– Otóż to – rzekła Porter. – Mamy w biurze wielką garderobę z różnymi strojami i przebraniami. Mundury pracowników poczty i gazowni. – Przez dłuższą chwilę patrzyła w lusterko wsteczne. – Nie trzeba przypominać, że wizyta w domu Mullenów może stanowić dodatkowe zagrożenie dla Luke’a, ale niezależnie od okoliczności należy przestrzegać pewnych procedur, żeby sprawa nie nabrała rozgłosu. Macie dopilnować, by w sprawę nie był zaangażowany funkcjonariusz mundurowy. – Kolejne spojrzenie w lusterko. – I miejcie, do licha ciężkiego, oczy szeroko otwarte.

Skrócony kurs postępowania w przypadkach uprowadzeń trwał od wyjazdu z parkingu przy Scotland Yardzie aż do Arkley, mocno zadrzewionego przedmieścia Hertfordshire, oddalonego o jakieś piętnaście kilometrów na północ od centrum Londynu. Stało się jasne, że protokoły postępowania były wyjątkowo elastyczne i że wszystko działo się tu znacznie szybciej niż gdzie indziej. Uprowadzenie niewiele różniło się od morderstwa i tak jak w tym wypadku jednostka śledcza nigdy nie określała żadnej sprawy mianem „typowej”; Thorne zdziwił się, że tak duży zakres przestępstw obejmował ów wydział. Choć informacje o większości porwań nie przedostawały się do prasy ani do wiadomości publicznej, nie ulegało wątpliwości, że ten proceder coraz bardziej się nasilał.

– Poza tym dla porywaczy jest on względnie bezpieczny – podsumowała Porter.

Powiedziała, że połowa przypadków, nad jakimi pracowała, dotyczyła zatwardziałych bandytów, członków gangów narkotykowych, dilerów oraz przemytników i że zaledwie jeden na pięciu sprawców doczekał się wyroku skazującego.

– Większość ofiar nie chce zeznawać. Niewdzięczni skurwiele. W zeszłym roku uratowaliśmy staruszka, który przez wiele tygodni był przetrzymywany na strychu i torturowany. Oprawcy obcięli mu oboje uszu, a on i tak nie zdecydował się zeznawać przeciwko nim w obawie przed zemstą gangu.

– Można zrozumieć, że się bał – wtrącił Holland. – Nawet by nie usłyszał, gdyby próbowali zajść go od tyłu.

Thorne westchnął i poruszył się na fotelu.

– Wygląda na to, że wszyscy macie za dużo nadgodzin – powiedział.

Porter potwierdziła to mruknięciem.

– Dilerzy, zwłaszcza ci najwięksi, są uprowadzani niemal co tydzień. Turcy, Rosjanie, Albańczycy i Bóg wie, kto jeszcze. Zastraszenie rywali to sposób na szybkie zdobycie gotówki albo pozycji. Roboty nam nie brakuje, ale może trybiki nie obracają się dość szybko, gdy w grę wchodzi porwanie obywatela naszego kraju, który jest na bakier z prawem.

Thorne doskonale wiedział, co chciała przez to powiedzieć. Rok temu pracował nad pewną sprawą, kiedy zginął jego ojciec. Cały zespół, a Thorne w szczególności, znaleźli się w samym środku bezwzględnej wojny gangów. Wyjaśnił Porter, że jedna ze stron była zaangażowana w przemyt i handel żywym towarem i choć ofiar w ludziach było sporo, zginęło wielu członków gangu, mało kto się tym przejął czy narzekał, że miasto cokolwiek straciło, bo ich zabrakło.

– My też się tym zajmujemy – rzekła Porter. – Jeżeli nielegalni imigranci są przerzucani do kraju i wykorzystywani jak niewolnicza siła robocza, stają się w pewnym sensie niewolnikami. Są przetrzymywani wbrew ich woli i zazwyczaj wiąże się to z groźbami pod adresem ich rodzin pozostałych w kraju.

Zwolniła i zatrzymała samochód o sto metrów od podjazdu.

– To także zasadniczy powód, dla którego ludzie ustawiają się w kolejce, by pracować w tej jednostce – ciągnęła. – Tylko w tym roku byłam w Chinach, Turcji i na Ukrainie. Podróżujemy biznesklasą i gromadzimy kilometry z tras przelotów.

Holland aż cmoknął głośno.

– Ja byłem raz w Aberdeen, żeby przesłuchać pewnego gwałciciela...

Porter przyjrzała się uważnie jaguarowi, który ich minął, odczekała minutę lub dwie, aż zniknął za rogiem, po czym ruszyła wolno i wprowadziła saaba na podjazd.

– To nie jest zwyczajny przypadek, prawda? – spytał Thorne. – Uprowadzenie osoby cywilnej?

Pokręciła głową.

– Możesz wziąć za zakładnika rodzinę pracownika banku i przetrzymywać, aż otworzy dla ciebie sejf, ale nawet to zdarza się dość rzadko. Do takich porwań dochodzi w Hiszpanii i we Włoszech, ale tu należą one do rzadkości. I dzięki Bogu.

