Zapomniani - Mark Billingham - E-Book

Zapomniani E-Book

Mark Billingham

0,0

Beschreibung

Tom Thorne znalazł się na dnie. Pogrążony w depresji po śmierci ojca inspektor zostaje przeniesiony do pracy biurowej, jego kariera załamuje się. Kiedy w Londynie zaczynają ginąć bezdomni, Thorne zgłasza się na ochotnika, by wejść jako tajniak w ich środowisko. Szybko, może nawet za szybko, staje się jednym z nich. Na ulicach miasta doświadcza strachu, głodu, zimna i biedy. Poznaje parę młodych narkomanów i pomimo gry, jaką z nimi prowadzi, i ich pragmatycznej brutalności, przyjaźń tej trójki wydaje się szczera. Wkrótce okazuje się, że morderstwa nie są przypadkowe. Czy Thorne pozna tożasamość zabójcy, zanim zginą kolejni ludzie? Czy zdoła przy tym uporać się z trawiącym go bólem?

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 502

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Zapomniani

Zapomniani

© Mark Billingham 2005

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2021

Tytuł oryginału: Lifeless

Przełożył Robert P. Lipski

ISBN: 978-87-428-6008-3

Tom Thorne

KokonMięczakOfiaryPodpalonaZapomnianiUprowadzonyMścicielNaśladowcaPułapkaPresjaPerswazjaKościCzas śmierci

–––

Dla Mike’a Gunna

i jego syna, Williama Roana Gunna

–––

Piekło to miasto przypominające Londyn.

Percy Bysshe Shelley

Nikt mi nie powiedział, że smutek jest tak bardzo podobny do strachu.

C.S. Lewis

Prolog

12 STYCZNIA

Nie zamierzam marnować czasu na pytanie, co u ciebie, bo wiem doskonale, a poza tym nie dbam o to. Jestem pewien, że ja ciebie też nie obchodzę i w dodatku musiałbyś być głupcem, nie domyślając się, że sprawy u niektórych z nas nie przedstawiają się różowo. Musiałbyś być głupcem (a nie jesteś), gdybyś się nie domyślał, o co chodzi.

Nie uważam się za lepszego od ciebie. Bo niby czemu? Domyślam się jednak, że tobie powiodło się nieco lepiej. Właśnie stąd ta prośba. Potrzebuję drobnej pomocy. Nie zostało mi wiele prócz niechcianych, nieprzyjemnych wspomnień. No i jednej, znacznie bardziej konkretnej pamiątki, ma się rozumieć. „Dowodu”, który, jak sądzę, wciąż ma każdy z nas.

Nie masz pojęcia, jak bardzo gardzę samym sobą, że zwracam się do ciebie w ten sposób. Desperacja działa na szacunek do samego siebie niczym walec. Poza tym nie mógłbyś nienawidzić mnie bardziej, niż ja sam nienawidzę siebie za to, co się tam stało. I za wygrzebywanie tego wszystkiego w zamian za parę setek funciaków.

To wszystko, czego mi trzeba...

Zapewne zwrócisz uwagę na brak adresu. Nie próbuję być tajemniczy ani zagadkowy, po prostu w obecnej chwili nie dysponuję żadnym konkretnym. Zmuszony jestem korzystać z gościnności nielicznej grupy przyjaciół i rodziny, jaka mi jeszcze pozostała.

Napiszę ponownie, by określić gdzie i kiedy. Wtedy będziemy mogli ustalić czas i miejsce spotkania, zgoda? Anonimowość bywa bardzo użyteczna, taka bondowska, ale jeżeli nie kontrolujesz tego, co działo się z każdym z nas, wątpię, abyś zdołał rozpoznać, kim jestem. To znaczy którym konkretnie. Rzecz jasna już wkrótce się tego dowiesz, a na razie, śmiem twierdzić, że odrobina napięcia nie zaszkodzi, prawda?

Mogę być każdym z czterech, zgadza się? Którymkolwiek członkiem załogi. Zdziwiłbym się, gdyby akurat jednemu z nas powiodło się lepiej niż reszcie.

To tyle... na razie.

Szczęśliwego Nowego Roku.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ŚNIADANIE

I PRZED ŚNIADANIEM

–––

Pierwsze kopnięcie budzi go i równocześnie gruchocze mu czaszkę.

Niemal natychmiast zaczyna odpływać w otchłań nieświadomości, ale zdaje sobie sprawę z przerw pomiędzy kolejnymi kopniakami – choć nie trwają one więcej niż sekundę czy dwie – w jego odczuciu ten czas wypacza się i wydłuża. To daje jego mózgowi, który zaczyna już puchnąć, chwilę na jedną jedyną, ostatnią serię przemyśleń i zaleceń.

Liczy kopnięcia, liczy każde uderzenie buta w ciało i kości. Liczy dziwne i, o Boże, jakże cudowne przerwy pomiędzy nimi.

Dwa...

Jest zimno, wczesny wilgotny poranek. Próba krzyku wywołuje dojmujący ból, gdy wiadomość z mózgu zaczyna tańczyć pomiędzy fragmentami kości tego, co było niegdyś jego szczęką.

Trzy...

Ciepło, buzia dziecka w jego rękach. Jego dziecka. Twarz dziecka, zanim dorosło i nauczyło się nim pogardzać. Na próżno sięga po list, zatłuszczony i z oślimi uszami, który ma w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Ostatnie ogniwo łączące go z życiem, jakie miał wcześniej. Sięga po list, jego bezwładne palce odmawiają posłuszeństwa, podobnie jak złamana ręka.

Cztery...

Odwraca głowę, próbując uciec przed bólem w stronę ściany. Przesuwa twarz po ziemi, szorując brodą po kartonie, zarost wydaje przy tym odgłos jak szum odległych fal. Czuje krew, ciepłą i lepką pomiędzy policzkiem a zimnym kartonem, na którym leży. Myśli sobie, że cień, który spostrzegł w miejscu, gdzie powinna znajdować się twarz napastnika, wydaje się ciemniejszy niż najczarniejsza czerń. I śliski jak asfalt po ulewie. Myśli, że to zapewne sztuczka światła.

Pięć...

Wydaje mu się, że czuje czubek buta przełamujący delikatną konstrukcję żeber. Czuje, jak but wdziera się coraz głębiej w jego ciało, uszkadzając kolejne organy. Nerki, czy to jego nerki? Tracą swój kształt jak brutalnie zdeptane, pękające balony wypełnione wodą.

Odpływając, zlicza pospiesznie sześć, siedem i osiem, te uderzenia są jak kopniaki w odległe drzwi, wibracja przeszywa jego bark, plecy i górną część nóg. Stęknięcia i gniewny warkot stojącego nad nim mężczyzny, mężczyzny, który zakatowuje go na śmierć, z każdą chwilą stają się coraz cichsze i coraz odleglejsze.

I, Chryste, cóż za chaos, co za bezładna plątanina słów. Feeria dźwięków i barw. Wszystkie odpływają od niego. Robi się mętnie i ciemno...

Myśli. Jego umysł ogarnęłyby przeraźliwe i rozpaczliwe myśli, gdyby tylko jeszcze był do tego zdolny. Tak przynajmniej sądzi. Wyczuwa, że cień w końcu odwrócił się od niego. I w tej niewysłowionej błogości rozkoszuje się narastającą świadomością, że, słodki Jezu, kopniaki w końcu ustały.

Wszystko jest teraz takie dziwne, bezkształtne i wypływa zeń do rynsztoka szeroką strugą.

Leży całkiem nieruchomo. Wie, że wszelkie próby poruszenia są bezcelowe. Kurczowo, jak tonący brzytwy, trzyma się swego imienia i imienia swego jedynego dziecka. Otula tym, co zostało z jego umysłu, te dwa imiona i imię Pana.

Modli się w duchu, by pozwolono mu hołubić w sobie tych kilka cennych słów, dopóki nie nadejdzie śmierć.

1

Obudził się w bramie naprzeciw Planet Hollywood z kałużą czyjegoś moczu u swoich stóp i nieprzyjemną świadomością, że to wszystko działo się naprawdę i nie miał przed sobą miękkiego materaca. Zamienił kilka słów z funkcjonariuszem policji, który bezceremonialnie go obudził. Zaczął zbierać swoje rzeczy.

Powoli uniósł głowę i spojrzał w górę, zanim ruszył przed siebie w nadziei, że pogoda się nie pogorszy. Stwierdził, że pustka, którą czuł w sobie, mogąca być strachem, w rzeczywistości była zapewne po prostu głodem.

Zastanawiał się, czy Paddy Hayes jeszcze żyje. Czy młody mężczyzna, któremu pozostawiono podjęcie decyzji, wyciągnął wtyczkę z gniazdka?

Przemierzając West End, otrząsał się ze snu i powoli wracał do życia, co zawsze było dlań jak objawienie. Każdego dnia dostrzegał coś, czego nigdy wcześniej nie widział.

Piccadilly Circus było przepiękne. Leicester Square prezentował się lepiej, niż można przypuszczać. Oxford Street wyglądała gorzej, niż mu się zdawało.

Rzecz jasna na ulicach było sporo ludzi. Miasto tętniło życiem. Nawet o tej porze było gwarno i rojno, bardziej niż na przedmieściach w godzinach szczytu. Przypomniał sobie film, który oglądał na DVD, którego akcja toczyła się w Londynie po tym, jak większość mieszkańców metropolii wskutek tajemniczej plagi zmieniła się w zombi. Były tam dziwne sceny, kiedy całe miasto wydawało się całkiem opustoszałe, i do dziś nie wiedział, jak je nakręcono. Pewnie z użyciem techniki komputerowej. O tej porze, kiedy całe miasto brało prysznic, goliło się i wypróżniało, Londyn wyglądał prawie tak jak w tym filmie. Nie był całkiem opustoszały, wałęsały się po nim zombi.

Większość sklepów będzie zamknięta jeszcze przez godzinę, dwie. Mało który otwierano przed dziesiątą. Kafejki i bary kanapkowe funkcjonowały już w najlepsze. Tak jak parę godzin wcześniej busy oferujące hamburgery i hot dogi czy stoiska z kebabami kusiły przechodzących, by wstąpić na chwilę na herbatę i kanapkę z szynką.

Herbata i kanapka. Zazwyczaj starał się zebrać wieczorem dość drobnych, by rankiem starczyło na coś do zjedzenia, ale dziś śniadanie ktoś mu zafunduje.

