Osaczona i inne nowele - Jerzy Bandrowski - E-Book

Osaczona i inne nowele E-Book

Jerzy Bandrowski

0,0

Beschreibung

Kompilacja nowel publikowanych także osobno. Wśród opowiadań znajdują się historie współczesne (np. "Jesienią", "O purpurowych różach i oczach szafirowych"), jak i reinterpretacje znanych mitów i legend (np. "Dedal i Ikar", "Wdzięczność bogów" itd.). Autor uderza zazwyczaj w tony poważne, problematyzuje kwestię ludzkiej natury i relacji. Wspólnym mianownikiem jest wyrafinowany, rozpoetyzowany styl Bandrowskiego. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 176

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jerzy Bandrowski

Osaczona i inne nowele

 

Saga

Osaczona i inne nowele

 

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Copyright © 1913, 2021 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728050453

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Tegoż autora:

romans marty , powieść — Warszawa 1910 .

bajki ucieszne , poezye — Lwów 1911.

OSACZONA

I.

Pani Walerya Gojewska siedzi zamyślona w białej altanie.

Pogoda przepiękna. Jak przez zieloną gazę widać przez korony starych drzew zielone zbocza górskie, grupy czarnych świerków i wynurzające się tu i owdzie z zielonej gęstwy czerwone dachy niedalekiego zakładu kąpielowego. Niebo błękitne, czyste, powietrze nieruchome, spokojne; ludzie wesoło pracują w polu, ciesząc się nadzieją zbiorów. Ta odrobina żyta i owsa to wszystko, czem ich, oprócz siana, darzy twarda, górska gleba.

Gdzieś wysoko musi być wiatr, bo wierzchołki starych modrzewi drżą niespokojnie. Ale tu w ogrodzie cisza. Dwór leży w dolinie, ze wszystkich stron górami otoczonej, tuż nad rzeką. Tu cicho.

Pani Walerya otula się swym angielskim pledem. Nie jest jeszcze zdrowa. Po zapaleniu płuc, które przeszła w zimie, ma wciąż dreszcze, a nieraz i gorączkę. I kaszle. Wysyłają ją na południe, ale ona nie wyjedzie. Po co? Zdrowie? Mało jej już na tem zależy, mało...

Na zielonych trawnikach migają złote centki światła słonecznego, jak przez sito przecedzonego przez gęste czupryny starych drzew. Jasne punkty, nieuchwytne, znikome.

— Jasne punkty, nieuchwytne, znikome — szepce pani Walerya.

Po leszczynowej alei, wiodącej do altanki, przeleciał srebrny, jedwabisty błysk. Zaszumiały stare drzewa, zmierzwiła się murawa trawników. Pani Walerya otuliła się szczelniej pledem; dreszcz nią wstrząsnął.

Patrzy na swoje ręce. Dłonie długie, wąskie, palce cienkie, subtelne — niedawno jeszcze tak były miękkie, wiotkie, dziś siatką żyłek błękitnych pokryte, wychudłe. A gdy się w rękę uszczypnie, to skóra nie wygładza się sama przez się, lecz marszczy się... Straciła swą elastyczność. Starość, starość!

Ilu ludzi nazwie pięknym ten dzień, tak jasny, cichy i ciepły, słonecznego blasku pełny! Ilu ludzi czuje się dziś bliższymi ziemi, ilu ludzi powie dziś: żyć, a nie umierać! A pani Waleryi zdaje się, że to wszystko sensu nie ma. Wypukłe wzgórza patrzą na nią, jak jakieś nierozumne wytrzeszczone oczy, lasy szumią.

— Pieśń lasów! Frazesy! Lasy szumią dlatego, że jest wiatr i nic więcej.

I zdaje się jej, że cały świat pełen jest takich nieszczerych frazesów. Nawet to niebo deklamuje jakieś tyrady, jakieś długie wiersze liryczne, w które samo nie wierzy... A po co? Aby zwodzić, oszukiwać, aby udawać, że wierzy w szczęście, w świetną poezyę życia — gdy tymczasem — szczęścia niema, niema!

