Inny wariant życia - Grażyna Mączkowska - E-Book

Inny wariant życia E-Book

Grażyna Mączkowska

0,0
5,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Opowieść o Izie i Januszu rozpoczyna się w albumie ze starymi zdjęciami.
Kobieta przegląda go i z sentymentem wspomina ich wspólne lata. Poznali się w liceum i oboje zakochali w sobie. Najstarsze zdjęcia przypominają jej ich pierwszy taniec na szkolnej potańcówce, wyjazd na wykopki do pobliskich pegeerów oraz szkolną wycieczkę do Malborka. Na niektóre tylko zerka, ale na wielu zatrzymuje wzrok na dłużej. Wspominając, prowadzi czytelnika od licealnych lat, poprzez wczesne macierzyństwo, które zniweczyło jej młodzieńcze plany. 
Aż po dzisiejsze czasy, ukazując życie, które wiele razy zaskoczyło ich, pukając do drzwi i przynosząc zupełnie inny wariant, niż mieli w planach.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Grażyna Mączkowska
Inny wariant życia
Wydawnictwo Psychoskok

Grażyna Mączkowska „Inny wariant życia”

Copyright © by Grażyna Mączkowska, 2019

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i  udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak

Projekt okładki: Jakub Kleczkowski

Korekta: Bożena i  Janusz Sigismundowie

Ilustracje na okładce: ginettigino – Fotolia.com

Skład epub, mobi i  pdf: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-225-5

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Rozdział 1

Iza przewraca kartki albumu ze zdjęciami. Pierwsze są sprzed ponad ćwierć wieku. Niektóre rogi już dawno się poodklejały. Kilka zdjęć w  ogóle się nie trzyma czarnych, grubych kart. Leżą luźno, tylko cztery kleksy zaschniętego kleju świadczą o  przypisanym im miejscu. Jej licealna klasa to prawdziwy babiniec. W  trzydziestojednoosobowej grupie uczniów było tylko ośmiu chłopaków. Pośród nich Janusz, z  falującymi włosami zakrywającymi łopatki. Te włosy były powodem westchnień i  najpiękniejszych marzeń wszystkich dziewcząt w  klasie. Pewnie nie tylko w  ich. Wyróżniały go też pośród siedmiu pozostałych chłopaków z  Ib. Włosy Izy nie wyróżniały jej od reszty pierwszoklasistek, były zwyczajne, proste, tylko czasem luźno rozpuszczone, bo przeważnie związane. Na dodatek niedorodne, bo cienkie, więc to coś podskakujące z  tyłu jej głowy trudno było nazwać końskim ogonem, jeśli już to mysim ogonkiem. Iza nie była wyjątkiem – razem z  dwudziestoma dwiema dziewczynami z  klasy o  profilu humanistycznym też marzyła, aby zostać dziewczyną Janusza. Jednak nie kokietowała go jak inne. Zerkała na niego, czasem na dłużej skupiała na nim wzrok, ale zawsze dyskretnie, aby tego nie zauważył. Wiedziała, że nie ma szans na zainteresowanie go swoją osobą.

W połowie września na pierwszej szkolnej zabawie w  auli, choć dla całej szkoły, to zwanej wieczorkiem zapoznawczym dla pierwszaków (Iza nie przypomina sobie, żeby w  tamtych czasach używano w  tym celu słowa integracja) tylko raz poprosił ją do tańca, gdy leciał Drupi i  jego Vado via. Wtedy pierwszy raz dotknęła Janusza i  jego włosów. Wtedy też pierwszy raz popłakała się przez faceta. Nie wiedziała tylko przez którego.

Czy przez Drupiego, że tak pięknie i  smutno śpiewał o  pożegnaniu, czy przez Janusza, że tak czule ją tulił przy piosence o  pożegnaniu? Cudowne Vado via, na dodatek nucił jej do ucha wraz z  cholernym Drupim! Jak w  takiej sytuacji można się nie rozkleić? Pewnie w  ramionach Darka nie popłakałaby się. Był rudy, piegowaty, nieładny. W  ramionach Andrzeja narcyza też nie. Była tego pewna! Na dodatek chwalipięta.

– Iza, płaczesz? – zapytał.

– Nie, mam alergię na tusz, chociaż tylko lekko pomalowałam rzęsy – spanikowana powiedziała pierwsze, co przyszło jej na myśl.

– Przecież ty się nie malujesz! – Myślała, że spłonie ze wstydu.

– Czasem się maluję.

– Aha – dobrze, że nie drążył tematu. Do końca tańca łzy wyschły. Zastanawiała się, skąd wie, że się nie maluje, skoro nigdy jej się nie przyglądał. Miał rację, nie malowała się. Na zabawę też tego nie zrobiła. Wtedy nawet się nie znała na tych wszystkich upiększających mazidłach. I  nie umiała się malować. Nawet nie regulowała sobie brwi, choć dziewczyny już dawno to robiły. Po mistrzowsku malowały oczy, potrafiły nanosić puder i  róż na policzki. Używały jakichś korektorów, konturówek i  Bóg wie czego jeszcze.

Z tamtego wieczorku ma dwa zdjęcia. Już nie pamięta, kto je zrobił. Na jednym jest cała bawiąca się aula, więc fotografująca ją osoba musiała stać na podwyższonej scenie, a  na drugim jest tylko kilka tańczących par, wśród nich Iza z  Januszem.

