Zasłyszane historie. Tom 3 - Paweł Szlachetko - E-Book

Zasłyszane historie. Tom 3 E-Book

Paweł Szlachetko

0,0

Beschreibung

Ktoś zobaczył w lustrze marę dawno zmarłej żony i otrzymał od niej ważne ostrzeżenie. Komuś innemu Cyganka podarowała lnianą chustkę z wizerunkiem mężczyzny, która uzdrowiła jego umierającego syna. A pewien znajomy wciąż ma odziedziczony po pradziadku zegarek, który uratował go przed popełnieniem tragicznego w skutkach głupstwa. ,,Może pomyślicie, że opowiadam bajkę, że takie rzeczy dziś się nie zdarzają, że to wszystko, co mi się przytrafiło jest niemożliwe. A jednak...",,Zasłyszane historie 3" to trzecia część cyklu Pawła Szlachetko zawierająca 50 opowieści o wydarzeniach, które stały się udziałem zwykłych, współcześnie żyjących ludzi takich jak ty, czy ja. Jeśli fascynują cię zjawiska nadprzyrodzone i lubisz mrożące krew w żyłach opowieści o duchach, z pewnością przypadnie ci do gustu ta nieoczywista, nieco mroczna lektura w stylu twórczości Edgara Allana Poego. Jawa i sen, życie i śmierć - granica między tymi stanami może nie być tak wyraźna, jak nam się powszechnie wydaje. Paweł Szlachetko od lat tropi i opisuje historie, które mogłyby zmrozić krew w żyłach, a tymczasem - w jego narracji - przynoszą nadzieję i ukojenie egzystencjalnych niepokojów. Te proste, zakotwiczone w zwykłej codzienności opowiadania fascynują tym bardziej, że wydarzyły się naprawdę!

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 139

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Paweł Szlachetko

Zasłyszane historie. Tom 3 

 

Saga

Zasłyszane historie. Tom 3 

 

Zdjęcia na okładce: Shutterstock

Copyright © 2022, 2022 Paweł Szlachetko i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728366813 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Przez wiele lat zapisywałem opowieści o dziwnych wydarzeniach, które stały się udziałem zwykłych ludzi. „Zasłyszane historie” to efekt mojej pracy. Aby lepiej się czytało, nieco uatrakcyjniłem fabułę, nie rezygnując z prawdy.

 

Chciałbym podziękować wszystkim, ktorzy przesyłali oraz nadal przesyłają mi opowieści o dziwnych wydarzeniach. Sukces „Zasłyszanych historii” jest również Waszą zasługą.

Paweł Szlachetko

Did Makary

Może pomyślicie, że opowiadam bajkę, że takie rzeczy dziś się nie zdarzają, że to wszystko, co mi się przytrafiło jest niemożliwe. A jednak…

Tamtego dnia przed naszym domem zatrzymał się samochód. Nie znałam tej marki, ale auto było już leciwe i dość mocno dymiło mu z rury wydechowej. Wyszłam przed dom, wywabiona ujadaniem psów. Dopiero z bliska zorientowałam się, że numery rejestracyjne wskazują, że przyjechał aż z Białorusi.

Przez okno auta zobaczyłam zmęczoną twarz starego człowieka. Jego młody kierowca spytał wschodnio-miękką polszczyzną, czy byłabym tak uprzejma i dała im trochę wody.

– Jeśli nie pogardzicie moją biedą, wejdźcie do środka. – Uśmiechnęłam się i wskazałam na lichy dom. – Niedługo stawiam na stole obiad, więc zapraszam. Wcześniej napijecie się gorącej herbaty.

Nie wiem, dlaczego zaprosiłam nieznanych ludzi do domu. Może dlatego, że im jesteśmy biedniejsi, tym serca dla innych mamy szerzej otwarte.