— Zimno! Nawet w słoneczny, letni dzień zimno!

Wstała i skierowała się ku placowi tennisowemu, gdzie Wicio Żelawski grał z Helenką.

— Długo jeszcze będziecie grali?

— Albo co? — spytała Helenka.

— Bo ja zaproponowałabym wam małą przechadzkę... Pójdziemy na słońce, plantem kolejowym.

— Kiedy tam wszędzie tyle letników! — skrzywił się Wicio.

— Pójdziemy na cmentarz, na grób twojej matki — odpowiedziała pani Walerya. — Tam nikogo nie będzie.

— Tak, ma wujeńcia słuszność! Chorzy boją się cmentarza. Chodźmy.

Złożyli na ławeczce rakiety i dyskutując o czemś żywo, szli za panią Waleryą.

W sadzie przystanęła i oglądnęła kilka niskich drzewek. Zajmowała się w ostatnich czasach ogrodnictwem i kazała tu zasadzić gruszki-karły. Wyrabiała z malin i porzeczek wino owocowe, chciała założyć barć — ale nie miała szczęścia do pszczół. Roje marniały lub uciekały.

— Nie będę miała miodu — powtarzała nieraz ze smutkiem.

Od jakiegoś czasu stała się przesądną, jak baba wiejska. W najmniejszem zdarzeniu dopatrywała się proroctwa, lub symbolu, starając sobie w ten sposób uzasadnić i wytłumaczyć swoje przeczucia. Ucieczka pszczół dotknęła ją bardzo boleśnie, uważała to za złą wróżbę. Zdawało się jej, że każde zdarzenie ma swój jakiś ukryty sens, jakąś naukę dla ludzi, którzy nie umieją wczytać się w te znaki tajemne i lekceważą je, dumni ze swej siły i powodzenia. I ona się śmiała, kiedy przed kilku laty matka Wicia, Hela Żelawska, powiedziała jej, że nie dożyje roku, bo kwiatek, zasadzony przez nią w dzień urodzin, zwiądł w niespełna miesiąc później. Śmiała się — ale Hela umarła.

— I gdyby ludzie umieli czytać to ciągle zmienne, tajemnicze pismo — myśli pani Walerya — kto wie, czy przyszłość nie byłaby im tak znana, jak przeszłość. Bo wkońcu, jedno jest przecie życie w całem stworzeniu i niepodobieństwo, aby między człowiekiem, a światem nie było żadnego związku.

Przypominała sobie zdarzenia z dawnych już lat. Niektóre nawet drobne i niegodne wspomnienia, utkwiły jej w pamięci. Próbowała objaśnić je sobie wypadkami, które później zaszły w jej życiu — i wykład ten był zgodny z rzeczywistością.

Po chorobie zaczęła ją męczyć gorączka. Długie noce spędziła na pół na jawie, w jakiemś pół przytomnem majaczeniu. Sen, który sklejał jej powieki, nie usypiał w niej myśli, przeciwnie, była to jakby druga część wykładu, praktyczne udowodnienie teoryi. Budziły się ze swej martwoty otaczające ją sprzęty, stłumionym głosem wołały do niej dawno minione chwile, a nawet noc czarna, rzucająca się natrętnie do okien złowrogiem wyciem wichru, zdawała się jej żyć i brać udział we wszystkiem, co ją obchodziło.

Dzień i noc mówiły do niej każdą chwilą, swym najmniejszym szelestem, najsubtelniejszym odcieniem światła. A ona stała się lękliwa, niespokojna, zawsze zamyślona nad tą mową, jak nad jakimś dwuznacznym tekstem niezrozumiałego rękopisu.

