Król w Żółci. Zbiór opowiadań - Robert William Chambers - E-Book

Król w Żółci. Zbiór opowiadań E-Book

Robert William Chambers

0,0

Beschreibung

"Modlę się, by Bóg przeklął autora, który na świat cały rzucił klątwę swym dziełem niezwykłej urody i znakomitości, strasznym w swej prostocie, nieodpartym w swej prawdziwości - rzucił klątwę na świat, który drży teraz przed Królem w Żółci". Rok 1920. Na całym świecie, jak zaraza, rozprzestrzenia się znajomość osobliwej książki. Jej hipnotyzująca treść przyciąga kolejnych nieszczęśników i doprowadza ich do... przemiany. Kolejne nowele zbioru prezentują bohaterów, którzy pod wpływem przebiegłego utworu zaczynają pogrążać się w świecie fantazji, urojeń i podejrzeń. Mistrzowskie studium psychozy, w którym emocje sięgają zenitu. Główny motyw zbioru został zapożyczony i rozwinięty przez Lovecrafta. Pewne wątki literackiego horroru zostały wykorzystane przez twórców serialu "True Detective". Lektura obowiązkowa dla miłośników Lovecrafta i Poe.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 232

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Robert W. Chambers

Król w Żółci. Zbiór opowiadań

Tłumaczenie Violetta Dobosz

Saga

Król w Żółci. Zbiór opowiadań

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

 

Tłumaczenie Violetta Dobosz

 

Tytuł oryginału The King in Yellow and other Horror Stories

 

Język oryginału angielski

Wybór i układ: Paweł Marszałek

Copyright © 2023 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728534113 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Naprawiacz reputacji

Chmur fala za falą po niebie goni,

Dwa słońca gasną w jeziora toni

I cień wydłuża się

Już w Carcosie.

 

Przedziwne noce czarne gwiazdy rodzą,

Przedziwne księżyce po niebie brodzą,

Dziwniejsza wszak sama

Jest Carcosa.

 

Hiad pieśni umrą niewysłuchane,

Gdzie wicher Królewskiej szaty łachmanem

Targa wśród mroku i 

Mgieł Carcosy.

 

O, pieśni mej duszy, już martwy mój głos,

Podzielisz i ty niewylanych łez los,

Co zginą i umrą tak 

Jak Carcosa.

Pieśń Cassildy z Króla w Żółci, Akt I, scena 2.

„Ne raillons pas les fous; leur folie dure plus longtemps que la nôtre... . Voila toute la différence”. 1 

Do końca roku 1920 rząd Stanów Zjednoczonych zrealizował, rzec można, program przyjęty podczas ostatnich miesięcy urzędowania prezydenta Winthropa. W kraju zdawał się panować spokój. Powszechnie wiadomo, jak rozwiązano kwestie ceł i rynku pracy. Wojna z Niemcami, będąca następstwem zajęcia przez to państwo Wysp Samoa, nie pozostawiła na demokracji żadnych widocznych blizn, zaś chwilowa okupacja Norfolk przez siły najeźdźcy została zapomniana w fali radości po serii zwycięstw marynarki wojennej, po których także stacjonujące w New Jersey wojska generała Von Gartenlauba znalazły się w niekorzystnym dla siebie położeniu. Inwestycje na Kubie i Hawajach zwróciły się w stu procentach, zaś terytorium Samoa okazało się warte swojej ceny, pełniąc rolę portu zaopatrującego flotę w węgiel na dalszą podróż. Siły obronne państwa były w doskonałym stanie. Każde przybrzeżne miasto posiadało znakomite fortyfikacje lądowe; w ojcowskiej iście pieczy Sztabu Generalnego liczebność zorganizowanej na pruską modłę armii została zwiększona do 300 000 ludzi z dodatkowym milionem w rezerwie; do tego sześć wspaniałych eskadr krążowników i pancerników kontrolowało sześć akwenów żeglownych mórz, podczas gdy żelazna rezerwa należycie uzbrojonych okrętów patrolowała wody przybrzeżne. Dżentelmeni z Zachodu byli w końcu zmuszeni przyznać, że uczelnia kształcąca dyplomatów jest czymś równie niezbędnym jak szkoły prawnicze wypuszczające adwokatów, skutkiem czego nie byliśmy dłużej reprezentowani za granicą przez niekompetentnych patriotów. Naród żył dostatnio; Chicago, zahamowane na krótki czas przez drugi wielki pożar 2  , powstało ze zgliszczy jasne i imperialne, i jeszcze piękniejsze niż Białe Miasto 3  , które zbudowano dla jego uciechy w roku 1893. Dobra architektura wszędzie zajmowała miejsce złej i nawet w Nowym Jorku nagłe pragnienie ładu i porządku doprowadziło do likwidacji znacznej części funkcjonujących tam koszmarów. Ulice zostały poszerzone, porządnie utwardzone i oświetlone, zasadzono drzewa, zaprojektowano place, zburzono nadziemne torowiska, zaś w ich miejsce zbudowano drogi podziemne. Nowe budynki rządowe i koszary stanowiły przykłady wspaniałej architektury, a długie kamienne nabrzeże okalające całą wyspę zostało przekształcone w zespół parków, które okazały się prawdziwym darem niebios dla mieszkańców. Dofinansowanie państwowego teatru i opery zwróciło się z nawiązką. Narodowa Akademia Sztuki Pięknej i Użytkowej Stanów Zjednoczonych bardzo przypominała podobne instytucje w Europie. Przy tej ilości pracy nikt nie zazdrościł Sekretarzowi Sztuk Pięknych ani teki, ani gabinetu. Praca Sekretarza do spraw Leśnictwa i Łowiectwa stała się za to znacznie łatwiejsza dzięki utworzeniu Państwowej Policji Konnej. Wielce korzystne okazały się ostatnie traktaty z Francją i Anglią; zakaz osiedlania się urodzonych za granicą Żydów, mający na celu ochronę tożsamości narodowej, a także ustanowienie nowego niepodległego państwa murzyńskiego Suanee, ograniczenie imigracji, nowe przepisy dotyczące naturalizacji i stopniowa centralizacja władzy wykonawczej, wszystko to przyczyniło się do rozkwitu państwa i zapewnienia mu spokoju. Kiedy rząd uporał się z kwestią Indian, a szwadrony indiańskich kawalerzystów w oryginalnych strojach zastąpiły żałosne jednostki doczepione przez poprzedniego Sekretarza do spraw Wojny do zredukowanych do minimum regimentów, naród odetchnął z ulgą. Kiedy po wielkim Kongresie Religii bigoteria i nietolerancja zostały złożone do grobu, zaś dobroć i miłosierdzie zaczęły łączyć wojujące odłamy, niejeden pomyślał, że oto nadeszło milenium, przynajmniej w nowym świecie, który jak by nie patrzeć, stanowi świat sam w sobie.