W połowie Glasshouse Street z bramy na wprost niego wyszedł mężczyzna w ciemnozielonym garniturze i próbował go wyminąć. Zeszli równocześnie najpierw w jedną, a potem w drugą stronę na chodniku. Wymienili uśmiechy, zażenowani tą sytuacją.

– Miły poranek, w sam raz na tańce...

Nagła świadomość, że najwyraźniej natknął się na świra, starła uśmiech z twarzy mężczyzny. Odwrócił się bokiem i opuścił głowę. A potem minął go, mamrocząc pod nosem:

– Przepraszam... nie mogę...

Poprawił plecak na ramieniu i pomaszerował dalej, zastanawiając się, czego właściwie nie mógł facet w zielonym garniturze. Odpowiedzieć na uprzejme powitanie? Dać mu trochę drobnych? A może przejąć się jego losem?

Przeszedł wzdłuż Regent Street, po czym skręcił w prawo przez zaułki Soho w stronę Tottenham Court Road. Dziwna, acz znajoma postać idąca opodal w tym samym tempie przykuła jego uwagę. Zwolnił, po czym przystanął i patrzył, jak nieznajomy robi to samo. Postąpił krok naprzód i spojrzał na widoczne w szybie odbicie mężczyzny, jakim stał się w krótkim czasie. Zdawało mu się, że włosy rosły mu szybciej niż zwykle, a siwizna bardziej odcinała się na tle czerni. Starannie przycięta bródka, którą zapuścił, zniknęła wśród zarostu, który pokrył jego policzki i szyję. Czerwony nylonowy plecak, choć i tak już zabrudzony i poplamiony, był jedynym barwnym elementem wizerunku, jaki ujrzał odbity w szkle. Brudny szary płaszcz i czarne dżinsy były tak mdłe i anonimowe, jak twarz, którą ujrzał powyżej. Nachylił się do szyby i zrobił kilka min: wyszczerzył zęby, wydął policzki, uniósł brwi. Jedynie oczy – a przecież oczy mówiły o człowieku wszystko – pozostawały mętne i obojętne.

Włóczęga. Prawdziwy obdartus.

Odwrócił się od szyby, by zobaczyć po drugiej stronie ulicy znajomą postać. Młody chłopak siedział oparty plecami o białą ścianę, oplatając kolana ramionami, otulony starym śpiworem. Rozmawiał z tym chłopakiem parę nocy temu. Gdzieś w okolicy Hipodromu, jak przypuszczał. A może przed jednym z tych wielkich kin przy Leicester Square. Nie był pewien. Pamiętał, że chłopak miał silny akcent z północnego wschodu, z Newcastle albo Sunderlandu. Większość tego, co mówił, była niezrozumiała, bo chłopak szczękał zębami jak oszalały. Kręcił głową z boku na bok. Równocześnie skubał palcami kołnierz kurtki. Był tak naćpany, że wyglądał, jakby chciał odgryźć sobie twarz.

Odczekał, aż przejedzie taksówka, po czym wyszedł na ulicę. Chłopak uniósł wzrok, kiedy podszedł ku niemu, i mocniej podciągnął kolana do piersi.

– W porządku?

Chłopak odwrócił głowę w bok i otulił się szczelniej śpiworem. W świetle można było dostrzec, że śpiwór jest z jednej strony wilgotny, a z rozdarcia przy suwaku wyłaziła szara wyściółka.

– Chyba nie zanosi się na deszcz...

– Dobrze – rzekł chłopak. To zabrzmiało jak stęknięcie.

– Raczej będzie sucho...

– A co ty, kurde, pogodynka?

Wzruszył ramionami.

– Tak tylko powiedziałem...

– Już cię gdzieś widziałem, co nie? – rzucił chłopak.

– Niedawno.

– Byłeś ze Spikiem? Ze Spikiem i Caroline Jednego Dnia?

– Tak, chyba też tam byli...

– Jesteś nowy. – Chłopak pokiwał głową. Wydawał się zadowolony, że to sobie skojarzył. – Pamiętam, że zadawałeś jakieś kurewsko durne pytania...

– Nie było mnie parę tygodni. Wybrałem zły moment, prawda?

No wiesz, biorąc pod uwagę to, co się dzieje...

Chłopak patrzył na niego przez chwilę. Zmrużył lekko powieki i opuścił głowę.

Stał w miejscu, stukając czubkiem jednego buta o piętę drugiego, aż doszedł do wniosku, że chłopak nie ma już nic więcej do powiedzenia. Zastanawiał się, czy nie dorzucić jeszcze zdania lub dwóch o pogodzie, obracając wszystko w żart. Zamiast tego odwrócił się do ulicy.

– Życzę szczęścia – powiedział.

Odszedł, nie doczekawszy się ani słowa w odpowiedzi. Gdy ruszył na północ, uświadomił sobie, że spotkanie z chłopakiem nie było wcale przyjaźniejsze od tego z facetem w zielonym garniturze, który próbował go ominąć. Reakcja chłopaka była przewidywalna, zważywszy na to, co on sam miał okazję ujrzeć w krótkim czasie, odkąd rozpoczął to nowe życie. Czemu miałaby być inna? Dystans... ostrożność, wręcz podejrzliwość były naturalnymi reakcjami większości londyńczyków, niezależnie od okoliczności. Ci, którzy żyli i sypiali na ulicach, byli z natury rzeczy ostrożniejsi względem obcych. Oczywiste było, że tych, którzy ich nie unikali ani nie dręczyli, traktowali z pewną dozą nieufności, dopóki nie uznali, że są ludźmi godnymi zaufania. W ten czy inny sposób...

To było trochę jak z więzieniem. Jak z relacjami panującymi za kratami. A na ten temat wiedział całkiem sporo.

Bezdomni żyjący na ulicach Londynu mieli jego zdaniem wiele wspólnego z tymi, którzy zajmowali cele w więzieniach Jej Królewskiej Mości. I tu, i tam istniały nieformalne grupy, hierarchie i w obu tych wspólnotach dominowała zrozumiała nieufność wobec obcych. Kto chciał przetrwać w więzieniu, musiał się przystosować, robić to, co konieczne. Rzecz jasna nie upadlał się ponad miarę, ale gdy było trzeba, kładł uszy po sobie i robił, co należało. To, co on miał okazję ujrzeć, odkąd został bezdomnym, uświadomiło mu, że na ulicy panowały podobne zwyczaje.

Kafejka była nędznym przybytkiem z pretensjami. Miejscem z rodzaju tych, gdzie parę tanich kanapek w plastikowym pojemniku uważanych jest za rarytas. Reakcja obsługi, kiedy, powłócząc nogami, wszedł do środka i usiadł, ewidentnie nie zamierzając niczego kupić, była oczywista.

– E!

Nie odpowiedział.

– Zamawiasz coś?

Poszedł po czasopismo zostawione przy sąsiednim stoliku i zaczął czytać.

– To nie przytułek.

Uśmiechnął się.

– Myślisz, że żartuję?

Skinął w stronę znajomej postaci za szybą wystawową, gdy tłusty, czerwony na twarzy właściciel wyszedł zza lady i ruszył w jego stronę. Z idealnym wyczuciem czasu mężczyzna, do którego się uśmiechał, wszedł do kafejki, w momencie gdy właściciel nachylił się nad nim z groźną miną.

– Wszystko w porządku, on jest ze mną...

Groźny wyraz twarzy właściciela nieco złagodniał, ale tylko nieznacznie, gdy odwrócił się od stolika włóczęgi i ujrzał podsuniętą mu pod nos legitymację policyjną.

Detektyw sierżant Dave Holland schował legitymację, podszedł i przysunął krzesło.

– Dwie herbaty – powiedział.

Mężczyzna siedzący przy stoliku dorzucił pospiesznie:

– Dwa kubki herbaty.

Właściciel wrócił za ladę, wzdychając i odchrząkując.

– Mój ty bohaterze – powiedział włóczęga.

Holland postawił aktówkę na podłodze i usiadł. Zerknął na pozostałych dwoje klientów: elegancko ubraną kobietę i faceta w średnim wieku w uniformie listonosza. Właściciel spiorunował go wzrokiem, zdejmując z półki dwa białe kubki.

– Wyglądało na to, że gdybym nie zjawił się na czas, wyrzuciłby stąd pana siłą. Miałem ochotę postać tam i zaczekać. Byłem ciekaw, co się wydarzy.

– Zobaczyłbyś, jak rozkładam tego tłustego buca na łopatki.

– No jasne. A wtedy musiałbym pana aresztować.

– To byłoby ciekawe...

Holland wzruszył ramionami i odgarnął z czoła kosmyki blond włosów.

– Paddy Hayes zmarł wczoraj wieczorem, po wpół do dwudziestej – oznajmił.

– Jak sobie radzi jego syn?

– Był bardzo wzburzony. Ciężko to zniósł, rozumie pan? Kiedy podjął ostateczną decyzję i wyłączono urządzenie podtrzymujące życie, jakby się trochę uspokoił.

– Zapewne to tylko pozory...

– Zapewne.

– Kiedy wraca do domu?

– Ma pociąg dziś rano – odparł Holland. – Powinien wrócić do domu mniej więcej w tym samym czasie, kiedy jego ojcu zaczną robić sekcję.

– Nie liczyłbym na żadne rewelacje.

Obaj odchylili się lekko do tyłu, kiedy właściciel bezceremonialnie postawił na stoliku dwa kubki z herbatą. Grubas rzucił też na stolik dwa zestawy sztućców owiniętych w papierowe serwetki. Przesunął w ich stronę dwa egzemplarze karty dań, po czym odwrócił się, by opróżnić popielniczkę przy sąsiednim stoliku.

– Jest pan głodny? – spytał Holland.

Mężczyzna siedzący naprzeciw niego uniósł wzrok znad menu, które zaczął studiować.

– Nie bardzo. Zjadłem dziś już porcję jajecznicy i wędzonego łososia. – Powrócił wzrokiem do karty dań. – Oczywiście, że jestem cholernie głodny.

– No dobrze...

– Mam nadzieję, że zabrałeś swoją książeczkę czekową. To może być dość droga impreza.

Holland sięgnął po swoją herbatę. Uniósł kubek na wysokość podbródka i pozwolił, by fala ciepła owionęła mu twarz. Patrzył przez wąską zasłonę pary na siedzącego naprzeciw niego obszarpańca.