— I nie ulega najmniejszej wątpliwości, że przedmioty mają duszę — opowiadał Heli Wicio Żelawski. Co gorsza, są kolosalnie złośliwe. Ja n. p. nie mogę się skarżyć na ludzi. Ludzie nie byli dla mnie źli. Prześladował mnie „pech“, ale i to jest naturalne.

„Pech“ jest indywiduum towarzyskiem i najchętniej przebywa wśród ludzi, którym się nie wiedzie. Jestto zrozumiałe — bo cóżby „pech“ miał do czynienia między tymi, którym się dobrze powodzi. Ja jednak najbardziej cierpię przez złośliwość przedmiotów martwych. Wierz mi, Helusiu, że jeśli ma się tylko dwie spinki do kołnierzyka, a jedna z nich podczas ubierania się upadnie, to jest już bezwarunkowo nie do znalezienia. Ja raz tak się tem zirytowałem, że kazałem stróżowi wszystkie meble powynosić i szukałem spinki przez kilka godzin na wyfroterowanej posadzce — nie znalazłem. Albo — lampa! Nie można sobie wyobrazić bardziej od niej rafinowanej istoty. Ile razy człowiek przyjdzie w nocy weselszy, albo wieczorem z jaką paczką w ręce, tak, że jedną ręką chce zapalić lampę, zawsze śrubka do podkręcania knota jest po odwrotnej stronie. Ba! Ja udawałem, że chcę zapalić prawą ręką i w ostatniej chwili nagle przerzucałem zapałkę do lewej, okazywało się wtedy, że śrubka jest po prawej stronie. Skóry wołowej nie starczyłoby na spisanie tych wszystkich krzywd, które wycierpiałem i wciąż znoszę. Przedmioty są dla mnie zawsze wrogo usposobione.

— Ale na seryo, Wiciu — przerwała mu pani Walerya — czy ty wierzysz w to, że przedmioty martwe mają duszę?

— Pytanie zbyt poważne, abym mógł na nie stanowczo odpowiedzieć. Tak mówią.

— A co ty myślisz o tem?

— Ja, proszę wujeńci, przyjmuję bez zastrzeżeń wszystko, co ludzie mówią. Jestto niesłychanie zabawne.

— To chyba w nic nie wierzysz?

— Dlaczego? Wierzę we wszystko. Bo widzi wujeńcia, jeśli się czegoś nie wie na pewno, lepiej wierzyć. A ja wiem tak nie wiele, że wierzyć muszę.

Trzeba było zejść z plantu. Wicio, który szedł przed panią Waleryą, stanął i podał jej rękę. Mimowoli spojrzała na niego uważniej.

— Zmieniłeś się w ostatnich czasach — powiedziała, gdy zeszli z plantu i szli jedno za drugiem wąską ścieżyną polną.

— Na korzyść?

— Nie wiem. Utyłeś trochę i zdaje się, jakbyś spoważniał. Dawniej wyglądałeś — dziko. Masz i tak bardzo ruchliwą twarz, ale teraz wyglądasz, jakbyś ją zaścielił jakimś dobrodusznym uśmiechem. Jeśli to naturalne — to dobrze.

— A jeśli maska?

— I czegoż ty miałbyś się maskować? — zwróciła się Hela do ciotecznego brata.

— Jak silnie akcentujesz to „ty“... Mam wrażenie, jakbyś przez to chciała powiedzieć, że sama masz powody do maskowania się.

— Och, moja maska jest najzwyklejszą w świecie maską młodej panny. Jestto tak zwana „przyzwoita“ mina. Wciąga się ją na twarz.

— Pourquoi faire? — spytał Wicio.

— Ot, jak woalkę.

— Czy ty, Wiciu, jesteś z życia zadowolony? — spytała pani Walerya.

— Hm. Właściwie nie. Tłumaczę sobie to jednak moją młodością, to znaczy brakiem świadomości tego, co robię. Młodzi są przeważnie z życia niezadowoleni. Prawda, Helenko?