Ponieważ jednak dbałość o interesy własnego narodu jest prawem nadrzędnym, Stany Zjednoczone musiały cierpieć bezsilnie, patrząc, jak Niemcy, Włochy, Hiszpania i Belgia wiją się w szponach anarchii, a Rosja, obserwując to ze szczytów Kaukazu, nachyla się i zagarnia je, jedno po drugim.

W Nowym Jorku lato 1899 zapisało się demontażem kolei nadziemnej. Lato roku 1900 żyć będzie w pamięci nowojorczyków przez wiele dziesięcioleci jako to, w którym usunięto pomnik Dodge’a 4  . Zimą tego samego roku zaczęły rozbrzmiewać głosy domagające się zniesienia prawa zabraniającego samobójstw, prowadząc ostatecznie do otwarcia w kwietniu 1920 roku na Washington Square pierwszej Rządowej Komory Śmierci.

Szedłem tamtego dnia od doktora Archera przyjmującego przy Madison Avenue, gdzie udałem się dla czystej formalności. Od upadku z konia przed czterema laty dokuczały mi od czasu do czasu bóle potylicy i karku, od wielu miesięcy jednak mnie nie nawiedzały i doktor odesłał mnie tego dnia, mówiąc, że dłużej leczyć nie ma czego. Sporo sobie za tę informację policzył, dobrze to wiedziałem. A jednak nie żałowałem mu tych pieniędzy. Miałem natomiast żal o pomyłkę, jaką popełnił na samym początku. Kiedy zabrano mnie z chodnika, gdzie leżałem nieprzytomny, a ktoś w odruchu litości wpakował kulkę w głowę mego konia, zostałem zaniesiony do doktora Archera, zaś ten, orzekłszy uraz mózgu, umieścił mnie w swoim prywatnym zakładzie, gdzie zmuszony byłem poddać się leczeniu z obłędu. W końcu uznał, że jestem zdrów, a ja, wiedząc, że mój mózg zawsze działał równie dobrze jak jego, może nawet lepiej, opłaciłem moje „czesne”, jak to żartobliwie nazywał, i wyszedłem. Powiedziałem mu z uśmiechem, że jeszcze się z nim porachuję za tę pomyłkę, on zaś roześmiał się serdecznie i poprosił, bym wpadał do niego od czasu do czasu. Wpadałem zatem, licząc na to, że pojawi się szansa, by wyrównać rachunki, on mi jednak takowej nie dawał, więc postanowiłem czekać.

Upadek z konia na szczęście nie pozostawił żadnych przykrych następstw; wręcz przeciwnie, mój charakter zmienił się na lepsze. Z gnuśnego, miastowego paniczyka przeistoczyłem się w mężczyznę aktywnego, energicznego, powściągliwego, a nade wszystko — o tak, nade wszystko inne — ambitnego. Niepokoiło mnie tylko jedno, sam się z tego śmiałem, a jednak niepokój mnie nie opuszczał.

Podczas rekonwalescencji kupiłem i po raz pierwszy przeczytałem Króla w Żółci. Pamiętam, jak po skończeniu pierwszego aktu przyszło mi do głowy, że szkoda czasu na dalsze czytanie. Poderwałem się i cisnąłem książkę do kominka; tom uderzył o wykonaną z prętów osłonę i upadł otwarty na palenisko. Gdyby mój wzrok nie padł przypadkiem na pierwsze słowa drugiego aktu, nigdy nie poznałbym dzieła w całości, gdy jednak się schyliłem, by podnieść książkę, moje spojrzenie zostało przykute do karty dramatu i z okrzykiem przerażenia czy może radości tak wielkiej, że poraziła każdy mój nerw, chwyciłem książkę z paleniska i dygocząc na całym ciele, udałem się po cichu do sypialni, gdzie przeczytałem ją raz i drugi, gdzie płakałem i śmiałem się, i drżałem z przerażenia, które niekiedy nawiedza mnie po dziś dzień. To ta książka właśnie jest przyczyną mego niepokoju, jako że nie umiem zapomnieć Carcosy, gdzie czarne gwiazdy wiszą na niebiosach; gdzie cienie ludzkich myśli snują się popołudniami, a bliźniacze słońca gasną w jeziorze Hali; no i w umyśle mym na zawsze już pozostanie wspomnienie Bladej Maski. Modlę się, by Bóg przeklął autora, który na świat cały rzucił klątwę swoim dziełem niezwykłej urody i znakomitości, strasznym w swej prostocie, nieodpartym w swej prawdziwości — rzucił klątwę na świat, który drży teraz przed Królem w Żółci. Kiedy rząd francuski przejął egzemplarze przekładu, które dopiero co dotarły do Paryża, Londyn, rzecz jasna, z tym większym zapałem rzucił się do czytania. Wszystkim wiadomo, że książka, niczym zakaźna choroba, rozprzestrzeniała się na kolejne miasta, na kontynenty, tutaj zakazana, tam skonfiskowana, potępiana przez prasę i kler, cenzurowana nawet przez najbardziej postępowych z literackich anarchistów. Nieziemskie te wersy nie gwałcą żadnej konkretnej zasady, nie głoszą żadnej doktryny, nie urągają żadnym przekonaniom. Nie sposób je ocenić wedle jakichkolwiek znanych norm, a jednak, choć powszechnie uznano, że w Królu w Żółci znać sztukę najwyższych lotów, to zapanowało przeświadczenie, że ludzka natura nie zdoła znieść budowanego w nim napięcia ani rozkwitnąć, karmiąc się słowami, które sączą truciznę w najczystszej postaci. Banał i niewinność pierwszego aktu sprawiają tylko, że dalszy ciąg uderza w czytelnika z tym większą mocą.