– Wciąż nie mogę do tego przywyknąć – powiedział.

– Do czego?

– Do tego. Do pana.

– Ty nie możesz do tego przywyknąć? Jezu!

– Wie pan, o co mi chodzi. Nie spodziewałem się ujrzeć pana kiedykolwiek w takim stanie. Był pan ostatnią osobą... Jest pan ostatnią osobą...

Tom Thorne wypuścił kartę dań z dłoni i skrzyżował nad nią brudne palce. Decyzja zapadła. Spojrzał surowym wzrokiem na Hollanda.

– Wszystko się zmienia – powiedział.

2

Wiele się zmieniło...

A właściwie zmieniło się praktycznie wszystko i od tego się zaczęło. Kiedy po krótkiej przerwie wrócił do pracy, Thorne odniósł wrażenie, że pozmieniały się niemal wszystkie nazwy. Grupa do spraw Przestępstw Szczególnych (Zachodnia), w której był detektywem inspektorem w jednym z dziewięciu głównych zespołów śledczych wydziału zabójstw, stanowiła obecnie część tego, co nazwano Dyrektoriatem Przestępstw Szczególnych. Śmiechu warte. I jeszcze ten Dyrektoriat. Czy ci biurokraci naprawdę uważali, że zmiana nazwy poprawi w jakimkolwiek stopniu efektywność danej komórki?

Dyrektoriat, grupa, ekipa, wydział, zespół, jednostka... drużyna, kompania, gang, jak zwał, tak zwał.

Ot po prostu grupa ludzi o różnych zdolnościach, rozpaczliwie starających się czynić, co w ich mocy, aby złapać tych, którzy kogoś zabili. Którzy nadal zabijali.

Lub, jeśli im się poszczęściło, tych, którzy dopiero zamierzali zabić.

Dyrektoriat Przestępstw Szczególnych. Thorne przypomniał sobie reklamę o naborze w jednym ze znanych supermarketów, gdzie poszukiwano osoby do „zapełniania wystroju otoczenia”. Praca polegała na uzupełnianiu zapasów towaru na półkach.

Oczywiście struktura, do której powrócił Thorne, także się zmieniła. Każdy zespół śledczy w ramach wydziału zabójstw składał się obecnie z trzech detektywów inspektorów, z których każdy miał własną niedużą grupę operacyjną i przez to jeszcze więcej papierkowej roboty, oznaczało to rozszerzenie odpowiedzialności administracyjnej, a co za tym idzie, więcej czasu spędzonego za biurkiem. Każdy z nich zmuszony był poświęcić kolejnych kilka godzin cennego czasu na wzmocnienie i utrwalenie morale załogi oraz zmniejszenie liczby nieobecności wynikających, dajmy na to, z chorobowego, a także na niezmienne powtarzanie, że wszelkie działania służbowe powinny być realizowane z uwzględnieniem cholernego budżetu, w ramach godzin pracy itpe, itede...

– Wiem, że trzeba się tym zająć, i to jak należy, ale musimy brać pod uwagę pewne priorytety. Czyż nie? Na litość boską, mam dwóch młodych Azjatów z kulami w głowach i jakiegoś świra, który najwyraźniej z dziką rozkoszą lubi wbijać ludziom w kręgosłup zaostrzoną szprychę od roweru, ale nie pozwalają mi podjąć koniecznych działań, żeby coś z tym zrobić.

– Posłuchaj...

– Za każdym razem, kiedy tylko wystawię stopę za próg mojego gabinetu, ten czy inny z moich tak zwanych kolegów zaczyna się skarżyć, że musi odwalać za mnie papierkową robotę, człowiek od tego głupieje. Ja chcę tylko robić, co do mnie należy, rozumiemy się? Zwłaszcza teraz. Potrafisz to zrozumieć, prawda? Jestem tylko gliniarzem, to wszystko. Nie ma w tym nic skomplikowanego. Nie pracuję w kadrach, dziale PR-u czy pieprzonej prewencji.

– Tom...

– Myślisz, że ten, kto rozwalił tych dwóch gnojków, siedzi w domu i odwala papierkową robotę? Że ten szajbus, którego usiłuję dopaść, wypełnia jakieś formularze? Albo spisuje – w kilku egzemplarzach – raport o tym, ilu konkretnie szprych użył, ile go one kosztowały i jak długo musiał je ostrzyć, aby kogoś móc dzięki temu sparaliżować? Nie sądzę. Za cholerę nie...

Facet siedzący w fotelu jak zwykle miał na sobie czarną bluzę z kapturem i bojówki. Jego małżowiny uszne były ozdobione licznymi kolczykami i ćwiekami, a kolczyk w dolnej wardze poruszał się, kiedy przesuwał językiem po zębach. Doktor Phil Hendricks był patologiem współpracującym ściśle z grupą Thorne’a. Był także jedyną osobą, którą Thorne mógłby określić mianem dobrego przyjaciela. Brutalna śmierć i to, co z natury rzeczy było później konieczne, sprawiało, że połączyła ich silna więź. Hendricks złapał taksówkę i przyjechał do mieszkania w Kentish Town, kiedy tylko Thorne do niego zadzwonił.

Gość odczekał chwilę, aż upewnił się, że Thorne już się trochę wyładował, i nie dał mu czasu na rozpoczęcie kolejnej gniewnej tyrady.

– Jak sypiasz? – zapytał.

Thorne przestał krążyć w tę i z powrotem, po czym usiadł ciężko na podłokietniku kanapy.

– Czy wyglądam na zmęczonego?

– Wydajesz się... nadmiernie pobudzony. To zrozumiałe.

Thorne znów się podniósł i podszedł do kominka.

– Nie zaczynaj tych swoich sztuczek ze zniżaniem głosu, Phil. Jakby coś mi dolegało. Akurat w tym wypadku mam rację.

– Posłuchaj, jestem pewien, że masz rację. Tylko nie jestem na tyle obeznany z tym tematem, aby móc to dostrzec.

– Wszystko się zmieniło.

– Może ty się zmieniłeś.

– Uwierz, stary, wszystko wali się na łeb. Czasami mam wrażenie, jakbym pracował w banku w pieprzonym City!

– Co się wydarzyło, kiedy spotkałeś się z Jesmondem?

Thorne wziął głęboki oddech, przyłożył otwartą dłoń do piersi i patrzył, jak drga. Raz, drugi, trzeci...

– Usłyszałem od niego wykład – odparł. – Najwyraźniej w obecnych czasach obowiązuje zasada zera tolerancji dla zbędnego balastu.

Wiele się zmieniło...

Hendricks poruszył się w fotelu, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć...

– Zbędny balast – powtórzył Thorne, jakby wypowiadał słowa w obcym języku. – Ciekawe, jak to wygląda z jego perspektywy? Cholerny, zwarty aż do obesrania pojeb!

No dobrze, wiemy, że on nie przyłożył do tego wszystkiego ręki, ale... może nadmiar spraw ciebie też trochę przytłoczył. Nie uważasz? Daj spokój, przecież wiesz, że do żadnej z tych spraw nie przyłożyłeś się jak należy.

– No jasne, a wiesz dlaczego? O czym właśnie rozmawialiśmy?

– O niczym nie rozmawialiśmy, ty tylko na mnie krzyczałeś! A tak w ogóle to szukałeś dla siebie wymówek. Jestem po twojej stronie, Tom, ale musisz znać pewne fakty. Albo ich nie znasz, albo coś sobie uroiłeś, tak czy owak nieodmiennie wszyscy są na ciebie wkurzeni. I z każdym dniem wkurzają się na ciebie bardziej...

– Jacy wszyscy?

Nagle wbrew temu, co Thorne powiedział przed chwilą, Hendricks zniżył głos.

– Nie byłeś gotowy, aby wrócić do pracy.

– Bzdura.

– Wróciłeś za wcześnie...

Minęło niespełna osiem tygodni, odkąd ojciec Thorne’a zmarł w pożarze mieszkania. Jim Thorne cierpiał na chorobę Alzheimera i można przypuszczać, że pożar był wyłącznie dziełem przypadku. Wadliwej synapsy. Tragicznego w skutkach zapomnienia. Były jednak inne możliwości. Thorne pracował nad sprawą dotyczącą kilku grubych ryb londyńskiego półświatka. Całkiem możliwe, że ktoś z nich – a konkretnie jedna osoba – postanowił uderzyć w Thorne’a poprzez zlikwidowanie najbliższego członka jego rodziny. To musiało wywołać ból, który pozostawałby w nim dłużej niż ten spowodowany raną od noża czy kuli.

Inne możliwości...

Thorne wciąż usiłował dojść do ładu z wieloma sprawami. Między innymi próbował pogodzić się z myślą, że prawdopodobnie nigdy nie dowie się na pewno, czy jego ojciec został zamordowany. Tak czy inaczej wiedział, że to była jego wina.

– Wróciłbym wcześniej, gdybym mógł – rzekł Thorne. – Jeszcze w dniu pogrzebu. Co innego miałem do roboty?

Hendricks podniósł się z fotela.

– Napijesz się herbaty?

Thorne pokiwał głową i wskazał w stronę kominka. Oparł się o prążkowane sosnowe obramowanie kominka i wpatrując się w lustro powyżej, wycedził:

– Detektyw nadkomisarz Jesmond myśli o tym, by wysłać mnie na urlop okolicznościowy. Gdy zapytałem, co miałbym robić przez ten czas, odparł: Choćby popracować w ogródku...

Stojąc tego popołudnia przed biurkiem Trevora Jesmonda, Thorne miał wrażenie, jakby zarobił pięścią w brzuch. Wysilił się na uśmiech. Pohamował się, by nie rzucić krótkiej ciętej riposty: „Ale ja mam tylko doniczkę na parapecie”.

Gniew znów rozpalił się w jego wnętrzu, ale tylko uśmiechnął się ironicznie na wspomnienie eufemistycznego zwrotu.

– Urlop okolicznościowy – mruknął. – Na okoliczność porządkowania ogrodu. Jakie to miłe. Jak cholernie wygodne.