— O! Rozumie się.

— Widzi wujeńcia. Nawet ona zgadza się ze mną.

— „Nawet“. Czy ty sądzisz, że mi tak dobrze?

— Spodziewam się.

Zbliżali się do bramy cmentarnej. Tuż przy furcie siedziała stara żebraczka, głuchoniema, w podartej samodziałowej kurtce góralskiej i w męskim kapeluszu.

— To ona jeszcze żyje? — zawołał na jej widok Wicio. — Nie przypuszczałem! Myślałem o niej nieraz. Dużo dałbym za to, żeby módz odcyfrować jej sposób myślenia.

— Nie wiem, co może być w tem ciekawego.

— Pomyśl tylko, Helusiu! Jest głuchoniema od urodzenia — pozbawiona przeto wszystkich pojęć dostępnych za pomocą mowy i słuchu. Mimo to jakaś oryentacya, choćby najpierwotniejsza, jest do życia niezbędnie potrzebna. Stąd spotęgowany jest u niej dar obserwacyi. Ta kaleka widzi niezawodnie znacznie więcej i bystrzej od nas. Linia wszelka, wszelki ruch, są dla niej czemś w rodzaju żywych hieroglifów, które ona odczytuje zupełnie swobodnie. My skrywamy przed ludźmi dużo rzeczy, maskujemy się nawet. Ale na ruchy, sposób trzymania się i t. d., nie zwracamy uwagi. Nie wiemy według czego sądzą nas głuchoniemi i nie możemy się maskować przed nimi. — A oni milczą i patrzą na nas swym czujnym, bystrym wzrokiem i widzą na wskróś.

— Nieprzyjemne! — szepnęła pani Walerya. — Nie pomyślałam nigdy o tem.

Otuliła się szczelnie pledem.

Weszli na cmentarz.

Był mały, wiejski. Niewiele na nim było marmurowych nagrobków, za to proste, ubogie mogiłki porosłe były wysoką, bujną trawą i jaskrami. Ciepło biło z ziemi rozgrzanej słońcem.

— Cmentarz — a jak tu miło! — zauważyła pani Walerya.

— A tak. Życie nie rezygnuje z swych praw ani na cmentarzu—odpowiedział z dziwnym uśmiechem Wicio. — Stąd morał, wujeńciu: Nie rezygnować.

II.

Wicio siedział w miękkim, wygodnym fotelu w gabinecie wuja i paląc papierosa wertował „Ogród Fraszek“ Potockiego. Helenka grała w salonie waryacye Beethovena. Miała niewielką i nierówną technikę, ton miły, ale powierzchowny, akcentowała nieszczerze i pretensyonalnie.

Wiciowi zaczęła jej gra działać na nerwy.

— Ani odrobiny prawdziwego zrozumienia, ani cienia muzykalnego odczucia! — myślał rzuciwszy książkę. — Nieszczęsna panieńska gra!

Wogóle wszystko zaczynało mu w Podlesiu działać na nerwy. Bywał tu dawniej nieraz całymi miesiącami, w zimie lub późną jesienią i zżył się z rodziną wuja Józefa, najstarszego brata matki. Stosunki oziębiły się później, gdy Wicio wpadł w wir życia studenckiego i zaczął robić głupstwa. Wuj zapłacił za niego parę razy długi, ale z chwilą, gdy Wicio rzucił uniwersytet i zaczął studyować malarstwo, przestał się nim zajmować. A naraz zaproszono go znowu do Podlesia. Zdziwił się, bo zwykle taki tam był w lecie nawał gości, że nawet starszym wujom odmawiano, a cóż dopiero jemu. Nie mniej przeto ucieszył się. Do wujowstwa Józefów był szczerze przywiązany. Lubił wuja za jego rozsądek, prostotę i śmiałość myśli, wujenkę za jej niesłychaną subtelność i dystynkcyę, Helenkę i jedynego syna wujostwa, Adasia, uważał za rodzeństwo. Przytem w Podlesiu była zwykle taka miła, pogodna atmosfera.