Pamiętam, że było to 13 kwietnia 1920 roku, gdy pierwsza Rządowa Komora Śmierci stanęła na południowej pierzei Washington Square pomiędzy Wooster Street i Południową Piątą Aleją. Rząd jeszcze zimą 1898 roku nabył kompleks zaniedbanych budynków mieszczących kawiarnie i restauracje cudzoziemców. Francuskie i włoskie knajpki zostały zburzone, a cały teren ogrodzono pozłacaną barierką i przekształcono w śliczny ogród z trawniczkami, rabatkami i fontannami. Pośrodku tego ogrodu stanął mały, biały budynek w bardzo klasycznym stylu otoczony gąszczem kwiatów. Dach podtrzymywało sześć jońskich kolumn, zaś jedyne drzwi wykonano z brązu. Przed drzwiami znajdowała się wspaniała marmurowa rzeźba Parek, dzieło młodego amerykańskiego artysty Borisa Yvaina, który zmarł w Paryżu w wieku zaledwie dwudziestu trzech lat.

Uroczystość inauguracji była w toku, gdy przechodziłem przez University Place i wkraczałem na plac. Lawirowałem wśród tłumu oniemiałych gapiów, lecz na Czwartej Ulicy zatrzymał mnie kordon policji. Pułk lansjerów Stanów Zjednoczonych stał w szyku na pustym placyku otaczającym Komorę Śmierci. Na trybunie skierowanej przodem do Parku Waszyngtona stał gubernator Nowego Jorku, a za nim tłoczyli się burmistrz Nowego Jorku i Brooklynu, komendant główny policji miejskiej, komendant policji stanowej, pułkownik Livingston — doradca wojskowy prezydenta Stanów Zjednoczonych, generał Blount — komendant fortu na Governor’s Island, generał Hamilton — dowódca garnizonów Nowy Jork i Brooklyn, admirał Buffby dowodzący flotą na North River, generał doktor Lanceford ze Szpitala Państwowego, nowojorscy senatorowie Wyse i Franklin oraz komisarz do spraw robót publicznych. Trybunę otaczał szwadron huzarów Gwardii Narodowej.

Gubernator kończył odpowiedź na krótkie przemówienie generała doktora. Usłyszałem, jak mówi:

— Przepisy zabraniające samobójstwa i przewidujące karę za każdą próbę autodestrukcji zostały uchylone. Rząd postanowił uznać prawo człowieka do zakończenia własnej egzystencji, jeśli ta za sprawą cierpienia fizycznego bądź psychicznego stała się dla niego nie do zniesienia. Wierzymy, że każda społeczność zyska, mogąc takich ludzi usunąć ze swego grona. Od czasu zmiany prawa liczba samobójstw w Stanach Zjednoczonych nie wzrosła. Teraz, gdy rząd postanowił wznieść w każdym większym i mniejszym mieście, w każdym miasteczku i każdej wiosce w kraju Komory Śmierci, pozostaje tylko przekonać się, czy ta grupa ludzkich istot, spośród których co dzień nowe jednostki padają ofiarą autodestrukcji, zechce z takiego udogodnienia skorzystać. — Zamilkł i odwrócił się do białej Komory Śmierci. Na ulicy zaległa absolutna cisza. — Tam śmierć bezbolesna czeka na każdego, kto dłużej nie jest w stanie znosić smutków życia. Jeśli śmierci pragnie, niechaj tam jej szuka. — Po czym szybko zwracając się do wojskowego doradcy prezydenta, rzekł: — Uważam Komorę Śmierci za otwartą — a stając znów twarzą do tłumu, zawołał czystym głosem: — Obywatele Nowego Jorku i Stanów Zjednoczonych Ameryki, w imieniu rządu ogłaszam, że Komora Śmierci została otwarta.

Uroczysta cisza została przerwana przez głośną komendę, szwadron huzarów ustawił się za powozem gubernatora, lansjerzy zrobili w tył zwrot i stanęli w szyku wzdłuż Piątej Alei, czekając na komendanta garnizonu, a za nimi podążyła konna policja. Opuściłem tłum, który gapił się na Komorę Śmierci, i przechodząc przez Piątą Aleję, ruszyłem zachodnią stroną owej arterii do Bleecker Street. Następnie skręciłem w prawo i stanąłem przed niezbyt okazałą bramą, nad którą wisiał szyld:

HAWBERK, PŁATNERZ.

Zajrzałem, stojąc w bramie, i zobaczyłem Hawberka przy pracy w maleńkim warsztacie na końcu korytarza. Podniósł wzrok, a widząc mnie, zawołał głębokim, krzepkim głosem:

— Proszę wejść, panie Castaigne!

Constance, jego córka, wstała, by mnie powitać, gdy przekraczałem próg, i wyciągnęła swą śliczną rączkę; spostrzegłem jednak rumieniec rozczarowania na jej policzkach i wiedziałem, że oczekiwała innego Castaigne’a, mojego kuzyna Louisa. Uśmiechnąłem się, widząc jej zakłopotanie, i obdarzyłem komplementem proporzec, który haftowała, czerpiąc wzór z jakiegoś kolorowego talerza. Stary Hawberk siedział, nitując podniszczoną nagolenicę starodawnej zbroi, a ciche dzyń! dzyń! dzyń! jego małego młoteczka rozbrzmiewało przyjemnie w staroświeckim warsztacie. Po chwili upuścił młoteczek i zmagał się przez moment z maleńkim kluczem francuskim. Cichy brzęk kolczugi wywołał u mnie dreszcz przyjemności. Uwielbiałem muzykę wygrywaną przez stal szorującą o stal, delikatne bicie drewnianego młotka o nabiodrek, dzwonienie metalowej plecionki. Był to jedyny powód, dla którego odwiedzałem Hawberka. Nigdy nie interesowała mnie jego osoba ani osoba jego córki, jeśli nie liczyć tego, że była zakochana w Louisie. Bowiem to akurat zajmowało mą uwagę, a czasem nawet nie pozwalało w nocy zasnąć. Wiedziałem jednak w głębi duszy, że wszystko dobrze się skończy i że powinienem zająć się ich przyszłością, tak jak zamierzałem zająć się przyszłością mego drogiego doktora Johna Archera. W żadnym wypadku jednak nie zadałbym sobie trudu, żeby ich wtedy akurat odwiedzić, gdyby nie to, że jak już powiedziałem, tak bardzo fascynowała mnie muzyka pobrzękującego młoteczka. Mógłbym siedzieć godzinami, słuchając i słuchając, a gdy zbłąkany promień słońca padł na inkrustowaną stal, wrażenie, jakiego doznawałem, było niemal nie do zniesienia. Moje oczy nieruchomiały, rozszerzając się z rozkoszy, która rozciągała mi każdy nerw, tak iż omal nie pękł, dopóki stary płatnerz kolejnym swoim gestem nie odciął promyka, a wtedy, nadal wstrząsany potajemnym dreszczem, opierałem się wygodnie, zasłuchany z kolei w odgłos ściereczki do polerowania, w świst! świst! ścierające z nitów rdzę.