Pod koniec września klasa pojechała na wykopki. Przez kolejne trzy dni jeździli ciężarówką do pobliskiego pegeeru zbierać ziemniaki. Siedzieli z  dwojgiem nauczycieli pod plandeką, na drewnianych ławach zamontowanych na skrzyni ciężarówki, tyłem do kierunku jazdy i  podziwiali mijające widoki. Przeważnie drogę umilali sobie śpiewem. Wszystko było wyśpiewane, od strumyka płynącego zwolna, poprzez ognisko płonące w  lesie, piosenki wojenne, powstańcze, na hymnie szkolnym skończywszy. Jedynym zabezpieczeniem był gruby łańcuch luźno wiszący nad burtą skrzyni. Cała szkoła jeździła, ale nie w  jedno miejsce, bo klasom przydzielano różne pegeery. Zarobione pieniądze przeznaczali na szkolne wycieczki. Z  tej akcji też ma kilka zdjęć. Na jednym utrwalono przerwę na posiłek. Siedzą grupą na przyczepie pegeerowskiego traktora. Iza siedzi obok Janusza. Pamięta, że nie zabiegała o  to miejsce, jakoś tak samo wyszło. Na środku stoi wielki karton z  bułkami i  kana z  herbatą. Jedzą swój roboczy przydział – duże bułki z  przedziałkiem, jedną z  serem, drugą z  wędliną.

Na kolejnej stronie są zdjęcia ze szkolnej wycieczki do Malborka. Z  wiosny. Jedno ogólne, klasowe, z  zamkiem w  tle. Drugie z  Małgosią i  Danką. I  trzy zdjęcia, na których jej nie ma. Jest za to Janusz. Marek miał wtedy najlepszy aparat w  klasie i  żyłkę do fotografowania. Miał w  domu ciemnię i  sam je wywoływał. Po wycieczce wywołał po jednym zdjęciu z  każdego ujęcia, ponumerował na odwrocie, i  wraz z  kartką zamówień puścił w  obieg. Iza zamówiła wtedy te trzy zdjęcia z  nim, na których jej nie było. Nikt się nie dziwił temu, bo przecież nie był na nich sam. A  w drodze powrotnej, w  pociągu (tak, na wycieczki szkolne jeździło się pociągami z  innymi pasażerami!), spełnił się jej sen z  Januszem w  roli głównej. Właściwie wszystkie jej sny z  nim się spełniły, a  miała ich niezliczoną ilość w  niezdrowej częstotliwości. I  nie tylko one, bo również marzenia na jawie. Trudno jej było rozgraniczyć jedno od drugiego, jakby najprzystojniejszy chłopak z  Ib nie tylko zamieszkał w  jej głowie, ale i  w jej pokoju, w  jej szafie, w  jej domu… Urodziła się w  grudniu, więc miała piętnaście lat, gdy została dziewczyną Janusza. On szesnaście, bo jest z  lutego. A  zaczęło się od rozmowy o  matematyce. Nawet z  nią nie siedział w  jednym przedziale. Zupełnie przypadkowo wyszli razem na korytarz. Czekali aż się zwolni, śmierdzące już z  daleka, kolejowe WC.

– Co słychać, Iza? – zapytał, a  ona w  duchu modliła się, aby osoba korzystająca z  WC miała jakieś straszne problemy wymagające długiego tam pobytu. Albo żeby nie mogła otworzyć drzwi i  podniosła raban. Konduktor musiałby coś zaradzić, i  też by to potrwało. Chwilo trwaj, prosiła w  myślach.

– Dobrze, że przez tę wycieczkę Beton przesunął nam o  kilka dni klasówkę. Ale i  tak czarno to widzę. Nie po to wybrałam profil humanistyczny, żeby aż tak zgłębiać matmę! Matma i  fiza, to przecież jakaś paranoja. Nieraz już myślę o  korkach.

– Jak chcesz, mogę ci pomóc. A  czego konkretnie nie rozumiesz? – zapytał, a  ona wyobrażając sobie ich wspólną naukę, była w  stanie przedorgazmowym. I  pewnie dobrze się stało, że WC się zwolniło, bo przecież nie mogła mu powiedzieć, że nie rozumie niczego! Wziąłby ją za tępaka, nieuka albo nie wiadomo za kogo. Jak wyszła, umówili się na drugi dzień po szkole, u  niej. Janusz był matematycznym orłem i  polonistka wiele razy się dziwiła, że nie wybrał klasy matematyczno‑biologicznej. Gdy pierwszy raz zapytała go o  to, powiedział, że wybrał tę klasę ze względu na statystyczną liczbę dziewczyn przypadających na jednego chłopaka. Połowa lekcji zleciała wtedy na śmiechach i  uciszaniu przez polonistkę. A  gdy zabrzmiał dzwonek, stanęła przy drzwiach i  powiedziała, że nikt nie wyjdzie, dopóki z  podłogi nie zostaną pozbierane papierowe samoloty i  kule, których większość była zaadresowana do Janusza.