— Coś się tu zepsuło! — myślał i jakby czekał na odpowiedź, rozejrzał się pytająco po ścianach gabinetu.

Wszystko było jak dawniej. To samo wielkie biurko stało między oknami, ten sam zielony garnitur mebli koło pieca, w drugim kącie stół do kart wiecznie rozłożony, kanapka i trzy wielkie fotele, ta sama biblioteka pod oknem; na stole kilka talij kart do pasyansa, parę książek, wszędzie rozstawione popielniczki — jak zwykle w pokoju, w którym się stale przebywa.

— Co się tu mogło zmienić? Wujenka niezdrowa... tak... odrobinę; zdaje się nerwy. Zresztą wygląda doskonale. Posiwiała wprawdzie zupełnie, ale ona jest siwa od czasu tego tyfusu... Z tą siwizną jest jej nawet kolosalnie do twarzy... Pani z czasów Ludwika XVI.

Istotnie, jej różowa twarz o subtelnych, delikatnie rzeźbionych rysach, z tym zgrabnym, cienkim nosem o drgających nozdrzach i cudnych, mieniących się jak morska woda podłużnych oczach, wyglądała, jak wykrojona z jakiegoś portretu Bacciarelli’ego.

— Jednakże... co ta mała gra? Ach, to waryacye na temat „Nel cor piu non mi sento....“ malutki wiatraczek gwiżdżący wciąż na jeden i ten sam temat, tak... Hela jest też nie w sosie... o, nie! Ale to zrozumiałe... Dorosła panna, zrywa się do lotu, chciałaby zacząć życie na własny rachunek... O tak, „nel cor piu non mi sento...“ Wuj jest taki sam, jak był. Wesół, pogodny, zadowolony... Gdyby się tu co zepsuło, gdyby nie wszystko było w porządku, pierwszy on miałby nieswoją minę... On niczego nigdy nie ukrywa. A może to o Adasia idzie?

Wuj życzył sobie, aby chłopak przez siódmą i ósmą klasę chodził do gimnazyum, wujenka wolałaby mieć go po dawnemu na wsi, przy sobie...

— No, dobrze, ale ostatecznie taka drobnostka...

Nie, to nie była drobnostka, to była sprawa pierwszorzędnej wagi. Wujenka Walerya kochała Adasia nad życie. Wicio przypomniał sobie, jak lada zasłabnięcie, lada kaszel małego, który w dzieciństwie był bardzo chorowity, nabawiały ją śmiertelnej trwogi. Kochała go prawie po zwierzęcemu, szalenie, z krzywdą i ujmą dla całego otoczenia. Nie zapominała najdrobniejszej psoty wyrządzonej małemu, starała się dogodzić mu we wszystkiem. Był jej dumą, jej pychą, jej całem szczęściem.

Zwłaszcza, że...

Wuj Józef był dość dziwnym człowiekiem. Pominąwszy już jego dobre serce, rozsądek i niepokalaną uczciwość — był utylitarystą i to — bezwzględnym. Umysł nieprzeciętny, niesłychanie żywy, o młodzieńczej świeżości — był przytem młodzieńczo zmiennym i buntowniczym. Nie uznawał nigdy żadnych autorytetów, śmiał się z uczucia, czcił pozytywny rozum, nie wierzył absolutnie nikomu i niczemu, wyjąwszy namacalne dowody — mimo to wcale nie był zaślepionym i stwierdziwszy omyłkę przyznawał się do niej publicznie; krótko mówiąc jego sumienność tak w traktowaniu interesów, jak zagadnień życiowych imponowała Wiciowi, który uważał ją za naśladowania godną.

— Czy wuj wujenkę kocha? — pytał się Wicio w duchu.

A czy on wogóle kochać umie?

Uśmiechnął się.