Ale, jak stwierdził, to miało sens. Przecież nie sposób było nazwać tego po imieniu: bezsensowną, pospiesznie wymyśloną synekurą, przeznaczoną dla osoby sprawiającej zgoła niepotrzebne problemy. Dla osoby na tyle ważnej, że nie można jej było wylać, którą można jedynie przenieść gdzieś, gdzie przestanie stwarzać kłopoty. „Urlop okolicznościowy” brzmiało lepiej niż „puszczenie w odstawkę” czy „odesłanie na zieloną trawkę”. O wiele lepiej niż „pozbycie się”, „spławienie” czy „usunięcie”.

Hendricks wolno poczłapał do kuchni.

– Myślę, że powinieneś przyjąć tę ofertę – powiedział.

Następnego dnia Thorne przekonał się, że przeciwności, którym musiał stawić czoło, wciąż się piętrzą.

– Nie mam wyjścia, prawda?

Russell Brigstocke wlepił wzrok w blat biurka.

– Znajdziemy ci coś, żebyś za bardzo nie zgnuśniał – powiedział.

Thorne wskazał nadinspektora palcem. Groźba wydawała się bez pokrycia.

– Oby.

To była niezręczna sytuacja, gdzie od łez dzielił go już tylko włos. Pojawiła się już nawet wilgoć w kącikach oczu. Thorne czym prędzej przetarł oczy wnętrzem dłoni i kopniakiem posłał metalowy kosz na śmieci na drugi koniec gabinetu Russsella Brigstocke’a.

– Kurwa mać...

Scotland Yard.

Chyba najsłynniejsza na świecie siedziba służb śledczych. Miejsce będące synonimem najtęższych umysłów dysponujących najnowocześniejszą technologią służącą zwalczaniu przestępczości. To tu rozwiązywano zagadki kryminalne i badano mechanizmy działania najbardziej pokrętnych zbrodniczych umysłów.

To właśnie tu Thorne był zmuszony przesiedzieć trzy tygodnie w pokoju nie większym od dusznej garderoby, powoli popadając w obłęd i usiłując obmyślić, na ile sposobów człowiek mógłby popełnić samobójstwo, używając do tego celu wyłącznie standardowego wyposażenia biurowego.

Ze zrozumiałych względów sądził, że demografia zatrudnienia nie może być tak nudna, jak się zrazu wydawała. Mylił się jednak. Nauczono go obsługi programu komputerowego, w którym mógł zmienić setki stron materiału badawczego w dokument nadający się do prezentacji, włącznie z tworzeniem tabel i wykresów. Instruktor obsługi komputera był tak interesujący, jak Thorne tego oczekiwał. Ale miał przynajmniej z kim pogadać.

Gdy pozostawiono go samego, Thorne szybko odkrył najprzyjemniejszy sposób zabijania czasu. I równie szybko go zdemaskowano. Ktoś rychło się zorientował, że większość stron w sieci odwiedzanych z konkretnego terminalu miało niewiele wspólnego z naborem mniejszości etnicznych albo odpowiedzią na pytanie, dlaczego większość opiekunów psów pochodziła z południowego zachodu. W ciągu jednej nocy bez ostrzeżenia odebrano mu dostęp do internetu i od tej pory Thorne miał niewiele więcej do roboty prócz lektury codziennej gazety i rozważania sposobów na popełnienie samobójstwa.

Zastanawiał się właśnie nad śmiercią wskutek tysiąca zacięć od papieru, gdy w drzwiach pojawiła się jakaś postać. Twarz była szczuplejsza niż zwykle, a uśmiech bardziej nerwowy. Minęły cztery tygodnie, odkąd Thorne widział ostatni raz człowieka, który po części był odpowiedzialny za jego przeniesienie tutaj, i Russell Brigstocke miał wszelkie podstawy, by się bać. Uniósł rękę i odezwał się, zanim Thorne zdążył cokolwiek powiedzieć:

– Przepraszam. Postawię ci lunch.

Thorne udał, że się zastanawia.

– Czy jest w to wliczone piwo?

Brigstocke się skrzywił.

– Jestem na diecie, niech to szlag, ale w twoim wypadku czemu nie.

– To co tu jeszcze robimy?

Thorne nie zarejestrował nawet nazwy lokalu, do którego weszli. Opuścili gmach Scotland Yardu, skręcili w stronę Parliament Square i weszli do pierwszego napotkanego pubu. Posiłek był standardowy – chili con carne, które miejscami lepiło się do talerza, a gdzie indziej było przypalone, ale mieli tu niezły bekon i stellę artois z beczki. Kelnerka odniosła właśnie talerze, gdy zjawił się Brigstocke z kolejnymi drinkami.

– Czemu to właściwie miałoby służyć? – spytał Thorne.

Brigstocke usiadł i sięgnął po swoją szklankę. Upił łyk wody mineralnej.

– A niby czemu miałoby to czemuś służyć? Ot po prostu dwóch kumpli wyszło do pubu na jednego.

– Parę tygodni temu w swoim gabinecie nie zachowywałeś się, jakbyśmy byli kumplami.

Brigstocke nawiązał kontakt wzrokowy, utrzymując go dłużej, niż to było stosowne.

– Uwierz mi, że tak, Tom.

Chwila niezręcznej ciszy została przerwana przez zduszone „przepraszam” potężnego faceta, który wciśnięty w kąt obok Thorne’a, podniósł się i powoli wyszedł. Thorne zdjął swoją wyświechtaną brązową skórzaną kurtkę z oparcia krzesła i położył na ławie obok siebie. Rozsiadł się wygodniej. W pubie było tłoczno, ale teraz miał odrobinę czegoś, co od biedy można by nazwać prywatnością.

– Albo chcesz się na coś pouskarżać – rzekł Thorne – albo pogadać o sprawie, która cię wkurza.

Brigstocke przełknął ślinę i poprawił kłykciem okulary.

– Po trosze jedno i drugie.

– Kryzys wieku średniego? – spytał Thorne.

– Co, proszę?

Thorne wskazał swoją szklanką.

– Modne nowe okulary. Dieta. Masz kogoś na boku, Russell?

Brigstocke lekko się zaczerwienił, przeczesując palcami gęste czarne włosy.

– Mógłbym mieć, zważywszy na to, ile czasu spędzam w domu.

– Zabójstwa bezdomnych, tak? – Thorne uśmiechnął się, rozbawiony wyrazem zdziwienia na twarzy Brigstocke’a. – Nie żyjemy w Timbuktu, Russ. Rozmawiałem parę dni temu przez telefon z Dave’em Hollandem. A wcześniej przeczytałem to i owo w gazecie. Ze dwa trupy, tak?

– Były dwa...

– Szlag...

– Jeszcze jak. Jesteśmy w głębokiej dupie.

– Przecież o sprawie wcale nie jest głośno. W gazecie pisano o tym tyle co nic.

– Aż do wczoraj. Sprawa się rypła. Na jutro po południu przewidziano konferencję prasową.

– Powiedz coś więcej.

Brigstocke nachylił się nad stołem i na tyle głośno, by Thorne mógł go usłyszeć pośród zawodzenia Dido z głośników nad barem, powiedział:

– Jak dotąd mamy trzy ofiary.

Pierwsze ciało znaleziono niemal dokładnie przed miesiącem. Bezdomny po czterdziestce zamordowany w zaułku przy Golden Square. Minęły cztery tygodnie, a jego tożsamość wciąż pozostawała nieznana.

– Rozmawialiśmy z innymi bezdomnymi z tej okolicy i nie mamy nawet jego ksywki. Sądzą, że był nowy i na pewno nie utrzymywał kontaktów z miejscową pomocą społeczną. Niektórzy z tych ludzi lubią się kumplować, a inni wolą trzymać się na uboczu. Tak jak to bywa wszędzie.

– A co, najogólniej rzecz biorąc, z szeroko pojmowaną opieką społeczną?

– Wciąż sprawdzamy, czy ktoś opuścił wyznaczone spotkanie, ale nie oczekiwałbym żadnych rewelacji. Poza tym i tak nie wszyscy się rejestrują. Niektórzy z nich żyją na ulicy, bo nie chcą, by ich znaleziono.

– Ale przecież wszyscy mają gdzieś oficjalne dane, prawda? Akt urodzenia. Cokolwiek.

– Może coś miał – odparł Brigstocke. – Mógł zostawić to gdzieś na przechowanie i tam już pozostanie. Musimy też brać pod uwagę możliwość, że miał to przy sobie i zabójca to zabrał.

– W każdym razie nie macie nic.

– Tylko tatuaż, to wszystko. Jest dość charakterystyczny. To jedyne, nad czym obecnie pracujemy...

Mniej kłopotów było z identyfikacją drugiego bezdomnego, zabitego dwa tygodnie później, kilka ulic dalej. Raymond Mannion był znanym narkomanem z przestępczą przeszłością. Kilka lat wcześniej został skazany za brutalną napaść i choć przy ciele nie znaleziono dokumentów, jego DNA przechowywano w archiwum.

Obu mężczyzn zakatowano na śmierć kopniakami. Byli w podobnym wieku i zabito ich przed świtem. Zarówno w wypadku Manniona, jak i niezidentyfikowanej ofiary, do ciała ofiar przypięto dwudziestofuntowy banknot.

Thorne napił się piwa.

– Seryjny?

Na to wygląda.

– A teraz mamy kolejnego?

– Przedwczoraj w nocy. Ta sama okolica, podobny wiek, ale są też różnice. Przy zwłokach nie znaleziono pieniędzy.

– Ktoś mógł je zabrać.

– Fakt, to możliwe. Dlatego powiedziałem, że przy ciele nie znaleziono pieniędzy.

– Wspomniałeś o różnicach. Co jeszcze?

– On nadal żyje – rzekł Brigstocke. Thorne uniósł brwi. – Choć wątpliwe, aby ten nieszczęśnik zdawał sobie w ogóle z tego sprawę. Nazywa się Paddy Hayes. Jest podłączony do urządzeń podtrzymujących życie w szpitalu Middlesex...

Thorne poczuł dreszcz, jakby zimna dłoń musnęła drobne włoski na jego karku. Przypomniał sobie dziewczynę poznaną kilka lat wcześniej, zaatakowaną i pozostawioną na granicy życia i śmierci przez człowieka, który wcześniej zabił trzy inne osoby. Bezradną, podtrzymywaną przy życiu przez maszyny. Kiedy ją znaleźli, policja sądziła, że człowiek, którego ścigali, popełnił pierwszy błąd. To Thorne odkrył, że morderca tak naprawdę nie chciał nikogo zabić. Z pozostałymi ofiarami chciał zrobić dokładnie to samo, co z ostatnią. To była jedna z tych chwil, gdy Thorne’a na przemian oblewały zimne poty i zalewały fale gorąca, bo właśnie wtedy w pełni uświadamiał sobie potworną naturę tego, z czym przyszło mu walczyć.