Pomoc w  matematyce nie skończyła się na tamtym jednym popołudniu. Zresztą Janusz sam stwierdził, że Iza ma kosmiczne zaległości, a  bez zrozumienia przerobionego materiału nie pojęłaby nowych tematów. Zdawała sobie z  tego sprawę, bo w  podstawówce nie cierpiała matematyczki, co przełożyło się na marne oceny z  tego przedmiotu. Do liceum przyjmowali na podstawie konkursu świadectw, a  stopnie miała dobre i  bardzo dobre, tylko z  matmy tróję, naciąganą, bo powinna mieć z  dwoma minusami, tak stwierdziła matematyczka. Dała jej tę tróję ze względu na dobre oceny z  innych przedmiotów.

Klasówkę napisała na trójkę z  minusem. Zawsze to lepsze niż dwója. Kolejny sprawdzian poszedł jej lepiej. Był ekspresową kartkóweczką. Jednozadaniową. Beton tak nazywał te swoje niezapowiedziane pomysły. Napisała na trzy plus. Matematyk miał więcej takich durnych pomysłów. Siadał przy biurku, otwierał dziennik, unosił głowę, patrzył w  sufit i  palcem rysował esy floresy na spisie uczniów. Nastawała cisza. Była pewna, że cała klasa, tak jak ona, przestawała nawet oddychać. Palec Batona zatrzymywał się. Wtedy powoli sprowadzał swoje oczy spod sufitu na dziabnięte palcem nazwisko. Dopiero jak je wyczytał wszyscy zaczęli oddychać, po najdłuższym bezdechu dnia. Wyczytany uczeń pewnie miał przyśpieszony oddech, no, chyba że betonowy palec wytypował Janusza. Inny durny sposób nazywał się „na datę”. Beton, zanim jeszcze zasiadł za biurkiem, w  drodze od drzwi, rzucił pytaniem o  dzień miesiąca. Do tablicy zapraszał ucznia, który w  dziennikowym spisie był zapisany pod tym numerem.

Matematyczne spotkania Izy i  Janusza trwały i  naprawdę kręciły się tylko wokół cyferek, zbiorów, nawiasów, kresek ułamkowych, procentów i  wszystkich innych matematycznych znaków. Iza najbardziej lubiła przerwy. Wtedy rozmawiali, śmiali się, żartowali. Ale nauka nie szła w  las. Powoli z  matmy stawała się uczennicą czwórkową. Gdy dostała pierwszą czwórkę (choć z  minusem) z  klasówki, podziękowała Januszowi cmoknięciem w  policzek. Nie w  szkole, w  domu, na kolejnych korkach. Wtedy zatrzymał ją, chwycił za rękę i  powiedział, że od dawna mu się podoba, ale sprawiała wrażenie niedostępnej i  zwyczajnie nie miał odwagi jej o  tym powiedzieć. Od tego dziękczynnego całusa stali się parą. A  właściwie od pocałunku, bo Janusz nie był ukontentowany cmoknięciem.

– Za tyle mojej ciężkiej pracy i  piękne efekty tylko tyle? A  może bardziej byś się przyłożyła, co? – Spojrzał na nią spod byka, wciąż trzymając za ręce. Choć była najszczęśliwszą dziewczyną pod słońcem, nie była w  stanie się ruszyć, logicznie myśleć, a  już na pewno zrobić, co jej sugerował. O, tak, tak!, chciała podziękować mu piękniej, ale przecież jeszcze nigdy się nie całowała z  chłopakiem! Wtedy Janusz sam musiał wziąć swoją nagrodę. I  wcale mu tego nie wzbraniała.

Kolejne strony albumu są ich kroniką szkolną. Klasowy wypad rowerowy nad jezioro, i  ognisko. Ona obok Janusza. Inne szkolne wycieczki. Na każdym zdjęciu są nierozłączni. Międzyszkolne zawody sportowe. Jazda na łyżwach na licealnym boisku, które zimą zamieniało się w  lodowisko. Iza w  białych figurówkach, tak się mówiło na nie, Janusz w  czarnych hokejówkach. Nie trzeba było mieć własnych łyżew, wypożyczało się w  szkole. W  parku z  całą paczką. Iza z  uśmiechem ogląda kolejne zdjęcia, żałując dzisiejszej młodzieży, że nie wie co to subtelny flirt, dawanie sobie czasu i  co to wieloletnie chodzenie bez seksu.

W liceum byli popularną parą. Nikt się nie dziwił, kiedy dawali sobie ugryźć kanapkę, na korytarzu się miziali albo Janusz otulał ją swoją kurtką. No, może oprócz kilku dziewczyn, tych najpiękniejszych w  klasie, w  najmodniejszych ciuchach, najpewniejszych siebie i  z wygórowanym ego. Tych w  dżinsach z  peweksu i  miękkich swetrach z  szetlandzkiej wełny, również za dolary. Te były nawet zbulwersowane. Pod koniec trzeciej klasy siedzieli razem w  ławce. Jak ktoś potrzebował Izy, to leciał do Janusza z  pytaniem, gdzie jest, a  do Izy, jak szukał Janusza. Byli parą i  wszyscy o  tym wiedzieli. Kolejne zdjęcia. Osiemnastka Janusza. Luty. Iza dopiero co, bo w  grudniu, skończyła siedemnaście lat. Kilka zdjęć z  ich szkolną paką. Popisywali się, że palą papierosy. Leżą na trawie, siedzą w  parku, jedzą lody, piją wino. Z  butelki! Przytulają się. Całują. Następna strona – Izy osiemnastka i  jej promienna twarz zatopiona w  czerwieni osiemnastu róż od Janusza. Potem Gwiazdka i  ferie zimowe. Orły na śniegu. Jakie śmieszne kurtki, czapki! Klasowy kulig. Po osiemnastych urodzinach Iza ścięła włosy z  nadzieją, że się wzmocnią, nabiorą objętości. W  krótkich zdecydowanie ładniej wyglądała niż w  mysim ogonku. Jej twarz nabrała uroku, wyglądała doroślej, stała się okrąglejsza. Nareszcie wyglądała jak licealistka, nie jak ósmoklasistka.