– Czemu więc jak dotąd nikt nie zażądał okupu za Luke’a Mullena?

– Nie mam pojęcia.

– Nadal nie rozumiem, dlaczego musimy to traktować jako porwanie.

– Nie musimy. Są też inne możliwości.

– Jak choćby to, że Luke odjechał z tą kobietą granatowym samochodem z własnej woli?

– Albo po prostu uciekł – rzekła Porter. – Ale rodzice rzadko są gotowi przyznać, że ich ukochana latorośl mogła uczynić coś takiego.

Holland odpiął pas bezpieczeństwa.

– Tak jak rodzice nigdy nie potrafią otwarcie stwierdzić, że ich dzieci są głupie czy brzydkie.

– Masz dzieci?

– Córeczkę – odparł Holland, uśmiechając się. – Jest przepiękna i wyjątkowo bystra.

– Może wcale nie chodzi o pieniądze – zasugerował Thorne.

Porter zamyśliła się nad tym, gasząc silnik.

– To z pewnością... niezwykłe.

– Kto wie...

Thorne otworzył drzwiczki i wystawił nogi na zewnątrz, po czym jęknął z bólu, prostując się.

– Może gdyby pojawiło się żądanie okupu, rodzice szybciej sięgnęliby po telefon.

Holland wysiadł i podszedł do niego, spoglądając na stojący na uboczu budynek w stylu będącym imitacją Tudorów, dom, w którym mieszkał Tony Mullen z żoną.

– Duża chałupa – zauważył.

Porter zamknęła drzwiczki auta kluczykiem i cała trójka ruszyła w stronę drzwi frontowych.

– Przypuszczalnie teraz wydaje się jeszcze większa niż zwykle – powiedziała.

Przed kilkoma minutami Thorne ujrzał wyraz ulgi na twarzy Tony’ego Mullena, ale pojawił się on tylko na moment. Kiedy tak siedział naprzeciw Thorne’a w fotelu, który nie wyglądał na wygodny, na pobladłej twarzy mężczyzny utrzymywał się grymas desperacji; ten człowiek z trudem nad sobą panował.

Stał w drzwiach przed nimi, przyglądając się ich trójce, jakby starał się wyczytać coś ze sposobu, w jaki szli, odgadnąć po ich chodzie, co zamierzali mu powiedzieć.

Porter pokręciła głową. Drobny ruch, ale wystarczył.

Mullen zrobił długi wydech i na sekundę lub dwie przymknął oczy. Kiedy znów je otworzył, na jego ustach zagościł jakby cień uśmiechu, przesunął płaską białą dłonią po framudze drzwi i wyciągnął, odwróconą wnętrzem ku niebu, w ich stronę.

– Serce podchodzi mi do gardła – powiedział – kiedy zadzwoni telefon albo rozlega się dzwonek do drzwi, zwłaszcza jeżeli to ktoś od was. Zupełnie jakbym czekał na cios. Rozumiecie?

W progu domu dokonano krótkiej prezentacji.

– Trevor Jesmond wspomniał, że załatwi parę dodatkowych rąk do pomocy – rzekł Mullen. Dotknął ramienia Thorne’a. – Przy najbliższej okazji zechce mu pan podziękować, dobrze?

Thorne zastanawiał się, czy Jesmond powiedział Mullenowi, co naprawdę sądził o człowieku, którego rękoma chciał się wyręczyć. A jeżeli nawet, to – jak podejrzewał Thorne – delikatnie mówiąc, mijał się z prawdą. Jeżeli prośba o pomoc wyszła wprost od Mullena, Jesmond zapewne nie chciał, by jego stary przyjaciel pomyślał, że wciska mu wybrakowany towar. Thorne postanowił ten temat omijać z daleka tak długo, jak tylko to będzie możliwe.

Spojrzał na Mullena. We włosach tamtego było więcej siwizny niż u Thorne’a i choć ewidentnie okoliczności odcisnęły na nim piętno, ogólnie wydawał się być w niezłej kondycji.

– Cóż, albo jest pan starszy, niż wygląda, albo przeszedł pan na wcześniejszą emeryturę – powiedział.

Mullen przez chwilę wydawał się zbity z tropu, ale ton jego głosu brzmiał przyjaźnie, gdy wprowadził całą trójkę do holu, w którym panował łagodny półmrok.

– A nie może być jedno i drugie?

– Dokładnie to bym obstawiała – stwierdziła Porter, odwieszając płaszcz.

– Ma pan rację. Odszedłem na wcześniejszą emeryturę – rzekł Mullen, taksując Thorne’a wzrokiem. – Ile pan ma lat? Czterdzieści siedem, czterdzieści osiem?

Thorne starał się nie zareagować.

– Za kilka miesięcy skończę czterdzieści pięć.