– Sądzisz, że ten Hayes należy do wzorca czy nie?

– To byłby cholerny zbieg okoliczności, gdyby było inaczej.

– Jak udało się go zidentyfikować?

– On także nie miał przy sobie dokumentów, ale w kieszeni znaleźliśmy list. Ktoś z przytułku, który odwiedzał, rzucił na niego okiem i potwierdził jego tożsamość. Musieli nieźle mu się przyjrzeć. Jego głowa wyglądała jak przejrzały melon.

– Co to za list?

– Od syna. Pisał w nim o tym, jakim bezużytecznym, wiecznie pijanym łajdakiem jest jego ojciec. I że ani trochę nie będzie mu żal, jeśli już go więcej nie zobaczy. – Koniuszkiem palca Brigstocke zakręcił resztką kostki lodu w szklaneczce. – A teraz to właśnie ten syn ma zdecydować, czy odłączyć go od aparatury, czy nie...

Thorne się skrzywił.

– Zakładam, że nie jesteście bliscy aresztowania sprawcy?

– To nigdy nie jest proste – odparł Brigstocke. – Gdy nie uporamy się z jednym ciałem w ciągu tygodnia, sytuacja zaczyna się komplikować, a gdy pojawia się następne, robi się naprawdę nieciekawie. Jeśli w dodatku przestaje nam dopisywać szczęście, pogrążamy się w prawdziwym bagnie. To się stało, kiedy poszedłeś na urlop okolicznościowy.

– Może to Bóg chciał was w ten sposób ukarać?

– Ktoś na pewno uwziął się na mnie. Miałem funkcjonariuszy na czternastogodzinnych zmianach przez trzy tygodnie, ale niczego nie udało się nam znaleźć. Kręcimy się w kółko.

– Naciski odgórne?

– Naciski z zewsząd. Komisarz siedzi nam na karku, bo naciskają na niego grupy zajmujące się bezdomnymi i instytucje charytatywne. Najwyraźniej myślą, że skoro nie mamy żadnych efektów, musimy się opieprzać. I pewnie nam w dodatku nie zależy.

– A zależy?

Brigstocke zignorował go.

– Teraz to sprawa polityczna, a my mamy przewalone, bo nawet sami bezdomni uznali, że nie dość się przykładamy.

– W sumie trudno im się dziwić.

– Nie mam im tego za złe. Mają prawo być wobec nas podejrzliwi.

– Mają prawo się bać, skoro gdzieś tam czyha na nich zabójca. Pamiętaj, że to ludzie, którzy nie mogą zamknąć się w chałupie na cztery spusty.

Przez chwilę obaj milczeli. Dido ustąpiła miejsca Norah Jones. Thorne zastanawiał się, czy był dostępny na rynku album zatytułowany „Wszystkie rzewne i smętne pophiciory, jakie możesz sobie tylko wyobrazić”.

– Jest jeszcze inny powód, dla którego z nami nie rozmawiają – rzekł Brigstocke. Thorne oderwał wzrok od podkładki do piwa. – Mamy zeznanie jednego dzieciaka, bezdomnego. Stwierdził, że któregoś dnia na ulicy pojawił się policjant i zadawał pytania.

Thorne oparł podbródek na pięści.

– Przepraszam, może jestem tępy, ale...

– To było jeszcze przed pierwszym zabójstwem. Ten chłopak powiedział, że gliniarz zadawał pytania na dzień przed odnalezieniem pierwszych zwłok. Pokazywał zdjęcia. Jakby kogoś szukał.

– Ale kogo konkretnie? Przecież wciąż nie znamy tożsamości tego człowieka, zgadza się? – Brigstocke pokiwał głową. – Czy zatem ten ktoś, kto go rzekomo szukał, wymienił jego nazwisko?

– Moglibyśmy to sprawdzić, gdybyśmy znali nazwisko i adres chłopaka, który to zgłosił. Naprawdę, Tom, w tej sprawie nic nie jest proste.

Thorne patrzył, jak Brigstocke bierze szklankę. Sięgnął po piwo.

– Gliniarz?

– Musimy działać wyjątkowo ostrożnie.

– Aby nic nie przedostało się do prasy, tak?

Brigstocke podniósł głos z rozdrażnieniem.

– Daj spokój, wiesz dobrze, dlaczego nie chcemy, aby rozpisywała się o tym prasa...

– Powszechnie stosuje się celowe zatajanie szczegółów modus operandi sprawcy. – Thorne ziewnął teatralnie, cytując fragment Podręcznika dochodzenia w sprawach zabójstw, biblii każdego śledczego.

– No jasne, na przykład zatajony fakt, że przy ciałach pozostawiano pieniądze. Aby było wiadomo, że inne zabójstwa nie są dziełem naśladowcy.

– Nie możesz mieć pewności, jeżeli chodzi o Paddy’ego Hayesa – rzekł Thorne.

– Nie...

Thorne wiedział, że istniały pewne zasady natury proceduralnej w celu wyciszenia niektórych spraw. Wiedział przy tym, że jeżeli w sprawę był potencjalnie zamieszany funkcjonariusz policji, grube ryby z samej góry mogły stać się wyjątkowo nerwowe i rozdrażnione. Zrozumiał, że zaplanowana na dzień następny konferencja prasowa była logicznym posunięciem. Trzecie zwłoki bez wątpienia wymusiły szybką i radykalną zmianę w strategii postępowania z mediami. Teraz trzeba było ujawnić sprawę opinii publicznej – choć tylko do pewnego stopnia – wyjaśnić, co się działo. O wszystkim tym pisano w podręczniku – opinię publiczną należy uspokajać, informować na bieżąco i apelować do niej.

Policja w ten sprytny sposób dbała też o własne tyłki. Uchowaj Boże, aby pojawiły się kolejne ciała, a stróże prawa zapomnieli, że opinię publiczną należy także ostrzegać.

– I co o tym sądzisz? – spytał Brigstocke. – Jakieś błyskotliwe pomysły?

– Myślę, że powinieneś zapomnieć o wodzie mineralnej i napić się czegoś konkretnego. Mięsień piwny to w najgorszym razie najmniej istotny z twoich problemów.

– A poważnie...

– Poważnie... – Thorne zakręcił resztką piwa na dnie szklanki. – Powinieneś był zapytać mnie o to, zanim postawiłeś mi trzy duże piwa, stary. – Wydął policzki i wolno wypuścił powietrze ustami. – Wygląda na to, że mam z głowy resztę popołudnia i mogę zapomnieć o demografii zatrudnienia.

3

Z St James’s Park miał czterdzieści minut jazdy metrem do domu. Gdy tylko przestąpił tego wieczoru próg swojego domu, wyjął płytę z discmana i przełożył do wieży. Była to część składanki z nagrań sesyjnych i demo American Recordings wydanej kilka miesięcy po śmierci Johnny’ego Casha w 2003 roku. Thorne włączył Redemption Song, cover klasycznego utworu Boba Marleya nagrany przez Casha z Joem Strummerem. Żaden z nich nie dożył wydania tego utworu na płycie.

Thorne kręcił się po kuchni, aby zaparzyć herbatę, i zastanawiał się, jak to możliwe, że Marley i Strummer odeszli w tak młodym wieku, a Mick Hucknall i Phil Collins wciąż żyli i mieli się świetnie.

Choć żartował z Brigstockiem, Thorne tego popołudnia nie miał dużo do roboty. Wlepiał wzrok w kolumny cyfr, uderzając niedbale w klawisze, ale przez cały czas myślał o Paddym Hayesie i urządzeniach podtrzymujących go przy życiu. Myślał o liście, który mężczyzna nosił w kieszeni. O tym, że ci, co go znali, musieli naprawdę nieźle mu się przyjrzeć, aby potwierdzić jego tożsamość. Thorne zaniósł herbatę do salonu. Usiadł i zaczął się zastanawiać nad wszystkim tym, co i dlaczego usłyszał od Brigstocke’a. Teraz, kiedy potencjalne ofiary przestały rozmawiać z policją, śledztwo ugrzęźnie w martwym punkcie. Co więcej, najprawdopodobniej stanie się to z hukiem.

Russell Brigstocke musiał być rzeczywiście zdesperowany, skoro w ogóle zechciał zasięgnąć u niego rady. Z tego, co zdołał dowiedzieć się o tej sprawie, desperacja była w pełni uzasadniona.

I co o tym sądzisz?

W ciszy pomiędzy kolejnymi utworami Thorne słyszał odległe odgłosy ruchu ulicznego z Kentish Town Road i łoskot pociągu naziemnej linii do Camden Town albo Gospel Oak. Zatęsknił nagle do tamtych dni sprzed kilku miesięcy, kiedy dzielił mieszkanie z Philem Hendricksem, u którego przeprowadzano właśnie akcję usuwania zawilgoceń ze ścian. W mieszkaniu panował wtedy chaos, Phil kłócił się z Thorne’em. Po pijanemu przekomarzali się też na temat futbolu, dzień przed wyprowadzką Hendricksa nieźle się posprzeczali. To było na kilka tygodni przed pożarem...

Przed pożarem. Nie przed „śmiercią mojego ojca”.

Tak właśnie funkcjonował jego umysł, dążył do absolutu, do ukojenia. Bo przecież był pożar. To niezbity fakt. Podobnie jak śmierć jego ojca nawet sama myśl o tym stanowiła podstawę do podejrzeń i wątpliwości, które dręczyły go potem długo. Rozbijały pancerz codziennego nonsensu i poszerzały tę wyrwę, jak tylko się dało. Aż Thorne nie mógł robić nic więcej, jak tylko zamknąć się w sobie i czekać, aż żołądek przestanie podchodzić mu do gardła i ucichnie tępe pulsowanie pod czaszką.

Domyślał się, że Hendricks przeprowadził autopsje Manniona i pierwszej ofiary. Pokroi też Paddy’ego Hayesa, kiedy nadejdzie jego czas. Hendricks nie wspominał o sprawie, kiedy rozmawiali, ale nawet Holland był w związku z nią nader powściągliwy. Thorne wiedział, że próbowali go chronić. Wierzyli, że tam, gdzie był teraz, było mu lepiej. Po co miał się angażować?