Studniówka. Styczeń. Mroźny i  śnieżny. Iza aż głaska zdjęcie z  poloneza. Młodzież ubrana w  szkolne granatowo‑białe barwy. Dziewczyny przeważnie w  długich spódnicach i  białych bluzkach. Garnitury też ciemne, i  białe koszule. Żadnych innych kolorów. Wtedy bale obowiązkowo odbywały się w  szkołach. Rodzice pomagali przygotować jedzenie, a  w dzień balu mieli dyżury przy drzwiach, aby nikt obcy nie wszedł do szkoły. Izy ojciec też dyżurował. Byli zakochani w  sobie. Szczęśliwi i  nierozłączni. Piękni i  młodzi. Zdjęcie biesiadnego stołu, za którym zasiadło ciało pedagogiczne. Beton od lat nie żyje. Był prawdziwym pedagogiem, matematykiem z  pasją, z  powołania. Miał swoje zagrania, ale był lubiany. Nazywali go Betonem, bo jak kazał się czegoś nauczyć to na beton. Podkreślał to słowo uniesionym palcem wskazującym. To nie klasa Izy tak go nazwała. Od zawsze miał tę ksywkę. Jego żona uczyła chemii. Angielka jeszcze wtedy była panienką. Oj, miała się, chłopaki podrywali ją na każdym kroku. Specjalnie to robili, bo od razu się czerwieniła. Nie była urodziwa, bo ponoć miała angielskie korzenie. Odnosiło się wrażenie, że wielkie zęby nie mieściły się jej w  buzi. Pewnie dziś zafundowałaby sobie aparat korygujący zgryz. Nosiła śmieszne sukienki w  jaskrawych kolorach – niebieściutkie, różowiutkie, jasnofioletowe. Z  maleńkimi kołnierzykami, guziczkami, drapowanymi wstawkami. Rozkloszowane, plisowane, zawsze powodowały kpiarski uśmiech na ich twarzach, zwłaszcza dziewczyn. Dostawała je z  Anglii w  paczkach. Peowca podejrzewali, że był gejem. Nosił różowe koszule. Nie miał żony, choć był po czterdziestce. Ale sylwetkę miał nienaganną. A  jaki wysportowany był! Ale wtedy różowe koszule u  mężczyzn dziwiły. I  choć przywykli do ubioru swojego profesora, do tych kropek na różowym tle, dzbanuszków, piórek czy gwiazdek, podejrzenie wciąż istniało. Uśmiecha się, bo sama kupiła Januszowi dwie różowe koszule, jedną w  maleńką krateczkę. Ładnie mu w  różu.

Luty, Janusza dziewiętnastka. Pamięta tę imprezę doskonale, bo upiła się i  wymiotowała. Iza dopiero za dziesięć miesięcy skończy dziewiętnaście lat. Marzec… pierwszy raz przespali się ze sobą. Zdjęcie w  parku. Zrywa fiołki. Siedzi pośród wielkiego fioletowego kobierca. I  niezapomniany maj. Kilka zdjęć z  sali gimnastycznej. Ogrom uczniów w  odświętnej czarno‑białej tonacji siedzi przy stolikach w  równych rzędach i  ślęczy nad kartkami. Wtedy jej się spóźniał okres, wiedziała, że to ze stresu. Ale gdy matura stała się już tylko wspomnieniem, okres też się nie pojawił. Nie dopuszczała do siebie myśli o  ciąży, dlatego do lekarza poszła dopiero w  czerwcu. Razem poszli, choć Janusz został w  poczekalni. Dowiedzieli się, że w  grudniu zostaną rodzicami.

Drugi album jest jeszcze większy. Zdjęcia nie są wklejone tylko włożone w  foliowe kieszonki. Album zatytułowany Kacperek.

– Albo i, jot, ka – co ty na to? – zaproponował Janusz gdy zastanawiali się nad imieniem dla syna.

– Co to za litery? – zapytała wtedy Iza.

– Litery alfabetu. I  – Iza, jot – Janusz, kolejna jest ka. I, jot, ka.

– Aha, dobry pomysł – spodobał się jej ten alfabetyczny ciąg.

– Tylko jak, tyle jest imion na ka? A  jak będzie córeczka?

– To będzie Kasia.

Zgodnie wybrali Kacper.

Pobrali się zaraz po narodzinach syna.