– A mnie w tym roku stuknie pięćdziesiątka i wiem, że gdybym został w resorcie, wyglądałbym o wiele starzej. Wie pan, jak to jest. Już zacząłem zapominać, jak wyglądają Maggie i dzieciaki.

Thorne pokiwał głową. Od lat nie miał kogo zapominać, ale doskonale rozumiał, o co chodziło Mullenowi.

– Udało mi się zgromadzić trochę oszczędności, a pora była odpowiednia jak każda inna. Podjąłem decyzję, a Maggie ucieszyła się, że odszedłem z resortu. Nawet zdołała zrobić ze mnie pantoflarza, do pewnego stopnia, ma się rozumieć.

Jak na zawołanie po schodach zeszła Maggie Mullen; jak stwierdził Thorne, na jej twarzy odmalowało się całe brzemię trosk nagromadzonych przez pięćdziesiąt kilka lat życia. Zmarszczki wyglądały jak pęknięcia. Świeżo nałożony makijaż nie był w stanie zatuszować podpuchniętych i zaczerwienionych oczu.

– Chciałam się trochę przespać – rzekła.

O to, by pauza nie przerodziła się w ciszę, zadbał Holland. Skinął na Mullena, podejmując wątek przerwanej rozmowy:

– Politycy zawsze tak mawiają, prawda?

Mullen spojrzał na niego.

– Słucham?

– Kiedy niezależnie od powodu odchodzą ze stanowiska, tłumaczą, że chcą spędzić więcej czasu z rodziną.

Stali w holu skrępowani, zupełnie jakby ani nie byli rodzicami uprowadzonego chłopca, ani tymi, których obowiązkiem było go odnaleźć; jakby cierpliwie czekali, aż zjawi się ktoś, by obwieścić, że właśnie podano do stołu.

Gdy przeszli do salonu, wrażenie skrępowania i rezerwy nie minęło. Nie pomogło w tym również to, że usiedli. Pokój był wielki, a sofy i krzesła rozstawiono na prostokątnym dywanie w stylu orientalnym. Thorne i Porter zajęli miejsce na kremowej skórzanej sofie, Mullen z żoną o trzy metry od nich na niezbyt wygodnych, sądząc z wyglądu, fotelach, które stały w dość sporej odległości od siebie. Gdzieś na górze grała muzyka, hałas dochodził również z kuchni, gdzie Holland i detektyw konstabl Kenny Parsons, pełniący służbę funkcjonariusz łącznikowy, udali się, by zaparzyć kawę.

Thorne wyjrzał przez drzwi balkonowe do ogrodu; był ogromny w porównaniu z ogródkami wielkości znaczka pocztowego, jakimi dysponowała większość londyńskich posesji. Odwrócił się do pani Mullen.

– Rozumiem, dlaczego się tu państwo przeprowadzili. Sam chętnie bym się tu przeniósł.

Odpowiedział mu Tony Mullen:

– Ten dom to efekt kompromisu. Ja byłem za tym, żeby spakować manatki i w ogóle wyjechać na wieś, ale Maggie nie chciała opuścić Londynu. Tu ma się wrażenie, jakby się żyło na prowincji, ale o kilka minut drogi stąd jest stacja metra High Barnet, a o dwadzieścia minut piechotą stacja kolejowa King’s Cross.

Thorne mruknął potakująco, myśląc: To miejsce leży na drugim końcu świata od King’s Cross.

– No i szkoły – wtrąciła Maggie Mullen. – Przeprowadziliśmy się tu z powodu szkół.

I właśnie wtedy, gdy wybrzmiało echo tego ostatniego, znaczącego słowa, powróciła świadomość upiornego powodu, dla którego wszyscy znaleźli się w tym pokoju, i niezobowiązująca pogawędka dobiegła końca.

Tony Mullen uderzył otwartymi dłońmi o uda, a ten dźwięk sprawił, że jego żona aż się wzdrygnęła.

– Dzięki Bogu wiemy, że nie ma żadnych złych wieści, ale dobrych niestety też nie.

Porter wychyliła się nieznacznie do przodu na sofie.

– Robimy wszystko, co w naszej mocy, ale...

– Nie. – Mullen uniósł rękę. – Nie zamierzam wysłuchiwać uspokajających mów. Proszę pamiętać, że pracowałem w resorcie. Znam procedury. Nie marnujmy nawzajem swojego czasu, dobrze, Louise?

Thorne zauważył, że ta drobna poufałość zirytowała Porter, ale najwyraźniej nie była ona osobą, która na coś takiego reaguje. A przynajmniej nie od razu. Zamiast tego przeniosła wzrok na żonę Mullena i łagodnym tonem powiedziała:

– To nie była żadna mowa.

– Jestem tu nowy – zabrał głosThorne – więc wybaczcie, jeśli wrócę do starego tematu, ale zastanowiło mnie, skąd się wzięła ta zwłoka.

Mullen spojrzał na niego. W ten niezawolaowany sposób dawał mu do zrozumienia, że czeka na rozwinięcie tematu.