Rozpacz i praca, jak się wszystkim zdawało, wzajemnie się wykluczały. Wchodziły sobie w paradę.

Jakieś błyskotliwe pomysły?

Może, choć nie wiedział, czy były błyskotliwe.

Podchodząc do okna, Thorne poczuł powiew wiatru przez firankę. Jeszcze nie tak dawno w całym kraju przez cały tydzień było gorąco jak w piecu, a temperatury sięgały czterdziestu stopni Celsjusza. Teraz, w trzecim tygodniu sierpnia, nie ulegało wątpliwości, że lato goni resztkami sił. Pomyślał o tym, że ludzie żyjący na ulicach zdani są na łaskę i niełaskę pór roku. I że pierwsze oznaki nadciągającej jesieni odmienią wszystko. Dla tych, którzy sypiali na powietrzu, którzy nie mieli innych możliwości, surowa zima mogła oznaczać coś groźniejszego niż popękane rury i wywinięcie orła na lodzie.

Jeszcze nie tak dawno...

Thorne zamrugał i przypomniał sobie twardość drewnianej ławki, na której siedział. Swój zapach, gdy pocił się w czarnym garniturze. Zapełnione były raptem trzy rzędy ławek i większość spośród tych, którzy przyszli, zjawiła się, by go wesprzeć. Czuł krople potu ściekające za uchem i wpływające pod ciasny kołnierzyk białej koszuli. Wiedział, że wkrótce będzie musiał wstać i powiedzieć coś...

Nie mógł tak dalej żyć, nie tak, jak obecnie. Nie był gotowy na powrót do tego, co robił wcześniej. Był w stanie przemóc smutek i żal albo mógł przeżywać żałobę w pracy, ale poczucie winy wydusiło ze wszystkiego resztki życia. Podszedł do telefonu i wybrał numer.

– Powinieneś pomyśleć o wysłaniu między bezdomnych funkcjonariusza, tajniaka. – Thorne nie był pewien, czy Brigstocke zastanowił się nad jego sugestią, czy może zwyczajnie go zatkało. – To ma sens – ciągnął. – Nikt nie chce z wami gadać. Nie widzę innej możliwości.

– Przygotowywanie takiej operacji trwałoby za długo.

– Niby dlaczego, przecież to proste. Wysyłasz do społeczności bezdomnych tajniaka. Trzeba jedynie obmyślić prosty sposób kontaktowania się z nim.

– Pomówię z Jesmondem, zobaczę, co on na to. I czy zdoła kogoś znaleźć. Dzięki za telefon, Tom...

– Zastanów się nad tym....

Tym razem nieco krótsza chwila ciszy, a potem parsknięcie.

– Ile głębszych wypiłeś od lunchu?

– Mogę to zrobić, Russell. Przeszedłem szkolenie...

– Nie wygłupiaj się. Kurs tajnego funkcjonariusza drugiego stopnia?

– Zgadza się...

– Ile to było lat temu?

Thorne na moment wyłączył Brigstocke’a. Elvis zaczęła ocierać się o jego łydki. Zastanawiał się, kto by karmił kotkę pod jego nieobecność. Sąsiadka z góry mogłaby się tym zająć, gdyby ją grzecznie poprosił. Sama miała dwa koty...

– Przecież nie zamierzam zakamuflować się w szeregach zorganizowanej grupy przestępczej – dorzucił Thorne. – Nie rozumiem, co mogłoby mi grozić. Mówimy tylko o zbieraniu informacji i nic więcej.

– I nic więcej?

– Tak.

– A nie pomyślałeś ani przez moment o tym facecie, który kopniakami zakatowuje bezdomnych na śmierć?

– Chcę pomóc dorwać tego skurwiela, to fakt.

– Myślisz, że udałoby ci się go jakoś... wywabić... zmusić, by się ujawnił, coś w tym rodzaju?

– Nie bardzo wiem, jak miałbym...

– Ale mniej więcej o to ci chodzi?

– Nie...

– Jak, narażając własne życie, Tom, mógłbyś komuś pomóc? Komukolwiek? Jak mógłbyś pomóc w ten sposób samemu sobie?

– Na miłość boską, chcę tylko wcielić się w rolę bezdomnego – rzekł Thorne. – Zakładając przez chwilę, że ten zabójca wciąż jest w okolicy, jak coś mogłoby mi grozić, jeżeli on nie będzie nawet wiedział o moim istnieniu?

Usłyszał trzask zapalniczki po drugiej stronie łącza. Zapadła cisza, a potem usłyszał cichy szept przeciągłego, głębokiego wydechu. Brigstocke wypuścił dym ustami.

– Mysz nie wie, że w pułapce jest kawałek sera – rzekł – ale i tak możemy to nazwać przynętą.

4

Gdyby tuż przed nim pojawił się nagle mężczyzna trzymający w jednym ręku odciętą, ociekającą krwią głowę, a w drugiej wielką siekierę i mamroczący, że to głosy pod czaszką zmusiły go do tego, nadkomisarz Trevor Jesmond nie byłby zbytnio zdumiony ani skonsternowany. Nie uważał jednak, że Podręcznik dochodzenia w sprawach zabójstw był lekturą nudną, a jeżeli chodziło o strategię komunikacji, rozdział siódmy, paragraf siódmy, podpunkt drugi (Zarządzanie mediami) nie miał sobie równych.

– Pragnę raz jeszcze podkreślić, że ofiara tej ohydnej zbrodni należy do najbardziej bezbronnych członków naszej społeczności. Napastnik, jak przypuszczamy, ma na swoim koncie już dwa inne morderstwa. Uczynimy, co w naszej mocy, by schwytać tego człowieka, zanim zabije ponownie.

Znajdowali się w sali konferencyjnej posterunku policji Colindale, pięć minut od Peel Centre, gdzie w Becke House mieściła się siedziba wydziału zabójstw. Thorne obserwował to, stojąc z tyłu. Patrzył ponad głowami kilkudziesięciu zebranych w sali pismaków. Przechylał się to w jedną, to w drugą stronę, by móc spojrzeć na podest pomiędzy rozstawionymi na statywach kamerami.

– Czy ostatnia ofiara ma szanse na przeżycie?

– Pan Hayes jest w stanie krytycznym. Obecnie znajduje się w szpitalu Middlesex, podłączony do aparatury podtrzymującej życie. Nie mogę powiedzieć nic więcej na ten temat bez konsultacji z lekarzami, którzy się nim opiekują.

W sali nie było chyba osoby, która usłyszawszy te słowa, nie zorientowałaby się, że Paddy Hayes miał już w zasadzie pozamiatane.

– Sugeruje pan, że usiłowanie zabójstwa pana Hayesa jest powiązane z dwoma innymi morderstwami bezdomnych. Że ta ostatnia napaść stanowi fragment serii...

Jesmond uniósł rękę i pokiwał głową. Potwierdzał, że dziennikarz ma rację, ale tylko do pewnego stopnia. Powstrzymał go również przed wyciąganiem pochopnych wniosków. Oczywiście musieli przyznać, że zabójstwa były ze sobą powiązane. Kiedy tabloidy dodały dwa do dwóch, policja nie mogła udawać, że nie istnieją pewne powiązania, boby się zbłaźniła.

– Musimy zakładać, że istnieje pewien związek – rzekł Jesmond.

– Mówimy zatem o zabójstwach bez motywów? Przypadkowych napaściach?

Posępny półuśmieszek.

– Nadinspektor Brigstocke i jego ekipa uważają, że ścigają zabójcę, który ma już na koncie kilka napaści. I tym właśnie tropem podąża śledztwo.

Rozgrywał to bardzo gładko. Zachowywał delikatną równowagę pomiędzy ostrzeżeniem a zachowaniem spokoju. Oczywiście nie należało bez potrzeby niepokoić opinii publicznej.

Thorne, podobnie jak Jesmond, wiedział, że niezależnie od tego, co zostanie powiedziane, w gazetach pojawią się artykuły o seryjnym mordercy. To zwiększy sprzedaż brukowców bardziej niż najświeższe plotki o Victorii i Davidzie Beckhamach, a wydawcy dzienników z Fleet Street nie przejmowali się, czy wzbudzą w ten sposób przerażenie wśród swoich czytelników.

Thorne nie cierpiał tego zwrotu. Schwytał albo nie schwytał wielu z tych, którzy zabijali nieznane osoby, ale żaden z nich nie odpowiadał pojęciu, jakie w powszechnym rozumieniu zawiera się w słowach „seryjny zabójca”. Mężczyźni i kobiety, których poznał i którzy odebrali życie więcej niż jednej osobie, robili to z, jak sądzili, w pełni uzasadnionych powodów. Nikt z nich nie uważał się za nadczłowieka ani nie polował na swoje ofiary w czasie pełni. Mieli motywy dla swoich poczynań i nie brały się one z tego, że w dzieciństwie zamykano ich w piwnicach czy przebierano w sukienki mamy...

– Jak zawsze zwracamy się do opinii publicznej z prośbą o pomoc, aby położyć kres tym odrażającym napaściom.

Apel był podręcznikowym posunięciem. Jesmond podał najsurowsze fakty, upraszając, by każdy, kto mógłby mieć jakiekolwiek istotne w tej sprawie informacje lub znajdować się w owym czasie w pobliżu miejsca zdarzenia, ujawnił się i zgłosił na policję. Wątpliwe, aby to coś dało. Raczej mało kto szwenda się nocami po ciemnych zaułkach, a jeśli nawet, to zapewne nie zechce tego ujawnić. Jednak trzeba było zaapelować do opinii publicznej i podać przy tym datę, czas oraz miejsce zdarzenia. Ostatnią rzeczą, jakiej mogliby sobie życzyć, to miałki, zgeneralizowany apel, który wywołałby niewłaściwą reakcję.

Nie mamy pojęcia, kto mógł to zrobić, ale na pewno ktoś coś musi wiedzieć. Prosimy, pomóżcie nam...

– Schwytamy tego człowieka – rzekł Jesmond z emfazą.

Dodanie pewności siebie opinii publicznej to ważna rzecz, ale on dbał również o własną i starał się to okazywać. Ludzkich serc i umysłów nie można było zdobyć, gdy komuś brakowało ikry.