 

Rozdział 2

 

Po maturze nie kontynuowała swojej edukacji. Studia zaczęłaby w  siódmym miesiącu ciąży. A  potem co? Pomyślała, że mogą zaczekać, bo dla niej najważniejsze będzie dziecko, i  tak było, tym bardziej, że Kacperek był chorowitym dzieckiem. Janusz podjął studia zaoczne, aby móc pracować. Mieszkali u  jej rodziców. Kacper co rusz łapał jakieś infekcje. Nie było miesiąca bez zapalenia oskrzeli. Nie zawsze na tym się kończyło, bo choroba szła dalej, atakując płuca. Mały wciąż był na jakichś lekach, więc pierwsze wspólne lata upływały im na domowych wizytach lekarzy, pielęgniarek, stawianiu na drobnych pleckach baniek i  podawaniu synkowi różnych kolorowych syropków. Zgodnie z  zaleceniami pediatry Iza dwa razy do roku wyjeżdżała z  synem w  celu zmiany klimatu, bo przecież nawet już kilkuletniego dziecka nigdy samego nie dałaby do sanatorium. Jeździła do dalekiej kuzynki mamy, do małej nadmorskiej miejscowości. Kiedyś w  każde wakacje jeździli tam we troje, mama, tata i  ona. Ciocia Aldona nie miała agroturystyki ani pensjonatu. Po prostu miała mały stary domek i  latem chętnie gościła w  pokoiku na górce, jak sama go nazywała, drogie jej sercu osoby, do których również zaliczała ich rodzinę. Sami sobie tam przygotowywali proste posiłki, bo we wnęce małego korytarzyka była urządzona miniaturowa kuchnia z  niezbędnym, choć wiekowym, sprzętem kuchennym, naczyniami i  kilkoma rondelkami. Zresztą, kto na wczasach bawiłby się w  wielkie gotowanie? Mama robiła coś naprędce albo się stołowali w  miasteczku. Większość dnia spędzali na plaży. Ciocia Aldona nigdy nie chciała brać od nich pieniędzy więcej niż za „na oko” zużyty prąd. Za wodę też nie chciała, bo miała ujęcie z  własnej studni. Najwyżej parę groszy na opróżnienie szamba. W  tamtym czasie, w  ciocinym nadmorskim miasteczku, takich małych, białych i  swojskich domków było więcej. Niektóre nawet łazienki nie miały, tylko wychodek z  serduszkiem w  drzwiach w  kącie podwórka, a  i tak w  każde wakacje zjeżdżali się tam letnicy. Ale rodzice, odjeżdżając, zawsze zostawiali jej dodatkowo parę złotych za pobyt. Iza pamięta, że co roku, wieczorem, w  przeddzień wyjazdu do domu, mama pisała liścik do cioci Aldonki z  podziękowaniem za piękne wakacje, za wypoczynek i  za cudowne powietrze. Potem pod mamy słowami Iza coś rysowała: kwiatki, słońce z  chmurkami, wielkie czerwone serce albo morze, po którym pływały żaglówki. Do liściku mama dołączała także a  to apaszkę, a  to bombonierkę, a  to książkę, albo jeszcze coś innego. Zostawiali to wszystko na stole, w  pokoiku na górce, a  przy odjeździe, machając cioci ręką dodawała, że w  podziękowaniu Izunia narysowała jej coś pięknego. Ciocia Aldona sama zaproponowała mamie, aby zachęciła Izę do przyjazdów do niej z  Kacprem. Jeździła więc, przeważnie przed letnim sezonem albo wczesną jesienią, aby nie zajmować pokoju w  najgorętszym nadmorskim czasie. W  góry jeździła rzadziej. Janusz czasem znalazł jakąś niedrogą kwaterę. Tylko raz był z  nimi, bo nie mogli sobie na to pozwolić. W  pracy brał nadgodziny, aby podreperować ich budżet. Za to chodziła na pocztę i  dzwoniła do domu. Zdawała mu relacje z  pobytu i  zapewniała o  swojej miłości. On ją również.

Iza często zastanawiała się, czy górski i  nadmorski klimat działa i  czy gdyby nie wyjeżdżała, infekcje jednak byłyby częstsze. Ta myśl przerażała ją, bo chociaż zmieniała synkowi klimat i  tak częstotliwość jego zapadania na choroby była zatrważająca.

Nigdy nie pomyślała, że się poświęca albo coś w  tym rodzaju. O  nie! Kacperka kochała nad życie, ale studia Janusza też były dla niej ważne. Wszystkie decyzje podejmowali razem. To, że nie poszła na studia i  sama zajmowała się synkiem, było jedynym możliwym rozwiązaniem. Na opiekunkę nie było ich stać, jej rodzice pracowali, a  przy wątłości Kacperka żłobek a  potem przedszkole w  ogóle nie wchodziły w  grę. Była pewna, że chorowałby jeszcze częściej.

Kacperek tuż po urodzeniu. Kacperek pierwszy raz u  taty na rękach. Kacperek już w  domu, w  swoim bielutkim łóżeczku. Z  dziadkiem, z  babcią, w  kąpieli. Iza karmi Kacperka. Nigdy też nie uważała, że nieplanowana ciąża złamała jej życie. Zamyśla się, oglądając kronikę niemowlęctwa ich synka, owocu pierwszej wielkiej, młodzieńczej miłości. Uśmiecha się, bo uświadamia sobie, że Kacperek razem z  nią zdawał maturę. Mały brzdąc, przemycił się do tak bardzo strzeżonej sali maturalnej.