– Luke zniknął w piątek po szkole, ale pierwszy telefon w tej sprawie policja odebrała wczoraj, parę minut po dziewiątej rano. Dlaczego tak długo czekaliście?

– Już to wyjaśnialiśmy – odparł Mullen.

W jego pełnym napięcia głosie pobrzmiewała nuta akcentu z Midlands. Thorne przypomniał sobie, że Porter wspominała, iż Mullen pochodził z Wolverhampton.

– Myśleliśmy po prostu, że Luke poszedł gdzieś albo pojechał.

– Że wybrał się gdzieś, ale tylko na piątkowy wieczór?

– Mógł pójść do klubu, a potem zostać na noc u kolegi czy jakoś tak. W piątkowy wieczór na nastolatka czeka wiele różnych atrakcji.

– To ja – Maggie Mullen odchrząknęła – to ja uznałam, że nie ma się czym przejmować. To ja przekonałam Tony’ego, że powinniśmy zaczekać, aż Luke wróci do domu.

– Dlaczego nie powiedziała pani o tym wczoraj? – spytała Porter.

– Czy to aż tak istotne? – odparła.

– Zapewne nie, ale...

– Czekaliśmy. Tylko to się liczy. Czekaliśmy, choć nie powinniśmy.

– Doszło do kłótni – rzekł Mullen.

Wzrok Thorne’a padł na Maggie Mullen. Inspektor patrzył, jak spuściła głowę i wlepiła wzrok w swoje stopy.

Mullen wyprostował się w fotelu i mówił dalej:

– Tego ranka Luke i ja posprzeczaliśmy się, w sumie o głupotę. Było sporo krzyków i przekleństw. Jak to zwykle bywa.

– O co się posprzeczaliście? – zapytał Thorne.

– O szkołę – odpowiedział Mullen. – Chyba za bardzo na niego naciskaliśmy. Ja za bardzo na niego naciskałem.

– Luke zwykle świetnie dogadywał się z ojcem. – Maggie Mullen, patrząc na Porter, mówiła, jakby jej męża nie było już w pokoju. – Naprawdę świetnie. Rzadko się kłócą.

Porter się uśmiechnęła.

– Pamiętam kłótnie z moimi rodzicami...

– Niekiedy odnoszę wrażenie, że Luke jest związany bardziej z ojcem niż ze mną.

– Nie wygłupiaj się – uciął Mullen.

– Szczerze mówiąc, niekiedy jestem o to zazdrosna.

– Daj spokój, kochanie...

Maggie Mullen tylko patrzyła przed siebie.

Thorne podążył za jej wzrokiem w stronę wykwintnego, misternie zdobionego kominka, w którym płonął gazowy ogień i obok którego siedział porcelanowy gepard o połowę mniejszy niż naturalnych rozmiarów.

– Czy ta sprzeczka naprawdę była tak poważna? – spytał. – Do tego stopnia, by Luke zniknął bez słowa?

– Mowy nie ma – odrzekł kategorycznie Mullen. Dla pewności jeszcze raz to powtórzył, aby Thorne i Porter dobrze go zrozumieli.

– Pani Mullen?

Dźwięki perkusji i gitary basowej przenikające przez sufit wydawały się przez chwilę głośniejsze. Wciąż spoglądając w stronę kominka, Maggie Mullen pokręciła głową.

– Czy ma to coś wspólnego z tą kłótnią, czy nie, zniknięcie Luke’a może mieć w sumie proste wyjaśnienie. – Porter zaczekała, aż wszyscy na nią spojrzą, zanim podjęła swój wywód: – Musimy w każdym razie wziąć taką ewentualność pod uwagę.

Maggie Mullen wstała i wygładziła przód spódnicy.

– Chętnie je przyjmę, moja droga. Modlę się o to.

Podeszła do kominka i wzięła z jego obramowania paczkę silk cutów.

– Oczywiście sprawdziliśmy wszystkich jego kolegów – kontynuowała Porter. – Ale ponieważ nie odezwał się nikt, kto może przetrzymywać Luke’a, musimy brać pod uwagę możliwość, że z kimś uciekł.

– Ma pani na myśli tę kobietę? – spytał Mullen.

– Był już wcześniej widywany z „tą kobietą”.

Thorne wstał i przeszedł za sofę. Ulga, jaką poczuł, gdy minął ból w nodze, była natychmiastowa.

– Jeżeli Luke spotykał się ze starszą kobietą, może nie chciał wam o tym powiedzieć.

Matka chłopaka nie wyglądała na przekonaną.

– Jakoś nie chce mi się w to wierzyć. – Zaczęła wyjmować papierosa z paczki. – Nie wyobrażam sobie Luke’a z rówieśnicą, a co dopiero z kimś starszym. On jest bardzo nieśmiały. Taki wrażliwy.

– Daj spokój, Maggie – rzekł Mullen. – Mógł robić różne rzeczy. Nie chodzi mi o narkotyki, bynajmniej, ale dzieciaki mają swoje sekrety, prawda?