W tamtych dniach niezbyt mi się wiodło. Cztery lata wcześniej mąż wyjechał do Szkocji za pracą. Był dobrym budowlańcem i, jak to mówią, złotą rączką. Zapożyczyliśmy się na jego podróż. Sprzedaliśmy nawet nasze ślubne obrączki. Przez wiele miesięcy mąż się nie odzywał. Potem przysłał trzysta funtów i ponownie zamilkł. A w domu bieda aż piszczała. Kiedy minęło kolejne pół roku, dostałam list od jego znajomego. Napisał, że mąż zaginął i nikt nie wie, co się z nim stało. Po tym liście już nikt się do mnie nie odezwał. Nie miałam pojęcia – żyje, czy może już umarł? A jeśli tak, to kiedy i gdzie go pochowano? Nie wiedziałam, gdzie mam jechać i kogo pytać. A tu ledwie miałam co do garnka włożyć i już od roku zalegałam z podatkiem za grunt.

Ale wróćmy do mojej opowieści. Podałam gościom oblane tłuszczem kopytka z kwaśnym mlekiem. Po posiłku odezwał się ten młodszy:

– Did Makary dziękuje wam ze szczerego serca za poczęstunek.

– Wracacie do domu? – spytałam.

– Pomogliśmy kilku potrzebującym, którzy nas do siebie wezwali. Czas więc jechać do rodzinnej wioski.

Stary szarpnął młodego za rękaw. Ten nachylił do niego ucho.

– On pyta, dlaczego macie taki smutek na twarzy? Dom czysty, zadbany, wy ładna kobieta, a na twarzy taka boleść.

Więc opowiedziałam im o Karolu. Mówienie do starego człowieka, który patrzył na mnie oczami uśmiechającymi się spod siwych krzaczastych brwi, przyniosło mi wielką ulgę. Młody tłumaczył staremu szeptem na ucho moją opowieść. A potem powiedział:

– Did Makary pyta, czy mógłby wyjąć na szufelce z popielnika kilka żarzących się węglików.

– Po co mu to?

– Chciałby się wam odwdzięczyć za gościnne serce.

Niby jak miałby to zrobić? Da mi węgielki w ramach zapłaty? Jednak ze starego mężczyzny emanował taki spokój, że się zgodziłam. Stary podszedł do pieca i zaczął szufelką grzebać w popielniku. Mamrotał przy tym niezrozumiałe słowa. Spojrzałam na młodego, ciekawa o co chodzi, ale ten tylko nakazał gestem milczenie. Wreszcie stary wrzucił na powrót żar do popielnika, usiadł za stołem i zaczął mówić.

– Mąż haniebnie was oszukał – tłumaczył młody. – Najpierw wygrał na loterii pieniężnej, a potem znalazł tam o wiele młodszą kobietę.

Poczułam wzbierający w piersi żal, a potem ból, jakby ktoś dźgnął mnie nożem w serce. Zaufałam mężowi, oddałam mu wszystkie oszczędności. Nasze dzieci, bywało, chodziły głodne, a on… Rozpłakałam się.

– Ale nie było im pisane szczęście – dokończył did Makary. – Pół roku temu oboje zginęli w wypadku samochodowym. Musicie napisać list na jego ostatni adres, który podał przy wyjeździe z kraju. Tylko wtedy usłyszycie o nim ponownie.

Goście odjechali. W domu zrobiło się cicho i pusto. Powoli otrząsnęłam się z dziwnej atmosfery spotkania. Czy stary mówił prawdę? Czy mój Karol rzeczywiście okazał się takim ladaco? A jeśli tak? Czy warto pisać, żeby poznać to, co już mi zostało objawione? A może, dla spokoju sumienia, lepiej wierzyć, że był dobrym człowiekiem i myślał o rodzinie w dniu śmierci.

Nosiłam się z tymi pytaniami jeszcze wiele dni. Aż wreszcie coś się we mnie złamało. Powiedziałam sobie, że choćbym miała usłyszeć najgorsze, to muszę znać prawdę, inaczej wątpliwości i niepewność zatrują mi duszę. Napisałam, jak did Makary poradził.