Wuj Józef był najlepszym ojcem ze wszystkich, których Wicio kiedykolwiek widział.

Co się zaś tyczy wujenki — to trudno. Ona obstawała zawsze przy swojem. Przekonania jej różniły się od poglądów wuja Józefa, a wuj Józef, człowiek mądry, nie starał się bynajmniej o przekonanie jej o słuszności swoich zapatrywań. Sam wolnomyślny — uznawał poglądy drugich — bez dyskusyi. Szanował zawsze jej przekonania religijne, towarzyskie, jej zapatrywania na życie, ba, nawet jej słabości, jej zamiłowanie do beletrystyki francuskiej, jej nieracyonalny, namiętny sposób czytania, a nawet — skłonność do flirtu...

Wicio zarumienił się mimowoli.

Jednakże, widok flirtującej żony musiał być dla poważnie myślącego wuja Józefa czemś bardzo śmiesznem. On miał zawsze skłonność do wyśmiewania ludzi... Kobieta flirtująca zapomina, że w oczach nieinteresowanego człowieka mogą jej zabiegi wyglądać niezbyt korzystnie, a takich rzeczy było między wujem a wujenką dużo.

Wicio słyszał od obcych w mieście, jakoby wuj Józef utrzymywał nieco poufały stosunek z niejaką panią Träncken. Znał ją. Pani Träncken, wdowa po wyższym oficerze, była osobą bardzo dobrze wychowaną, z dobrej rodziny, sympatyczną i miłą. Nie była już ani młoda, ani ładna, ale posiadała jakiś niezmiernie naturalny dźwięk i odznaczała się ujmującą wesołością. W domu jej schodzili się ludzie z najlepszego towarzystwa, młodzi profesorowie uniwersytetu, kilku starszych malarzy o wyrobionem nazwisku, uznani literaci, był to salon ludzi dowcipnych, pragnących odpoczynku i rozrywki. Mówiono, że u pani Träncken bywało czasem bardzo wesoło. Grano dość wysoko w karty, pito czasami szampańskie, w karnawale urządzano kostyumowe wieczorki. Wicio był u pani Träncken kilka razy. Otaczała się kobietami pięknemi, wesołemi i bardzo wytwornemi, wszelkiemi siłami starała się o wytworzenie w swym domu atmosfery pełnej wesołości, pewnej, pozbawionej wszelkiej troski lekkości i sztucznej, towarzyskiej powierzchowności. Kiedyś, przed laty, żyła z wujenką Waleryą w przyjaźni. Obie kobiety różniły się między sobą zasadniczo. Pani Walerya, poważna, smukła, pełna wielkopańskiej dystynkcyi, lubiła poważne (właściwie retoryczne) dyskusye na temat wiary, etyki, sztuki lub miłości. Pani Träncken grała chętnie w labeta lub w pokera i rozmawiając całemi godzinami, choćby o najnowszej modzie, flirtowała na zabój. Pani Walerya znajdowała między ludźmi czcicieli, pani Marya Träncken przyjaciół-kolegów. Należał do nich i wuj Józef.

Wuj Józef był człowiekiem nieco przez życie zmęczonym. Pracował dużo. Z niewielkimi środkami zdobył sobie znaczny majątek. Wymagało to wiele trudów i wysiłków umysłowych. Wicio, który znał wuja od dawna, wiedział, że wuj miał okres czasu, w którym już koło dziewiątej wieczorem tak był zmęczony, że nie mógł się utrzymać na nogach. Kładł się spać, budził się po dwu godzinach i przy świecy liczył, rachował i kombinował do rana; dopiero o świcie zasypiał na parę godzin ponownie. Było tedy zupełnie naturalną rzeczą, że ten człowiek, zmęczony i przepracowany, potrzebował koniecznie jakiejś rozrywki. W domu, gdzie zawsze się stosowano do niego, znaleźć jej nie mógł. Jeśli był zmęczony — wszyscy byli zmęczeni, jeśli chciał wesołości, musiał sam udawać dobry humor. Zresztą — nudził się na wsi, gdzie trudno było o nowych ludzi i o niespodziewane rozrywki, choćby tak drobne, jak partya pokera w wesołem towarzystwie.