– Pani mąż ma rację – przyznał Thorne. – Jak dobrze rodzice znają swoje nastoletnie dzieci?

Maggie Mullen zapaliła papierosa i zaciągnęła się dymem jak tlenem.

– Często zadaję sobie to samo pytanie – odparła. – Od chwili gdy zaczęłam się zastanawiać, czy jeszcze kiedyś zobaczę mojego syna.

W kuchni detektyw konstabl Kenny Parsons wysunął kolejną szufladę i zajrzał do środka.

– Może powinniśmy dać sobie spokój.

Holland siedział przy stole, leniwie kartkując egzemplarz „Daily Express”.

– Bez nerwów, kolego. Jako funkcjonariusz łącznikowy rodziny masz prawo do herbatników.

– Mam. Proszę.

Parsons wyjął nową paczkę i położył na tacy obok kubków. Do każdego z nich nasypano już kawy. Woda zagotowała się kilka minut temu, ale ten fakt został zignorowany.

– Jak sądzisz, jakie są relacje między nimi? – spytał Holland, wskazując ruchem głowy w stronę salonu. – Mam na myśli tak na co dzień.

Parsons znów włączył czajnik i postawił tacę na stole. Był trzydziestoparoletnim, jak oszacował Holland, czarnoskórym mężczyzną z włosami wygolonymi niemal do skóry i potrafiącym mimo nieskazitelnego munduru sprawiać wrażenie niechlujnego.

– Wiesz, że kilka lat temu rozstali się na pewien czas?

Holland pokiwał głową. Powiedziała im o tym Porter. Zespół wziął rodzinę pod lupę, ale nie tak wnikliwie, jak mógłby to zrobić, gdyby Luke był młodszy albo gdyby nie ulegało wątpliwości, że chodzi o porwanie, a nie uprowadzenie. Rodziny o nic nie podejrzewano, a w każdym razie nie na tym etapie śledztwa, choć tu i ówdzie zadano kilka dyskretnych pytań.

– To ona odeszła od niego, tak? – spytał Holland.

– Tak, choć nie na długo.

– Myślisz, że stary zabawiał się poza domem?

– Zwykle tak bywa, no nie?

– A jak jest teraz?

Parsons się zamyślił.

– Myślę, że całkiem nieźle im się układa.

Holland bardzo szybko się zorientował, że jego nowy kolega nie należy do milczków. Miał sporo do powiedzenia na temat członków własnego zespołu i bez zbytniego skrępowania dzielił się z nim uwagami na temat rodziny Mullenów, chyba nawet hojniej niż herbatnikami do kawy.

Holland ucieszył się, że może poznać tę sprawę z perspektywy innej osoby.

– Weź pod uwagę, że choć pracujemy zmianowo, nie jesteśmy tu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę – ciągnął Parsons. – Mullen od samego początku uparł się, że nie życzy sobie, by ktokolwiek zostawał na noc. Z tego, co widziałem, domyślam się, że on rządzi w tym kurniku. Przywykł do tego, żeby inni wypełniali jego polecenia.

– Ale czy na pewno? Jego żona nie wygląda na potulną kurę domową.

– Och, nie. Nie jest nią. To pewne.

– Wydaje się całkiem miła – wtrącił Holland. – To znaczy teraz jest pewnie trochę otępiała i wstrząśnięta, ale...

– Jest twarda i silniejsza, niż się wydaje, jeżeli chcesz znać moje zdanie.

Parsons zaczął przestawiać kubki na tacy, by zrobić miejsce na mleko i cukier.

– Była nauczycielka, tak?

Uniósł ręce, jakby wnioski nasuwały się same.

– Zgadza się.

– Więc domyślam się, że raczej nie może być miękka. Założę się, że są sytuacje, w których to ona mówi jemu, co ma robić.

Bez powodzenia czekał przez chwilę na reakcję, na jego dwuznaczny erotyczny żarcik, po czym mówił dalej:

– Wydaje mi się, że rodzina nauczyła się udawać, że robi to, co im każe stary, rozumiesz, o co mi chodzi? Aby mu się wydawało, że to on tu rządzi. Przypuszczalnie nie różni się to od tego, jak na niego reagowano, kiedy pracował w resorcie.

Chociaż Parsons ewidentnie lubował się w plotkach i spekulacjach, Holland czuł, że w jego słowach nie brak sensu. Jego ojciec także służył w policji. Przez kilka lat, w okresie między przejściem na emeryturę a przedwczesną śmiercią, jego relacje z matką Hollanda przybrały dokładnie taki wzorzec, o jakim mówił Parsons.

– A co z dzieciakiem?

– Widziałeś jego pokój?

– Jeszcze nie.

– Wygląda inaczej niż pokój mojego syna. Nie sądzę, abyśmy mieli tu do czynienia z przeciętnym szesnastolatkiem.

– Przeciętny szesnastolatek nie pada ofiarą uprowadzenia – odparł Holland.