Constance pracowała z haftem na kolanach, od czasu do czasu przerywając, by przyjrzeć się bliżej wzorowi z kolorowego talerza z Metropolitan Museum.

— Dla kogo to? — spytałem.

Hawberk wyjaśnił, że oprócz zabytkowych zbroi w Metropolitan Museum, których płatnerzem został mianowany, miał w swojej pieczy także kilka kolekcji należących do bogatych amatorów. To akurat była brakująca nagolenica pewnej słynnej zbroi, znaleziona dla jego klienta w małym sklepiku w Paryżu przy Quai d’Orsay. Hawberk wynegocjował cenę i zamówił nagolenicę, i zbroja była teraz kompletna. Odłożył młoteczek i odczytał mi historię owego eksponatu sięgającą roku 1450, właściciel po właścicielu, aż do Thomasa Stainbridge’a. Gdy jego nadzwyczajna kolekcja została sprzedana, klient Hawberka kupił rzeczoną zbroję i od tamtej pory trwały poszukiwania brakującej nagolenicy, aż niemal przypadkiem namierzono ją w Paryżu.

— Kontynuował pan poszukiwania z takim uporem, nie mając żadnej pewności, że ta nagolenica jeszcze istnieje? — spytałem.

— Oczywiście — odparł jak gdyby nigdy nic.

I wtedy po raz pierwszy zainteresowałem się osobą Hawberka, a nie tylko tym, co robił.

— Miała dla pana jakąś wartość — spróbowałem zgadnąć.

— Nie — odrzekł ze śmiechem — nagrodą dla mnie była przyjemność czerpana z jej znalezienia.

— Czy nie ma pan ambicji, żeby się wzbogacić? — zapytałem z uśmiechem.

— Moją jedyną ambicją jest być najlepszym płatnerzem na świecie — odpowiedział poważnie.

Constance zapytała, czy widziałem uroczystości przy Komorze Śmierci. Ona sama zdążyła tylko rano zobaczyć przemieszczającą się Broadwayem kawalerię i żałowała, że nie mogła pójść na inaugurację, ale ojciec chciał, by dokończyła proporzec, więc na jego prośbę została.

— Spotkał pan tam może swojego kuzyna, pana Castaigne’a? — spytała z leciuchnym drżeniem delikatnych rzęs.

— Nie — odparłem beztrosko. — Pułk Louisa przebywa na manewrach w okręgu Westchester. — Tu wstałem i wziąłem do ręki swój kapelusz i laskę.

— Czy idzie pan na górę, zobaczyć się znowu z tym szaleńcem? — roześmiał się stary Hawberk. Gdyby Hawberk wiedział, jak bardzo nienawidzę słowa „szaleniec”, nigdy nie użyłby go w mojej obecności. Słowo to wywołuje u mnie pewne emocje, nad którymi nie mam ochoty się tutaj rozwodzić. Niemniej jednak odpowiedziałem mu spokojnie:

— Myślę, że wpadnę do pana Wilde’a z wizytą na chwilę bądź dwie.

— Biedny człowiek — rzekła Constance, kręcąc głową — pewnie ciężko mu jest tak żyć, rok za rokiem w samotności, kalectwie, niemalże w obłędzie. Bardzo miło z pana strony, panie Castaigne, że tak często go pan odwiedza.

— Moim zdaniem to zły człowiek — stwierdził Hawberk, zaczynając znowu stukać młoteczkiem. Zasłuchałem się w złoty brzęk o płyty nagolenic; gdy skończył, odpowiedziałem:

— Nie, nie jest zły ani w najmniejszym stopniu obłąkany. Jego umysł to gabinet cudów i potrafi z niego wydobyć skarby, których zdobycie mnie czy państwu zajęłoby całe lata.

Hawberk roześmiał się.

Kontynuowałem nieco zniecierpliwiony: — Zna historię tak, jak nikt inny nie zdołałby jej poznać. Nic, choćby najdrobniejsza błahostka nie umknie jego dociekaniom, zaś pamięć jego jest tak absolutna, tak szczegółowa, że gdyby Nowy Jork wiedział, iż taki człowiek istnieje, ludzie prześcigaliby się w oddawaniu mu czci.

— Nonsens — mruknął Hawberk, szukając na podłodze nitu, który mu tam upadł.

— Czy nonsensem — spytałem, z trudem tłumiąc emocje — czy nonsensem jest stwierdzenie, że taszki i fartuchy emaliowanej zbroi znanej powszechnie jako „Słynna Książęca” znajdują się w stercie rupieci, na którą składają się pordzewiałe rekwizyty teatralne, popsute piecyki i odpadki zgromadzone przez śmietnikowych nurków, na poddaszu przy Pell Street?

Młoteczek Hawberka upadł na podłogę, lecz on podniósł go i spytał z ogromną dozą spokoju, skąd wiem, że tamte taszki i fartuchy to fragmenty „Słynnej Książęcej”.

— Nie wiedziałem, dopóki pan Wilde nie wspomniał mi o tym któregoś dnia. Powiedział, że leżą na poddaszu przy Pell Street numer 998.

— Nonsens — wykrzyknął, lecz spostrzegłem, że dłoń drży mu pod skórzanym fartuchem.

— Czy nonsensem jest także — dopytywałem się uprzejmym głosem — czy nonsensem jest to, że pan Wilde nieustannie mówi o panu jako o markizie Avonshire, a o pannie Constance...