Źe wuj Józef wyjeżdżał co parę tygodni na kilka dni do miasta, o tem Wicio wiedział. Nie było mu też tajnem, że czas wolny od zajęć spędzał w domu pani Träncken, gdzie był duszą towarzystwa. Nie dziwił się temu i nie sądził, by wujenka Walerya uważała to za rzecz zdrożną.

— Zresztą, gdyby nawet — myślał — to w każdym razie ma tyle krytycznego zmysłu, jest tak mądra i wyrozumiała, że nie brałaby tego zbyt poważnie. Zwłaszcza dziś, gdy ma swój wielki dom, dzieci, stanowisko, gdy może powiedzieć, że życie dało im wszystko, co miało do dania.

— Nel cor piu non mi sento...

Helusia gra te waryacye z jakąś furyą.

Zmrok zapada.

Wielkie, czarne świerki amerykańskie, rosnące przed domem, zaczęły cicho szumieć i drżeć, zdjęte chłodem górskiego wieczoru.

III.

Wuj Józef zjawił się z Adasiem tuż przed kolacyą. Wuj wyjeżdżał zwykle rano do tartaku i do lasu; objad jadł w niedalekim zakładzie kąpielowym i do domu wracał dopiero wieczorem.

Adaś, chudy, wysoki wyrostek, brunet, o wielkich, czarnych oczach ojca i pociągłych subtelnych rysach matki, rzucił rakietę na stół i osunął się w fotel.

— Uf, alem się zmachał! — wzdychał, ocierając czoło chusteczką. — Graliśmy dziesięć partyj po południu.

Wuj Józef, niski, barczysty brunet o śniadej energicznej twarzy i melancholijnych czarnych oczach, przerzucał wieczorne dzienniki.

— Hela! Idź, powiedz mamie, żeby zaraz dawali kolacyę.

Usiadł w fotelu i zagłębił się w czytanie jakiegoś artykułu. Adaś, który ojca we wszystkiem naśladował, sięgnął po książkę.

— Jak znalazłeś mamusię? — zwrócił się naraz do Wicia.

— Niedobrze. Chora jest.

— Chora! — wpadł z gorżką ironią wuj Józef.— Bo nie uważa na siebie, lekkomyślna jak dziecko! Ledwo wyszła z zapalenia płuc, zaczęła chodzić po podwórzu bez kaloszy, bez szalika nawet! Matka jest uparta i lekkomyślna. Czemu nie wyjechała na południe? Hela dałaby sobie bez niej radę z gospodarstwem. I poco te antypiryny wieczne, piramidony, morfina, czarna kawa, papierosy...

— Właśnie, to skutek zdenerwowania, nic więcej. Wuj mówi, jakby tego nie rozumiał.

— Mój Wiciu, nerwy nerwami, a siła woli siłą woli.

— Ale jeśli kto nie ma siły woli?

— To niech słucha, a wujenka słuchać nie chce. Podano kolacyę.

— Jan niech zajedzie jutro, jak zwykle, o ósmej — wydawał wuj Józef zlecenia lokajowi. — Powiedz mu, żeby zaprzągł Atłasa, bo Lola kuleje. Do kowala ją jutro zaprowadzić.

— A mnie obudź o siódmej — dodał Adaś.

Matka spojrzała na niego pytająco.

— Ty jutro jedziesz znowu?

— Dlaczego ma nie jechać? — zdziwił się ojciec.

— Sądziłam, że zechce Wiciowi dotrzymać towarzystwa.