Jego mowa ciała i wyraz twarzy zdradzały dynamikę i determinację. Thorne mógł sobie wyobrazić, jak tamten uczył się wyrażać tego typu emocje na specjalnych weekendowych kursach w którymś z podmiejskich hoteli. Zupełnie jakby zapraszał tu obecnych, aby zanotowali sobie w pamięci hasło londyńskiej policji widniejące na niebieskiej tablicy za jego plecami: „Pracujemy, aby Londyn stał się bezpieczniejszym miastem”.

Thorne wiedział, że to tylko gra pozorów.

Konferencja prasowa miała wywołać wrażenie, że stróże prawa są pewni siebie, kompetentni i skuteczni, ale Thorne wiedział, że śledztwo idzie jak po grudzie. Wiedział, że nietrudno jest zewrzeć szeregi i zgromadziwszy gliniarską elitę, puszyć się oraz obiecywać rychłe schwytanie zabójcy, gdy w grę wchodziło trwające trzy kwadranse wystąpienie przed kamerami.

Thorne zastanawiał się, czy ktokolwiek dał się na to nabrać.

Kręcił się po parkingu, czekając na Jesmonda. Zastanawiał się, jak najlepiej będzie do niego podejść.

Na dźwięk otwieranych drzwi Thorne uniósł wzrok, by ujrzeć dwóch mężczyzn wychodzących z budynku komendy. Rozpoznawszy jednego z nich, chciał natychmiast się odwrócić, by tamten go nie zobaczył, ale było za późno. Nie miał innego wyboru, jak tylko uśmiechnąć się i lekko skinąć głową. Facet, z którym spotkania próbował uniknąć, odpowiedział kiwnięciem głowy, a Thorne z przerażeniem patrzył, jak tamten podchodzi do niego w towarzystwie drugiego, podejrzanie znajomego mężczyzny.

Steve Norman był rzecznikiem prasowym policji, cywilem na etacie. Niski i żylasty, z kaskiem ciemnych włosów na głowie i otaczającą go aurą mocno napuszonego poczucia własnej wartości. On i Thorne kilka lat wcześniej starli się przy okazji jednego z dochodzeń.

– Tom...

Oddalony wciąż o dwa metry Norman już wyciągnął do niego dłoń.

Thorne uścisnął ją, przypominając sobie równocześnie pełne napięcia spotkanie, kiedy Norman szturchnął go palcem wskazującym w pierś. Pamiętał, jak zagroził, że mu go złamie...

– Nie spodziewałem się tu ujrzeć ciebie – ciągnął Norman.

A więc wszyscy już wiedzieli o jego „urlopie okolicznościowym”. Thorne skinął głową w stronę gmachu głównego.

– Wydaje mi się, że konferencja wypadła nieźle.

Norman rzecz jasna był mocno zaangażowany. Thorne widział, jak tamten czai się z boku przy podwyższeniu, wyraźnie zadowolony z siebie. W którymś momencie wszedł na scenę i szepnął coś Russellowi Brigstocke’owi.

Norman położył dłoń na ramieniu swojego towarzysza i spojrzał w stronę Thorne’a.

– Czy wy się...?

Thorne nachylił się lekko w jego stronę.

– Niestety nie, Tom Thorne...

Mężczyzna żwawo postąpił naprzód i uścisnęli sobie dłonie. Był po czterdziestce, wyższy od Thorne’a i Normana o kilkanaście centymetrów i masywniejszy.

– To Alan Ward ze Sky – rzekł Norman.

Thorne zauważył, że dla tamtego prezentacja była okazją do kolejnego osobistego popisu.

– Miło mi – powiedział Ward.

Nosił duże okulary w drucianych oprawkach, a gęste kręcone włosy miał mocno przyprószone siwizną. Wsunął dłoń do kieszeni czegoś, co Thorne określiłby mianem płóciennej kamizelki.

– Mnie również...

Nastała typowa dla Anglików chwila niezręcznej ciszy. Thorne już chciał odejść, ale zdawał sobie sprawę, że to mogłoby wydać się nieuprzejme, a poza tym nigdzie się nie spieszył. Norman i Ward, którzy najwyraźniej żywo wcześniej o czymś dyskutowali, także byli zbyt uprzejmi, aby na tym zakończyć przypadkowe spotkanie. Stali więc i rozmawiali, a Thorne przysłuchiwał się temu z boku, jakby byli trzema dobrymi przyjaciółmi.

– Nie pamiętam, abym wcześniej widywał cię na takich konferencjach, Alan – rzekł Norman.

– To konferencja prasowa, więc ją obstawiamy.

– Trochę poniżej twojego poziomu, czyż nie?

Ward patrzył ponad głową Normana, rozglądając się dokoła, jakby podziwiał jakiś zapierający dech w piersiach widok.

– Bogu dzięki nie musimy już działać pod ostrzałem, bomby nie sypią się dokoła, więc postanowiłem udzielić chłopakom z ekipy drobnego duchowego wsparcia. I rzucić okiem na paru nowych.

Rozległ się cichy chichot, a potem zapadła cisza. Thorne odniósł wrażenie, że powinien powiedzieć coś, co usprawiedliwiłoby jego dalszą tutaj obecność.

– Czym się właściwie zajmujesz, Alan?

Norman uczynił sobie ten zaszczyt, by odpowiedzieć za Warda.

– Alan jest reporterem telewizyjnym. Zazwyczaj pracuje w nieco bardziej niebezpiecznych miejscach niż Colindale.

– W Tottenham? – zapytał Thorne.

Ward zaśmiał się i chciał coś powiedzieć, ale Norman i tym razem go uprzedził.

– Bośnia, Afganistan, Irlandia Północna – wymieniał z pietyzmem, a Thorne uznał, że ten zachowywał się jak dzieciak, który chwali się nowym rowerem.

Thorne spojrzał na Warda i stwierdził, że tamten jest wyraźnie zażenowany. A więc on i Norman tak naprawdę wcale nie byli kumplami. Spojrzenie, jakie Ward rzucił Thorne’owi, wywracając dyskretnie oczami, powiedziało mu wyraźnie, że reporter miał o rzeczniku dokładnie takie samo zdanie, jak inspektor. Thorne natychmiast zapałał do Warda szczerą sympatią i teraz to on poczuł się zażenowany.

– Wiedziałem, że skądś cię znam – powiedział. – Dopiero teraz to skojarzyłem. Musiałem cię widzieć w telewizji, zgadza się?

Norman wyglądał, jakby z podniecenia zrobiło mu się mokro.

– A masz Sky? – spytał.

– Wstyd przyznać, ale na Sky oglądam głównie mecze.

– Komu kibicujesz, Arsenalowi?

– Na Boga, nie!

W tej samej chwili Thorne ujrzał ponad ramieniem Normana wychodzącego z budynku Jesmonda. Tamten spojrzał w jego stronę, znieruchomiał i podobnie jak przed chwilą Thorne starał się czmychnąć niespostrzeżenie. Thorne uniósł rękę z mściwą satysfakcją, stwierdzając, że on i Jesmond mieli jednak coś wspólnego.

– No cóż... – zaczął Norman.

Ku wyraźnemu zadowoleniu rzecznika Thorne pospiesznie się z nimi pożegnał. Ward znów uścisnął mu dłoń i dał swoją wizytówkę. Kiedy Thorne się oddalił, reporter powiedział coś, czego nie dosłyszał, chodziło o jakieś darmowe bilety w zamian za zapałki.

Dogonił Jesmonda, gdy nadkomisarz dotarł właśnie do swojego samochodu.

– Nie powinieneś być w Scotland Yardzie?

– Zastanawiałem się, czy nadinspektor Brigstocke rozmawiał z panem w pewnej sprawie.

Jesmond zdalnie odblokował centralny zamek. Otworzył drzwiczki rovera i wrzucił na fotel pasażera czapkę oraz aktówkę.

– Moje zdanie na temat ostatnich smutnych wydarzeń jest powszechnie znane...

– Panie nadkomisarzu...

– Jeśli jednak wskutek owych tragicznych wypadków nie jesteś w stanie wypełniać swoich obowiązków jako członek zespołu, to skąd, u licha, przekonanie, że dasz sobie radę jako tajniak?

– Nie twierdzę, że to, co... ośmieliłem się zaproponować, jest proste – rzekł Thorne. – Ale wydaje mi się, że absolutnie nie powinienem mieć żadnych...

Jesmond nie pozwolił mu dokończyć.

– A może masz rację. – Zamrugał powoli. Miał jasne rzęsy, które na tle suchej skóry były prawie niewidoczne. Mógł sprawiać wrażenie zadumanego i rozumiejącego, ale Thorne miał wrażenie, że dostrzega na jego wąskich ustach cień drwiącego uśmiechu. – Może właśnie przez swój stan emocjonalny uważasz, że powinieneś to zrobić. Może właśnie dlatego uważasz, że to robota w sam raz dla ciebie. Trafiłem w sedno, Tom? Zamierzasz koczować na ulicy przyodziany we włosiennicę?

Thorne milczał. Odwrócił wzrok i patrzył, jak światło odbija się w chromowanych wskaźnikach auta i guzikach nieskazitelnego munduru Jesmonda.

– Posłuchaj, nie twierdzę, że to całkiem idiotyczny pomysł – rzekł nadinspektor. – Miewałeś już głupsze.

Thorne uśmiechnął się, słysząc te słowa i dostrzegając w nich swoją szansę.

– Ten nie jest nawet z pierwszej dziesiątki – wtrącił.

– A poza tym, nawet gdybyś pokpił sprawę, to i tak niewiele na tym stracimy.

– Powiedziałbym, że akurat my nie mamy tu nic do stracenia.

– Daj mi dzień, dwa, dobrze? – Jesmond stanął między Thorne’em a drzwiczkami samochodu. – Tej decyzji i tak nie mogę podjąć sam. Będę musiał rozmówić się z SO10.

– Naprawdę uważam, że to może nam coś dać – rzekł Thorne.

– Jak powiedziałem, potrzebuję jednego, dwóch dni.