Nie dokończyłem, bo Constance poderwała się na równe nogi z wyrazem przerażenia malującym się na całej twarzy.

— To niemożliwe — stwierdził Hawberk. — Pan Wilde może i dużo wie...

— O zbrojach, na ten przykład, i „Słynnej Książęcej” — wszedłem mu w słowo z uśmiechem.

— Tak — mówił powoli dalej — także o zbrojach... być może... ale myli się co do markiza Avonshire, który, jak pan wie, przed wieloma laty zabił tego, który zniesławił jego żonę, i udał się do Australii, gdzie wkrótce umarł, tak jak jego małżonka.

— Pan Wilde się myli — wyszeptała Constance. Usta miała pobielałe, lecz jej głos brzmiał słodko i spokojnie.

— Uznajmy więc, skoro sobie państwo tego życzą, że w tym jednym przypadku pan Wilde się myli — powiedziałem.

Wspiąłem się po zniszczonych schodach, po których tak często wspinałem się już wcześniej, i zastukałem do małych drzwi na końcu korytarza. Pan Wilde otworzył, a ja wszedłem do środka.

Gdy zamknął drzwi na dwa zamki i zastawił je ciężkim kufrem, podszedł i usiadł obok mnie, patrząc mi w twarz tymi swoimi małymi, jasnymi oczkami. Jego nos i policzki pokrywało kilka nowych zadrapań, a srebrne druty podtrzymujące sztuczne uszy przekręciły się nieco. Pomyślałem, że nigdy jeszcze nie widziałem go tak odrażająco fascynującym. Nie miał uszu. Sztuczne, które teraz sterczały pod dziwnym kątem na cieniutkich drutach, stanowiły zaledwie jedną z jego ułomności. Wykonane były z wosku i pomalowane na blady róż, podczas gdy reszta twarzy miała barwę żółtą. Byłoby może lepiej, gdyby sprawił sobie sztuczne palce u lewej dłoni, która była ich zupełnie pozbawiona, zdawało się jednak, że nie stanowi to dla niego żadnej niedogodności, zaś bardzo był zadowolony ze swych woskowych uszu. Był bardzo mały, niewiele wyższy od dziesięciolatka, miał jednak niesamowicie silne ramiona i potężne jak u atlety uda. Mimo to najbardziej niezwykłą cechą pana Wilde’a było to, że człowiek o tak nadzwyczajnej inteligencji i wiedzy miał taką głowę. Była spłaszczona i kanciasta jak głowy nieszczęśników, których ludzie więżą w zakładach dla obłąkanych. Wielu nazywało go szaleńcem, ale ja wiedziałem, że jest tak samo zdrowy na umyśle jak ja.

Nie przeczę, że był ekscentrykiem; mania, która kazała mu trzymać kocicę i drażnić ją, dopóki niczym demon nie rzuciła mu się na twarz, bez wątpienia była przejawem ekscentryzmu. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego trzymał to stworzenie, ani też jaką przyjemność czerpał z zamykania się w pokoju z tą podłą, rozwścieczoną bestią. Pamiętam, jak raz podniosłem wzrok znad rękopisu, który studiowałem przy świetle kilku łojowych lampek, i zobaczyłem pana Wilde’a kucającego nieruchomo na wysokim stołku ze wzrokiem dosłownie płonącym z podniecenia, podczas gdy kocica, która podniosła się ze swego miejsca przy piecyku, skradała się po podłodze prosto na niego. Nim zdążyłem się poruszyć, przywarła brzuchem do podłogi, podkuliła łapy, zadrżała i skoczyła mu na twarz. Skowycząc i tocząc pianę, turlali się po podłodze, drapali się i obłapiali, aż kotka wrzasnęła i umknęła pod szafkę, zaś pan Wilde przewrócił się na plecy, a kończyny kurczyły mu się i podwijały jak u zdychającego pająka. Doprawdy, był ekscentrykiem.

Pan Wilde wspiął się na swój stołek i kiedy już dobrze przyjrzał się mojej twarzy, wziął do rąk księgę z pozaginanymi rogami i ją otworzył.

— Henry B. Matthews — przeczytał — księgowy w Whysot Whysot i Spółce, handlarz ornamentami kościelnymi. Wizyta: 3 kwietnia. Reputacja zepsuta na torze wyścigowym. Znany z tego, że nie spłaca długów. Termin naprawy reputacji: 1 sierpnia. Honorarium: pięć dolarów.

Przewrócił kartkę i przesunął knykciami w dół gęsto zapisanej tabeli.

— P. Greene Dusenberry, pastor kościoła ewangelickiego w Fairbeach w New Jersey. Reputacja zepsuta w dzielnicy czerwonych latarni. Termin naprawy: najbliższy możliwy. Honorarium: 100 $. — Zakaszlał i dodał: — Wizyta: 6 kwietnia.

— A zatem nie narzeka pan na brak pieniędzy, panie Wilde — zaciekawiłem się.

— Niech pan słucha — zakaszlał znowu. — Pani C. Hamilton Chester z Chester Park, Nowy Jork. Wizyta: 7 kwietnia. Reputacja zepsuta w Dieppe we Francji. Termin naprawy: 1 października, honorarium 500 $. Uwaga: C. Hamilton Chester, kapitan na okręcie marynarki Stanów Zjednoczonych w eskadrze patrolującej Morze Południowe, rozkaz powrotu do domu — 1 października.

— Cóż — rzekłem — naprawianie reputacji wydaje się lukratywnym zajęciem.

Jego bezbarwne oczy odszukały moje. — Chciałem tylko zademonstrować, że miałem rację. Twierdził pan, że niemożliwe jest odniesienie sukcesu jako naprawiacz reputacji, że gdyby nawet powiodło mi się w pewnych sprawach, to poniesione koszty przewyższyłyby zyski. Dziś zatrudniam pięciuset ludzi, słabo opłacanych, wykonujących jednak swe zadania z zapałem, który być może rodzi się ze strachu. Ludzie ci wnikają we wszystkie możliwe klasy i warstwy społeczne; niektórzy stanowią nawet filary elity towarzyskiej; inni są dumą świata finansjery; jeszcze inni dzierżą władzę pośród „Pięknych i Utalentowanych”. Wybieram do woli spośród tych, którzy odpowiedzą na moje ogłoszenia. Nie ma w tym nic trudnego, wszyscy oni to tchórze. Mógłbym tę liczbę potroić w dwadzieścia dni, gdybym tylko zechciał. Widzi pan zatem, że nawet ci, od których zależy w jakimś stopniu reputacja ich współobywateli, siedzą u mnie w kieszeni.