– Wszystko wygląda zbyt schludnie. – Parsons skrzywił się, jakby nawet te słowa z trudem przechodziły mu przez usta. – I nie postawiłbym złamanego pensa, że pod jego łóżkiem znajdziemy choć jedno pisemko z gołymi panienkami.

Przerwał, gdy ujrzał, że wyraz twarzy Hollanda zmienił się gwałtownie i odwróciwszy się, zobaczył stojącą w drzwiach dziewczynkę.

– Juliet...

Holland nie wiedział, jak długo Juliet Mullen stała pod drzwiami i ile podsłuchała z ich rozmowy. Nie potrafił stwierdzić po jej zachowaniu i tonie głosu, czy była na nich wściekła, zdenerwowana tym, co się stało z jej bratem, czy raczej przybita faktem, że była zwyczajną czternastolatką.

Dziewczynka odwróciła się, by odejść, po czym nagle skręciła w stronę tacy i beznamiętnie, jakby w jej sekretnym języku były to najgorsze przekleństwa skierowane pod ich adresem, rzuciła:

– Poproszę herbatę. Z mlekiem i dwiema kostkami cukru.

– O której otrzymują państwo pocztę? – spytał Thorne.

– Słucham?

– O której godzinie, konkretnie? Ja dostaję ją nieregularnie. Zwykle przed lunchem, ale o której, można jedynie zgadywać.

Jeżeli Tony Mullen wiedział, do czego zmierza Thorne, nie okazał tego.

– Zazwyczaj między ósmą a dziewiątą. Nie rozumiem...

– Pańska żona wspomniała, że powstrzymała pana przed powiadomieniem policji od razu...

– Nie powstrzymała mnie...

– Rzekomo nie sądziła, aby było się czym przejmować.

– I tak nie zadzwoniłbym od razu na policję. Nie było takiej potrzeby.

Thorne okrążył sofę i podszedł z drugiej strony do kominka, gdzie Maggie Mullen zdusiła właśnie niedopałek papierosa w popielniczce.

– Proszę wybaczyć, może się mylę, ale pańska żona jasno dała do zrozumienia, że był pan zdenerwowany, a przynajmniej zaniepokojony. Właśnie dlatego zapytałem, kiedy otrzymują państwo pocztę.

Thorne wychwycił spojrzenie Porter; zauważył, że zrozumiała.

– Myślę, że spodziewał się pan żądania okupu. Być może uważał pan, że ktoś porwał Luke’a i że ten ktoś odezwie się do państwa wczoraj rano. Myślę, że tak naprawdę czekał pan, aby dowiedzieć się, o co im właściwie chodzi, i zamierzał pan załatwić to sam. Ale kiedy list, na który pan czekał, nie przyszedł, naprawdę zaczął się pan martwić i zastanawiać, co mogło się stać. I wtedy zadzwonił pan do nas.

Maggie Mullen przeszła przez pokój i usiadła na podłokietniku fotela męża. Na moment dotknęła jego dłoni, po czym złożyła ręce na udach.

– Tony stale myśli tylko o najgorszym, niezależnie, co by to miało być.

– Tak wpływa na nas praca w resorcie – potwierdziła Porter.

– Proszę posłuchać, to całkiem zrozumiałe – Thorne wciąż próbował nawiązać kontakt z Tonym Mullenem. – Jestem pewien, że ja myślałbym dokładnie tak samo.

– Wiedziałem, że został porwany, zanim jeszcze położyłem się do łóżka w piątek wieczorem – rzekł Mullen. Spojrzał na Thorne’a z niejaką ulgą na twarzy. – Myłem zęby, a Maggie robiła porządki na dole i zrozumiałem, że ktoś musiał go porwać, że ktoś go przetrzymuje. Luke nie był z tych, co uciekają z domu, i zawsze informował nas, dokąd się wybiera.

– Jak powiedziałem, to zrozumiałe. W świetle pańskiej kariery ma pan powód przypuszczać, że są ludzie, którzy chcieliby pana skrzywdzić. Albo pańskich bliskich.

Mullen powiedział coś, ale Thorne go nie usłyszał.

Nic nie słyszał przez sekundę czy dwie.

Wytężał słuch, by pośród syku dawno wygasłego ognia wychwycić głos swojego ojca...

– Będzie nam potrzebna lista – powiedział w końcu. – Wszystkich, którzy mogą żywić wobec pana urazę. Wszystkich, którzy panu grozili.

Mullen pokiwał głową.

– Przez cały weekend nad nią pracowałem.

Ton głosu i spojrzenie, jakie posłał żonie, kryło w sobie poczucie winy. Ale takie wyznanie, jakby sam fakt, iż myślał o takich rzeczach, oznaczał, że podejrzewał najgorsze.

– To niewiele dało. Albo zawodzi mnie pamięć, albo nie mam aż tylu wrogów.

– To tylko ułatwi nam pracę – wtrąciła Porter.