Dwa miesiące później dostałam list z Edynburga. Kopia była przetłumaczona na język polski. Wynikało z niej, że pieniądze zgromadzone na koncie nieżyjącego męża są moją własnością. Oniemiałam, gdy zobaczyłam wypisaną u dołu sumę – siedemdziesiąt osiem tysięcy funtów, i to już po opłaceniu stosownego podatku.

Oczywiście w liście nie napisano, czy z tą kobietą to była prawda. Ale tej sprawy nie drążyłam. Kiedy dzieci pytały o ojca, mówiłam, że był dobrym i kochającym człowiekiem, który wyjechał, żeby zadbać o ich przyszłość.

Dlaczego nie powiedziałam im prawdy? Bo czasem bajki czynią nas lepszymi i pozwalają z ufnością patrzyć w przyszłość.

Jak kochać

Serce gwałtownie załomotało mi w piersiach, jakby za sekundę miało wyskoczyć przez gardło. Przed oczami pojawiły się mroczki. Pośpiesznie wsparłem się o oparcie krzesła, gdyż inaczej bym upadł.

– Pogoda jest dziś fatalna – powiedziała mama do mojej żony. – Spójrz, Malwinko, na Janka. Wygląda, jakby przez te upały ledwo trzymał się na nogach.

– To skok ciśnienia – skłamałem. – Nic mi nie jest.

– A mnie się wydaje, że niepotrzebnie wziąłeś dokładkę drugiego dania – stwierdziła Malwina i zrobiła taką minę, jakby chciała dodać: „No, sam powiedz, czy cię nie przestrzegałam”.

Obie wyszły do kuchni, a ja ciężko klapnąłem na krześle. Nie mogłem oderwać oczu od dużego lustra w złotej barokowej ramie. W jego odbiciu, w kopii salonu, na krześle obok mnie widziałem Krystynę, moją pierwszą żonę, która zmarła przed czteroma laty. Gdy ją chwilę wcześniej pierwszy raz zobaczyłem, poderwałem się wystraszony ze swojego siedzenia. Ale obok mnie tak naprawdę nikt nie siedział. Złudzenie? Ponownie zerknąłem w lustro, ale tam Krystyna nadal spokojnie czekała, aż oswoję się z jej obecnością. Odwróciłem twarz w drugą stronę.

„To na pewno przywidzenie” – zapewniłem w myślach sam siebie. „Ta dodatkowa porcja golonki… Niech to szlag”.

Wstałem z krzesła, podszedłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz. Muszę się uspokoić i szybko zacząć trawić, przekonywałem się w myślach.

Krystyna była moją pierwszą wielką miłością. Poznaliśmy się pod koniec studiów. Wzięliśmy ślub i przez jedenaście lat byliśmy szczęśliwym małżeństwem. W końcu postanowiliśmy postarać się o dziecko. Jednak kilka tygodni później okazało się, że Krysia ma raka piersi. Kilka miesięcy później, zamiast szukać wyprawki, musiałem zająć się pogrzebem.

Dwa lata byłem w żałobie. A potem poznałem Malwinę. Ja skończyłem trzydzieści pięć lat, a ona była ode mnie o sześć lat młodsza i, co tu kryć, bardziej dojrzała. Tak twierdziła mama, a ja po cichu przyznawałem jej rację.

O Krystynie dawno już nie myślałem i tu nagle… Bałem się odwrócić i po raz kolejny zerknąć w lustro.

– Przypomnij sobie. – Tuż przy uchu usłyszałem głos pierwszej żony. – Przecież niedawno mnie wezwałeś.

– Nie wzywałem. Znów zaczynasz zmyślać. Wcale się nie zmieniłaś – wypaliłem na głos, jakby Krystyna stała obok.

Zaśmiała się drwiąco. A jednak się zmieniła, przemknęło mi przez głowę. Niegdyś, gdy tylko trochę ponosiłem głos, szybko się peszyła, wycofywała i zmieniała swoje zdanie na moją wersję.