Jednak to nie był absolutnie dobry czas, nie tylko ze względu na wątłe zdrowie dziecka. Między Izy rodzicami zaczęło się psuć. Klimat stawał się ciężki, często nie do zniesienia. Matka się starała pomagać córce jak mogła. Nie była to pomoc materialna, bo sprzedając w  kiosku prasę zarabiała marnie, ale często w  dni wolne od pracy zajmowała się wnukiem, aby młodzi mogli tylko we dwoje gdzieś pójść. Zarobkom Izy ojca też było daleko do średniej krajowej. Matka dość długo namawiała córkę, jeszcze będącą w  ciąży, aby zamieszkali z  nimi.

– Dopóki Janusz będzie studiował, zamieszkajcie z  nami. Po studiach na pewno znajdzie lepszą pracę. Teraz nie dacie rady opłacać stancji. Przecież jesteś u  siebie, córeczko. Ugotujemy garnek zupy i  wszyscy się najemy.

– Wiem, mamo, ale nie tak to sobie wyobrażałam – ze smutkiem powiedziała Iza.

– Dziecko, w  życiu wszystko jest nie tak… – Matka też posmutniała. – Zamieszkacie w  większym pokoju, my zajmiemy mniejszy. Jakoś przetrwamy te parę lat.

– Tu jest tak ciasno. Nie wiem jak to będzie. Wszystkie kłopoty sprowadzają się do braku kasy.

– Posłuchaj, zawsze możecie się wyprowadzić. Trzeba spróbować – namawiała córkę.

I namówiła. Miała rację, większość pensji Janusza poszłaby na czynsz. W  bloku u  rodziców pokoje jednak są nawet dosyć duże, będą się tylko dokładać do opłat za wodę, prąd, gaz. To najrozsądniejsze rozwiązanie, doszła do wniosku. Przede wszystkim pod względem ekonomicznym. Janusz w  miasteczku miał tylko babcię, która mieszkała w  obskurnej kamienicy w  mieszkaniu składającym się z  kuchenki i  jednego wielkiego pokoju, z  którego prowizorycznie wydzielono dla niego kąt. Nie miał ojca, matka sama go wychowywała. Była panną z  dzieckiem. Jej chłopak odszedł w  siną dal, tak zawsze mówiła o  Janusza ojcu. Gdy dorastał i  zaczął pytać o  niego, mówiła, że był wędrownym artystą. Hippisem i  niespokojnym duchem. Nie nadawał się do ustabilizowanego życia, osadzonego w  jednym miejscu i  z jedną kobietą. A  już na pewno na ojca. Po tych słowach, i  stylu życia matki, wiedział, że byli siebie warci. Chodziła mu nawet po głowie myśl, że tak naprawdę to matka nie wiedziała, kto jest jego ojcem. Pewnie tylko tak mówiła. Hippiska za dychę… wolny seks. Janusz był bardzo zorganizowany, cenił sobie rodzinę, stabilizację. Lubił się uczyć, więc raczej niczego nie odziedziczył w  genach po nim. Wątpił w  ojcostwo hippisa. Uważał, że po matce też wiele cech nie odziedziczył. Był pewien, że geny ma po którymś normalnym przodku z  dalszego pokolenia. Obiecała, że pojedzie do Niemiec tylko na trochę. Długo się starała o  ten wyjazd, w  końcu się udało. Pomogły jakieś odgrzebane rodzinne niemieckie korzenie. Planowała zarobić i  kupić mieszkanko dla nich. Pobyt przedłużał się w  nieskończoność. Janusz mieszkał z  babcią. Po podstawówce chciała, aby syn przyjechał do niej. Ale on nie chciał. Po pierwsze, bo tu miał kolegów, po drugie, miał wielką złość do matki, że tam ułożyła sobie życie z  facetem i  gromadą dzieci. Wprawdzie ta gromada to tylko trójka, ale w  złości Janusz właśnie tak zawsze nazywał ten przychówek. Zbyt często nie przyjeżdżała. Przysyłała pieniądze. Potem te rzadkie odwiedziny stawały się jeszcze rzadsze. U  rodziców był duży balkon i  ładna łazienka, którą odnowili za odprawę z  pracy, to wielki plus. Myślała, zobaczą jak to będzie, spróbują. Po narodzinach Kacperka wiedziała na sto procent, że nie daliby rady zamieszkać samodzielnie. Leczenie dziecka było kosztowne. Matka Janusza na wieść o  tym, że jej syn zostanie ojcem, wpadła w  furię. Tym bardziej namawiała go na wyjazd do Niemiec. W  końcu, gdy przyjęła do wiadomości, że jej syn jest ojcem szczęśliwym i  nigdy nie zaakceptuje jej związku z  Niemcem pracodawcą, a  już na pewno w  życiu do niej nie pojedzie, przyjechała zobaczyć wnuka. Przywiozła mu parę marek, paczkę pampersów i  misia. Nie emanowała od niej miłość do Kacpra, a  tym bardziej do Izy.

– Trochę nie tak wyszło, co? Życzę powodzenia, dzieciaki – tymi słowami pożegnała się z  nimi.

– Mamo, pamiętam, jak namawiałaś nas, abyśmy tu zamieszkali. Wtedy powiedziałaś, że w  życiu wszystko jest nie tak. Naprawdę aż tak złe jest życie? – zapytała któregoś wieczoru matkę, gdy obie przysiadły w  kuchni. – Przecież wszystko zależy od nas, a  na pewno większość.