– Możemy zacząć wszystko praktycznie z dnia na dzień. Nie potrzebujemy długotrwałych wstępów. Po prostu się do tego zabierzmy, i już. – Patrzył na Jesmonda, usiłując zgrywać rozluźnionego, choć w żołądku zalegała mu lodowata gula. – Przecież widywał pan nieraz tych ludzi. Mam na myśli bezdomnych. Włóczą się po ulicach, psiocząc na świat, z puszką taniego browaru w dłoni. Zna mnie pan dobrze. To nie powinno być dla mnie zbyt trudne, prawda?

5

Właściciel kafejki najwyraźniej był nadal w kiepskim nastroju, kiedy zbierał ze stolika puste talerzyki. Holland przed wyjściem z domu zjadł tosta, ale i tak nie odpuścił kanapce z szynką. Thorne szybko uporał się z klasycznym, pełnym angielskim śniadaniem.

– Jajka były na twardo – rzekł Thorne do właściciela.

– I co z tego? Zjadłeś je, prawda? Jak ci się tu nie podoba, to fora ze dwora.

– Poprosimy jeszcze o dwa kubki herbaty.

Właściciel wrócił za ladę. W lokalu zrobiło się tłoczniej i miał więcej pracy, toteż trudno było stwierdzić, czy i kiedy w ogóle zamierzał przynieść im zamówioną herbatę.

– Mógłbyś znaleźć jakiś pretekst, aby wpakować go do pudła? – spytał Thorne. – Może to, że jest tłusty i upierdliwy w terenie zabudowanym?

– Nie wiem, kogo nienawidzi bardziej, bezdomnych czy gliniarzy. Z całą pewnością nie poprawiamy mu nastroju ani atmosfery tego miejsca.

Thorne powiódł surowym spojrzeniem po całym lokalu.

– Chrzanić to. Przecież to nie Ritz.

– Po drodze tutaj kupiłem kilka gazet – rzekł Holland. Sięgnął do swojej teczki, wyjął plik gazet i położył na stoliku. – Zdjęcie ofiary numer jeden jest dziś na pierwszych stronach praktycznie wszystkich gazet.

Thorne przysunął gazety w swoją stronę.

– A co z telewizją?

Holland pokiwał głową.

– We wszystkich lokalnych stacjach też o tym trąbią. I w London Tonight. Robi się spory szum...

Thorne spojrzał na „Mirror” i „Independent”, w wygenerowane komputerowo oczy, które jednak miały w sobie pewną moc. Ofiara nr 1 miała brodę i długie włosy. Płaska, czarno-biała twarz miała delikatne rysy, a linia szczęki i kości policzkowe mogły wydawać się trochę nazbyt sztuczne. Ale oczy, mocno podkrążone, wyglądały aż nadto prawdziwie. Ciemne, wąskie, aż prosiły się, by w nie wejrzeć. I rozpoznać. Ta twarz zdawała się mówić: „Przecież mnie znasz”.

– I co pan o tym sądzi? – spytał Holland.

Thorne rzucił okiem na tekst pod zdjęciami. Zawarto w nim tylko najogólniejsze fakty; w ten brutalny sposób przypominano, że o śmierci tego człowieka wiedziano całkiem sporo, podczas gdy o jego życiu praktycznie nic.

Pojawiła się też reprodukcja tatuażu. Było na nim widać wyraźnie litery zdobiące ramię ofiary. Policja liczyła – tak jak Brigstocke wspomniał o tym Thorne’owi w pubie – że to mogło pomóc w identyfikacji ciała, ale nadzieje okazały się płonne, choć tatuaż był permanentny.

AB-

N.P.K.P.N.

Zdjęcia tatuażu nie opublikowano ze względu na dobry smak. Publikacja wizerunku ofiary również nie była konieczna – trzeba było wygenerować go komputerowo i nie tylko dlatego, że twarz zmarłego została zmasakrowana nie do poznania. Była nierozpoznawalna jako twarz; potężne kopnięcia skutecznie zatarły jej rysy. Nieskazitelne oblicze, które mogły obecnie przy śniadaniu oglądać tysiące osób, powstało w pamięci komputera na podstawie żmudnej rekonstrukcji tkanek i struktury kostnej skatowanej ofiary.

– To jak z King’s Cross – rzekł Thorne. – Tak samo robili z ofiarami, których nie potrafili zidentyfikować.

Pożar na stacji metra King’s Cross w listopadzie 1987 roku pochłonął trzydzieści jeden ofiar, ale tylko trzydzieści udało się zidentyfikować. Jedna pozostała anonimowa pomimo licznych apeli do ludzi, którzy mogli ją znać. Thorne pamiętał także tę twarz, szkic na plakatach rozwieszonych w metrze i glinianą rekonstrukcję głowy prezentowaną z dumą w telewizji. Jak na ironię nieboszczyk, znany przez lata tylko jako Ofiara nr 115, został ostatecznie zidentyfikowany zaledwie rok temu, dwadzieścia lat po śmierci, i okazało się, że był bezdomnym. Wielu komentatorów prasowych ten fakt bynajmniej nie zdziwił. Musiał być bezdomnym, w przeciwnym razie ktoś już wcześniej by się o niego upomniał, prawda? Thorne nie był tego taki pewien. Wątpił, aby rzeczy materialne i dobytek jako taki miały wiele wspólnego z tym, czy ktoś zauważa twoje zniknięcie, czy nie. Uważał, że nawet ci, którzy mają dach nad głową, niezły samochód i dwa razy do roku wyjeżdżają na urlop, także mogliby pozostawać długo nierozpoznani, gdyby mieli pecha i utkwili w windzie, w płonącym budynku. Zdaniem Thorne’a nie chodziło tu o bycie nieznanym, ale raczej o bycie niekochanym.

– Śmiem twierdzić, że nasze szanse rosną – rzekł Holland, wlepiając wzrok w zdjęcie. – Jakość jest całkiem niezła. Ktoś na pewno skojarzy tę twarz.

– Miejmy nadzieję, że gdzieś tam ktoś go kochał.

Thorne przesunął „Independent” na drugi koniec stolika i otworzył „Mirror” na stronach z działem sportowym. Zastanawiał się, ilu piłkarzy zostało oskarżonych o gwałt, odkąd ostatni raz miał okazję czytać gazetę.

6

Thorne nachylił się i przejrzał w niewielkim prostokątnym lusterku. Tydzień bez maszynki, mydła czy szamponu najwyraźniej nie zmienił wiele. Siedem dni, podczas których zaczął nabierać odpowiedniego wyglądu, podczas których kilku funkcjonariuszy z SO10, jednostki odpowiedzialnej za tajne operacje, robiło, co mogło, by przypomnieć mu zasady wpojone dawno temu na specjalnym kursie.

Wszystko zostało ustalone jasno i wyraźnie. Zgodnie z tym, co Thorne powiedział Brigstocke’owi, jego zadaniem miało być wyłącznie zbieranie informacji. Nie było potrzeby fabrykować szczegółowej historii mającej pełnić funkcję „legendy”, jak ją nazywano. W razie konieczności mogły powstać sfałszowane dane z fiskusa, wydziału miejskiego i konkretnego okręgu wyborczego, ale w tym wypadku tak wymyślne przygotowania nie były konieczne.

Zresztą niezależnie od powodów, dla których się tam znaleźli, ludzie żyjący na ulicach starali się zapomnieć o przeszłości albo zachować ją wyłącznie dla siebie. Zaczynali wszystko od nowa.

Thorne raz jeszcze się obejrzał, zatrzasnął drzwiczki szafki i zarzucił plecak na ramię.

– Gdy pobędziesz tam parę tygodni, pojmiesz różnicę. Londyńskie błoto i brud nie tak łatwo jest zmyć...

Thorne odwrócił się, by spojrzeć na mężczyznę stojącego przy drzwiach.

– Kogo ja chcę oszukać, Bren?

Brendan Maxwell jako jedyny człowiek związany ze środowiskiem bezdomnych wiedział o zadaniu Thorne’a. I kim on jest. Maxwell pracował jako starszy rangą funkcjonariusz London Lift, organizacji zajmującej się doradztwem i praktyczną pomocą dla miejskich bezdomnych, zwłaszcza tych co bardziej okrzepłych i mających powyżej dwudziestu pięciu lat. Był także chłopakiem Hendricksa. Thorne miał okazję śledzić przez ostatnich kilka lat ich burzliwy związek, obfitujący w lepsze i gorsze chwile, i całkiem nieźle poznał wysokiego, chudego Irlandczyka. Poza Hendricksem i kilkoma funkcjonariuszami zaangażowanymi w śledztwo i zapoznanymi z planem Maxwell miał być – do zakończenia operacji – jedynym ogniwem łączącym dwa życia Thorne’a.

– Nie zgub klucza – rzekł Maxwell. – Nie ma zapasowych.

Thorne włożył klucz do przedniej kieszonki plecaka. Szafka, w której zostawił zapasowe ubranie, była jedną z około pięćdziesięciu przeznaczonych do użytku klientów ośrodka prowadzonego przez Lift dla bezdomnych w każdym wieku; znajdowały się przy St Martin’s Lane. Biura organizacji mieściły się na najwyższym piętrze, a szafki w piwnicy, tam gdzie umywalnie i pralnie. Na parterze były punkt doradczy, hol z miejscami do siedzenia i kafejka oferująca gorące napoje i wysoko subsydiowane posiłki.

Maxwell podszedł do niego. Miał krótkie blond włosy, a na sobie brązową sztruksową koszulę wetkniętą w dżinsy. Z rozbawieniem otaksował wzrokiem Thorne’a i jego ubiór, który określił już wcześniej sarkastycznie mianem „frajerskiego kostiumu”. Sweter i buty pochodziły z Oxfam, a czarne dżinsy były starymi spodniami Thorne’a.

Szary płaszcz należał do jego ojca.

– Mamy tu różne, najróżniejsze typy – rzekł Maxwell. Miał ciężki, silny akcent i w jego głosie słychać było nutę odrazy. – Nie chodzi tylko o wygląd, rozumiesz? Mógłbyś mieć na sobie trzyczęściowy garnitur i eleganckie mokasyny, ale gdybyś trzymał w ręku puszkę tennent’s extra albo miał wbitą w ramię strzykawkę, bez trudu wpasowałbyś się w tło.

– Postaram się o tym pamiętać.

Przy ścianie zamontowany był stary, porysowany, metalowy kosz na śmieci. Maxwell podszedł i wyjął ze środka pękaty biały worek śmieci. Zaczął zawiązywać go u góry na supeł.

– To bardzo dziwne...

– Co takiego?