— Mogą się też zwrócić przeciwko panu — zasugerowałem.

Potarł kciukiem obcięte uszy, poprawił woskowe protezy. — Nie wydaje mi się — mruknął w zamyśleniu. — Bardzo rzadko zmuszony jestem skorzystać z bata i jeśli już, to wystarczy smagnąć tylko raz. Poza tym podoba im się ich płaca.

— A w jaki sposób korzysta pan z bata? — zapytałem.

Przez chwilę jego twarz stanowiła koszmarny widok. Jego oczy zmniejszyły się do rozmiaru dwóch zielonych iskier.

— Zapraszam ich do siebie na krótką pogawędkę — powiedział cichym głosem.

Przeszkodziło mu pukanie do drzwi, a na jego twarz powrócił przyjemny wyraz.

— Kto tam? — zapytał.

— Steylette — padła odpowiedź.

— Proszę przyjść jutro — odrzekł pan Wilde.

— To niemożliwe — zaczął tamten, lecz został uciszony jakby warknięciem pana Wilde’a.

— Proszę przyjść jutro — powtórzył.

Usłyszeliśmy, jak ktoś oddala się od drzwi i skręca na schody.

— Kto to był? — spytałem.

— Arnold Steylette, właściciel i redaktor naczelny wielkiego nowojorskiego dziennika. — Zabębnił o księgę swą pozbawioną palców dłonią, dodając: — Bardzo mało mu płacę, ale on uważa, że to świetny interes.

— Arnold Steylette! — powtórzyłem zdumiony.

— Tak — przyznał pan Wilde i zakasłał, zadowolony z siebie.

Kotka, która weszła do pokoju, kiedy mówił, zawahała się, podniosła na niego wzrok i zawarczała. Zszedł ze stołka i kucając na podłodze, wziął stworzenie na ręce, żeby je popieścić. Kotka przestała warczeć, a po chwili rozległo się głośne mruczenie, które przybierało na sile, im dłużej ją głaskał.

— Gdzie są notatki? — spytałem.

Wskazał na stół, a ja po raz setny wziąłem do rąk stertę odręcznie zapisanych kart zatytułowanych:

IMPERIALNA DYNASTIA AMERYKI.

Jedna po drugiej studiowałem mocno wymięte karty, wymięte wyłącznie przez moje własne dłonie, i choć znałem ich treść na pamięć, zaczynając od: „Tam, gdzie Carcosa, gdzie Hiady, Hastur i Aldebaran”, a kończąc na; „Castaigne Louis de Calvados urodzony 19 grudnia 1877 roku”, to zacząłem czytać z zapałem i w pełnym skupieniu, zatrzymując się, by powtórzyć niektóre fragmenty na głos, szczególnie dużo uwagi poświęcając słowom: „Hildred de Calvados, jedyny syn Hildreda Castaigne i Edythe Landes Castaigne, pierwszy w kolejce do tronu” i tak dalej, i tak dalej.

Gdy skończyłem, pan Wilde skinął i zakaszlał.

— Skoro mowa o pańskich sukcesyjnych ambicjach — rzekł — co słychać u Constance i Louisa?

— Ona go kocha — odparłem zwyczajnie.

Kotka na jego kolanach odwróciła się nagle i pacnęła go łapą po oczach, więc zrzucił zwierzę i wdrapał się na krzesło naprzeciw mnie.

— No i jest jeszcze doktor Archer! Chociaż tę sprawę możemy załatwić w każdej chwili — dodał.

— Owszem — odparłem — doktor Archer może zaczekać, za to pora już, bym spotkał się z kuzynem Louisem.

— Już pora — przyznał. Po czym wziął ze stołu inną księgę i szybko przewracał karty. — Jesteśmy teraz w kontakcie z dziesięcioma tysiącami ludzi — wymamrotał. — Możemy liczyć na sto tysięcy w ciągu pierwszych dwudziestu ośmiu godzin, zaś w ciągu czterdziestu ośmiu cały stan powstanie en masse. Za stanem pójdzie reszta kraju, ta zaś jego część, która tego nie zrobi, to znaczy Kalifornia i Północny Zachód, bodajby nigdy nie została zasiedlona. Nie poślę im Żółtego Znaku.

Krew uderzyła mi do głowy, lecz odrzekłem tylko: — Nowy władca zrobi porządek.

— Ambicje Cezara i Napoleona bledną przy tej, która nie zaznała spoczynku, dopóki nie zawładnęła umysłami ludzi i nie zapanowała nad myślami, co nawet się w nich jeszcze nie zrodziły — powiedział pan Wilde.

— Mówi pan o Królu w Żółci — sapnąłem, wzdrygnąwszy się.

— To król, któremu służyli cesarze.

— I ja z radością będę mu służył — odparłem.

Pan Wilde usiadł, pocierając uszy okaleczoną ręką. — Może jednak Constance go nie kocha — zasugerował.

Zacząłem już odpowiadać, lecz zagłuszyła mnie nagła eksplozja muzyki wojskowej na ulicy w dole. Dwudziesty pułk dragonów stacjonujący dawniej w garnizonie w Mount St. Vincent, powracał z manewrów w okręgu Westchester do swych nowych koszar przy East Washington Square. Był to pułk mojego kuzyna. Chłopcy wspaniale się prezentowali w jasnoniebieskich, dopasowanych kurtkach, czupurnych bermycach i białych bryczesach z podwójnymi żółtymi lampasami, w których ich nogi wyglądały jak odlane z żelaza. Co drugi szwadron uzbrojony był w lance, a na ich lśniących grotach powiewały żółte i białe proporczyki. Orkiestra przeszła, grając marsz pułku, po czym nadjechał pułkownik i reszta dowództwa, konie tłoczyły się i tupały głośno, w jednym rytmie poruszając głowami, a proporczyki trzepotały na grotach lanc. Jeźdźcy, siedzący w pięknej pozycji w siodłach angielskich, byli ogorzali jak piraci po swej bezkrwawej kampanii wśród farm Worchesteru, zaś muzyka ich stukających o strzemiona szabel, pobrzękiwanie ostróg i karabinków była jak miód na moje serce. Ujrzałem jadącego ze swoim szwadronem Louisa. Był najprzystojniejszym oficerem, jakiego kiedykolwiek widziałem. Pan Wilde, który wspiął się na krzesło przy oknie, także go zobaczył, ale nic nie rzekł. Louis odwrócił się i popatrzył wprost na warsztat Hawberka, przejeżdżając, a ja spostrzegłem rumieniec na jego opalonych policzkach. Pewnie Constance stała w oknie. Gdy przejechali ostatni jeźdźcy, a ostatnie proporczyki zniknęły, oddalając się Piątą Aleją, pan Wilde zgramolił się z krzesła i odsunął kufer od drzwi.