– Nie wszystko zależy od nas, córeczko. Choćbyś miała najbardziej skrupulatnie przygotowane plany, choćbyś uparcie i  po kolei realizowała je, to nie wszystko ci się uda, gdy życie dzielisz z  kimś – matka, mówiąc to, zesmutniała. – Realne plany są jednoosobowe, i  tylko takie. A  nawet i  te nie zawsze się spełnią, bo życie każdego to mnóstwo przeróżnych ludzi. Przeważnie chcących czegoś innego niż my.

– O  rany, mamo, co ty wygadujesz? Przecież właśnie we dwo je tym bardziej wszystko się uda!

– Młoda jesteś, nic nie wiesz – powiedziała matka.

– A  co ma młodość do planów, do szczęścia? Jak dwoje ludzi się kocha, to wszystko jest możliwe. Wiem, co teraz myślisz. Mieszkamy tu z  wami, trochę nam się poknociło, ale to przejściowe, sama mówiłaś. Janusz wkrótce obroni dyplom, znajdzie dobrą pracę, Kacper rośnie, już rzadziej choruje, w  końcu wyrośnie z  tych choróbsk. Ja pójdę na studia. Kiedyś urodzę córeczkę…

Matka przytuliła ją.

– Masz rację, tak będzie, kochanie. Wszystko wam się uda. Musisz w  to wierzyć – powiedziała, ale Iza nie wyczuła przekonania w  jej słowach.

Do pokoju Izy i  Janusza często dochodziły odgłosy kłótni rodziców, i  to o  byle co.

– Rafał, chcesz herbatę owocową czy normalną?

– Zrób, jaką chcesz – odpowiedział bez zainteresowania.

– Nie lubię, jak tak odpowiadasz. – Matkę zawsze irytowały takie odpowiedzi. – Nie masz swojego zdania. Tak trudno jest powiedzieć na co masz ochotę?

– Znów się czepiasz. Daj mi święty spokój! – ojciec odpowiedział uniesionym głosem.

– Ty w  ogóle się zastanawiasz, co mówisz? Mam ci dać spokój? Na pewno tego chcesz? Bo ja nie wiem, co ty masz na myśli. Mam wziąć to dosłownie?

– Dobra, skończ już. Nic już nie chcę. Już się najadłem i  napiłem. – Ojciec założył kurtkę i  wyszedł z  domu.

– Jasne, tak jest najprościej – matka powiedziała to, gdy już się zatrzasnęły za nim drzwi.

Kiedyś razem pracowali w  fabryce, największym i  najprężniejszym w  okolicy zakładzie, a  gdy zaczęła upadać oboje stracili pracę, zresztą nie tylko oni. Matka długo była bezrobotna, w  końcu dostała pracę w  osiedlowym kiosku z  prasą. Ojciec znalazł zatrudnienie w  małym zakładzie stolarskim. Iza przypomina sobie, że wtedy zaczęły się psuć relacje między rodzicami. Między nimi było albo bardzo dobrze, albo bardzo źle, żadnych pośrednich klimatów.

– A  może tę niebieską koszulę załóż, jednolitą. Ja mam kolorową sukienkę, będziemy ładnie się komponować – zaproponowała, gdy szykowali się na imieniny do sąsiadki z  parteru, matki koleżanki z  byłego zakładu pracy.

– A  co to za różnica? Ja mogę nawet w  dresie iść. Komu to przeszkadza? – Iza wiedziała, jak to się skończy.

– Wiesz co, Rafał, nikomu to nie przeszkadza! Ale czasem zastanowiłbyś się przez chwilę nad tym co mówisz, co ubrać, w  jaki sposób odpowiadasz, i  w ogóle nad wszystkim. Imieniny to ważny dzień. Ja uważam, że każdemu solenizantowi jest miło, jak goście są odświętnie ubrani. To szacunek dla niego, nie myślisz? To jego szczególny dzień!

– No widzisz, ja nie myślę, taki głupi jestem – złośliwie odpowiedział ojciec.

– Bo nie chcesz! Idziesz na łatwiznę. Tak najprościej, bez namysłu, bez wysiłku.

– No to sama sobie idź. Bo ja nie idę. – Nie poszli, choć sąsiadka dzwoniła, dopytując się, kiedy przyjdą. Mama się popłakała i  nie rozmawiali ze sobą przez kilka dni.

Innym razem, gdy ojciec przyniósł ze sklepu pieczywo, zapytała, dlaczego nie kupił bułek z  makiem, tych, które lubi. Nie było? Najzwyczajniej w  świecie zapytała, bez złości, z  ciekawości.

– Nic nigdy ci nie pasuje. Najlepiej sama chodź! – Ojciec od razu wpadł w  złość. Iza bardzo niepokoiła się ich stylem rozmów. Mógł przecież zwyczajnie odpowiedzieć, że małych z  makiem nie było i  kupił zwykłe, duże. Było tyle agresji w  wypowiedziach ojca. Kiedyś taki nie był!

– Boże, co się z  tobą stało, Rafał? Nie potrafisz rozmawiać bez złości. Skąd w  tobie tyle agresji do mnie? W  ten sposób zwraca się do kogoś, kogo się nienawidzi! Ty już nie potrafisz normalnie rozmawiać!

– Ty za to potrafisz i  musisz się męczyć z  takim chamem, nieudacznikiem.

– Nigdy tak o  tobie nie pomyślałam – powiedziała matka, i  Iza tylko czekała, kiedy się rozpłacze.