Odwróciłem się do lustra. Była tam nadal.

– Czy one mogą cię zobaczyć? – Spojrzałem w stronę drzwi, przez które wyszły mama z Malwiną.

Krysia pokręciła przecząco głową. W tej sekundzie przypomniałem sobie niedawny wieczór u przyjaciół. Ktoś rzucił, że fajnie byłoby wiedzieć, co się z nami stanie za dwadzieścia lat. Wtedy powiedziałem, że wcześniej dobrze byłoby mieć jakąś życzliwą nam duszę po drugiej stronie, która przestrzegłaby nas przed ewentualnymi kłopotami. Właśnie wtedy pomyślałem o zmarłej żonie.

– Sam widzisz, ż e miałam rację.

– Ale ja nie jestem ciekaw, co się stanie za dwadzieścia lat. – Wzruszyłem ramionami.

– A powinieneś – głos Krysi był tak smutny, że się przestraszyłem. – Pamiętasz, co ci powiedział Jerzyk?

Wiedziałem, do czego pije. Jeszcze za czasów pierwszej żony spotkałem się z przyjacielem, z zawodu psychologiem. Podczas rozmowy jakoś zeszliśmy na ojcostwo. Powiedział mi, że według niego nie jestem gotów na zostanie tatą. Chyba wtedy się lekko obruszyłem. A on dodał, że z jego obserwacji wynika, że nie jestem jeszcze gotów nawet na bycie dobrym mężem. Powinienem wreszcie dorosnąć, przestać być studentem i stać się mężczyzną.

– Od tamtej pory nic się nie zmieniłeś – powiedziała Krystyna, jakby usłyszała moje myśli. A może tak było.

– To nieprawda – zaprzeczyłem gwałtownie. – Bardzo się zmieniłem od twojej śmierci.

– Więc dlaczego Malwina płakała, gdy się na nią przedwczoraj rozdarłeś o jakąś głupotę? Dlaczego nigdy nie słuchasz, kiedy opowiada, jak minął jej dzień w pracy? Dlaczego lekceważysz jej zainteresowania i godzinę temu przełączyłeś jej ulubiony program w telewizji na sport? Dlaczego, kiedy była smutna i chciała, by ś ją przytulił, powiedziałeś, żeby przestała być sentymentalną  panienką?

Słuchałem i chociaż chciałem, nie mogłem zaprzeczyć. A moja była żona ciągnęła:

– Dziś wieczorem dowiesz się, że Malwina jest w ciąży. Za czternaście lat od tego dnia, mimo ż e dziś się tak kochacie, ona zabierze dziecko i od ciebie odejdzie. Tak właśnie się stanie, jeśli się nie zmienisz. I będziesz wtedy cierpiał. Dlatego rozmawiaj z nią. Słuchaj. Staraj się zrozumieć. Uda ci się, zawsze wiedziałam, że jest w tobie potencjał na dobrego męża i ojca. Tylko musisz tego chcieć.

Wróciłem do stołu, usiadłem i spojrzałem w lustro. Na szczęście w odbiciu zobaczyłem tylko siebie.

– Ale to nie znaczy, że mnie nie widziałeś – usłyszałem tuż przy uchu głos nieżyjącej.

– Wiem i jestem ci za to bardzo wdzięczny – odparłem.

– Mówiłeś coś? – spytała moja druga żona, która właśnie weszła do pokoju.

– Że bardzo cię kocham. I postaram się być dla ciebie lepszym mężem.

Poderwałem się z krzesła i mocno ją przytuliłem. Malwinka się uśmiechnęła i szepnęła na ucho, że wieczorem zdradzi mi pewną radosną nowinę.

Powiedz imię

Z parteru dobiegał płacz żony, a ja siedziałem w gabinecie na piętrze. Od dwóch godzin nieruchomo gapiłem się w okno i przepływające na niebie chmury. Próbowałem sobie przypomnieć coś bardzo ważnego, szarpałem się ze sobą i wrzeszczałem w myślach na własną bezradność. A jednak nie umiałem odnaleźć w pamięci tropu, który doprowadziłby do upragnionego celu.