— Och, Wicio! Wicio nie jest gościem, którego trzebaby bawić. Przytem wątpię, żeby moje towarzystwo było do tego przydatnem, prawda Wiciu? Obcując dłuższy czas ze mną, masz niezawodnie wrażenie, że jesteś guwarnerem jakiegoś niezbyt pojętnego chłystka.

— Cóż za nadzwyczajna skromność! — zauważyła Helusia.

— Ależ, moi państwo! — odezwał się ojciec. — Cóż dziwnego w tem, że chłopak chce sobie zagrać kilka partyi tennisa i mizdrzyć się do panien. Prócz tego i ja mam towarzysza w drodze, przy obiedzie. Jedziemy, Adaś, razem!

— Dziękuję tatusiowi, jedziemy.

— Sądziłam tylko, że ponieważ za dwa miesiące jedzie do szkół, zechce być z matką.

— Właśnie dlatego. Niech się powoli odzwyczaja.

— Nie widzę, żeby mu to przychodziło zbyt trudno.

— Bardzo dobrze. Przesadna uczuciowość jest tylko szkodliwa. Chłopak w tym wieku zaczyna należeć do świata, musi być samodzielnym.

— Powiedz mi, Adasiu, co ty w zakładzie przez cały dzień robisz? — spytał Wicio.

— Nic. Rano dobieram sobie partnerów, potem gramy, w południe idziemy na deptak, tam jest zawsze kilka znajomych panienek, potem jemy z tatusiem obiad, po obiedzie gramy z panią Träncken w pokera.

— To pani Träncken tu jest?

— Czemu się tak pytasz? — zdziwiła się wujenka. — Masz zamiar może być u niej?

— Nie, zbyt to droga przyjemność. Nie mógłbym się oprzeć pokusie, a gram nieszczęśliwie.

— Nie musisz grać! — wtrącił wuj Józef.

— To nie mam w tem towarzystwie nic do roboty. Wszystko stara się tam o taki jakiś lekki, błyskotliwy ton — jeśli się człowiek poważniej odezwie, to ma wrażenie, że popełnił nietakt.

— Nie można ciągle dysput uczonych prowadzić.

— Zapewne, ale — krótko, czuję się źle w tem towarzystwie i już.

— No, a potem gramy w tennisa.

— Wiciu, czy ty tego roku nigdzie się nie wybierasz?

— Jakto? Przecież wujencia wie, że jadę do Królestwa.

— Nie, mam na myśli jaką wycieczkę pieszo.

— A, pieszo!

Wicio zamyślił się. Istotnie możnaby „machnąć się“ ztąd do Pienin przez Czorsztyn, a może potem na Spiż. Chętnie podróżował piechotą.

— Nie wiem jeszcze. W planie nic ściśle określonego nie mam.

— Ej, przyznaj się! — nalegała na niego wujenka. — Już ja cię znam!

Wicio zaczął się przysięgać na wszystko święte, ale nikt nie chciał mu wierzyć. Okrzyczano go jako włóczęgę, „bosiaka“.

— I ma słuszność Wicio! — perorował wuj Józef. — Wcale mu się nie dziwię. Galicya jest tak piękna, tyle w niej najróżniejszych pamiątek, podróżowanie pieszo jest rzeczą tak nadzwyczajnie miłą, pouczającą, a korzystną dla zdrowia, że każdemu młodemu człowiekowi należałoby je tylko polecić. Ale wy — fujary jesteście. Czekajcie, jak będę miał trochę czasu, pojedziemy sobie w podróż po Galicyi końmi, po staremu, jak wasza prababcia jeździła, a z nią i wasz ojciec. Ej, byłyż to czasy! Babciątko nigdy nie jeździło powozem, tylko bryczką. Dla mnie się w bryczce stawiało stołeczek pod nogi, siadałem na nim u kolan babci, zawijałem się w babcine spodnice i takeśmy podróżowali.

— Nie tylko wuj! Mało ja się tak z prababcią najeździłem! — wspomniał Wicio.