– Racja. Doskonale. – Thorne starał się nadać swoim słowom entuzjastyczny ton, ale nie potrafił ukryć powątpiewania.

Oblicze Mullena spochmurniało.

– Czy pan spamiętałby wszystkich?

Thorne próbował zachować zimną krew i spokojny ton, składając gniewną nutę w głosie Mullena na karb stresu, a agresję odczytując jako efekt poczucia winy i paniki.

– Zapewne nie.

– Ilu ludzi na serio pan wkurzył, detektywie inspektorze Thorne?

Może pan pominąć tych, z którymi pan pracuje.

Thorne uznał, że być może jednak Jesmond nie wyrażał się aż tak pochlebnie, kiedy wspominał o nim przyjacielowi. A może Tony Mullen potrafił poznać się na ludziach. Nie odpowiedział, zastanowił się natomiast nad słowami Mullena o tworzonej przez niego liście. Thorne miałby z tym mniejszy problem i chyba nie był w tym odosobniony. Gdy w grę wchodzili ludzie, którzy mogli stanowić zagrożenie dla niego samego i jego bliskich, bez trudu mógł wymienić wszystkich.

Holland i Parsons pojawili się w drzwiach w tej samej chwili, gdy zadzwonił telefon. Wszyscy, w tym także Thorne, nieznacznie drgnęli, a Maggie Mullen pierwsza poderwała się z miejsca.

– Przede wszystkim należy zachować spokój...

– Kochanie...

Maggie Mullen postanowiła zignorować to, co powiedziała Porter i jej mąż. Nie odrywając wzroku od telefonu stojącego na niskim stoliku pod oknem, podeszła do niego. Spece od namierzania numerów rzecz jasna założyli już podsłuch na telefonie stacjonarnym Mullenów, gdy tylko o sprawie powiadomiono Jednostkę ds. Uprowadzeń i wszystkie rozmowy przychodzące były notowane przez ekipę ze Scotland Yardu. Gdyby, co bardzo prawdopodobne, w tej najważniejszej sprawie dzwoniono z niezarejestrowanej komórki, jednostka od telefonów zajęłaby się niezwłocznie zlokalizowaniem jej, przenosząc się z miejsca na miejsce specjalnym pojazdem zaopatrzonym w najnowocześniejsze zdobycze techniki.

Pani Mullen wyciągnęła rękę, odwróciła się i spojrzała na męża, a potem na Porter i Thorne’a.

Porter skinęła głową.

Pani Mullen wzięła głęboki oddech i podniosła słuchawkę. Szybko podała numer, zaczekała chwilę i pokręciła głową. Zamknąwszy oczy, odwróciła się, szepcząc do słuchawki i przez chwilę przeczesując palcami długie brązowe włosy, zanim zakończyła rozmowę.

– Mags?

Podeszła do fotela męża, a gdy się odezwała, głos zaczął się jej łamać. Thorne dostrzegł ulgę i rozczarowanie, nierozłączne i walczące między sobą na jej twarzy i w ułożeniu ramion. Zrozumiał, jak równorzędne i brutalne potrafiły być te dwa odczucia.

– To Hannah, koleżanka Juliet.

– Już dobrze, kochanie.

Mullen wstał i podszedł do niej.

– Poprosiliśmy wszystkich, których tylko mogliśmy, żeby nie dzwonili – rzekła. – Chcieliśmy, aby linia była wolna, no wiecie, na wypadek, gdyby Luke się odezwał. Na wypadek, gdyby ten ktoś, kto go ma, próbował się z nami skontaktować. Wydawało się, że powiadomiliśmy wszystkich, ale najwyraźniej o kilku osobach zapomnieliśmy...

W tej samej chwili Mullen objął ją ramieniem i przytulił do siebie. Jej ręce zwisły wzdłuż boków, jakby zabrakło jej sił, by je unieść. Pochyliła głowę i zaczęła szlochać, wtulając twarz w jego szyję.

Thorne gestem dał znak Hollandowi i Parsonsowi, aby weszli do pokoju z tacą z kawą, po czym spojrzał na Porter, a ona na niego. Ulżyło mu, gdy zrozumiał, że jej również trudno było patrzeć na obejmującą się parę.

Amanda

Wszystko się zmieniło, gdy po raz pierwszy Conrad przyłożył jej pistolet do głowy na stacji benzynowej w Tooting.

Numer wyglądał przekonująco, a ona równie przekonująco odgrywała rolę zakładniczki, toteż nie musiał się zbytnio namęczyć, aby osiągnąć cel. Wystarczyło, że szarpnął ją za włosy i wbił lufę pistoletu zabawki w jej skroń. Później tego wieczoru, kiedy przeliczyli zdobyty szmal i zdrowo się nawalili, zaczęła dawać mu szczegółowe wskazówki. To jasne, że musieli być przekonujący, ale nie byli przecież pieprzonymi aktorami. Wspomniała coś o jakimś Stanisławskim; nie wiedział, o co jej chodzi, więc zaczęła wyjaśniać mu wszystko raz jeszcze, aż w końcu skumał. Było mu przykro, rozzłościł się i uspokoił dopiero wtedy, gdy wytłumaczyła mu, jak mogą zrobić to lepiej następnym razem.