Mój syn umierał, a ja nie mogłem nic zrobić. Bezradni byli również lekarze. Żaden nie umiał określić źródła choroby, która podstępnie odbierała Adamowi siły.

Rozległ się dzwonek do furtki. Nie zamierzałem ruszyć się z miejsca. Ktoś był jednak strasznie uparty. Wreszcie wstałem, żeby wywrzeszczeć przez okno, że nikogo nie ma w domu. Zobaczyłem stojącą przy furtce starą Cygankę. Kobieta dostrzegła mnie i podniosła głowę. Chwilę na siebie patrzyliśmy, a potem ona odwróciła się i odeszła. Już wiedziałem, czego tak zajadle szukałem w pamięci.

Miałem wtedy czternaście lat. Wracałem właśnie do domu, gdy usłyszałem dobiegające znad rzeki wołanie o ratunek. Pobiegłem tam. Wyciągnąłem z wody dziesięciolatka, który ostatkiem sił próbował wydostać się z nurtu. Gdyby prąd zaciągnął go na środek rzeki, nie wyszedłby z topieli żywy.

Nikt nie widział tego zdarzenia. Ani ja nikogo nie wołałem o przyjście mi z pomocą. Po kilkunastu minutach, gdy mały doszedł do siebie, każdy z nas poszedł w swoją stronę. Ja dumny z tego, co zrobiłem, a tamten przerażony, że o włos uniknął śmierci.

Dwa dni później przed naszym domem zatrzymał się czarny mercedes. Okazało się, że uratowałem syna cygańskiego króla. Czytałem wtedy w sadzie książkę, gdy podeszła do mnie czterdziestoletnia kobieta.

– Uratowałeś pierworodnego – powiedziała z radośnie roziskrzonymi oczami. – Uchroniłeś matkę przed łzami, a ojca przed krzykiem rozpaczy. Weź ode mnie ten dar. Gdybyś kiedykolwiek poczuł, że twoje serce za chwilę pęknie ci z rozpaczy, powiedz imię i spal chustę.

Pokazała mi niewielki skrawek lnianej tkaniny, na którym ciemną farbą wyrysowano światłocieniem zarys męskiej twarzy. Potem zwinęła materiał i włożyła do skórzanego woreczka, a ten podała mnie.

Przez długi czas trzymałem dziwny podarunek w rzeczach osobistych, ale w końcu gdzieś zaginął. Teraz poczułem dojmujący ból, jakbym stracił coś najcenniejszego. Skądś przypłynęły mi na myśl słowa: „To koniec”.

Znowu odezwał się dzwonek do furtki. Tym razem stał tam listonosz. Zszedłem na dół. Prócz poleconego, pan Edward wręczył mi skórzany woreczek.

– Wisiał na klamce – powiedział.

Ze zdumieniem rozpoznałem w nim cygański podarunek sprzed lat. Nie zastanawiałem się, jak to możliwe. Pobiegłem do domu. Z woreczka wyciągnąłem chustkę. Kiedy ją rozłożyłem, wiedziałem już, kogo przedstawia rysunek twarzy: to był mój syn.

Włożyłem chustkę do popielniczki, sięgnąłem po zapałki i podpaliłem. Kiedy płomień zaczął trawić materiał, przypomniałem sobie dawne polecenie: „Powiedz imię”. Czyje? – pomyślałem z rozpaczą. Chustka spalała się coraz szybciej, a ja bezradnie patrzyłem na trawiący ją ogień. Kiedy płomień miał spalić ostatni kawałek, krzyknąłem: „Adam”.

Żona znała moją opowieść o uratowanym cygańskim chłopcu i dziwnym podarunku. Nie powinniśmy mieć nadziei, że obietnica jego matki okaże się prawdziwa. Ale zdesperowani ludzie uwierzą w każdy cud. Siedzieliśmy więc z żoną w milczeniu i wpatrywaliśmy się w telefon, w nadziei, że zaraz zadzwoni z radosną nowiną. Nic takiego się nie stało. Minął poniedziałek, potem wtorek, a stan Adama wciąż się pogarszał.