— Tak — rzekł — pora, by spotkał się pan z kuzynem Louisem.

Otworzył drzwi, a ja wziąłem do ręki mój kapelusz i laskę i wyszedłem na korytarz. Schody tonęły w mroku. Macając stopą dokoła, nadepnąłem na coś miękkiego, co warknęło i fuknęło, więc zamachnąłem się na kota potężnie, lecz moja laska rozbiła się w drzazgi o balustradę, zaś bestia umknęła z powrotem do pokoju pana Wilde’a.

Mijając znowu drzwi Hawberka, zobaczyłem, że nadal pracuje on nad zbroją, nie zatrzymałem się jednak i wychodząc na Bleecker Street, doszedłem do Wooster, okrążyłem skwerek otaczający Komorę Śmierci i przecinając Washington Park, udałem się prosto do mego mieszkania w Benedicku 5  . Tutaj zjadłem w spokoju lunch, poczytałem Heralda i Meteora, aż wreszcie podszedłem do sejfu w sypialni i ustawiłem kombinację szyfru czasowego. Trzy i trzy czwarte minuty, ile to czasu trzeba zaczekać, aż otworzy się zamek, stanowią dla mnie chwile bezcenne. Od ustawienia kombinacji do momentu, gdy chwycę za gałki i pociągnę do siebie ciężkie stalowe drzwiczki, żyję w ekstazie oczekiwania. Chwile te muszą być jak chwile spędzone w raju. Wiem, co znajdę, gdy czas ten dobiegnie końca. Wiem, co chroni dla mnie i tylko dla mnie ten masywny sejf, zaś wyjątkowa przyjemność płynąca z czekania wzrasta jeszcze odrobinę, gdy schowek otwiera się, a ja wyjmuję z aksamitnego etui diadem z najczystszego złota żarzący się brylantami. Robię to co dzień, a mimo to radość płynąca z oczekiwania i dotykania w końcu owego przedmiotu wydaje się z dnia na dzień coraz większa. To korona godna Króla pośród królów, Cesarza pośród cesarzy. Król w Żółci mógłby nią pogardzić, lecz nosić ją będzie jego królewski sługa.

Tuliłem diadem w ramionach, dopóki nie zabrzęczał ostro sejfowy alarm, a wówczas z dumą i czułością odłożyłem go na miejsce i zamknąłem stalowe drzwiczki. Wróciłem powoli do swego gabinetu, którego okna wychodzą na Washington Square, i oparłem się o parapet. Przez okna wlewało się popołudniowe słońce, a lekki wietrzyk poruszał gałęziami wiązów i klonów w parku, okrytych już pączkami i delikatnym listowiem. Nad wieżą kościoła Judson Memorial zataczało kółka stadko gołębi; ptaki czasami siadały na purpurowych dachówkach, czasami zlatywały do kolistej fontanny przed marmurowym łukiem. Ogrodnicy krzątali się przy rabatkach wokół fontanny, a świeżo przekopana ziemia pachniała słodko i pikantnie. Kosiarka do trawy ciągnięta przez tłustego białego konia pobrzękiwała na zielonej murawie, służące za polewaczki beczkowozy spryskiwały asfaltowe dróżki. Wokół posągu Petera Stuyvesanta, który w 1897 roku zastąpił upiorność mającą rzekomo przedstawiać Garibaldiego, w promieniach wiosennego słońca bawiły się dzieci, a niańki pchały przed sobą wielkie wózki dziecięce, nie zwracając większej uwagi na ich bladolicych pasażerów, co pewnie dałoby się wytłumaczyć obecnością może półtuzina smukłych dragonów leniuchujących na pobliskich ławkach. Zza drzew Łuk Waszyngtona połyskiwał w słońcu jak srebro, a za nim, na wschodniej pierzei placu, zbudowane z szarego piaskowca koszary dragonów i stajnie artylerii z białego granitu tętniły życiem, pełne kolorów i ruchu.

Popatrzyłem na Komorę Śmierci na rogu po drugiej stronie placu. Kilkoro ciekawskich wciąż jeszcze snuło się wokół złoconego ogrodzenia, lecz ścieżki otoczonego nim skwerku były puste. Przyglądałem się tryskającym i migoczącym fontannom; wróble odkryły już nowe kąpielisko i misy oblepione były dosłownie szarymi pierzastymi kulkami. Po trawnikach spacerowały dwa czy trzy białe pawie, a szary gołąb siedział na ramieniu jednej z Parek tak nieruchomo, jakby sam wykuty był z kamienia i stanowił część rzeźby.

Gdy odwracałem się niedbale od okna, mą uwagę przykuło pewne poruszenie w grupce gapiów przy wejściu. Za ogrodzenie wszedł młody człowiek i nerwowym krokiem szedł żwirową ścieżką prowadzącą ku brązowym drzwiom Komory Śmierci. Zatrzymał się na moment przed Parkami, a gdy podniósł wzrok na trzy tajemnicze oblicza, gołąb poderwał się ze swej wykutej w kamieniu żerdzi, polatał przez chwilę w kółko i odleciał na wschód. Młodzieniec dotknął dłonią twarzy, po czym robiąc jakiś nieokreślony gest, wbiegł po marmurowych schodkach, brązowe drzwi zamknęły się za nim, a po półgodzinie gapie rozeszli się i spłoszony gołąb powrócił na swą żerdź w ramionach bogiń losu.