– Wiesz, a  mógłbyś spokojnie, z  uśmiechem na ustach, powiedzieć: „Alinko, kupiłem inne bułki, bo twoich nie było. Mogą być?”. Mógłbyś mnie przy tym przytulić, jak kiedyś. Nie byłoby kłótni. Byłoby miło, bo przecież w  tym wszystkim nieważne są te cholerne bułki… – mówiła to bardzo cicho i  się rozpłakała. Znała ich, znała finał tych rozmów. Wiedziała, że przed nimi kolejne ciche dni.

– Mamo, wy się kłócicie przez nas – domyślała się Iza.

– Nie przez was.

– Co się z  wami stało, mamo? Byliście taką fajną parą. Koleżanki wiele razy mówiły, że zazdroszczą mi rodziców. Nie mogę słuchać tych waszych agresywnych rozmów.

– Nie wiem. Ojciec kiedyś nie rozmawiał ze mną w  ten sposób. Teraz jest w  nim tyle agresji. Nie mógł znaleźć pracy w  biurze. To go też przybiło. Kto zatrudni faceta po pięćdziesiątce do dobrej pracy? Nikt! Tylu jest młodych, wykształconych. Wiem, że to ma na niego wielki wpływ, i  na jego zachowanie, ale nie rozumiem dlaczego wyżywa się na mnie?

– Mamo, porozmawiaj z  nim spokojnie. Postaraj się – prosiła Iza.

– On nie potrafi rozmawiać spokojnie. On już w  ogóle nie potrafi ze mną rozmawiać. Wiesz, już nie jestem z  nim szczęśliwa. Mało tego, ja z  nim jestem nieszczęśliwa! Nie wiem, czy go kocham… Takiego na pewno nie… Rani mnie każdego dnia. Jego rozmowa jest krzykiem. Przecież wie, że nie jestem głucha, więc dlaczego krzyczy? Nienawidzi mnie… skoro wzbudzam w  nim agresję. – No tak, mama się rozpłakała. Za chwilę kontynuowała, przez łzy. – Jak coś kupujemy, to pytam go, ten kolor czy tamten, smak taki czy taki, a  on zawsze odpowiada tak samo: „kup, co chcesz”. Ale potem jest najgorsze, bo jak jest niesmaczne, nieświeże albo kupiona rzecz szybko się zepsuje, to ma pretensje do mnie, bo ja wybrałam. Tak to z  nim jest. Jestem bezsilna. Byliśmy kiedyś jak wy. Zakochani. Szczęśliwi. Stęsknieni. Długo, bo jeszcze wiele lat po ślubie. Trzydziestoletni… Nie kocha mnie. Gdyby było inaczej, nie mówiłby do mnie z  taką złością.

– Nie płacz, mamo. Pogadam z  ojcem – obiecała. Ale mama ciągnęła dalej. Iza słuchała. Dała jej się wyżalić. Jeszcze nigdy mama tak szczerze nie rozmawiała z  nią o  swoim małżeństwie.

– Najgorsze są święta, różne rocznice albo inne ważne dni. Wtedy jego chamskie odzywki bolą mnie stukrotnie mocniej. Płaczę więc w  Sylwestra, w  nasze rocznice ślubu, w  Dniu Kobiet. I  chociaż jest tak samo wredny jak na co dzień, to chyba moje oczekiwania i  rozczarowania pogłębiają ten smutek. Bo w  te dni nie jest ani trochę lepszy. Zawsze tak samo złośliwie odpowiada. Kiedyś powiedziałam mu, żeby nad sobą popracował, nad panowaniem. Zanim coś powie, niech pomyśli. Wiesz, co mi powiedział? Psychologiczne dyrdymały! Żaden nasz szczególny dzień nie jest szczególnym. Dla mnie jest smutniejszy niż zwyczajny, powszedni. I  te jego kwitowanie wszystkiego słowami: „dobra, skończ już”. Nie wiem, jaka więź łączy mnie z  nim. Chyba tylko mieszkanie, opłaty. Jestem przygnębiona. Nigdy nie mówi na co ma ochotę, jak pytam. Zawsze to samo: zrób, co chcesz, daj, co chcesz, mnie jest wszystko jedno. Nigdy nie opowie żadnego żartu, nie włączy się do dyskusji, nie pochwali, nie zachwyci niczym. Nie przeprosi… O  związek trzeba dbać… Nie jestem z  nim szczęśliwa. Życie z  nim jest takie frustrujące.

Wiele razy rozmawiała z  Januszem na ten temat. Coraz częściej i  bardzo poważnie rozważali wyprowadzenie się od rodziców. Iza była pewna, że wspólne z  nimi mieszkanie na pewno nie pozostaje bez wpływu na relacje między rodzicami.

– Janusz, a  my? Jak myślisz? Co będzie z  nami, jak będziemy mieli po czterdzieści, pięćdziesiąt lat? – spytała go po tej rozmowie z  matką.

– Będziemy się kochać niezmiennie i  bez końca – odpowiedział.

– Myślisz, że zobojętnienie nas nie dopadnie? A  znużenie? Miłość przeminie, pozostanie przyzwyczajenie, a  to już zupełnie inna ballada. Przyzwyczajenie nie każdemu wystarcza.

– My będziemy się kochać zawsze, Izka.