Każdego dnia mijałem popielnicę ze spalonymi skrawkami lnu z coraz większą złością. Złością na siebie, że uwierzyłem. Trzeciego dnia chwyciłem szklany krąg i cisnąłem nim przez okno do ogrodu. Ciemne skrawki zawirowały w powietrzu i wiatr rozniósł je w różne strony. A ja przypomniałem sobie ostatnie słowa Cyganki: „Po wszystkim rozrzuć popiół na cztery strony świata”.

„To koniec” – przebiegło mi przez myśli. „Zmarnowałem szansę uratowania mojego syna…”

Godzinę później zadzwoniła szczęśliwa żona. Adam odzyskał przytomność. Ku zdumieniu lekarzy, wrócił do zdrowia w ciągu kilku tygodni.

Dwie połówki pomarańczy

Kiedy przyjaciele pytali, kiedy wreszcie się ożenię, odpowiadałem, że jeszcze nie znalazłem swojej połówki pomarańczy. To samo powtórzyłem tamtego wieczora, na przyjęciu urodzinowym kumpla. Ledwie przebrzmiały moje słowa, gdy w drzwiach pokoju stanęła Agnieszka. Jakiś czas później, kiedy poprosiłem ją o rękę, powiedziała:

– Kiedy na ciebie wtedy spojrzałam, odniosłam wrażenie, że znamy się od lat.

– A ja zrozumiałem, że to na ciebie czekałem całe swoje życie.

Nie była to przesada. Połączyła nas bowiem nie tylko miłość, która spadła na nas znienacka, ale także wspólna pasja – odkrywanie podziemnych grot, do których jedyna droga wiedzie zalanymi wodą tunelami. Takich jak my speleologów nie jest wielu, i tylko to, że mieszkaliśmy w innych miastach sprawiło, że wcześniej się nie spotkaliśmy. Wkrótce po naszym poznaniu Agnieszka przeprowadziła się do Warszawy i staliśmy się nierozłączni.

Siedem lat później wyruszyliśmy na jedną z kolejnych letnich wypraw. Tym razem zamierzaliśmy spenetrować podziemne jaskinie w północnych Alpach, których zalana wodą część nie była jeszcze do końca opisana.

Trzeciego dnia, jako pierwszy w grafiku miałem zejść na zbadanie kolejnego podwodnego odcinka tunelu, który niedawno okryliśmy. Aga pomogła mi założyć akwalung. Potem, jak to miała w zwyczaju, pocałowała mnie i zrobiła na czole kciukiem krzyżyk.

Zjechałem po linie dwadzieścia metrów w głąb skalnej studni, aż do lustra wody. Otworzyłem zawory z mieszanką oddechową do nurkowania, sprawdziłem przepływ powietrza, ustnik i zszedłem pod wodę. Włączyłem latarkę. Długi snop światła wydobył z mroku ciemny tunel skalny. Woda była krystalicznie czysta. Płynąłem ostrożnie, żeby nie wzburzyć osadu dennego. Mimo to zostawiałem za sobą niewielki wirujący obłoczek.

Początkowo tunel był szeroki na tyle, że mógłbym swobodnie rozłożyć ramiona. Po trzystu metrach dotarłem do przewężenia. Musiałem zdjąć z pleców akwalung, żeby przedostać się dalej. Przecisnąłem się przez skalne pęknięcie, a potem ostrożnie, by nie uszkodzić któregoś z zaworów, przeciągnąłem na swoją stronę sprzęt. Ponownie założyłem butle na ramiona. Przepłynąłem kolejne dwieście metrów nim dotarłem do rozwidlenia. Prawy korytarz był ślepy, co potwierdziliśmy poprzedniego dnia. Moim zadaniem było zbadanie lewej odnogi.