Właśnie wtedy ostatecznie zrozumiała, że to ona wszystkim rządzi.

Na początku chciała tylko, żeby ktoś rozprawił się na zawsze z dilerem, któremu była winna pieniądze. Conrad uporał się z tym w miarę szybko, a potem zaczęli się regularnie spotykać. Pomogło to, że był przystojny, znał się na rzeczy i umiał o nią zadbać. Wymyślał kolejne sposoby na zdobycie gotówki i zapłacenie za to, czego potrzebowała. Była wzruszona i odczuwała prawdziwą ulgę, że znalazła w końcu mężczyznę, który potrafił się nią zająć. Jak dotąd udawało się to tylko jej ojcu. Pomysł z lipnym napadem wyszedł od Conrada, ale wszystko następne od niej.

Aby dopiąć swego, najlepiej było wiedzieć, co myśli druga osoba. Umieć przewidzieć jej zachowanie. Conrad nigdy nie był dobry w udawaniu, uczucia miał wymalowane na twarzy. To w nim lubiła. Zawsze unikała mężczyzn, którzy potrafili kłamać lepiej od niej.

Jej ojciec też nie był dobrym łgarzem. I tego w nim nie lubiła. Oczywiście mógł mieć jakieś mroczne, sekretne życie, które ukrywał przed nią i jej matką. Mógł odwiedzać młodych chłopców albo mieć mnóstwo kochanek, ale zważywszy na jego małżeństwo, czy można mu się było dziwić? Wolała jednak wyobrażać go sobie tak, jak go zapamiętała. Doskonałego aż do dnia, kiedy odszedł. I tak przystojnego, jakim był, tuż zanim wyleciał przez przednią szybę swojego mercedesa.

Conrad nie od razu przystał na pomysł z porwaniem. Trzeba go było przekonać. Powiedziała mu, że to będzie łatwy szmal i, co ważniejsze, że dostanie w ten sposób dużo więcej niż w jakimkolwiek spożywczym czy na stacji benzynowej. Obiecała mu, że później zaczną nowe życie w jakimś miłym miejscu i że postara się o siebie zadbać, kto wie, może nawet pójdzie na detoks. To go przekonało, te obietnice i te, które wypowiedziała po ciemku swoim chudym, drobnym ciałem.

A teraz mieli tego chłopca. Przerośniętego dziecięcego zakładnika.

Reagował na obietnice jak każdy inny mężczyzna, na zapewnienie, że nic mu się nie stanie, o ile będzie dobrze się zachowywał, że niedługo wróci do domu i że wszystko będzie w porządku.

Spojrzała w stronę miejsca, gdzie spał z głową na rękach skrępowanych w przegubach elastycznym bandażem. Zastanawiała się, czy powinna zaaplikować mu kolejną dawkę, żeby spał dalej, czy może lepiej go obudzić, aby sprawdzić, czy dobrze przyswoił sobie daną mu lekcję. Nóż jakby go trochę uspokoił, wzbudził w nim lęk i sprawił, że stał się potulniejszy. Jak w wypadku większości facetów, których kiedykolwiek znała, gdy zawodziły obietnice, zwykle skutkowały groźby.

Uznała, że jest całkiem przystojnym chłopakiem. Jego osobowość nie była łatwa do odgadnięcia, zważywszy na okoliczności, ale wydawał się miły. Stwierdziła, że gdyby dać mu szansę, z pewnością złamałby niejedno serce.

3

– Czy nie powinniśmy tego robić latem? – zasugerował Hendricks. – Jaja mi odmarzają.

– Wobec tego włóż płaszcz.

To, co w resorcie określono mianem urlopu okolicznościowego, taki jak ten, na który wysłano go przymusowo w ubiegłym roku, bywa okazją do różnego rodzaju prac, zarówno domowych, jak i przydomowych. Thorne nie omieszkał jej wykorzystać. Na swój sposób. Pół godziny pewnego sobotniego popołudnia w B & Q i weekend piekielnego zrób to sam to wszystko, czego potrzebował, by dokonać małego cudu na kilku metrach kwadratowych popękanych krzywych płyt chodnikowych za kuchnią.

– To oczywiste, że pragnąłem odrobiny współczucia – rzekł Hendricks. – W sumie dlatego tu wpadłem. A piwo to zawsze bonus. Ale nie brałem pod uwagę obustronnego zapalenia płuc.

Thorne dopił z puszki resztkę belgijskiego piwa i powiódł wzrokiem po czymś, co każdy szanujący się agent nieruchomości, o ile te słowa nie były wzajemnie sprzeczne, określiłby mianem miłego, dobrze zagospodarowanego patio. Parę roślinek w plastikowych doniczkach, grill na kółkach i przenośny grzejnik. A do tego szlochający patolog...