Założyłem kapelusz i wyszedłem do parku na mały spacer przed kolacją. Gdy przechodziłem przez jego główną aleję, minęła mnie grupa oficerów, a jeden z nich zawołał:

— Witaj, Hildredzie — i zawrócił, by się za mną przywitać.

Był to mój kuzyn Louis, który stał teraz z uśmiechem i stukał szpicrutą w ostrogi.

— Właśnie wróciłem z Westchesteru — oznajmił — skończyła się sielanka; mleko prosto od krowy, wiesz, mleczarki w kapelusikach od słońca, które mówią „A gdzieżby!” i „Nie sądzę”, kiedy pochwalisz ich urodę. Ale teraz chyba życie bym oddał za porządny posiłek u Delmonica. Co słychać?

— Nic — odrzekłem miłym głosem. — Widziałem dziś rano twój powracający pułk.

— Tak? A ja cię nie widziałem. Gdzie byłeś?

— W oknie pana Wilde’a.

— Do diabła — zaczął zniecierpliwiony — przecież ten człowiek to wariat! Nie rozumiem, dlaczego...

Spostrzegł, jak zirytował mnie swoim wybuchem, i poprosił o wybaczenie.

— Naprawdę, stary — rzekł — nie chciałem uwłaczać człowiekowi, którego lubisz, ale jak Boga kocham, nie rozumiem, co, u licha, możesz mieć wspólnego z panem Wildem. Nie jest dobrze urodzony, oględnie mówiąc; jest koszmarnie oszpecony; jego głowa to głowa obłąkanego przestępcy. Sam wiesz, że był w zakładzie dla...

— Ja też tam byłem — przerwałem mu spokojnie.

Louis wydawał się przez chwilę zaskoczony i zmieszany, szybko jednak wrócił do siebie i poklepał mnie serdecznie po ramieniu. — Ty zostałeś zupełnie wyleczony — zaczął, lecz znowu mu przerwałem.

— Chciałeś chyba powiedzieć, że przyznano zwyczajnie, iż nigdy nie byłem chory.

— Oczywiście, że tak, to właśnie chciałem powiedzieć — roześmiał się.

Nie spodobał mi się ten jego śmiech, bo wiedziałem, że jest wymuszony, ale przytaknąłem ochoczo i spytałem, dokąd idzie. Louis obejrzał się za kolegami oficerami, którzy dotarli już niemal do Broadwayu.

— Mieliśmy spróbować koktajlu brunszwickiego, ale prawdę mówiąc, czekałem tylko na sposobność, żeby się wykręcić i pójść do Hawberka. Chodź ze mną, będziesz moją wymówką.

Zastaliśmy Hawberka ubranego ładnie w świeży wiosenny garnitur, stojącego w drzwiach swego warsztatu i wąchającego powietrze.

— Postanowiłem właśnie zabrać Constance na mały spacer przed kolacją — odpowiedział na całą serię pytań Louisa. — Zamierzaliśmy przejść się parkowym tarasem wzdłuż rzeki.

W tym momencie ukazała się Constance i zaczęła to blednąć, to rumienić się na przemian, gdy Louis nachylił się do jej obleczonych w rękawiczkę drobnych palców. Próbowałem się wykręcić, twierdząc, że mam spotkanie gdzieś na przedmieściu, ale Louis i Constance nie chcieli o tym słyszeć, a ja zrozumiałem, że oczekują, bym pozostał i zajął uwagę starego Hawberka. Ostatecznie nie zaszkodziłoby też mieć na oku Louisa, pomyślałem, i kiedy zatrzymali jadący na Spring Street konny tramwaj, wsiadłem wraz z nimi i zająłem miejsce obok płatnerza.

Przepiękny ciąg parków i granitowych tarasów z widokiem na rzekę Hudson, których budowę rozpoczęto w 1910 roku, a ukończono jesienią 1917, stał się jednym z najbardziej popularnych miejsc spacerowych metropolii. Rozciągały się one od umocnień artyleryjskich aż po Sto Dziewięćdziesiątą Ulicę, prowadząc nad rzeką i zapewniając piękny widok na wybrzeże Jersey i wzgórza w oddali. Tu i ówdzie spośród drzew wyłaniała się kawiarnia bądź restauracja, a dwa razy w tygodniu w muszlach koncertowych dawały popis garnizonowe orkiestry.

Usiedliśmy na ławce w słońcu u podnóża konnego posągu generała Sheridana. Constance przechyliła parasolkę tak, by osłonić oczy od słońca, i szeptem prowadziła z Louisem rozmowę, której nie mogłem usłyszeć. Stary Hawberk, opierając się o laskę z główką z kości słoniowej, zapalił doskonałe cygaro — ja uprzejmie odmówiłem, gdy poczęstował i mnie — i uśmiechał się pod nosem. Słońce wisiało nisko nad lasami Staten Island, zaś zatoka przyoblekła się w różne odcienie złota odbijane od skąpanych w słońcu żagli jednostek cumujących w porcie.

Brygi, szkunery, jachty, pokraczne promy, na których pokładach roiło się od ludzi, statki transportujące całe sznury brązowych, niebieskich i białych wagonów towarowych, dostojne parowce liniowe i pozbawione klasy trampy, statki żeglugi przybrzeżnej, pogłębiarki, barki i panoszące się po całej zatoce bezczelne małe holowniki, sapiące i służbowo pogwizdujące — oto jakie jednostki mąciły jak okiem sięgnąć słoneczne wody. Kontrastując swym spokojem z pośpiechem żaglowców i parowców, pośrodku rzeki stała niema flota białych okrętów wojennych.

Z zadumy wyrwał mnie radosny śmiech Constance.

— Czemu się pan tak przygląda? — spytała.

— Niczemu... flocie. — Uśmiechnąłem się.

Wówczas Louis wyjaśnił nam, jak nazywają się poszczególne statki, pokazując jeden po drugim, począwszy od tego najbliżej starego Czerwonego Fortu na Governor’s Island.

— Ten mały w kształcie cygara to torpedowiec — mówił — w pobliżu stoją takie jeszcze cztery. Nazywają się Tarpon, Sokół, Lis Morski i Ośmiornica. Tuż za nimi mamy kanonierki Princeton, Champlain, Cicha Woda i  Erie. Obok nich stoją krążowniki