Spojrzałem na manometr. Z godzinnego zapasu tlenu pozostało jeszcze czterdzieści minut. Wreszcie dopłynąłem do skalnego lejka. I wtedy nieoczekiwanie poczułem wstrząs. Powtórzył się chwilę potem z mniejszym natężeniem. Woda zafalowała. Kiedy się odwróciłem, w smudze światła zobaczyłem spadające w wodzie ciemne plamy wykruszonych wstrząsem odłamków skalnych.

Nie przestraszyłem się, gdyż w swojej karierze nurka przeżyłem kilka podobnych sytuacji. Jednak zasady bezpieczeństwa nakazywały przerwanie badań. Ruszyłem w drogę powrotną. Dwadzieścia metrów dalej ponowny wstrząs poruszył wodną tuleją, w której płynąłem. Był o wiele silniejszy od poprzednich.

Sekundę później w moje plecy uderzył duży odłamek skalny. Wokół woda zagotowała się od bąbli powietrza uciekającego z rozszczelnionych zaworów. W gotującej się i coraz bardziej mętniejącej wodzie ledwie udało mi się odkryć pęknięcie. Wskazówka manometru opadała w takim tempie, że mogłem liczyć na niecałe dziesięć minut oddychania. A dotychczasowa droga zajęła mi dwa razy tyle czasu. Pomyślałem, że jeśli popłynę szybciej, to dotrę do wejściowej studni na oparach mieszkanki powietrznej. Zdusiłem pojawiającą się panikę i przyspieszyłem.

Dotarłem do skalnego przewężenia i, jak poprzednio, zsunąłem z ramion akwalung. Przecisnąłem się przez szczelinę. Kiedy przeciągałem butlę, woda zagotowała się jeszcze gwałtowniej. Ręką wymacałem powiększające się rozszczelnienie zaworu. Manometr wskazywał, że zostało mi powietrza na dwie minuty, gdy przede mną było co najmniej dziesięć minut drogi. Nie zamierzałem się poddawać. Ruszyłem przed siebie, mocno pracując nogami. Gwałtowny ruch płetw szybko wzbił tumany pyłu, który nie tylko już mnie otaczał, ale i wyprzedzał. Na szczęście miałem przed sobą prosty odcinek.

Gdy skończył się tlen, odrzuciłem obciążającą mnie uprząż z butlami i na ostatnim wdechu rzuciłem się desperacko przed siebie. Mocno pracowałem nogami, gdy jednocześnie powoli uwalniałem z płuc powietrze. Poczułem lekkie drętwienie mięśni, pierwsze objawy niedotlenienia. Zacząłem się dusić. Traciłem siły. Przed oczami wirowały mroczne kręgi. Przez głowę przemknęła paniczna myśl, że to koniec.

Nie poddawaj się, zacząłem krzyczeć na siebie w myślach. Walcz! Wtedy dotarło do mnie, że już tylko unoszę się w mętnej wodzie i za sekundę wciągnę w płuca wirujące wokół błoto. Koniec.

Wtedy w snopie światła latarki ukazała się dłoń z ustnikiem i wsunęła mi go do ust. Zachłysnąłem się powietrzem. Jeden oddech, drugi równie głęboki. Wróciły siły. Ruszyłem dalej, młócąc za sobą wodę płetwami. „Jeszcze tylko chwila” – krzyczałem do siebie. „Jeszcze sekunda i wynurzysz się nad powierzchnię”.

Niemal traciłem przytomność, kiedy wychyliłem się nad lustrem wody w skalnej studni i rzężąc, wciągnąłem w płuca powietrze. Ostatkiem sił wpiąłem się w linę, na której chwilę później wyciągnięto mnie na powierzchnię. Doskoczył do mnie lekarz z naszej ekipy. Podano mi tlen i powoli zacząłem wracać do siebie. Dostrzegłem żonę, która leżała na murawie nieopodal. Okazało się, że kiedy walczyłem w skalnym labiryncie, ona miała zapaść.

– W pewnej chwili wszystko wokół mnie zniknęło – opowiedziała mi Aga jakiś czas później. – Znalazłam się w wodnym odmęcie. Usłyszałam twój głos: „Jeszcze tylko chwila. Jeszcze sekunda i wynurzysz się nad powierzchnię.” Wiedziałam, że się dusisz. Wtedy wyciągnęłam przed siebie dłoń z ustnikiem podłączonym do butli z tlenem. Podałam ci go, a ty odetchnąłeś. Wiedziałam, że ci się uda.

Tyle tylko, że wszystko to działo się, gdy Aga nieprzytomna leżała na murawie, a lekarz robił jej masaż serca.

Podobno wróciła do życia w chwili, gdy pojawiłem się nad oświetlonym z góry lustrem wody w kamiennej studni.

Nocna reprymenda

Wszystko wydarzyło się latem 1966 roku w miejscowości Bardo w Górach Bardzkich. Pewnej nocy czterech chłopców wyprawiło się na pobliską górę Wysoki Kamień, by na jej szczycie zabawić się w wywoływanie duchów. Dlaczego tam? Bo według miejscowych legend, w tym miejscu odbywają się sabaty czarownic.

Chłopcy rozpalili ognisko i początkowo doskonale się bawili. Jak opowiadał jeden z nich, po kilku przywołaniach rzeczywiście pojawiła się zjawa. Jednak zamiast zachować powagę, chłopcy zaczęli drwić i żartować z przybysza z zaświatów.

Nieoczekiwanie zerwała się wichura, która zdmuchnęła ognisko i zapanowała ciemność. Powietrze znieruchomiało i stało się niemal gęste. Jedynym dźwiękiem, jaki chłopcy słyszeli, było bicie ich przerażonych serc. Rzucili się do ucieczki. Pędzili co sił w nogach w stronę rodzinnej wioski. Kiedy dwóch najszybszych dobiegło do pierwszych zabudowań, zatrzymali się dla złapania oddechu. Postanowili poczekać na kolegów. Czekali pół godziny, godzinę, lecz z mroku nie wyszedł żaden z przyjaciół.

Kiedy następnego dnia w wiosce rozeszła się wieść o zaginięciu dwóch podrostków, ich koledzy opowiedzieli rodzicom nocną przygodę. Jednak nikt nie chciał im uwierzyć. Poszukiwania przez miejscowych nie przyniosły rezultatów. Powiadomiono milicję. Przez sześć dni dziesiątki funkcjonariuszy przeczesywało okolicę, ale chłopcy nigdy nie zostali odnalezieni.

Ale to nie był koniec wydarzeń. Dwójkę ocalałych chłopców zaczęły dręczyć koszmarne sny. Śniła im się ich własna śmierć oraz, jak zanotował jeden z nich: „Niewyraźna postać przy ognisku, która pojawiła się z zaświatów. Nie wiem skąd, ale od pierwszej chwili wiedziałem, że ma na imię Aargaroth”.

Czy był to wytwór podekscytowanej wyobraźni chłopca? Nigdy się tego nie dowiemy. Oto bowiem parę dni po tamtych pechowych wydarzeniach podrostek wymknął się nocą z domu i najprawdopodobniej poszedł w stronę góry. Dwa dni potem ostatni z czwórki przyjaciół również przepadł bez wieści. Ponownie zarządzono przeszukanie okolicy i znowu nikogo nie odnaleziono.

 

W latach siedemdziesiątych, jako dwunastolatek, biwakowałem z obozem harcerskim w pobliżu Wysokiego Kamienia. Któregoś wieczora jeden z kumpli opowiedział przy ognisku tajemniczą historię sprzed lat. Kiedy rozchodziliśmy się do namiotów, rzuciłem myśl, żeby wybrać się śladem tamtej czwórki. Przyjaciele przyklasnęli pomysłowi. W tajemnicy przed resztą obozu przygotowaliśmy się w szóstkę starannie do wyprawy.